r . H , N r .H .J . J j A03B0JIEH0 JJ,EH3yPOłO B a p m a is a i 4 <I> e i; p a .1 11 1 8 7 9.
\
MMMek* \ Uniwersytecka / D r u k ie m J . K a u f m a n a w W a r s z a w ie u lic a S to -K r z y z k a Nr. 17.Baronow a Miroel.
Pod niebem F ra n c ji, pierwsze tygodnie jesieni, mają uderzające podobieństwo do uroczych dni wiosny. Po upałach i spiekocie lata, natura ule- gając nieznanemu tajemniczemu w pływ ow i, przecho dzi w stan spokoju i odradza się. Listki spalone promieniami lipcowego słońca, odzyskują dawną zieloność, łąkom powraca ich pierw otna świeżość, a tem peratura łagodna, stopniowo zm ieniająca się przejmuje człowieka jakiem s błogiem uczuciem ,na suwając myśli wesołe i rozkoszne.
W takiej to właśnie porze, po południu, około godziny 4-tej, elegancki powóz zaprzężony parą dzielnych koni, szybko toczył się po drodze 'wiodą cej do stacyi Isegni/ na kolej C herbourgską, zkąd m iał zabrać dwie osoby do tegoż samego m iasta.
Przestrzeń nie wielka, bo zaledwie wynosząca 4 kilometry, a sam tra k t w yglądał ja k alea w p a
ku, ciągnął się bowiem środkiem zielonych, uro dzajnych pól, pośród drzew wyniosłych, które pod czas skwaru daw ały cień i świeżość.
Nagle, przez okno powozu, w yjrzała twarz męż
czyzny, otoczona pierścieniam i blond włosów
i pięknym tejże barwy wąsem; oblicze było wesołe, śmiejące się.
Powabna twarzyczka należała do Barona Fran ciszka Miroel, ożenionego tego samego ranka w P a ryżu z panną Karoliną do Brieryille. Z przyczyny niedawnej żałoby, ceremonia ślubu m iała miejsce o godzinie 7-ej w dolnej kaplicy kościoła św. Ma gdaleny, w obecności familii i malej liczby przyja
ciół. Nowożeńcy natychm iast odjechali do zamku
de Briervil!e, należącego do panny młodej, gdzie mieli pozostać do ukończenia się miodowych mie sięcy, a przynajmniej dopóty, dopóki fantazya lub kaprys nie nakłoni icb do przeniesienia się gdzie indziej ze swoją miłością.
- J a k ó b ie - r z e k ł baron do woźnicy—zatrzymaj
się. Pragnę Dasycić się widokiem cudnego krajo
brazu, jakiego nie zdarzyło mi się napotkać od lat dziesięciu.
Woźnica w ykonał rozkaz.
swej żony. Miała zaledwie lat dwadzieścia. Rysy jej twarzy jaśn iały wdziękiem i dobrocią. Bladej cery, brunetka, z okiem czarnem, dużem, głębo* kiem, zdaw ała się byś stworzoną do przenikania w głąb duszy, by naw et z najbardziej nieczułej na tury, wydobywać blaski uczucia.
W tej chwili znajdowała się ona pod naciskiem różnych wrażeń, jakie zwykle sprowradza nad m iar
radości lub bólu. Tym razem uśmiech błąkający
się na jej ustach, wyraz tajemniczy jej dziewiczego spojrzenia, zaduma malująca się na jej obliczu, nie pozwalały wątpić, że to, czego doświadczała, było zachwytem, niewysłowionem szczęściem zakocha nej kobiety, która na całe życie oddaw ała się te mu, który oddaw na zapanował w jej sercu.
—- Czy jesteś szczęśliwą, Karolino? — zapy tał mąż.
—- Och zdaje mi się że to sen rozkoszny! — szepnęła, podając jedną z pięknych rączek F ran ciszkowi.
Ten poniósł ją do ust i okrył pocałunkami. Nastała cisza; i jedno i drugie przywabione urokiem krajobrazu, nasycało się rozkoszą piękno ści natury.
Chwila to była .pełna czarów; poetyczne ustronie ł *
dodawało ja j jeszcze więcej pow abu. Woń b alsa miczna drzew mięszała się ze śpiewem ptasząt. Słońce ostatniem i promieniami ubarw iło purpurą listki krzewów i drzew; blaski krw aw e padały na okna domu stojącego nad droga, spraw iając dziwny pozór pożaru czy też św iatła zorzy północnej.
Czyliż potrzeba więcej do wzruszenia serca, gdy ono jeszcze drży uczuciem m iłości ?
Podróżni nasi uw ielbiali w milczeniu i niebo
i pola. Oddychali pełnemi piersiam i ożywczym
zapachem, unoszącym się w powietrzu.
Często spoglądali na siebie, częściej jednak oko K aroliny śledziło grę oblicza Franciszka. P a trz y ła na niego z rozkoszą, z czułością i jednocześnie w styd dziewiczy nie pozw alał jej wrażeń tych od dać słowami. Po kilkakroć mąż pochwycił k ie ru
nek jej spojrzeń. Odwróciła żywo głowę; jej
śliczną tw arzyczkę zarumienił przypływ krwi, ja k gdyby czuła się zakłopotaną zdradzeniem tajem nicy ukrytej na dnie duszy.
Barou Miroel, jakkolwiek dopiero liczył 28-mą wiosnę życia, już oddaw na zm arnował w naduży ciach porywy młodości, stra c ił rozkoszne ułudy i pozbył się słodkich wrażeń jakie daje wzajemność.
5
dziesięciu laty, nie zapow iadał nadziei, by m iał zamiar pójść śladam i zacnego ojca. W ciągu tych dziesięciu lat, zab ijał młodość i zdrowie, oddając się nieprawym przyjemnościom; nadszarpuął zna* komicie pozostały majątek i nie raz już naraził się na skom prom itow anie nazwiska, biorąc udział w rozgłośnych, a niezbyt zaszczytnych awan turach.
Jednakże powabna jego postać, obejście pełne wytwornej eleg a n cij i naw yknienia, pozornie nace chowane dobrym smakiem, uwieść mogły nie je d nego. Nic też dziwnego, że Karolina dala się ułu
dzie. Ten skarb niewinności, czystości i wdzię
ków, miał się dostać w ręce występku. Nie/.nająć przeszłości Franciszka, a raczej wiedząc o niej b a r
dzo mało, Karolina pochlebiała sobie, źe wywrzo na nim wpływ zbawienny, że go pociągnie ku do bremu, że obudzi w jego duszy to, co jeszcze zo
stało czystem i świętem. T rud zdawał się być
łatwym , nie wiedziała bowiem, do jakiego stopnia upadku moralnego doszedł Franciszek.
Zapewne bliższa rodzina otworzyłaby jej oczy, ale nie m iała już żadnej; jej zaś w uj i opiekun, sta ry hrabia de Brierville, dla którego pobyt w domu tej młodej dziew czyny był kłopotliwym i
ambara-6
sownym, stara ł się wydać ją, za mąż bez względu na
właściwość lub niewłaściwość partyi. Przykładał
też wszystkich usiłowań, aby m ałżeństw o doszło do skutku, nie bacząc czy baron Miroel godnym jest
jego wrychowanicy. Nakoniee i matka Franciszka,
która jeszcze żyła, podzielała illuzya Karoliny i wie rzyła nieomylnie, że tak urocza dziewica, zostawszy żoną jej syna, całkowicie go przekształci.
Go się tycze Franciszka, ten żeuił się raz dla te go, że nie miał nic lepszego do roboty, a powtóre wiedziony własnym interesem. Związek ten daw ał
mu w rękę majątek. Zresztą, Karolina pochlebiała
jego próżności; obdarzona powabami obudzała
w’ nim coś podobnego do miłości, a przynajmniej na jak iś czas pożądanie posiadania tak uroczej
istoty. Rozwinął więc wszelkie możliwe środki
przypodobania się, aby ją utrzymać w tem przeko naniu. jakiego już oddaw na nabrała.
Taka była historya owego m ałżeństw a. Karolina wkrótce m iała utracić dziecinne illuzye o swym mężu. Ale znajdowała się ona jeszcze w tym wie ku, w którym człowiek kochający, nie zna nic wię cej oprócz miłości prawdziwej lub udanej i jaką radny posiąść choćby za największą cenę.
że bardziej kłopotała się oddzieleniem od św iata
jak zbliżeniem do męża.
Powóz, w którym oboje siedzieli, wedle żyezenia barona, toczył się powoli. Pomimo to 4 kilometry
oddzielające stacyą kolei od m iasta, wkrótce
przejechano; nagle pokazał się tra k t a wreszcie zarysował się w niejakiem oddaleniu i zamek Brierville.
