k o k o s z k a
.
iłV , r % ' t ^
" 'o !
m , . , t
%XKo] k o ch an y — m ówił do m nie mój
a> przyjaciel, re d a k to r »P sztyka«, o k tó rym dzisiaj n aw et w bibliografii tru d n o b y było doszukać się w zm ianki— mój kochany, potrzebuję całego szeregu luźnych feljeto- now, czybyś mi nie p o m ó g ł? ., przysiądź trochę fałdów i napisz cokolw iek, co ze chcesz, nie kręp u j s ię ...
— Ba! — o d rz e k łe m , w ydym ając usta, o b tarte dopiero co po skrom nem śniada niu, k tó reśm y z poczciwym D ydakiem zje dli w h an d e lk u — o czem ja ci napiszę ta k n a kolanie?
— A lboź to m ało te m a tu ! .. ś w ia t, jak kopalnia, tylko pogrzebać trochę, znajdziesz z p e w n o śc ią , jeśli nie b r y la n t, to g ru d k ę jakiejkolw iek rudy.
H m , h m ! . , ta k ci się zdaje; zresztą, p o c z e k a j... spróbuję.
K O K O S Z K A .
— Słow o ? — Słowo.
— Ju tro rano przyszłą chłopca do cie bie przed ósmą.
I p rz y sła ł, a je d n a k »Psztyk« dnia teg o w yszedł bez feljeto n u , chociaż straw iłem n ad nim połow ę nocy.
D y d aś odesłał mi rękopis wieczbrem z długim liste m , w k tó ry m tłó m aczy ł się, w y k rę c a ł, przep raszał, że p ra cy mej po m ieścić nie może ze w zględów czysto oso bistych, że nie czytając rękopisu, kazał go złożyć, lecz dopiero w k o rekcie spostrzegł się, iż w ydrukow ać m u niepodobna tego, że na pom ysł się zg a d za, ale prosi, żeby p o cz ątek opuścić.
— »B ardzo mi się dobrym w y d ał twój plan przedstaw ienia w luźnych obrazkach rozm aitych typów kobiecych — pisał do m nie w swoim liście — to może być cie k aw e i zajm ujące, jeśli będzie praw dziw e, ale tej pierw szej sylw etki nie m ogę p o mieścić, ze w zg lęd u ... ze w zględu n a m oję żonę. Ot, poprostu przyznaję ci, że chcący, czy niechcący skopiow ałeś mi m oję babę, ja k z portretu. M iałbym sądny dzień potem , że we w łasnym dzienniku zamieszczam n a
K O K O S Z K A .
m ą satyry. Ja k e ś dobry, rzuć początek do kosza i zacznij da capo od dru g ieg o roz działu !«
A ni mi przez głow ę nie przeszło, abym opisyw ać m iał poczciw ą D ydasiow e, sa mo się ta k złożyło . . . Miałem n aw et za m iary w ręcz przeciw ne satyrze. T y le się kobietom ła te k przypięło za ich w ady i uło m ności, tyle się o nich złego popisało od w ynalezienia alfabetu, źe mi przyszła ochota oddać im choć tro ch ę spraw iedliw ości i w y brać z g alery i moich znajom ych »m ęczen nic m ałżeńskiego jarzma«, kilk a bardziej ch a rak tery sty c zn y ch typów .
I m usiałem w łaśnie natrafić na takie no życzki, k tó re się odezw ały odrazu !.. . W rzuclłem zniechęcony rękopism do teki i zaniechałem p ro je k tu ; dzisiaj, po latach, przeglądając stare papierzyska, natrafiłem na odrzucony m anuskrypt. W iecie, D y d ak m iał słuszność; kiedy te ra z , w czasu p e r spektyw ie p atrzę n a panią D ydakow ę, w i dzę dopiero, jak i m imow olnie p o rtre t jej zdjąłem z natury, w ierny aż do najdrobniej szych szczegółów . B yłaby się w tej »K o koszce« z w szelką pew nością poznała ko biecina; może lepiej, źe się stało inaczej.
6 K O K O S Z K A .
Juźto n a żonę re d a k to ra i lite rata bieda ctw o nie było w cale stw o rz o n e , choćby z te g o w z g lęd u , że mu co ro k u daw ała pociechy, najkłopotliw sze pod słońcem . Z na n e bocianisko przy laty w ało do nich z k a żdą niem al w iosną i przynosiło to syna, to córk ę, raz n aw et czy d w a razy po p a rze. G dyby się w szystko było chow ało — o J e z u !.. ale jak o ś B ó g łaskaw , to dawał, to b r a ł ; je d n a k po ogólnym obrachunku, z dw anaściorga zostało przecież siedmioro. S p o ra paczka.
A w szystko to m usiało jeść, ubrać się, obuć, uczyć, chodzić do szkoły i n a pensyą.
Jed n em piórkiem okryć ty le p isk lą t, to b y ła sztuka nielada. B iedny D y d a k posi- wuał przed cz a se m , ale nie skarżył się ni gdy, że m u ciężko. Żona go pocieszała.
— D ał P an B ó g dzieci, daje i na dzieci! N ie bardzo-bo daw ał, ale ja k o ś dochody z dzienniczka m usiały na w szystko s ta r czyć — a czego B ó g nie dodał, to dobrzy ludzie dorzucili.
»Psztyk« jakim ś cudem opłacał się, choć m u prenum eratorów ' nie przybyw ało, ale głó w n y re d a k to r b y ł w jednej osobie w szy- s tk ie m , głów nym w spółpracow nikiem , ad
m in istra to rem , k o re k to re m , in k asen tem , a n aw et roznosicielem — ja k się z d a rz y ło ; pracow ał ciężko, cicho, z g ło w ą pochyloną po całych dniach i nocach n ad stolikiem! Zona zpoczątku chciała mu pom agać, szło jej niezręcznie, niesporo, w praw y nie miała. Poszła zamąź, jak o córka m ałego urzędnika z p ro w in c y i; podobał się jej lite ra t, bo w ierszyki pisyw ał dow cipne i książki przy nosił do czytania. K ie d y zobaczyła raz so n e t do siebie, ze sw em i początkow em i lite ra m i, w y d ru k o w an y w jakim ś tygodniku, pow iedziała sobie:
-— On, albo ż a d e n !
O grom nie jej to p o c h le b iło ; au to r ze sw em i w ierszam i trafił do serca odrazu.
o i poszła za niego, choć on b y ł chu dym literatem a ona za cały p o sag m iała o k rą g łą buzię, rum ianą i świeżą, ja k rzod kiew ka, oczki b ystre i świecące, ja k u m y szki, d ołki przy ustach i ciągły uśm ieszek n a tw arzy.
P ulchniutka, okrągła, żyw a i w esoła za wsze, n aw et w tedy, kiedy przy dw unastem stare pow ijaki napraw iała, p rzypatrując się im z u w ag ą, a B óg wie, czy nie p y tając
w m yślach, aźali w ystarczą jeszcze dla trzy nastego.