Była to wspaniała, cudowna budowa, zam ykają
ca w swych m urarh całą historyą rodziny de
Brieryille. Dom, ja k rów nie i ród ten, datowały się od XVI wieku. Działo się to w epoce, kiedy Brieryillo zjawił się w kraju i dzięki swoim sto
sunkom, zakupił znakom itą ilość gruntów. Opo
wiadano że pochodził z W ioch. Zbudował zamek
który nosi jeszcze jego nazwę i od tej chwili, hi- storya wdaśeiciela zlała się z historyą Normandii raz świetną, to znowu zaciemnioną, stosownie do zmienności losu.
Karolina była jego jedyną i ostatnią spadkobier czynią, a ponieważ wuj jej nie miał dzieci, przeto z chwilą zawartego m ałżeństw a nazwisko owego ro
du znikło na zawsze.
W dziedzictwie otrzym ała zamek.
młodość, tu miała dalsze pędzić życie. Wiedziona wspomnieniami, pragnęła w tern miejscu przebyć pierwsze miesiące swego małżeństwa i naumyślnie sprowadziła tu męża.
Już była blisko piąta godzina i słońce zaczęło zachodzić, kiedy powóz przejechał kratę i skiero w ał się w aleę w ysadzoną lipami i platanami, aż do zamku oddzielonego od drogi szerokim płotem murawy.
Zatrzym ano się przed tarasem.
W ybiegło mnóstwo służby wT wielkiej liberyi pod przewodnictwem dawnego kam erdynera, który zdawało się pełnił teraz obowiązki intendenta i m arszałka dworu. Otworzyły się drzwiczki, F ra n ciszek Miroel lekko wyskoczył na ziemię, podając rękę żonie.
Jeszcze b y ła w objęciach męża, gdy odezwała się do witającej ją służby:
— Moi przyjaciele! oto Baron Franciszek MiroSł, wasz pan.
S łużba pochyliła głowy.
W skazując mężowi starca, który pełnił obowiązki ich zwierzchnika, rzekła:
9
ryna Paskel. Jest to najdaw niejszy z moich słu żących i najwierniejszy.
Baron odpowiedział słowami pełnemi grzeczności i wszedł razem z żoną do zamku.
W szystko tu odznaczało się wzorowym porząd kiem; młody baron, który wyobrażał sobie, że znaj dzie tylko szlachecki domek, niezmiernie się ucie szył wchodząc do tej wspaniałej budowy, gd/.ie odtąd miał mieszkać wraz z żoną, jako mąż, właści ciel i pan.
Można być obojętnym na pewne wrażenia
w życiu, skoro się jednak przekonamy, że od
razu posiedliśmy i śliczną, uroczą istotę i bogato wiano, nie podobna powstrzymać się od uczucia radości.
Otóż Franciszek wyobrażając sobie w sz\stko cze go się mógł spodziewać w tym wspaniałym zamku i obok cudnej kobiety, nie zaniedbał okazać jej wdzięczności.
Skoro zatem pokazała mu apartam enta wytworno dla nich przezuaczone, przycisnął ją do piersi, szep cząc niezrozum iałe wyrazy bezgranicznej, niek ła manej miłości. W tej chwili był zupełnie szczerym: była to zatem wdzięczność i zarazem podzięko wanie.
10
Franciszek i Karolina mieli dość czasu, zanim zbliżała się noc przejrzeć całkowicie, zamek i prze-
biedz alee parku. Później nieco, kiedy uderzyła
godzina 7-ma, odezwał się dzwon powołujący ich na kolacyą przyrządzoną w eleganckiej jadalnej sali.
Rozpoczynając to nowe życie, Karolina pozo staw ała pod wrażeniem prawdziwego szczęścia,
można powiedzieć upojenia. Może nawet, było to
z jej strony błędem, że zbyt jaw nie okazyw ała mi
łość grodzoną w jej sercu. Należało jej być więcej
zręczną w ukryciu istotnego uczucia i bardziej
ubezpieczyć się co do szczerości i trw ałości przy wiązania jej męża.
Któraź jednak kobieta w 20-m roku posiada tyle
doświadczenia? Karolina kochała, była szczęśliwą
i pozw alała czytać to w swej duszy,
Kiedy po kolacyi towarzyszyła Franciszkow i do małego salonu, gdzie znaleźli się sam na sam, mógł on łatw o przekonać się o uczuciach swej żony, która odtąd m iała być w jego rękach jak niewolnik gotów na w szystko, umiejętny i po słuszny.
Po chwili, Karolina ulegając prośbom Francisz ka, udała się do swego pokoju.
Pozostaw szy sam jed en ,za p alił cygaro i wyszed
odetchnąć świeżfem powietrzem. P ostąpił kilka
kroków na tarasie zamkowym; później, ponieważ było jasno i pow ietrze łagodne, usiadł r.a ławce stojącej w tern miejscu i oddał się marzeniom.
— Więc jest szczęśliwy?
Miał prawo zadać sobie podobne pytanie, gdyż przebiegając z kolei, to co się działo w jego głębi, przyszedł do wniosku, że mimo widocznego zadowolenia, doznawał pew nego żalu po utraconej swobodzie.
W spomnienia przeszłości cisnęły się mu do m y śli; m yślał o wesołem życiu, jak ie wiódł przez lat dziesięć. Bezwątpienia, drogo ono kosztowało, ależ jakimi obdarzało rozkoszami! wieleż to wrażeń, wiele uciech, których niew yczerpał jeszcze do dna! W tej samej godzinie naw et, w której jako nowrożeniec winien był mieć przed oczami ową uroczą postać Karoliny, dręczyły go inne wspom nienia.
O tak. zanim nadeszła chw ila p o sa d a n ia tej anielskiej istoty, zanim uczuł na swej szyi splot dwu tych ramion uroczych, zanim pozyskał prawo rozporządzeuia tym skarbem uczuć i niewinności,
12
starszej, której serce nie posiadało ani świeżości młodzieńczej, ani woni dziewiczej. W spomnienie to prześladow ało go do tego stopnia, tak wzburzyło jego wyobraźnią, że naw et zamąciło radość, jakiej przed chw ilą doświadczał.
T a kobieta nazyw ała się Andrea Bclsunce. Ryla to śpiewaczka, która przybiegłszy w szyst- kio stolice Europy, przybyła do Paryża, by za jaśnieć jak o gwiazda na horyzoncie opery, jakoż odznaczyła się świetnym debiutem w włoskim teatrze.
Powodzenie arty stk i nie uczyniło ją jeszcze mo dną damą; ale mimo utraty świeżości młodzieńczej,
eszczo była piękną, tym wdziękiem pociągającym i fatalnym , ja k i odurza uawet mężczyzn istotnie obojętnych, skoro staną się celem kokieteryi podo bnej syreny.
Franciszek długi czas znał Belsuncc tylko z przed stawień na scenie.
Lecz w przededniu swojego m ałżeństw a, ofiarował przyjaciołom, mężczyznom i kobietom, wspaniałą ucztę, ktoś na nią wprow adził także śpiewaczkę. Zaledwie powiedziała do niego słów kilka, już Franciszek uczuł niewypow iedzianą żądzę posia
czny Andrei, siedzącej po jego praw ej stronie wzmogły jeszcze bardziej pomięszauie barona. Jakoż ulegając tak niespodzianie zrodzonej nam iętności, uczynił jej na ucho wyznanie.
— Wiedz pan — rzekła nagle ta ostatnia — że uściskam pana, gdy dotrzymasz słowa.
— Pani mię uściskasz ?
— Bezwątpienia. Czy pan się już nie żenisz? — Żenię; ale jeszcze jestem wolny.
— Czy wołałbyś zrzec się tego małżeństwa i to warzyszyć mi?
— Natychmiast, jeżeli pani tego zażądasz — od powiedział Franciszek, ja k człowiek, który zupeł nie utracił przytom ność.
Andrea uśmiechnęła się wesoło.
— Więc odemnie zależy zerwanie pańskiego ślubu. Nie obawiaj się, nie uczynię tego. Ale czy nie będzie panu przykro, skoro odmówię w ysłucha nia pańskiej prośby, choć pozostaje tylko kilka go dzin do rozporządzenia.
— Alboż moje m ałżeństwo wzbroni mi swobodę zawiązania z panią stosunków? Jeżeli tak panią kocham, że dziś gotów jestem je zerwać, to nieza wodnie po ślubie będę miał dość swobody zacho w ania dla ciebie czułości.
Belsunce jakkokołw iek przyw ykła do tego, żeby nie dziwić się niczemu, była mocno zaintrygow ana
cynizmem takiej odpowiedzi. Zachowała milcze
nie przez niejaki czas, a następnie rzekła:
— Więc o każdej godzinie, ja k tylko tego zażą dam, będziesz gotów pójść ze mną ?
— Daję na to słowo! — zawołał baron niepo miernie zachwycony oryginalną propozycyą.
Aż do końca uczty Andrea Belsunce okazyw ała czułość dla swego wielbiciela. Lecz kiedy pierw sze brzaski pojawiły się na niebie i dzień zaczął się robić, zniknęła niepostrzeżenie.
Działo się to w przeddzień jego ślubu; baron też pod wrażeniem nowego życia, nie miał czasu za sta nowić się nad słowami powabnej aw anturnicy.
Dziwnym zwrotem umysłu, wspomnienie Belsun- ee nasunęło się jego wyobraźni w chwili, w której zdawało się serce barona przepełniał obraz czystej, idealnej, poetycznej Karoliny.
Jakim sposobem wspomnienie to wywarło na F ranciszka tak potężne wrażenie, że zatarło obec ność tej, co um ierała z tęsknoty za nim, a jednak b ała się przyw ołać go do siebie?
Franciszek oddał się zupełnie wpływowi dwóch obrazów, z których jeden darzył zmysłowością, roz
drażnieniem, drogi kołysał słodyczą i napaw ał wdziękiem anielskim.
Zaczął tedy przechadzać się po tarasie; nieraz wzniósłszy w górę oczy, mógł spostrzedz blade św iatło po za oknami apartam entu swojej żony, na wet przesuwający się cień. Było to szczęście czeka ją c e na niego. Ale on dziwnym zwrotemimagina-,
eyi marzył o innej, o tej, która dwa dni temu przyrzekła oddać mu się całkowicie, pod w arun kiem. że do niej należeć będzie prawo wyboru godziny.
— A gdyby też istotnie pojaw iła się —- pomyślał w tej chw ili.
Utonął spojrzeniem w ciemnej przestrzeni tarasu i uśmiech niedowierzenia przesunął się po jego
ustach. W szak to sześćdziesiąt mil oddziela go
od Paryża! Niepodobna przypuścić żeby Belsunee,
odważyła się przebyć taką przestrzeń dla grym asu,
widzenia go na chwilę. Czyliż nie stosowniej
przypuścić, że zapom niała o przyrzeczeniu, że nigdy nie opuści Paryża dla błahej przyczyny i że się więcej z sobą nie zobaczą?
Nagle, na zegarze zamkowym wrybiła godzina
dziewiąta. Głuchy odgłos wśród ciszy wieczora,
któremu odpowiedziały wszystkie zegary miejskie, nadały iuny kierunek jego myślom.
— Jestem szalony — zawołał, zapominając, że sam spaceruje po tarasie. — Tam, niedaleko, blisko mnie, czeka istota, ofiarująca mi szczęście i rozkosz
nieznaną. Drży na lada skrzyp drzwi, piękniejsza
od tamtej pod wpływem trwogi rozkosznej, a ja marzę o intrygantce, która zażartow ała sobie ze
mnie. Rzeczywiście człowiek jest zwierzęciem.
Pod wpływem tej myśli i ze zwrokiem utkw io nym w oświecone okno pałacu, słabem światełkiem nocnej lam py, zwrócił się powoli ku mieszkaniu.
Ale w chwili, kiedy miał przestąpić próg, od c i chych pól, dobiegł szmer, z początku trudny do określenia, ale wzmógł się nagłe i rozległ na sze rokim tarasie.
— Co to jest? — zapytał.
Nadstawiał ucha; wkrótce rozpoznał n ajw y raź niej turkot powozu i stąpania koni.
Było to coś niezwykłego: czyniło to na nim
dzi wne wrażenie. Słowa Belsuncy przyszły mu na
pamięć.
— O którejkolwiek staw ię się godzinie, będziesz pan zawsze gotów pójść za m ną?
nami, sądząc że się znajduje pod wpływem halu- eynacyi, która rozpierzchnie się ja k tylko zobaczy się z żoną.
Odgłos a raczej turkot coraz staw ał się wyraź niejszy i nagle dał się słyszeć w alei zamkowej co większa, można już było dojrzeć latarnie po wozowe.
Zatrzym ał się jakby skam ieniały, czując jak mu
serce bije. Zauim jednak miał czas opanować
wzruszenie, zanim nam yślił się coby mu czynić wy padało, już powóz przebył dzielącą go’ przestrzeń i zatrzym ał się przed tarasem prawie tuż przy no gach barona Franciszka.
Za pierwszem spojrzeniem domyślił się co ma znaczyć ta wizyta.
Powóz m iał powierzchowność ponurą, był bez godeł, powożony przez woźnicę w samodziale p łó ciennym ukrywającym liberyą.
W powozie siedziała kobieta, sama jedna, z n a suniętym na głowę kapturem, dla tego też F ran c i szek nie mógł jej poznać po pierwszym rzucie oka ona tymczasem odezwała się do niego, dźw ięk jej głosu przeniknął do głębi serca barona.
Panie ba
Batorowa Miro W
za-18
szczyt złożyć mu winne uszanowanie. Pan prze
konywasz się, że dotrzymałam słowa.
— To ty! ty! pani — zaw ołał osłupiony F ra n ciszek.
Otworzyła drzwiczki powozu, zeszła na taras i kiedy stanęła wprost barona, odsłoniła w oalkę z pod której uk azały się rysy twarzy energiczne i ponętne; błyszezący i pełen namiętności wzrok
Andrei Belsunce.
Pociągnęła go za sobą kilka kroków, poczem szepnęła coś na ucho stangretowi.
— P an masz twarz zdziwioną i zakłopotaną — rzekła. — N iespodziewałeś się mnie?
— Alboż nie wiesz że się ożeniłem.
— Nie wiedziałam. Poprzedniego wieczora,
oświadczyłeś mi, że małżeństwo twoje odbędzie się tego samego dnia i że odjedziesz natychm iast z żo ną do zamku de Briervil]e, tuż obok lsigny. Mó wiąc mi to, mówiłeś zarazem i o swojej miłości pr/syrz kieś mi oddać się bezwarunkowo, w dniu w godzinie, kiedy tego zażądam i że pójdziesz tam,
gdzie ci każę. Przypom niałam sobie, że jeden
z moich przyjaciół posiada dom w lsigny, otóż z jego upoważnienia przybyłam tutaj z zamiarem poświęcenia panu trzech lub czterech dni, jakiem i
19
mogę rozporządzać przed odjazdem moim do Sta- nów-Zjednoczonych.
— M ogłaś pani przecież obrać inną chwilę. — Powtarzam panu, że odjeżdżam i że w przy szłym tygodniu będę już daleko od Francyi.
Baron nie dał żadnej odpowiedzi.
Jakkolw iek pochlebiało mu oświadczenie Andrei Belsunce, które było dowodem jej uczuć i jakkol wiek przed chwilą prangął tego widzenia się, tej awantury, to przecież doznawał dziwnego kłopotu
i był mocno wzruszony. Nie pociągał go ku tej
kobiecie szacunek, co większa, czuł on nietsosow- ność jej postąpienia. W cale nie wiedział jak się
wywinąć z tego położenia. Mocno zakłopotany
obecnością Andrei, niemógł ukryć przed sobą, że oryginalność tej sceny, przyjemne na niego wywie rała wrażenie.
— Jeżeli przykrą jest dla pana moja obecność odjadę natychm iast — powiedziała, mocno niezado wolona wąchaniem się barona.
— Pani mię nie pojmujesz. Doświadczam kło
potu człowieka żonatego, który ożenił się rano, a wieczorem ma być porwany od swojej żony.
— Kiedy mówiłeś mi pan o swojej miłości
Okazywałeś pan tak zuchwałe, tak niewzruszone postanowienie że mi to dawało najświetniejsze po jęcie o pańskim charakterze; otóż chciałam się przekonać czy mię pan rzetelnie kochasz i pój dziesz ze mną w tej godzinie. Decyduj się. Jeżeli się zgadzasz, uwiozę cię natychmiast i oswobodzę cię, powrócę ci wolność za dni trzy. Jeżeli od mówisz, oddalam się i niezobaczysz mię nigdy.
Mówiła to z namiętnym naciskiem. Franciszek czuł się pochwyconym tą mową, rozognionym pło- mienistem spojrzeniem aktorki.
— Ach! Syreno! — zawołał nagle.
II.