T e dzieci sta ły się dla niej niem al p o trzeb ą życia; m iała ta k ą ślepą w iarę w O p a trzność i w sw ego D ydasia, że ani w ątpiła, iż w ychow a w szystkie i w yprow adzi na lu dzi. A le też poza w y c h o w a n ie m , poza dziećmi, poza domem, o b>ożym św iecie nie wiedziała. N aco jej się to zdało !.. Dom i d o m , siedm łó ż e k , siedm p a r bucików , siedm śniadań co d zien n ie, siedm n ak ry ć p rzy stole, siedm p a r pończoch do cero w ania etc. etc., w szystkiego po siedm. D la innych to fatalna liczba, dla niej b y ła a lfą i omegą jej życia, jej m yśli, zajęć, UCZUĆ,
k łopotów i radości.
Mąż jej, redaktor, literat, człow iek p u bliczny, przedstaw iał się dla niej jedynie w charakterze ojca, nie um iała z nim w koń- cu o niczem innem mówić, tylko o Muni, Mińci, Toniu, Józi, Lolu, F ran iu i G abrysi, o ile nie starczyłow zasu n a wieczne w sercu m atk i wspom nienia o zabranych w poczet aniołków Klim ci, Stasiu, Jasiu, K aziu i W e- runi.
M usiałem się ty ch w szystkich imion do piero na pam ięć uczyć, byw ając w ich do
K O K O S Z K A . 9
mu częstym gościem i to nie b y łb y m na w yry w k i potrafił w skazać, k tó re do k tó re g o należy, ta k w szystkie b y ły do siebie podobne.
T rzeba było w idzieć panią D y d ak o w ę w tym w ianuszku żyw ych jej kw iatów .
D ydak, zerkając z drugiego pokoju prze ze drzwi na żonę, otoczoną dziećmi, prze ry w ał rozm ow ę najpoważniejszą i zapatrzo-. n y w ten obrazek rodzinnego szczęścia, m ówił do mnie, biorąc m nie z czułością za s z y ję :
Patrz, czy ona nie w ygląda, ja k Mu- rillow ska M adonna m iędzy an io łk am i!..
Nie, nie w yglądała ta k poetycznie, chyba w jeg o zakochanych oczach. K ra sa i św ie żość m łodości spełzły już daw no. Żyjąc ciągle dla d r u g ic h , zapom niała żyć choć trochę dla siebie, w yrzekła się w szystkich »pretensyj«, n aw et czepeczka n a włosach przyczesanych w pośp iech u , n aw et szlaf roczka now ego; sta ry poszedł na kaftaniki dla tro jg a m łodszych bębnów .
N iegdyś m iała rączki białe i zgrabne, z róźowem i p az n o g ie tk a m i; teraz, gdzie jej tam było o rękach m yśleć i paznogciach, k tó re zaw adzały przy ciągłej robocie. Z
je'-10 k o k o s z k a.
d n ą słu g a w duźem mieście p rz y tylu dzie ciach niepodobna się oszczędzać; i tak, h a rując od ran a do w ieczoru, w szystkiego w porządku nie dało się utrzym ać. Zale dw ie w św ięto i w niedzielę ja k o ta k o w y glądało w trzech pokojach, k tó re zajmowali na drugiem piętrze. M ieszkanie niebardzo mieli dogodne, ale zmienić się nie dało.
Ot, widzisz, m usiałbym odrazu zapła cie zaleg łe kom orne i na n ow y zadatek cos odłożyć - m ówił mi D y d ak w zaufa niu ~ Z resztą, P elcia nie w yniosłaby się f ąd Za m c w św iecie; tu się nam sze ścioro dzieci u ro d z iło ... T o ja k b y gniazdo ro d z in n e !
W tern gnieździe czysto bardzo i w y g o dnie nie było, ale cóż robić!.. D y d a k mi się przysięgał, że m u się najlepiej pracuje, g d y za ścianą słyszy szczebiot ow ych m alców i p rzy akom paniam encie teg o septetu pi sał, korygow ał, u k ład ał nu m er sw ego b ru kow ego dzienniczka. P rzyzw yczaił się do pisku, krzyku, g w aru siedm iu głosów , nad k torem i dom inow ał dyszk an t pani Pelagii.
T rzeba ją było widzieć ro zd ającą w ie czorem kaszkę na m leku swoim pociechom albo sm arującą chleb pow idłam i na drugie
K O K O S Z K A . 11
śniadanie dla starszych dzieci. Zdarzało się tak, że dla ojca zabrakło w końcu. Załam y w ała ręce ze śm iechem i m ówiła w ted y : — Cóż ty biedaku jeść b ę d z ie sz ? ... po czekaj, po czek aj, podzielimy się m oją porcyą.
O ddaw ała m u c a łą ; jej samej n ig d y ni czego nie było potrzeba, pow ietrzem żyła, ale broń Boże, ab y którem u z dzieci za brakło. P o dom u chodziła W p rzydeptanych pantoflach, lecz najstarsza córeczka m usiała m ieć lakierow ane buciki i p asterk ę z różo- w em i w stążkam i. Próżność m acierzyńska nie b y łab y zniosła, ab y jej dzieci gorzej były ubrane od innych.
Co dziwna, że chociaż bieda nie w yłaziła od nich z d o m u , pani D y dakow a hum or m iała zawsze w y b o rn y ; nie brak ło jej ni g d y otuchy, jeszcze się z mężem nią dzie liła :
— E, co tam , będzie lepiej, stary, zoba czysz ! — m aw iała do niego, g d y zwieszał g ło w ę s tro sk a n ą , nie m ogąc grosza w y trzasnąć n a najpierw sze potrzeby.
K ie d y on nie dostarczył g o tó w k i, ona m iała k re d y t n a za w o łan ie; do niego za glądali Żydzi od fr o n tu , do niej Żydów ki
od kuchni, z k tórem i wieczne m iew ała k o n szachty, handlow ała, sprzedaw ała, k u p o w ała n a raty, sztukow ała, ja k m ogła.
B óg wie, zkąd tej p raktyczności nabrała, bo oszczędną nie b y ła przy tem wszystkiem ; pieniądze szły przez palce, ja k woda. G dy ich trochę więcej napłynęło, nie liczono się z jutrem . Dzieci m usiały m ieć bal i ła kocie, i zabaw ki, i sukienki nowe, choćby potem cały m iesiąc na k re d y t żyć przy szło. To i coź? kiedyś tam znow u m usiały b y ć pieniądze, od czegóż b y ł ojciec!
D ydaś m usiał na w szystko starczyć i s ta r czył.
Moj stary, nie m am już ani grosza, m oźebyś się po starał gdzie o pieniądze na ju tro — mówiła, a sta ry k ła d ł kapelusz na g ło w ę, b ra ł lask ę do ręki i w ychodził na m iasto — stara ć się o pieniądze.
Nie zawsze się znalazły, ale pani D yda- kow a nie pytała* nig‘dy, zkąd się w z ię ły ; w iedziała, że m ąż m iał długi. B a! któż ich nie ma. Nie m artw iło jej to ; alboź to raz zajęli im w szystkie m eble; sam widzia łem fortepian sznurkiem przypieczętow any do podłogi. P okazyw ali mi to oboje ze śm iechem, nie tracąc fantazyi; w łasna bieda
baw iła ich i hum oru nie odbierała. W ie rzyli w sw oje do b rą g w ia z d ę , k tó ra nad dziew ięciogłow ą ich rodziną świeciła.