W tej samej godzinie, Karolina de Brierviller w nocnym negliżu, klęczała w głębi pokoju, przed obrazem Matki Boskiej, zanosząc gorącą mo dlitwę.
Niepodobna wyobrazić sobie coś bardziej uro- ezego, dziewiczego nad widok tej godnej uwielbie- r, drżącej, złamanej niezdecydowanem usiłującej opanować wzruszenie za po ^ . nia istot
uczuciem,
HHtoteka \ Iwertytecka i
21
mocą pacierza odmawianego w czasach dzie ciństwa.
B yła otuloną bieluchnym strojem, pod którym znikała cała jej postać.
Włosy utrefioue ze starannością zgarnęła na czo ło rozpuściwszy na plecy w długich, szerokich zwojach. Niepodobna stanowczo określić co na leżało pierwej podziwiać, czy barwę kruczą, czy też ofitość jej włosów, któremi zdawało się mogła okryć się cała, niby płaszczem.
Klęcząca, w postawie jak to już wyżej opisali śmy, wprowadziłaby w kłopot malarza najbar dziej zręcznego, któryby zamierzył odmalować jej portret.
Blade światło lampy nocnej, zawieszonej u sufi tu nadawało jej prawdz:wą aareolą, świetlne k o ło otaczało jej głowę.
Twarz regularnych rysów, miała podobną do marmurowego posągu i dziwnie oddawała od ciem nych tapetów sali.
Oczy jej błyszczały niezwykłym ogniem.
Pokój, w którym się znajdowała, b ył obszerny umeblowany z wielkim zbytkiem. Ażeby zrozu mieć nadzwyczajne wzruszenie Karoliny, potrzeba dodać, że wywołało je nistylko oczekiwanie na
22
męża. ale nadto i ta okoliczność, że pierwszy raz dopiero miała spać w tym pokoju.
Pokój ów, oddaw na słu ży ł za sypialnię.
Tutaj to przez ciąg trzech wieków, nowozaślu- bieni z rodziny B riernllów przepędzali noc weselną. Sypialnia była pam iątką świętą, była kościołem rodu; Karolina też znalazłszy się między murami, w których tyle mieściło się wspom nień, nie mogła pozbyć się mimowolnego wzruszenia.
Modlitwa jej trw ała zbyt długo.
W około niej, w pokoju sąsiednim z jej aparta mentem, słychać było głosy służby... teraz zaś pa now ała tam grobowa cisza.
Zamek zdaw ał się zamierać powoli.
Karolina podniosła się z klęcznika i przecha dzając się po sali, powoli zbliżyła się do łoża, mocno zaniepokojona dotychczasową nieobecnością męża.
— Dla czego tak długo nie pow raca? Czy to skutkiem delikatności? A może należy go przy wołać ?
Karolina nie m iała odw agi.
W tej jed nak chwili, usłyszała w alei parku t u r kot zajeżdżającego powozu. Rzuciła okiem... w pe- wnem oddaleniu pomiędzy drzewami, dawały się
widzieć św iatła latam i powozu, który się zbliżał szybko. Nie mogła nic więcej dojrzeć.
Okna i firanki były zapuszczone, niepodobna z a tem widzieć tego, co się działo na tarasie.
Powóz się zatrzym ał nareszcie.
— Co to znaczy? — zapytała sama siebie.— Któż to przyjeżdża o tej godzinie? Odwiedziny. Nie spo dziewamy się nikogo, a tern mniej jak iegobądi, przyjaciela Franciszka.
Zrobiwszy tę uwagę, nadstaw iła ucho.
Nie słyszała nic jednak oprócz szelestu liści, lek ko poruszanych wiatrem.
Ciekawość jej, jak się łatwo domyśleć można w zrastała z każdą chwilą.
Chciała wiedzieć co to znaczy.
W eszła tedy do gabinetu przytykającego do jej salonu, wzięła płaszczyk i okrywszy głowę k ap tu rem, powróciła do siebie; następuie otworzywszy okno, odsłoniła ostrożnie firanki i w ysunęła głowę za okno.
Mogła widzieć nie będąc widzianą.
Przed tarasem stał powóz gotów do odjazdu, sądząc po postawie woźnicy, który siedział na koźle z biczem w ręku.
n ą cy ch lip, stał jej małżonek, przyciskając do siebie jakąś kobietę.
Kobieta ta, którą ona zaledwie mogła dojrzeć, ale nie była w stanie rozpoznać, czy miała twarz pię kną lub brzydką, czy była starą lub młodą; ale jednak jakkolwiek zaślubiona przed kilkoma godzi nami, wiedziała doskonale, że taki człowiek jak jej mąż, nie trzymałby w objęciach brzydkiej i sta- r ej kobiety.
Baronowa uczuła w sercu mocne ściśnienie, na wet ból.
Zdumienie i gniew naprzemiany objawiły się na jej twarzy do tego stopnia, że o mało nie krzy • knęła.
Zdołała jednak powstrzymać się.
Miała charakter silny, wiedziała nadto, że zmar- wienia, czy ból doznany, teraz należało jej zgnieść w samym zarodku i nigdy nie pozwolić im objawić się publicznie.
Połykając łzy, powstrzymując oddech, przyciska jąc serce, które zdawało się, że rozsadzi jej piersi, śledziła okiem męża i nieznajomą, stojącą niedaleko od niego na stronie.
Więc to dawna jakaś serdeczna znajoma, która przybyła z pożegnaniem, czy też wprost ofiara czy
niąca mn zasłużone wyrzuty, a być może rywalka, roszcząca sobie niezaprzeczone prawo do posiadania serca?
Okropne tortury zawiedzionej miłości!
Baronowa przez te dziesięć minut przebyła katu * sze za chwilę szczęścia o jakiem marzyła. Nie pewność sprawiała jej ból okrutny, ponieważ nie podobna jej było ani oskarżyć męża. ani wdać się czynnie w całą tę sprawę.
Nagle, zanim zdołała pochwycić choćby jeden wyraz owej tajemniczej schadzki, do uszu jej do biegł śmiech nieznajomej; śmiała się ona głośno bo po brzmieniu metalicznem jej głosu poznała, te jest młodą; a wyobraźnia ubrała ją we wdzięki, uroki i czary.
— Jestem zdradzona! — szepnęła głosem zła manym.
Była to jej pierwsza i jedyna skarga.
Ból nagle minął. Miała teraz już pewność; prze konała się o swojem nieszczęściu.
Patrzyła wciąż na sprawczynię swojej niedoli. Widziała jak mąż na nowo przycisnął ją do piersi.
— Żegnają się! — pomyślała.
po-26
wozn. Co się tycze barona, wszedł on nagle do zam ka, ale bawił tu zaledwie kilka minut.
W yszedł w okryciu dla zabezpieczenia się od nocnego chłodu, towarzyszył mu sługa, któremu udzielił jak ieś rozkazy i polecenia.
Dziwna obawa opanow ała umysł Karoliny.
— Jedzie!?,..
Jakkolwiek myśl o odjeżdzie męża spraw iała jej ból okropny, uw ażała jeduak za śmieszne przywo ływać go, łub prosić przez lokaja, by wrócił.
Baron odjechał.
Karolina całą siłą woli powstrzymała bolesne wzruszenie. Pewność nieszczęścia uczyniła ją p r a wie nieczułą. Mąż jej był już daleko, a ona jeszcze stała nieporuszona na tem samem miejscu, z okiem utkwionera w ciemną aleę, na zakręcie której znikł powóz przed chwilą.
Kiedy nareszcie wrszystko minęło jak senne ma rzenie, gdy odleciała nawet nadzieja, kiedy śmier telna cisza pokryła wszystko niby grobowym cału nem, młodziutka mężatka przekonała się, że od tej chwili skazaną jest na samotność. Ból niezasłużo ny, obraza szczerego uczucia, wzbudziły w niej du mę, z podniesioną więc głowrą, z zaciśniętemi usta mi, zadzwoniła.
27 Weszła pokojówka.
— Mój mąż! Gdzie jest mój mąż! — zawołała głosem surowym.
— Zdaje się, że pan baron w tej chwili opuścił zamek.
— Odjechał! Powiadasz odjechał?! Biegnij za nim i sprowadź go tutaj.
Miała wzrok osłupiały, zdawała się upadać pod brzemieniem nieszczęścia, ale nie przyjęła pomocy pokojówki.
— Zawołaj mi Paskala! — rzekła.
Wkrótce nadbiegł wierny sługa rodziny Brier- villów.
Kuroliua oddaliła ruchem wszystkich cisnących się służących.
— Paskaln! wydarzyło się nieszczęście. Wiem o tem; jestem silną i pragnę wiedzieć całą prawdę. Mów!
— Nie trzeba się unosić, pani baronowo. Rze czywiście pan baron w tej chwili właśnie opuścił zamek.
— Sam?
— Nie, pani baronowo. — Z jakąś kobietą?
— Znasz ją?
— Nie widziałem jej wcale.
— Mój Boże! Mój Boże! czyliż zasłużyłam na tak hańbiącą obelgę ?
— Odjeżdżając pan baron polecił mi uprzedzić panią baronowę, że nieobecność jego potrwa trzy dni. Potrzebna ona, dla załatwienia pilnego, nie- eierpiącego zwłoki interesu.
— I wierzysz w to Paskalu?
Paska! spuścił oczy, nie chcąc się spotkać ze spojrzeniem Karoliny.
— Milczenie twoje, jest zrozumiałą dla mnie od powiedzią. Możesz odejść,
Paskal spełnił rozkaz. Karolina pozostała sama z pokojówką. Była blada, drżąca, i niepewna. Za pytywała sama siebie jak obecnie wypada jej po stępować.
— Nie będę tutaj spała! — rzekła nagle. — Za prowadź mnie do pokoiku, w którym sypiałam od dzeiciństwa. Nie wrócę tutaj, chyba w towarzystwie mojego męża.
W kilka minut później znalazła się samotna w skromnym pokoiku, gdzie upłynęła jej młodość. Łzy gorzkie trysnęły z jej oczów... Drżenie febry czne wstrząsało całem ciałem. Znalazła się przed
lustrem, z włosem rozrzuconym w skutek nadzwy czajnego wzruszenia, z rozpiętą suknią i prawie nagą piersią.
— Jestem jednak piękną — szepnęła — pięk niejszą niż tamta kobieta.
Noc, która nastąpiła po opisanych wypadkach, wydała się Karolinie długą, jak wieczność.
Kiedy pierwsze promienie słońca, wdarły się do owej komnaty, w której przed kilkoma godzinami młoda mężatka z rozkosznym drżeniem oczekiwała swego małżonka, baronowa znużona bezustannym płaczem, zasnęła.
Nazajutrz jednak baronowa Miroel zastanowiła się chłodno nad swojem położeniem. Noc uspokoiła ją zupełnie; — należało koniecznie coś posta nowić.
W iele przedstawiało się planów.
Mogła śmiało przypuszczać, że odjazd niespo dziany jej męża, spowodowała bardzo ważna oko liczność i że za powrotem musiałaby czynić mu wy rzuty. Zamilczając, dawałaby do zrozumienia, że pozwala się oszukiwać, że nie posiada dumy kobie cej i że godność małżonki można bezkarnie deptać nogami.
Odrzuciła go więc.
Ratując szczęście, należałoby wmówić w siebie 2 9
30
i w innych, że odjazd ten nastąpił za jej zgodą, ale trzebaby zarazem przebaczyć mężowi takie wykro czenie. W takim razie musiałaby udawać, a wszel kie udawanie przejmowało ją wstrętem.
Dziwne myśli przesuwały się po głowie biednej kobiety. Plany i postanowienia zmieniały się nie ustannie. Nie wiedziała co czynić. I gdyby w tej chwili mąż powrócił, gdyby okazał skruchę, mi łość, gdyby błagał o przebaczenie, przebaczyłaby mu niezawodnie.
Niestety 1 baron ani myślał o odpokutowaniu wi ny. Nietylko, że nie pokazał się zupełnie, ale co większa, w ciągu dnia, przysłał tajemnego posłań ca, który odszukawszy lokaja pana barona, zażą dał od niego walizy potrzebnej na kilkadniową podróż.
Posłaniec nadto przywiózł list dla Karoliny. Prze czytała go mocno zarumieniona i rzuciła w ogień. List mówił o fatalnym zbiegu okoliczności, który później miał być wyjaśnionym, lecz niezawierał nic takiego, coby mogło uspokoić Karolinę. Nie ulegało zatem wątpliwości, że została opuszczoną w najoha- niebniejszy sposób.
Nienamyślając się dłużej, w ysłała telegram do swego wuja i opiekuna hrabiego de Brierrille, prze
bywającego obecnie w Paryżu, prosząc o natych miastowy przyjazd. Hrabia nieomieszkał przybyć natychmiast.
— Czy zasięgnąłeś wiadomości o tym człowieku, któremu mnie oddałeś wuju? Czyś się wywiady- wał o niego przed naszem połączeniem? — zapyta ła Karolina.
— Wiadomości, wywiady wania?... To wcale niepotrzebne. Baron Miroól, ojciec, był wcielo nym honorem, uosobnioną zacnością, zaszczytem kraju.
— Nie idzie tu o ojca, ale o syna? — Czy masz co przeciwko niemu?
— W tej chwili dam ci poznać jego postępo wanie.
Karolina opowiedziała wujowi powyżej opisane wypadki.
Hrabia wpadł w straszny gniew.
— Ah, niegodziwiec! Bandyta! Wyrodek! — zawołał. — Mówiono mi wprawdzie, że nie godzien jest posiadać takiego skarbu, jakim jest Karolina de Brierville; uważałem to jednakże za mało znaczną plotkę. Jakże mogłem przypuścić, aby młodzie niec dobrze wychowany, dziecię takiego rodu
32
b y ł szulerem, marnotrawcą, żeby miał długi i ko chanki ?
— Teraz opowiadasz o tem, kochany wuju, a wprzódy nic mi nie wspominałeś?
— Cóż chcesz? Miałem nadzieję, że go utrzy masz, że pod twoją ręką porzuci dawne nałogi i stanie się rozsądnym człowiekiem.
— O mój wuju!
Wykrzyk ten był jednym wyrzutem, jaki Karo lina uczyniła wujowi.
Rzeczywiście całe postępowanie barona Miroel nosiło na sobie niezbyt szlachetną cechę. Zadłu żony Franciszek usiłował wynaleść środki, któreby go wydobyły z tak smutnego położenia. Przyja ciele jego należeli do szumowin towarzyskich. Gry wał prawie codziennie, nietylko w klubie, ale w in nych niezbyt zaszczytnych miejscach. Zaczęto już powszechnie uważać go za człowieka żyjącego z dość podejrzanego przemysłu.
Hrabia Brierville przyznał się, że powziął te wia domości na dwadzieścia cztery godziny przed pod pisaniem aktu ślubnego; za późno więc już było na zerwanie.
— Zgubiłeś mnie wuju! — rzekła z łagodnym wyrzutem Karolina.— Dzięki twojej obojętności, po
łączona zostałam dozgonnemi węzłami z człowie kiem, zasłagującym na najwyższą pogardę. Płaka łam kiedy odjechał, ale bardziej dla tego, że mnie haniebnie obraził, aniżeli dla tego, że ranie opuścił. O jedno tylko proszę: niech nieszczęście, moje nie stanie się przedmiotem rozmowy.
— Ach, moja kochana, któżby pomyślał, że do tego dojdzie?
— Bądź spokojnym mój, wuju. Potrafię godnie
znosić nieszczęście i jeżeli taki los iest mi przezna czony, nikt o tem wiedzieć nie będzie.
W pięć dni później, wieczorem, baron Franciszek Miroel przybył do zamku de Brierville.
Miał twarz bladą i rysy zmienione. Łatwo mo żna było dostrzedz, że upadał ze znużenia.
P rzybył z Hawru, zkąd Belsunce odjechała do Stanów-Zjednoczonych.
W chwili, kiedy m iał się przedstaw ić swojej żo nie, Karolina znajdowała się w małym saloniku wychodzącym na taras.
Zobaczywszy go, podniosła się.
— Nie trudź się pan, wiem o wszystkiem — rzekła.
Rzeczywiście, dzięki energii wuja, który udał się do policyi dla wyśledzenia pobytu Miroela,
działa wszystko z najdrobniejszemi szczegółami, — W ten sposób nie potrzebuję się wcale tłu maczyć! Tem lepiej — odrzekł gburowato baron,
Karolina m iała na ustach wyrzuty, ale się po wstrzymała.
— Co pani myślisz czynić? — zapytał. — A pan?
— Ja, postanowiłem zająć miejsce jakie mi
z praw a należy. I jakkolw iek wykroczyłem prze
ciw tobie, pragnę w ytłum aczyć się, gdyż w y p a dek ten, spowodowały okoliczności prawdziwie fa talne.
— W szelkie wyjaśnienia są zbyteczne — odpo wiedziała Karolina. — Co do mnie, już postanow i
łam. H aniebnie opuszona i zobelżona przez pana
w sam dzień naszego ślubu, gardzę panem. — Wszak jesteś chrześcijanką.