— E , zobaczysz, będzie jeszcze lep iej! — pow tarzali sobie w zajem nie i jed n o d ru g ie m u rzucało się n a szyję, a do k o ła czepia ją c a się sukni m atk i, ręk aw ó w ojca, g ro m ad k a siedm iorga dzieci dom agała się ró wnej i jednoczesnej pieszczoty.
Nieraz zazdrościłem im tej lekkom yślno ści, z ja k ą sw ą dolę traktow ali. Zasłaniała ona im oczy n a rzeczyw iste złe. K ochali się tą m iłością bieżącej chw ili, nie m yśląc o jutrze.
— D ydaś da sobie r a d ę ! — m ów iła za wsze pani P elag ia, a on jej w iarą chronił się sam od zw ątpienia, chociaż go coraz bardziej p rz y g n ia tały ciężary życia.
Nie m ogła pojąć, ab y sobie mąż k iedy kolw iek nie um iał poradzić.
W dzienniku męża zajm ow ała ją jed n a ru b ry k a najbardziej, ru b ry k a ogłoszeń; z ich ilości w nioskow ała o dochodach, jakie »Psztyk« daw ał. Dzieciom zaś najwięcej podobał się tytuł, bo ich rozśmieszał.
M atk a swoje pisklęta żartobliw ie »psztycz- kami« n az y w ała, pow iadając o swoim
D y d a k u , źe m a tak duży nos, ii m ógłby więcej, niż dw anaście psztyczków w y trz y mać.
Poczciwiec, przed żoną u k ry w a ł się ze swem i kłopotam i, nie dał jej n aw et poznać, ja k m u ciężko było dźw igać tyle obow iąz ków w rodzinie i ja k drogo przychodziło opłacać te pociechy; jej w ystarczało, ź e ja k kokoszka w gronie p isk lą t m o g ła się p y sznie róźowem i buziakam i sw oich malców.
Niech m i d ru g a pokaże tak ie zdrow e i ładne dzieci, jed n o w drugie! — m ów iła do m nie n ieraz, ustaw iw szy rzędem całą sw ą p ro g e n itu rę ; oczy jej się iskrzyły r a dością, szczęściem , dum ą i zadow oleniem , całow ała i przyciskała w szystkie do siebie z w ybuchem czułości m acierzyńskiej, a D y- d ak z rę k o m a w kieszeniach stał nad nią i p atrz ał niby z p o g o d n ą tw a rz ą , lecz w oczach znać było ciężką, sm utną, ch m u r ną, u k ry w a n ą w głębi duszy tro sk ę:
J a k ja to w szystko w y c h o w am ! . . . O dchodził potem do stolika, b ra ł pióro odłożone na chw ilę i z podw ójną gorliw o ścią pisał dalej a rty k u ł do jutrzejszego n u m eru, bo g d y b y ta k kied y »Psztyk« d ru giego dnia nie w y s z e d ł. . .
K O K O S Z K A .
A jed n ak nie w yszedł p ew nego razu, bo re d ak to r usnął n ad ko rek tą, zm ęczony ca łonocną p ra c ą , g ło w ę oparł n a kraw ędzi stołu, by odpocząć n a chwilę, oczy zam knął i nie otw orzył ich w ięcej . ..
K ie d y pani P e la g ia , zbudzona świtem, w stała z łóżka, ab y zobaczyć, co jej D ydaś ta k dłu g o robi w swoim pokoju, znalazła go raz przy dogasającej lam pie m artw ego, bez duszy, w tej sam ej pozycyi siedzącej, w jakiej d ługie la ta co w ieczór w idyw ała męża przez uchylone drzwi swojej i dzieci sypialni przy p ra cy pochylonego.
Siedm grom ów uderzyło w jej serce, g d y zbudzone krzykiem rozpaczliw ym m atki biedne sieroty w swoich łóżeczkach in sty n ktow nie p łak ać zaczęły . . .
Co też ona z niem i zrobiła bez ojca ! . . .
II.
A S T R A .
M. Gawalewicz. Zona.
iedy za n iego zamąż w ychodziła, b y ła już panną, co się zowie dostała; m ó wili o niej, źe trzy m a się jeszcze bardzo dobrze i źe w y g lą d a lepiej od swojej m łod szej siostry, chociaż ta m łodsza m łodą ta k że już nie była.
D w ie ich zostało po śm ierci rodziców i g d y b y nie stara w ujenka, k tó ra się nie mi zaopiekow ała, nie b y ło b y się do k o g o przytulić; ty lk o to już tak i los stary ch lu dzi, źe m uszą um ierać.
W u jen k a b y ła sta rą i tak że u m arła , na szczęście zostaw iła m łode p an n y już doro słe i pełnoletnie, a na zabezpieczenie dal szego ich losu m a ją te c z e k , o k tó ry m roz maicie pow iadano. Jed n i zm rużali znacząco p raw e oko i kiw ali g ło w ą: »ho, ho!« — drudzy zaś w ydym ali usta i mówili:
20 A S T R A .
— No, je st tam coś, ale znów nie ta k dużo ! . . .
M usiało b y ć w każdym razie dość, bo p an n y A n a sta zy a i K lem en ty n a po śm ierci w ujenki żyły dostatnio, ubierały się m odnie i nie żałow ały sobie niczego.
W ujence, przez wdzięczność, k a z a ły p o staw ić g ró b m urow any i pięk n y pom nik na cm en ta rzu , a w rocznicę jej śmierci urząd zały egzekw ie, n a k tó re przychodziły czarno ubrane, za w oalem i przez całą wo- ty w ę klęczały na kam iennej posadzce, m o dląc się szczerze i g orąco za duszę swej opiekunki i dobrodziejki.
W id y w an o je zawsze razem, nierozdziel- ne, bez czyjegokolw iek to w arzy stw a; słu sznego w zrostu, sm ukłe blondynki, u b ran e zw ykle jednakow o, zg rab n e, n aw et dość przystojne, podobne do siebie bardzo, zw ra cały u w a g ę , chociaż u n ik ały te g o o ile możności.
P ew n e g o razu zobaczono starszą bez sio stry n a ulicy, o p artą na ram ieniu m łodego m ężczyzny, u b ra n ą w elegancki kostium pluszowy, w kapeluszu w iązanym pod b ro d ą ; wchodzili do kościoła n a sumę. O n niósł jej k siążk ę do m odlenia, a podczas
całej m szy trzy m a ł jej m u fk ę i parasolkę. Z daw ało s i ę , źe b y ł zatopiony w modli tw ie, bo oczy spuszczał i unikał spojrzeń ludzkich.
K o b iety trą c a ły się łokciam i i g ło w ą po kazy w ały sobie nabożną parę.
— P atrzcie, patrzcie, — szeptano za p le cami m ężczyzny ■— N astusia m a narzeczo n eg o ! . . .
Nie, to nie b y ł narzeczony, to b y ł już najlegalniejszy m ałżonek. Cichutko, w ta je mnicy, za indultem , pobrali się pew nej nie dzieli rano w C zęstochow ie, a n ik t nie w iedział jak, kiedy, zkąd pan n a A n a sta zy a w ytrzasnęła sobie teg o m ęża . . . Dość, źe go m iała i źe m iała z ło tą , szeroką o b rą czkę n a palcu, ja k w szystkie m ężatki.