— Bóg nakazuje nam przebaczać urazy; ale siły ludzkie m ają swoje granice.
— Cóż z tego wyniknie? Jakiż plan ułożyłaś
sobie pani?
— Bardzo prosty; mamy to nieszczęście, że łą czą nas węzły nierozerwane. Nie do mnie należy
opierać się ogólnemu prawu. Pomimo przykładu,
cnie noszę, chcę pozostać uczciwą kobietą. Kon trakt ślubny przyznaje panu część mojego majątku, rozporządzaj nią. J a zatrzymam resztę wraz z zam
kiem, to mi wystarczy do utrzym ania życia. Pod
tym tylko w arunkiem będę pańską żoną. — Ależ pani jesteś szalona!
— To moje ostatnie słowo. Możesz pan tu mie szkać, jeżeli ci się podoba. Potrafię godnie nosić
pańskie nazwisko. Ale niespodziewaj się odemnie
niczego więcej; nie przypuszczaj abym kiedykol wiek okazała ci miłość, uczucie, które najhanie bniej zawiodłeś. Jeżelibyś pow ażył się użyć praw swoich, znajdę środki obrony.
W ypow iadając te wyrazy Karolina, m iała twarz wypogodzoną, a jasne jej spojrzenie przekonywało barona, że wola jej jest nieodwołalną.
W ciągu óśmiu dni dziwna zaszła w niej zmiana Cierpienia i bolesne upokorzenie, stłumiły w niej
wszelkie uczucie. Zmuszona do przyjęcia z a g ad
kowej pozycyi w świecie, nie będąc ani wdową, ani małżonką, zrzekając się uczuć macierzyńskich, n aj droższych nadziei, przyw ołała do serca całą swoją siłę woli.
— Czy to na seryo? — zapytał Franciszek z uśmiechem.
— Przypatrz mi się pan i powiedz, czy w yglą dam na kobietę wąchającą się, niezdecydowaną, czy mogę mówić żartem.
U brana by ła w czarną suknię, a jej oblicze nosiło na sobie ślady głębokiej boleści.
— Radzę pani zastanowić się i namyślić.
— Dość mi pan pozostaw iłeś czasu do nam ysłu — Więc to już stanonowczo?
— Nieodwołalnie!
— Nawet gdybym się rzucił do twoich nóg, b ła gając o przebaczenie?
— Za późno!
— Gdybym ci oświadczył, że cię kocham, że przysięgam odpokutować mą winę ofiarą całego życia?
— Upokorzenie, jakiegom doznała, ból zawodu trudnym jest do uleczenia. Nie m ogłabym uwie rzyć twoim słowom.
— Więc nie ma nadziei zwalczenia kiedykolwiek twojego uporu?
— Nigdy!
W ypow iedziała to z dziwną energią. Franciszek Miroel stracił wszelką nadzieję. Jego duma i jego miłość — bo kochał na swój sposób tę uroczą i po wabną postać, mocno cierpiały.
37
Ale poradzić nic nie mógł; przekonał się, że choć by nawet ze łzami w oczach włóczył się u nóg swo jej żony, nie pozyskałby jej przebaczenia.
— Wiem co mi czynić pozostaje! — rzekł. Zdawała się nie słyszeć odpowiedzi. — Odjeżdżam!
— Jedź pan.
— Nigdy mię nie zobaczysz więcej. Karolina nie odpowiedziała.
Baron doprowadzony do wściekłości, pochwycił ją za ramię i zawołał:
— Mógłbym odwołać się do służących mi praw, nie chcę jednakże tego i odjeżdżam. Ale biada ci, jeżeli obcy człowiek targnie się na moje przywileje; stokroć biada, jeżeli wprowadzisz tu swojego k o chanka! Nosisz moje nazwisko, i...
U rw ał nagle.
— Dość tego panie; to obelga cięższa niż inne; wiesz pan dobrze, że nazwisko twoje nie okryje ża dna plama.
Franciszek spuścił oczy i oddalił się. Wieczorem odjechał.
III.
Pan baron Miroel baw ił w Paryżu.
38
mimo to jedn ak, ku wielkiemu, zdziwieniu przyja ciół, mieszkał dotąd sam jeden.
Jedyna zmiana, jaka zaszła w jego postępowaniu, było spłacenie dotychczasowych długów.
Nie m ieszkał już na ulicy Tronchet, w miejscu, które było świadkiem wielu jego szaleństw. Bramy pałacu de Brierville były dla niego otw arte w k a żdej chwili. W kontrakcie wprawdzie nie miał za strzeżonej własności, zawsze jednak przysługiwało mu prawo m ieszkania w nim, dokąd mu się będzie
podobało. Tym samym tytułem należała do niego
i część dochodów z m ajątku żony.
Używał też owych przywilejów w całej rozcią głości, żył wystawnie, baw ił się wesoło, im ponu jąc mieszkańcom Paryża zbytkiem.
Dziwiono się bardzo, że dotychczas wcale nie wi dziano jego żony. Paryż jednak umie sobie w szy stko wytłum aczyć; kilka historyi wcale nie zasz
czytnych dla barona, obiegało miasto. Napadano
go, znajdow ał przecież obrońców. Najlepiej pow ia domieni utrzmywali, że zaślubił kobietę chorą albo dewotkę. W ystarczało to wszystkim, a naw et po upływ ie kilku tygodni, oniemal zapomniano o ist nieniu baronowej Miroel, do czego przyłączyło się
39
i to, że młoda dziewczyna zaledwie ukazawszy się światu uk ryła się w głębi swego pałacu.
O mężu i o życiu jak ie prowadził, wcale nie wie
działa. Nadto, pełnomocnik jej p: Rolland, nota-
ryusz, człowiek nadzwyczaj sumienny, nie uw ażał za stosowne odkrywać przed żoną postępowanie jej męża.
Wprawdzie przy przeglądaniu rachunków, Karo lina łatwo dow iadyw ała się o tern, czego nie chcia no jej wypowiedzieć; zmuszona b y ła zatem żądać objaśnień, notaryusz odpow iadał ogródkowo, ostróż- nie, dość jednak wyraźnie, tak że nieszczęśliwa kobieta przekonyw ała się najwidoczniej o hanie- bnem życiu człowieka, którego nosiła nazwisko.
Z drobnych tych faktów gromadzących się z k aż dym dniem, łatw o jej było wysnuć cały wątek do wodów mogących w danym razie spowodować urzę dową separacyą.
Notaryusz Karoliny w obawie o bezpieczeństwo m ajątku swej m andantki, prosił ją, aby ze względu na coraz wzmagające się m arnotrawstwo F ra n ciszka, uciekła się do tego radykalnego i jedynego środka.
Baronowa jednak nie zgadzała się i na prośby no- taryusza daw ała zawsze odmówną odpowiedź. Drża
40
ła bowiem na myśl publicznego skandalu, obaw ia ła się jawności zbyt haniebnego procesu, pogłosek, potwarzy, obelg jakiem i obrzuconoby jej osobę i zde cydow ała się spełnić raczej ofiarę, wypić aż do dna kielich boleści, aniżeli odkryć nieszczęście swe i zgryzoty i niejako domagać się publicznej litości
W reszcie rozdział od stołu i łoża, nicby nie zm ie nił w jej życiu. W rzeczywistości rozdział ten już istniał. Od nocy opisanej na końcu naszej powie ści, od owej chwili bolesnej i fatalnej, baron nie po kazał się wcale wr zamku Brierville.
Na wieki połączona z człowiekiem, dla którego utraciła wszelki szacunek, Karolina nie znajdow a ła możności rozerwania związku, jaki złam ał jej życie, i odebrał wszelkie na przyszłość nadzieje; przenosiła więc ukrycie samotności, życie pełne bó
lów i ofiar, nad opiekę prawa. Prawo mogłoby
wprawdzie powrrócić jej swobodę, ale czyż w róci łoby jej marzenia młodości i szczęście utracone?...
Jakoż w rezydencyi swojej, w samotnym pałacu prow adziła życie prawdziwie ascetyczne. Zrzekła się odwiedzin przyjaciół i znajomych, nie przyjmo
wała żadnych wizyt. Zaledwie tylko w niedzielę
pokazywała się w Isigny w kościele, gdzie zawsze modliła się gorąco i z przejęciem.
41
W skutek takiego urządzenia życia, czuła się ty l ko w połowie nieszczęśliwą.
Zadaniem jej codziennem było świadczenie do brodziejstw; w około siebie m iała tylko biednych
i nieszczęśliwych; czyny szlachetne w ypełniały
jej godziny; nieustannie odszukując prawdziwie po trzebnych, w miłosierdziu znajdow ała to, czego nie
mogło jej dać małżeństwo. Całem sercem ukocha
ła cierpiącą ludzkość.