O na sam a nie chciała długo w ierzyć te m u ; jak o ś się to w szystko ta k p rędko o d b y ło , ja k b y w e śnie, nie n a jaw ie. P rz e stała się n ag le nazyw ać p an n ą Ł agięcką, a zaczęła nosić nazw isko pani A nastazyi R a to rs k ie j; nic się nie zmieniło napozór w panieńskiem jej m ieszkaniu, oprócz tego, źe w brew przyjętym zwyczajom, w niósł się m ąż do niej, nie ona do męża. P rzy b ran o tylko jeden pokój dla K lim ci, k tó ra m u
22 A S T R A .
siała po latac h trzydziestu po raz pierw szy opuścić sypialnię swej siostry i ustąpić m iejsca szw agrow i.
B y łab y się prędzej B ó g wie czego spo dziew ała , niż teg o s z w a g ra ; z nieba jej s p a d ł!
N astusia zaś była oszołom ioną; k ied y się jej p an Julian ośw iadczył, oniem iała ze w zru szen ia; n ik t jej o takiej miłości nie m ówił do tej chwili. N ie chciała go s łu chać, b a ła się czegoś, a jednocześnie dzi w nym urokiem pociągała ją m yśl zamąż- pójścia; w szystkie uśpione m arzenia zbu dziły się n ag le w jej duszy. Zaw stydziło j ą jak o ś to wyznanie, nie śm iała zw ierzyć się z niem sio strz e ; w iedziała, źe p an J u lian je st od n ie j. . . młodszy, a choćby nim faktycznie nie b y ł, to w y g lą d a ł ja k m ło dzieniaszek.
W pierw szej chwili przychodziły jej re fleksy e :
— Co ludzie p o w ie d z ą ! . . .
A le łakom e serce dom agało się swoich praw , choć spóźnionych, i tłóm aczyło s ta rej p a n n ie :
— N iech m ów ią, co chcą, byłeś b y ła szczęśliwą.
A S T R A .
U p ajała się sw ojem niespodzianem szczę ściem , k tó re przychodziło nie w ołane, ja k w ielka w y g ra n a losu, daw no zapom nianego gdzieś n a spodzie panieńskiego kuferka.
P rzestraszy ła się tej propozycyi w yjścia zamąź te ra z , k ied y się już praw ie w yrze k ła m yśli o m ałżeństw ie; obie z siostrą ta k ju ż p rz y w y k ły do swojej sam otności i ży
cia w e d w ie . . .
P . Ju lian w szelako nie należał do tych, k tó ry ch łatw o m ożna o d s u n ą ć ; patrzał w oczy ta k czule, m ów ił ta k błagalnie, przy sięg ał się ta k g o r ą c o , a arg u m e n ta staw iał ta k przekonyw ujące, b y ł widocznie ta k zakochanym pom im o różnicy wieku, że zw alczył w szystkie obaw y, w szystkie uprzedzenia obu sióstr i postaw ił w końcu na sw o je m . . .
— A będziesz ty m nie k ochał? — p y tała z ja k ą ś trw o g ą i naiw nością zarazem narzeczonego p an n a A n a sta z y a , kiedy jej rę k ę do u st i do oczu przyciskał, obciera- ją c nią um yślnie łzy rozczulenia z powiek.
— B yłbym ostatnim łotrem , — m ów ił z przejęciem — g d y b y m się zmienił k iedy kolw iek dla c ie b ie !
P o ślubie, podczas m iodow ych miesięcy,
zakładając m u ręce n a s z y ję , pow tarzała znow u to sam o wiecznie p y ta n ie , k tó re było je d y n ą tro sk ą jej życia teraźniejszego.
— A będziesz ty m nie k o ch ał ? . . . O dpow iadał zawsze je d n a k o , z dod at kiem :
_ Przecież w szystko tobie zawdzięczam !... W istocie, ta k było ; zaw dzięczał jej o p ar cie na trw alszym gruncie, o d k ąd posagiem żony podparł swoje interesa. O d d a ła m u z całem zaufaniem połow ę sp ad k u po wu- jence, ab y pieniędzm i o b r a c a ł; znał się n a tem , aplikow ał przecież w kan to rze jed n e go z najsprytniejszych finansistów, po oże nieniu zaczął n a w łasn ą rę k ę robić in te resa. Szczęściło m u się, spekulacye szły pom yślnie.
M ijał ro k je d e n , d ru g i, trzeci, pieniądze sam e się m n o ż y ły ; w dom u zamożności przybyw ało, ale pani A n a sta zy a sm utniała i w iędła coraz bardziej. M ąż zdaw ał się b y ć ty lk o robieniem m ajątk u z a ję ty ; na nią zw ażał coraz mniej, z nią p rz estał n a w e t o interesach rozm aw iać, — nie znała się n a nich, jeg o zdaniem. N ie w iedziała, co robi, gdzie byw a, czem się zajmuje, n a czem stracił, n a czem zarobił.
__ (Jo te g o ? — odpow iedział raz szo rstk o , g d y się go ośm ieliła zapytać — byłeś ty m iała w szystko, co potrzeba.
I m iała w szystko, to praw da, ale potrze bow ała dla siebie ta k n ie w ie le ... P iękne, now e m eble w dużych pokojach p rz y k ry te pokrow cam i, zapełniały mieszkanie, w któ- rem z każdym rokiem jak aś w iększa p u stk a i cisza przybyw ały. N ig d y praw ie ap a rtam en t pań stw a R a to rsk ic h nie roz brzm iew ał g w a rn ą rozm ow ą liczniejszego to w a rz y stw a , n ik t tu nie b y w a ł, nikogo nie przyjm ow ano, dom ludzi w zględnie za m ożnych w ydaw ał się niezam ieszkałym .
P an i A n a sta zy a, zam knięta, ja k p u stel nica, przechadzała się najczęściej sam a po swoich pokojach w nieobecności męża, k tó ry dnie całe do późnej nieraz nocy spę dzał za d o m e m ... M iał tyle zajęć, tyle obowiązków, ty le kłopotów zawTsze n a gło wie ! . . . Z n atu ry m ałom ów na i skryta, za m ilkła jeszcze bardziej, m yślała ty lk o w ię cej i w p a d ała w zadum ę n aw et w obecno ści Juliana, k tó ry zbyw ał ją z u k ry tą nie chęcią półsłów kam i; w idyw ali się, ja k ludzie obcy, przy śniadaniu lu b przy obiedzie.
a s t r a.
Zażyłość m ałżeńska zw ietrzała i rozw iodła się bardzo ry ch ło pom iędzy nimi.
N iekiedy mąż zostaw ał sam n a sam z żo n a w salonie, rzu cał się w fotel z zapalo- nem cy g arem w ustach i udaw ał, że czyta gazety, lub drzem ie, ab y ty lk o słow a do mej m e przem ów ić; nudziła go widocznie rozm ow a z mą, odkąd p rzestał udaw ać czu łość i nie potrzebow ał p ow tarzać szablono w ych p rz y sią g o miłości. Podchodziła do m ego na palcach, ostrożnie, staw a ła za nim i w p atry w ała się w tw arz je g o świeżą, ru m ianą, okraszoną w dziękiem rozkw itającej męzkości. M iała nieraz ochotę pocałow ać go zlekka w czoło, ale bała się go obudzić ze snu, traciła śm iałość w zględem człow ie ka,^ do k tó reg o należała, k tó reg o kochała, czując, że w zajem ności nie posiada.
W z ro k jej pad ał niekiedy na duże sto ją c e zw ierciadło, w k tórem odbijała się jej postać obok m ęża i w ted y tw arz jej po chm urniała bardziej, w oczach w iększy je szcze sm utek przebijał; widziała całą róż nicę, ja k ą lata m ałżeństw a pom iędzy nimi uw ydatniły. K a żd y rok jem u dodaw ał cze goś, jej odejm ował. S ta ra ła się być m łodą ja k najdłużej, aby g o przyw iązać do
sie-A S T R sie-A .
bie i nie tracić resztek uroku tej jesieni, k tó ra m iała przez chw ilę ułudę w iosny i świeżości. J a k b y naprzekor — starzała się ra p to w n ie ; traw ił ją sm u tek rozczaro w ania i życie, coraz pełniejsze zawodów. Nie chciała przypuścić najstraszniejszych podejrzeń, że mąż ją oszukiwał, że kłam ał przed ślubem , a b y jej rę k ę , a w ręce p o sag- u k ry ty pozyskać. B yła jeg o najlepszym rzecznikiem sa m a , broniła go, tłóm aczyła jego oziębłość rosnącą z dniem każdym , m ów iła sobie dla w łasnego uspokojenia:
Zajęty tak i, nie m a czasu m yśleć o mnie, zaw ikłał się zanadto w interesa, — m usi mieć k ło p o ty ...
Zazdrości i podejrzeń w stydziła się sam a przed s o b ą . . . C z u ła , iż starszej żonie nie w ypada być zazdrosną, a przynajm niej okazyw ać teg o m ężow i; naw et przed sio strą się u k ry w a ła z tern, przed tą jed y n a pow iernicą zam knęła tajnię sw ojego serca. B ała się, ab y jej nie odpow iedziała k ie d y :
— B y łaś starszą, wiedziałaś, co robisz. Czuła się zaniedbyw aną i odsuw aną przez męża, nie dzieliła żadnej przyjem ności jeg o życia, nie była m u do niczego potrzebną.
A S T R A .
P rzypom inała sobie je d n a k w chw ilach w ielkiego zw ątpienia jeg o słow a :
— B y łb y m ostatnim łotrem , g d y b y m się zm ienił dla c ie b ie ! — i w ierzyła m u , n a kazy w ała sobie tę wiarę, źe "zaufała uczci w em u człow iekowi.
P ew n e g o razu zdobyła się n a odw agę, robiąc m u lekki w yrzut, źe ją opuszcza ta k często, ja k b y się w stydził p okazyw ać z nią ś w ia tu ; ludzie brali go za k a w a le ra , nie w idyw ali ich razem n ig d y i nigdzie.
— Ju lu , ty m nie p rzestałeś kochać ? — sp y tała go pow ażnie, nieśmiało, sm utnie p atrz ąc m u w oczy, ja k ofiara, w yczeku ją c a w yroku.
Spojrzał n a nią, uśm iechnął się, ram io nam i w zruszył i odszedł bez odpowiedzi. O dpow iedź m iała jej przynieść przyszłość bardzo n ie d a le k a . . .
S tało się, co oddaw na było przygoto- w anem w planach p an a Juliana. P ew n eg o dnia — zn ik n ął z h o ry z o n tu , zabraw szy z sobą całą go tó w k ę swoje i sw ego w spól nika, nie zostaw iw szy ani słow a p o żegna nia, ani listu, ani św istka żadnego. P o m ie ście m ów iono o w ielkiej defraudacyi R a - to rs k ie g o , pisano o nim w e w szystkich
a s t r a.
dziennikach, jak o o jed n y m z najsprytniej szych oszustów, rozesłano listy gończe i fo tografie je g o na w szystkie strony, szukano zbiega, k tó ry n a w ielkie sum y zarw ał m nós tw o ludzi łatw ow iernych i zdem askow ał się nagle, ja k o ło tr skończony.
U c ie k ł, zatarłszy w szelkie ślady swej ucieczki.
K ie d y pani A nastazyi przyniesiono tę w iadom ość do d o m u , nie m ogła w p ier wszej ^ chwili zrozumieć, czego chcą od niej, co m ów ią do niej, o co chodzi.
~ U c ie k ł? ... kto u c ie k ł? ... m ąż mój uciekł ? . .. dlaczego m iałby u c ie k a ć !. . . co w y mówicie ludzie ! . . . zastanów cie się, na B oga w szechm ocnego !...
Zdaw ało jej się to ta k niepraw dopodo- bnem , ta k strasznem , że nie m ogła uw ie rzyć w ieściom , k tó re cochw ila się p o w ta rzały z coraz gorszem i przydatkam i.
Jak iś rozpaczliwy, spazm atyczny, okropny śm iech p o rw a ł ją i m ęczył, ja k zm ora; na chwilę, n a jed n e chw ilę chciała stracić przy tom ność i zmysły, aby się pozbyć okrutnej świadom ości tego, co się stało , ale naw et oszaleć nie m ogła, n aw et zapłakać nie po
trafiła , n aw et tej zw ykłej łaski om dlenia o k ru tn y los jej odmówił.
N areszcie przyszła ostatnia, dla niej n aj dotkliw sza w ia d o m o ść :
— U c iek ł z inną !. . .
Je st n a cm entarzu m ogiła w zakątku, pod m urem przytulona, ja k b y się odsunęła n a w et od um arłych, nietylko od żyw ych. Co je sieni czyjaś poczciw a rę k a a stry sadzi na niej i w śród zielonej darni k w iaty i lam py staw ia w dzień zaduszny. P od d arnią śpi z otw artem i szklisto oczym a, z pożółkłą i w yschłą tw a rz ą , z posiw iałem i w kilku dniach włosam i ś. p. A n a sta zy a z Ł agię- ckich R a to rs k a — i prosi o w estchnienie do B oga.
M ąż jej nie wie dotąd zapewne, iż w kilka m iesięcy po swej ucieczce ow dow iał; co go to m oże dzisiaj obchodzić — gdzieś na drugiej półkuli ? !. . .
III.
<?
9
f
p o ty k a ją c się z panią G e rtru d ą , m iałem zaw sze uczucie pew nego zakło potan ia; oboje m usieliśm y m ieć m iny dw ojga ludzi, k tó rzy m ają ochotę przed sobą pod ziem ię się schow ać.O na nie w iedziała, co zrobić z sobą, ze swojem i oczym a, gdzie ręce podzieć, zaże now aną b y ł a , zarum ienioną wyżej uszu, cofała się p rz y kaźdem słowie, ja k g d y b y b y ła p u c h e m , a sam oddech mój pow ie w em w iatru; ja znow u czułem się z a k ło p o tan y jej w ystraszoną m iną i skracałem o ile m ożności chw ile naszej rozm ow y b a r dzo rzadkiej i zaw sze tylko przypadkow ej. Znaliśm y się bardzo m a ło , ale śm iem w ą tp ić , czy k to k o lw ie k , oprócz jej męża, m ó g ł się pochw alić bliższą znajom ością z p an ią G e rtru d ą; należała do istot ta k płochliw ych, iż m ożna by ją było
straszyć sam ym zam iarem pocałow ania w rękę.