Dla męża swego nie miała ani szacunku ani na wet współczucia. Oba te uczucia zrodzone w chwili stanowczej, w dniu oddania ręki Franciszkowi, zamarły, przebrzmiały, zagasły w obec haniebnego jego postępku. Cierpiała ona bardziej z obrażonej dumy, jako uczciwa kobieta, aniżeli z zawodu uczucia.
Dla męża wiernego, byłaby żoną pełną ofiar, ule głą, kochającą, oddaną ciałem i duszą. Dla czło wieka nikczemnego, z którym łączyły ją niczem nierozerwane związki, czuła tylko obojętność. P ła
kała nad utraconą młodością, nad złamanem w za
wiązku życiem, nad zniszczoną na zawsze przyszło
ścią. Nie znała prawie miłości; mianem tern bo
wiem nie mogła nazwać uczucia jakiego doznawała dla Franciszka. W yszła za mąż szanując barona,
42
szacunek m iał się wkrótce przerodzić w przyw iąza nie dozgonne, w miłość. Niestety! człowiek, który miał wzbudzić to uczucie, dobrowolnie podeptał nogami przyszłe szczęście.
Dzięki temu usposobieniu, boleść jej nie przeszła zw ykłych granic; miłość zawiedziona, byłaby przy praw iła ją o śmierć lub co najmniej utratę rozumu— teraz po przejściu tak bolesnem, potrzebowała tylko ciszy i spokoju.
Służba cała otaczała ją szacunkiem i poważa niem.
Na dziesięć mil w około mówiono tylko o jej do brach czynach. Karolina nieznała innej nam iętno ści, prócz upodobania w miłosierdziu. Czuła się podniesioną czcią, ja k ą otaczano jej imię; znajdo wała dość słodkiej nagrody w spółczueiu okazy- wanem jej przez w szystkich.
Po niejakim czasie zaprawdę wyjechać do Pa ryża.
Tam było jej miejsce; pobyt w pałacu Brierville daw ał jej możność czuwania nad pnstępowaniem małżonka.
Ale przyszło jej na myśl, że w tym stanie na rażona byłaby na rozmaite nieprzyjemności, że wola jej w obec małżonka obrażałaby godność
ko-43
bieoą, nie czuła się dość silną do udaw ania, do h i pokryzji. W reszcie będąc bardzo m łodą i piękną, nie mogła uniknąć pokuszeń światowych; a przed poszeptem św iata, przed poszeptem tych, co by ją uwieść usiłowali, nieznalazłaby obrony ani w przy wiązaniu m ałżonki ani w miłości m atki.
Myśli te ostatecznie przymusiły ją do zaniechania projektu opuszczenia zamku. Otoczyła się ona wszy- stkiem tem, co może osłodzić samotność: książka mi, dziełami sztuki.
Zajęła się urządzeniem ogrodu, sadzeniem drzew; nadto ponieważ zamek otaczały rozległe pola, za częła studyować rolnictwo, by się poświęcić up ra
wie gruntów. W ten sposób urządziwszy życie,
w ciągu sześciu miesięcy uczuła się o tyle szczęśli wą, o ile zwolna zaeierała się w jej umyśle dramaj odegrany w powyżćj zamieszczonym rozdziale.
Jednakże, po upływ ie niejakiego czasu, przekona ła się, że życie jej miało pozór klasztorny. Zdecydo w ana nie zawierać żadnych stosunków sąsiednich, spędziła sam otnie całą zimę, m ając za jedynego, choć bardzo rzadkiego towarzysza, swego wuja, k tó ry uw ażał za wielką ofiarę spędzenie z nią dwóch tygodni w miesiącu styczniu.
44
w sercu wielką próżnię. W dwudziestym roku ży cia, serce potrzebuje kochać; domaga się przyjaźni lub miłości. Nadto nie miała w około siebie owe go doboru towarzystwa, do którego b y ła przy
wykłą, z którym mogła wzajemnie wymieniać m y .
śli, spędzać wieczory; nic więc dziwnego, że dni zdawały się jej bardzo smutne, wieczory bardzo długie.
Skutkiem czego powzięła śm iały zamiar odbycia podróż)' do W łoch; jednakże nie mogła jej odbyć sama. Należało koniecznie postarać się o jak ą to warzyszkę, o jaką przyjaciółkę. Potrzebowała za tem kobiety już nie pierwszej młodości, kobiety za cnej,zupełnie wolnej od wszelkich obowiązków, ko biety któraby m ogła poświęcić jej cały swój czas, zająć się prowadzeniem interesów', czuwać nad nią i bronić ją.
N apisała do notaryusza.
Po dwóch tygodniach, pan Rolland zapowiedział jej nazajutrz wizytę.
W liście pisanym przez notarysza, taki zaw ierał się
ustęp:-— „Sądzę, że znalazłem to, czego sobie pani ży czysz. Oudownem tern zjawiskiem jest niejakaś p a ni Brancourt. Jest ona wdową po urzędniku a rodzi
45
na jej cała składa stę z syna, który ukończył szkołę wojskową, i obecnie dowodzi batalionem strzelców, konsystującym w Yincens. Otrzymał tę godność, jakkolw iek jeszcze bardzo młody za odznaczenie się w wojnie włoskiej. Pani Brancourt, kobieta w ą tłego zdrowia nie może znieść życia garnizonowego i mimo propozycyi synowskiej, który pragnął ją mieć przy sobie, mieszka osobno, utrzym ując się z bardzo ograniczonych funduszów. Samotność cię ży jej równie jak pani. Kiedy jej objawiłem pro jek t pani. zdawała się przyjmować i zgadzać się
na propozycyą; zastrzega jednak sobie, że nie przyj mie pozycyi podrzędnej; pragnie ona aby zajęła przy pani pozycyą przyjaciółki. Uspokoiłem ją, za pew niając że takie jest równie i pani życzenie. S ą dzę, że się podobacie wzajemnie. Osobiste widze nie się najwłaściwszem będzie do załatw ienia po myślnie całego interesu. Zaprosiłem ją tedy do pa • ni, na czas pewien. Poznasz ją więc pani i sama zdecydujesz czy będzie odpowiednią. Jutro wyjeż dża z Paryżaw.
Można śmiało twierdzić, że list ten był donosnem
zdarzeniem w życiu samotnej Karoliny. To jednak
co jej polecał notaryusz, nie wypełniało zupełnie życzeń baronowej. P ragnęła ona towarzyszki, ko
46
biety lepszej sfery, ale która zarazem m ogłaby w y dawać polecenia. Osoba tymczasem, jakiej się spo dziewała, m iała pretensyą do równości, do trakto wania właściwego dla kobiety dobrze wychowanej i wykształconej, a nawet do odgryw ania roli opie kunki i doradczyni. Czy liż zatem nie należało po znać przedewszystkiem jej charakteru? W tym ra zie potrzeba było całej finezyi kobiecej i wielkiej ostrożności.
Nazajutrz około godziny jedenastej, w chwili kiedy Karolina, po spacerze w zamkowym parku, wróciła do siebie, powóz posłany przez nią na sta- cyę kolei w Isigny zatoczył się przed ganek. W net w ysiadła z niego kobieta około lat 50, której po stać jeszcze nie straciła cechy energii młodzieńczej, a której ruchy, tłum aczyły obycie ze światem i wro dzoną dystynkcyą.
Ubrana była czarno, nie bez gustu i elegancyi, z włosem już cokolwiek przyprószonym siwizną, uło żonym starannie, z uśmiechem łagodnym na ustach. Karolna zbliżyła się do niej.
— Pani de Brancourt — rzekła — czekałam na panią.
— Musisz być Pani znużoną — rzekła Karolina biorąc ją pod rękę, — Racz pani towarzyszyć mi.
Zręcznym ruchem pani Brancourt odpowiedziała na grzeczne zaproszenie, a służba zamkowa zniesła rzeczy przybyłej, do pokoju dla niej przeznaczo nego.
K arolina dopomogła jej do zdjęcia kapelusza i okrycia, zapraszając na bulion przygotowany na stoliku.
— Jesteś pani prześliczną, pani baronowo — m ówi ła pani Brancourt przypatrując się K arolinie— a p o nieważ wiadomym jest cel mojej podróży, pozwól mi pani przeto oświadczyć, że przybyw ając do Isi- gny, doświadczyłam bardzo przyjemnego wrażenia, było to może przeczucie, że zdołam podobać się pani.
— Ależ pani nie znasz mię wcale — odpowie działa Karolina z uśmiechem.
W szak patrzę na panią a wzrok mnie nigdy nie myli. Osoba, z której polecenia tu jestem , mówiła mi wiele o pani; jestem pewna, że nie przesadzała w pochw ałach. Pragnęłabym uczynić na pani ta kie wrażenie, jakiego sama doznaję, będąc przy tobie.
48
Karolina doznała dziwnej sym patyi, coś ją po ciągało do pani de Brancourt, której oblicze oddy chało dobrocią, nacechowane było wdziękiem i której wysokie wykształcenie przebijało się w spoj rzeniu.
Z tw arzy pełnej dobroci i uroku, można było ł a two przekonać się, że kobieta ta posiada świetne n a turalne przymioty: duszę nieugiętą, charakter nie złomny, że je st uczciwą, zgadzającą się z losem i zdolną wywrzeć korzystny, niezwalczony wpływ na osoby ją otaczające.
Na prośbę Karoliny, udała się do przeznaczonego dla siebie pokoju; tam popraw iła toaletę zmiętą skutkiem podróży i nareszcie zeszła na dół, zapro szona na śniadanie.
Przy stole rozmowa ograniczała się na wzajem nych grzecznościach. Obecność służby przeszkadza ła do wyznań serdecznych. Ale, kiedy po podaniu kawy, w stały nakoniec od stołu. Pani de Brancourt zaczęła mówić o celu swego przybycia.
Już dotychczas okazała ona tak wysokie ukształ- cenie, że mogło ono wywrzeć wpływ nietylko na Karolinę, trzeba dodać, że pani Brancourt w yrażała się w sposób elegancki, światowy i nadzwyczaj po ciągający.
— Im więcej na panią patrzę, tem bardziej przeko nywam się, że mi nie przesadzano, mówiąc o pani zaletach. Dość powiem, jeżeli pani oświadczę, że będę się uważała się za szczęśliwą, skoro pozosta nę na dłużej przy pani. Już zapewne objaśniono pa nią, że nie są to zbyt zaszczytne obowiązki, gdy ser deczną usługę i przyjaźń, kładą na równi ze służbą zwykłą a płatną. Niech się pani] jednak tem nie przeraża i pozwól mi jaśniej wytłumaczyć się. Nie życzyłabym sobie pozostać tu na miejscu podrzęd- nem. Nie przystoi to ani mojemu wiekowi, ani mo im przywyknieniom, ani mojemu imieniowi, sądzę nawet, że i syn mój na toby się nie zgodził. Potrze buję bardzo rozumnie określić mu moje obecne po łożenie, aby się tem nie zakłopotał i nie uczynił mi niesłusznych wymówek. Co do mnie nigdy nie za pomnę, że jesteś pani tutaj bezwarunkową rządczy- nią i że mojem będzie zadaniem pozyskać koniecz nie twoją przyjaźń, zasłużyć na twoje p a n i zaufanie — Niepotrzebnie wspominasz pani o tem, nie myślę wcale trzymać cię jak w klasztorze, lub k rę pować twojej woli obowiązkami, ubliżającemi twej godności.
— Sądzę zatem, że wkrótce porozumiemy się.
— Dla czegóż uie mielibyśmy się zaraz porozu mieć, tern więcej, że przyznaję pani najzupełniejszą słuszność i na wszystko się zgadzam.
Tym sposobem w kilku słowach, zaraz po pierw szej rozmowie, obie damy porozumiały się. Później zwrócono się do m ateryalnego wynagrodzenia, na co pani Brancourt zgodziła się bez wachania, zosta jąc, że tak powiemy, pod wpływem moralnym baro nowej Miroel.
— Otóż zatem obejmuje u pani obowiązki jako
doradczyni, opiekunki i przyjaciółki. Radabym
sprawić pani przyjemność w każdej rzeczy. Mam tylko do pani jedną małą prośbę. Syn mój rzeczy wiście stoi garnizonem w Alenęon. Czy pozwolisz pani zatem, aby mię tutaj raz przynajmniej co m ie siąc odwiedził?
— Czyń pani zawsze tak ja k ci się podobać bę dzie. W chodząc do mojego domu, rozporządzasz najzupełniej swoją wolą, jesteś swobodną. Jeżeli zatem odwiedziny twego syna spraw iają ci p ra w dziwą przyjemność, może tu bawić ile mu się podo ba i przyjeżdżać kiedy tylko zażąda.
Pochlebne zaproszenie mocno ujęło panią de B rancourt. Tego‘samego dnia, rozpoczęła ona przy osobie Karoliny pełnić obowiązki prawdziwej
przy-jaciołki. W pozycyi tak trudnej i kłopotliwej ze stron obu, pani de Brancourt rozwinęła wszelkie powaby, jakieby mogły dać jej przewagę moralną nad wzniosłym umysłem Karoliny.
Odtąd jako dozgonna jej towarzyszka, słuchała pobłażliwie wyznań baronowej, zarządzała gospo darstw em i stara ła się, aby być nieodwołalnie po trzebną. Była nadzwyczaj czynną, szybką w działa niu i naw et gotową do ofiar i poświęceń. Starania jej wzmagały się; towarzystwo Karoliny czyniło lekkim ten ciężar obowiązków, jakoż w niedługim czasie dała najwyraźniejsze dowody, że baronowa może rachow ać na nią jak na prawdziwą przyja ciółkę.
Karolina przekonyw ała się mimowoli, jakim ją darzy szczęściem przestawanie w towarzystwie osób wyższych pojęć i niezaprzeczonych zalet pani de Brancourt; oddawna zamężna, posiadała wysoką znajomość życia, doświadczenie smutne, którego na bytek opłaca się zawsze krwawem przejściem i za* wodem. W istocie, była ona bardzo nieszczęśliwa; przeznaczona od młodości do wytwornego życia, skutkiem upadku finansowego jej ojca, zmuszona była zaślubić urzędnikafm agistratu, człowieka pod względem ukształeenia stojącego o wiele niżej od
żony, dla której nie był w stanie zapewnić odpo wiedniego losu.
Pani de Brancourt przyjęła to wszystko z godną podziwu rezygnacyą. Pocieszała się w zm artwieniu kształcąc swego syna, z którego miała nadzieję uczynić człowieka godnie noszącego swoje nazw i sko. Śmierć niespodziana jej męża, szczupłe bardzo fundusze pozostałe na utrzymanie i odosobnienie, na jakie dobrowolnie się poświęciła, w niczem nie zmieniły jej charakteru i pogody um ysłu. Chrze ścijanka z przekonania, losu swego nie zwalała na Opatrzność ani też nie miała zawiści do tych, któ- tych społeczeństwo okryło dostatkam i, którzy lubo niezasłużenie ale zawsze byli szczęśliwsi od niej.
H istoryę swego życia opowiedziała Karolinie, co jeszcze więcej zbliżyło dwie kobiety tak, że w n ie spełna dwa tygodnie były najszczerszemi p rzy ja ciółkami. Nikogo też nie zdziwiło zaufanie, jakiem baronowa Miroel obdarzała panią de Braucourt. K a rolina rozpowiadając swoje nieszczęścia, nie unosi ła się przesadzoną tkliw ością. Pani Braucourt była dla niej istotuem dobrodziejstwem, istotną łaską nieba, nikt bowiem lepiej nie potrafił koić bóle za trutego serca i złamanego życia.
53
kim jeszeze nie zwierzała się. Sama dźw igała cały ciężar, było to zatem nieszczęście trudniejsze do zniesienia jak cokolwiekbądź innego. Przy pani de Brancourt dni jej upływ ały spokojnie i szczęśliwie, a stosunki pomiędzy obiema kobietam i przybrały charakter rodzinny.
Pod koniec lata, około południa, gdy baronowa i jej przyjaciółka rozmawiały poufnie pod kaszta nami zasadzonemi na tarasie zamkowym, ujrzała z tego miejsca jak jakiś obcy wchodził do parku
przez bramę oddzielającą pałac od drogi.
— Zapewne przyszedł ktoś do pani— rzekła p a ni Brancourt.
— Nie spodziewam się nikogo. Może to do pani? Czekały jakiś czas, nareszcie nieznajomy zbli żył się.
— To do mnie — zawołała nagle pani de Bran court powstając mocno wzruszona i blada — to mój syn.
Pobiegła prędko i Karolina ujrzała ja k padła w otwarte ram iona jakiegoś młodzieńca w czarnem ubraniu, wysokiego, silnie zbudowanego. Twarz je go miała wyraz tak łagodny, że gdyby nie wąsy zawiesiste, nikt nie dom yśliłby się w nim żołnierza.