P a n Z y g m u n t żony swej nie pokazy w ał też praw ie n ik o m u , albo raczej ona nie pokazyw ała się św iatu, ch y b a w ostatniej konieczności. W ów czas znać było m ęczar n ie , jak ie przechodziła; p rz y g n ia tały ją spojrzenia ludzkip. Żadna siła nie b y ła b y jej zdolną oderw ać od boku męża.
Nie b y ła to m izan tro p ia, ale nieszczę śliwe usposo b ien ie, rozw inięte niestoso- wnem w ychow aniem z la t dziecinnych, k tó re przytłum iło w szelką sam odzielność, o d w a g ę, en erg ię w k o b iecie, nie dało jej pew ności siebie, choćby te j, ja k a potrze b n a je st każdem u w zw yczajnych stosun k ach tow arzyskich.
K to w ie , czy za p a ra w a n e m , za zasło ną, pod m atow ym kloszem nie b y ła b y pani Z ygm untow a czuła się sw obodniejszą i b a r dziej osw ojoną z obcym i ludźm i; bez teg o nie um iała z nim i obcow ać, rozm aw iać, żyć, odpow iadać n aw et na ich zapytania od- razu bez zająknienia i rum ieńca, k tó ry jej ca łą tw arz oblew ał, ja k p ensyonarce na publicznym popisie, ilekroć ją k to k o lw iek za g ad n ął w najobojętniejszej kw estyi.
TRUŚ] A. 3 5
G ość w dom u, rzadkie zjaw isko u p a ń stw a Zygm untów , w y trą cał ją z rów no w agi, przejm ow ał dreszczem , zapędzał w naj ciem niejszy k ą t jej sypialni; w idziałem raz, ja k się do kuchni schow ała przedem ną, dając służącej znaki rozpaczliwe, ab y m nie odpraw iła stere o ty p o w ą form ułą:
— P ań stw a niem a w d o m u ...
Nie chciała b y ć ze m ną sam a w nieo becności męża, ta k ją przestraszał obow ią zek gospodyni i prow adzenia rozm ow y w salonie.
Jestem pew ny, że za m łodych la t n ale żała do p a n ie n , z k tó ry ch hydrauliczną p ra są nie daje się w ydusić nic więcej, oprócz: »tak« i »nie«.
B ó g raczy w iedzieć, jakim cudem pan Z y g m u n t zdołał zyskać jej rę k ę i zniew o lić ją do zam ąź — pójścia. P ow iadano mi, iż uczynił to w sposób o ty le oryginalny, o ile obcesow y. D orozum iaw szy s ię , iż pannie nie je st obojętnym , w ziął ją p e w nego razu przem ocą pod ra m ię , pocią g n ą ł za so b ą przez cztery pokoje podw ój nym k rokiem do m atk i i stając przed nią, rz ek ł k ró tk o i w ęzłow ato:
__ B łogosław p a n i, żenię się z p an n ą G ertrudą.
P rzez trzy dni potem nie m ógł się w p ra w dzie zobaczyć z narzeczo n ą, k tó ra m u się w stydziła n a oczy p o k a z a ć , ale mimo to, byli »po słow ie« i zamienili pierścionki.
Ja k o żo n a, przeszła odrazu do rodzaju »z a h u k a n y c h «; m ąż stał się dla niej je d y n ą i najw yższą instancyą.
__ »Zygm uś pow iedział«, znaczyło to samo, co: »Z ygm uś rozkazał«.
B ez Z ygm usia nic się o d tąd nie obyło. — Z y g m u siu , — p y ta ła p o tu ln ie , nie śm iałym głosem , w ścibiając głów kę w ra n n y m czepeczku przeze drzw i jeg o g ab i n e tu — czy rosół m a b y ć dzisiaj z klusecz kam i, czy z kaszką?
— Z y g m u siu , — sły ch ać było innym razem już przez niedom knięte drzw i tylko czy m am w ziąść bronzow ą, czy czarną su k n ię n a spacer?
— »Z ygm usiu, — stało znów kiedy in dziej bladem , leciuchnem pism em n a k a rtc e przysłanej przez służącą do pokoju męża, podzas w ażnej jeg o konferencyi z k lien tam i — czy podać do h e rb a ty zakąskę, czy ty lk o sucharki«?
...-TR U SIĄ .
N auczyła się k ro k u jednego nie zrobić, rozkazu nie w y d a ć , sp raw u n k u nie zała tw ić bez a p ro b aty m ęża; z każd y m d ro biazgiem szła do niego, o każde głu p stw o pytała, ja k b y o najw ażniejszą rzecz, w ni- czem poradzić sobie nie um iała sam a, ■ stanow czości jej b ra k ło n a tyle, b y o d p ra wić sługę, lub upiąć firanki w salonie w e d łu g sw ojego widzimisię.
P o ro k u p an Z y gm unt b y ł zniecierpli wiony, po dw óch znudzony, po trzech zm ęczony t ą b ezgraniczną biernością swej dozgonnej tow arzyszki życia, k tó ra jak w ychłostany piesek pokojow y służyła przed nim n a dw óch łap k ac h i z k ą c ik a sw ego wodziła za nim oczyma, siląc się odgadnąć k aż d ą m yśl jego, każde życzenie; n a nie szczęście rzadko się jej to dobrze udaw ało. M iała fatalność p raw dziw ą, że najlepsze jej in ten cy e nie trafiały do celu. . . Ile razy chciała się przysłużyć Zygmusiowi, ty lek ro ć m u n a p rzek ó r zrobiła. T o ją onieśm ielało w stosunkach z mężem, czy niło ją bardziej niezręczną i niezaradną, niż b y ła w istocie; pod w pływ em jeg o w zroku tra c iła całą pew ność siebie, kiedy p atrz ał n a nią, nic jej się nie udaw ało; nie
b y łab y potrafiła dobrze naw lec igły, cz-u- ją c je g o spojrzenie na sobie.
T o ty masz tak ie oczy — m ów iła do m ęża napół z płaczem — że mi w szy stko z rą k w ypada, g d y na m nie p a trz y sz ! I w ypadało, niestety ; tłu k ły się szklanki, rozlew ała zupa z talerza, gubiły guziki do m ankietów , g d y m u je p odaw ała sama. B iedna »Trusia«, ja k ją m ąż zdrobniale n a zyw ał, trac iła przytom ność w tedy, k iedy jej najbardziej potrzebow ała. T o nie było w cale zabaw ne, ani przyjem ne d la longue.
A trzeb a wiedzieć, że los połączył z sobą dw a najsprzeczniejsze usposobienia w m ał żeństw ie państw a Z ygm untów ; on g o rą c z ka, raptus, niecierpliw y, żyw e srebro, nie lubiący czekać n a n ic , trochę choleryk z tem p eram en tu — ona p o w o ln a , niezde cydow ana, flegm atyczka — ogień i woda; ogień, k tó ry ona rozdm uchiw ała mimowoli, w o d a , k tó rą on zam rażał jed n em spojrze niem , jed n em słow em głośniej pow iedzia- nem.
Zam iast ośm ielić żonę, oswoić, p rzyzw y czaić do siebie, zrażał ją, przestraszał, nie pokoił coraz więcej. B ała się g o in sty n kto w n ie, chociaż nie b y ło czego. K o c h ał
ją i o c e n ia ł, ale n ag iąć się do niej, zasto sow ać nie um iał.
B iedna T ru sia trac iła pow oli zaufanie do m ęża; b y ła niepocieszoną, g d y go w idziała w złym hum orze, we w szystkiem i zawsze poczuw ając się n aw et do win niepopełnio- nych.
P ew n eg o razu zgubiła pieniądze, k tó re jej m ąż dał n a w yd atk i dom ow e; b y ła w rozpaczy, a przyznać się nie m iała od wagi. C ałą noc przep łak ała z g ło w ą u k ry tą w poduszkach; rano co chw ila p rzem y w ała zim ną w odą opuchnięte pow ieki i p u drow ała ukrad k iem zaczerw ieniony nosek od płaczu, b y le się przed Z ygm usiem nie zdradzić ze sw ego nieszczęścia. Chciała uciec z dom u; b y łab y się w olała zabić, niż przyznać się m u, że zgubiła całą p o rtm o netkę. W rezultacie sprzedała swój wy- praw ow y zegareczek, ab y w ypełnić niedo b ó r w dom ow ym budżecie; a w zdychałaż potem przez dw a ty g o d n ie — w zdychała, ja k po pogrzebie!
W poł ro k u dopiero później, pow iedziała mu o te m , g d y zauw ażył b ra k z e g a rk a w jej biźuteryach; robił jej w yrzuty, g n ie w ał się, g d e ra ł przez cały dzień — ale
spraw ą p o g o rsz y ł, tao żona w tajem nicy przed nim zaciągała później dłużki n a swe nadzw yczajne potrzeby, u rodziny, u k re w nych, raz n aw et u służącej w jakiejś n a
głej sprawie.
P a n Z y g m u n t b y łb y a.popleksyi dostał, dow iedziaw szy sią o takiej kom prom itacyi w swoim w łasnym dom u; ona m iała n a to jedno uspraw iedliw ienie i jed n ą w ym ów kę: — N ie chciałam cię rozgniew ać . . . b a łam sią pow iedzieć ci o tern. . .
_ A leż ja nie jestem H e ro d e m , k tó ry dzieci zabija! — pow tarzał jej w takich razach — przecież jestem tw oim mężem, do m nie pierw szego pow innaś m ieć zaufa- ^ nie przed w szystkim i innymi.
__ P ow innam m ieć zaufanie do m ęża — m ów iła sobie, ja k form ułą w yuczoną z k sią żki _pow innam m ieć zaufanie! B ó g i mąż, m ąż i B ó g — to jedyni moi przyjaciele. ^
M ów iła to bez przekonania, bo w danej chwili u ciek ała sią ty lk o do B oga, k tó re g o mniej sią bała, niż męża.
__T rusiu, nie bądź dzieckiem ! — brzm iało jej ciągle w uszach upom inanie zniecier pliw ionego p an a Z ygm unta. Cóż z tego!
dzieckiem b y ła i pozostała. Nieszczęście z ta k ą n atu rą !
Nie istniał dla niej świat, nie istnieli inni mężczyźni poza jej m ężem. K o c h a ła go ślepo i przyw iązaną b y ła do n ie g o , ale i w tern uczuciu b ra k ło sam odzielności i odw agi. Za nic w świecie nie b y łab y pierw sza podeszła do m ęża, zarzuciła m u rą k n a szyję, ja k to inne żony zw y k ły ro b ić, nie podała u st swoich do pocałunku, do pieszczoty. W sty d ziło ją to, a jed n ak m yślała o tern cz ęsto , siedząc z ro b o tk ą przy oknie i spoglądając n a sw ego Zy gmusia, zajętego p ra c ą w drugim pokoju; b ała m u się przeszkodzić w zajęciu, więc p raw iła m u w m yślach rozm aite tkliw e czułości:
— Mój d ro g i, mój ukochany, mój do bry!
P osy łała m u całusy w pow ietrzu, cichu tko, u k ra d k ie m , nieśm iało, aby me zoba czył tej niem ej pieszczoty. Przez całe lata tyle m u m iała do pow iedzenia, ty le sobie tem atów uło ży ła do g aw ęd y z mężem, 0 tern i o o w e m , o bardzo pow ażnych 1 o drobniejszych rzeczach, ale zawsze cos przeszkodziło, coś jej u sta zam knęło. On
jej nie znał d obrze, nie m iał sposobności zajrzeć w g łą b jej duszy, bo się dostać tam nie m ógł . . . za m y k a ła się, ja k m i moza, p rz y lad a dotknięciu.
A te n l o s , ten szk arad n y o k ru tn ik i prześladow ca nieszczęsnej T r u s i, jeszcze bardziej j ą w opinii m ęża obniżał; uwziął się, ab y ją prześladow ać i ośmieszać. T a k się już p iln o w a ła , ta k uw ażała n a siebie, ta k chciała się odm ienić! . . Cóż, kied y je d n a chw ila p su ła w szystko.
M arzeniem jej było zostać m a tk ą ; m i n ął je d n a k ro k je d e n , drugi, trzeci, a b o cian nie p rz y la tał z pociechą. N a re sz c ie ... w ielka radość n ap ełn iła jej serce. M iała m ężow i oznajm ić ta k bardzo u p rag n io n ą nowinę. O d ty g o d n ia przeszło w iedziała już o n ie j, chodziła do kościoła raniutko, ab y B o g u dziękow ać za spodziew ane szczę ście i w racając do d o m u , u śm iechała się do sw oich m y ś li, k tó re j ą rozpogodziły, upiększyły, ja k to w iosenne słońce, co b ły snęło n ad ziemią.
U łożyła sobie, że w sam e im ieniny m ęża pow ie m u poraź pierw szy, czego się może spodziew ać; będzie to w iązanie dla Z y g m usia. Przyjdzie do n ie g o , położy m u
TB. U S I A
rę k ę n a ra m ie n iu , głow ę oprze n a jeg o p ie rs ia c h , oczy sobie zasłoni i cicho, ci chutko, ciszej ja k zw ykle, praw ie szeptem odezwie się:
_ W in szu ję ci ojczulku, będziem y mieli syna, a może córeczkę.
O n ja. w ted y w pół schw yci, uściśme, całow ać zacznie i b ęd ą oboje ta k szczę śliwi, ja k d o tąd jeszcze nie byli ani ra z u ... I przyszedł nareszcie ten św. Zygm unt, ale od ra n a nie nad arzy ła się sposobność do ta k uroczystych zwierzeń. Zygm uś w stał jakiś kw aśn y , niew yspany, zachm u rzony, m iał ochotę zrzędzić — ty lk o jakoś niew ypadało w sam e imieniny. O koło p o łudnia zaczęli się schodzić goście z życze n ia m i, nap ły w ać b i l e t y . . . zadzwoniono i w eszła d ep u tac y a pew nej poważnej m- sty tu cy i, której p an Z ygm unt w ielkie od daw ał przysługi. Przyniesiono m u dyplom honorow y n a członka p ro te k to ra , w yszty- chow any, wyzłocony, na brystolu, z malo- w anem i em blem atam i.
T rusia schow ana za p o rty e rą , przez szparkę w e drzw iach p rz y p atry w ała się uroczystej o w a cy i, słuchała z w ypiekam i na tw arzy, z bijącem sercem , du m n ą b y ła
i szczęśliwą, że m a męża, k tó re g o ta k ho norują. . .
N ie m ogła doczekać się chw ili, w k tó rej znajdzie sposobność w ejść do g ab in etu
Z ygm usia — przypatrzeć się dyplom owi, pow inszow ać m u uznania i dołączyć do upom inku sw oje niespodziankę.
W e sz ła nareszcie . . . z ciekaw ością dziec k a stan ęła przy b iu rk u m ęża, oczy się jej śm iały do złoconych liter, z białego b ry sto lu b la sk bił n a zarum ienioną ^ tw a rzyczkę, czy tała poraź dziesiąty n ag łó w e k :
» W uznaniu zasług W ielm o żn eg o p an a Z y g m u n ta . . . etc. etc.«.
Jak iś zły duch skusił ją podnieść k a rtę bliżej o c z u , a w tej sam ej praw ie chwili krew jej za sty g ła w żyłach, oczy m g łą zaszły, zachw iała się n a nogach. . . C zarna stru g a atra m en tu z przew róconego k a ła m arza p o p ły n ę ła przez całe biurko, n a p a piery, n a książki, n a bilety z pow inszow a niem, n a dyplom honorow y. Zdaw ało się, że całe m orze czarne w ylało się z tej p o r celanow ej sk o ru p k i, k tó rą biedna, w y stra szona T ru s ia , niezręcznym ruchem prze wróciła.
T o nie ona, to jej fatalność, jej zły duch prześladow ca zrobił tę psotę.
O dbiegły ja. w szystkie m yśli n araz, zo stała ty lk o jed n a:
— Ziemio rozsta.p się podem na.!.. Ziemia się nie rozstąpiła, ale w e drzw iach stanał pan Zygm unt, - nie zrzędził, me łajał, nie gniew ał się. Jedno spojrzenie na T rusię rozbroiło go zupełnie. Stała, jak p o sąg zrozpaczenia, b la d a , przerażona, oniemiała, p rzybita w stydem do ziemi i spo g lą d a ła n a czarne plam y, na^ paluszki
swoje pow alane a tra m en tem , z m iną dziec k a , k tó re zrobiło szkodę i boi się kary. P o tw arzy, ja k groch pły n ęły grube łzy i n ieotarte spadały n a falujące tłum io-nem łkaniem jej piersi.
A n i się spostrzegł p an Zygm unt, ja k go biedna T ru sia schw yciła za r ę k ę , ja k ją do u st przycisnęła i pierw szy raz sam a tu lą c się do jeg o p iersi, z płaczem za w ołała:
— P rzepraszam cię ojczulku!
T a k jej się w szystko pom ieszało w m y ślach i atra m en t rozlany i w iadom ość o spo- dziew anem d zieck u , i ułożony efekt na wiązanie.
46 T K U S IA .
W z ią ł j ą , ja k ro zpłakane dziecię w ra m iona i kołysząc pieszczotliwie, uspakajał:
— No, n o ... nic się nie stało.
N ie p rz estaw a ła jed n ak szlochać; ocie ra ła oczy o je g o su rd u t, bo pow alanem i paluszkam i nie śm iała d o tk n ą ć się tw arzy i m ów iła:
— T eraz . . . teraz . . . nasz m a ły ... g otów m ieć czarne znam ię na rą c z k a c h ...
— J a k i m ały ? ■
— Bo ja ci od ty g o d n ia m iałam pow ie dzieć, ż e . . . że. . .
R e sz ta słów zginęła pod pocałunkam i, k tó re b y ły podzięką ojcowskiej je g o do m yślności. ..
IV.
eszczem n ig d y u takiej pani nie słu żyła ! — m ów iła o niej k ażda k u charka, a przez zaciśnięte zęby d o d a w a ła :
— C h o le ra ! ... haruj dzień i noc, a nie dog o d zisz; w ydziw ia ci od ra n a do nocy... p su b y się to sprzykrzyło, a nie dopiero człowiekowi. O, ja k to te rk o c z e . . . tyr, tyr, t y r ! . . . a jakże, b ęd ę ci jeszcze frotyrow ała za te pieniądze. Niedoczekanie!..
S tróż Ja c e n ty za żadne sk arb y nie chciał w ody nosić dla tej »utrapionej b a b y z d ru g iego piętra«, a sąsiedzi co tydzień pędzili ze sk a rg ą do »rządcego« n a panią kasye- r o w ę , k tó ra ich uszczuplała w p raw ach k o n trak te m zaw arow anych.
A n i razu pranie jen eraln e nie odbyło się bez aw an tu ry o klucz od strychu, a o śm ie cie n a schodach codziennie by w ały mniejsze lub w iększe utarczki z cudzem i słuźącemi.
4
50 B A B A ,
W całej kam ienicy najgłośniejszą lo k a to rk ą b y ła pani kasyerow a, której obaw ia no się, ja k ognia, unikano ja k zmory, a k tó rą obm aw iano w e w szystkich kuch n iach , od su teren y do poddasza.
P o rzą d k i w dom u były jej najw iększem u tra p ie n ie m , ale i najw iększą przyjem no ścią. Co sobota przew racano w m ieszkaniu w szystko do g ó ry nogam i, m yto, trzepano, o b k u rz a n o , przestaw iano z jed n eg o k ą ta w drugi. O d św itu hałasu i harm ideru było więcej, niż w bóżnicy.
P a n Ig n a c y w ypędzany b y w a ł o dwie godziny w cześniej z dom u, dzieci w lecie ekspedyow ano do ogródka, w zimie i w r a zie niepogody siedziały zam knięte w alkie- r z y k u , a sam a pani z froterem i służącą uw ijała się , ja k m ucha w u k ro p ie , d o g a dując swoim zw yczajem i narzekając na niedołęstw o służby.
N iech B ó g broni, ab y się k ied y znalazła n itk a pajęczyny pod sufitem ; pani Ignaco- w a b y łab y się po m urze w drapała, a b y ją ze rw ać , a potem przez tydzień w ypow ia d ała biednej A n u si:
— Za co ja ci płacę i jeść d aję!... Cze go sam a w łasnem i ręk am i nie zrobię, to
nie zrobione. P ajęczy n a po w szystkich k ą ta c h , od sufitu do podłogi nieobm iatana. U Żydów m ają czyściejsze sługi, niż u mnie... O d pierw szego możesz poszukać sobie ta kich państw a, co lubią w śmieciach siedzieć, po uszy, ale ja niechlujstw a nie znoszę!... Jeszcze czego ! . . . cicho być, nie odpow ia dać, k iedy pani m ów i do ciebie.
W id o k m óla na wiosnę m ógł do rozpa czy doprow adzić panią kasyerow ę. D żum y me b y łab y się ta k przelękła, ja k teg o sk rzy dlatego drobiazgu n a m eblach. N a drugi dzień zastosow yw ano n atychm iast w szy stkie środki za g ła d y : sm olakam i, n aftą i tro- ciczkam i czuć było przez dw a tygodnie całe mieszkanie. P ani Ig n aco w a sypiać nie m ogła; zryw ała się nocą w koszuli z łóżka i ze św iecą chodziła po saloniku na zw ia dy, czy nie da się ułowić jak ieg o szkodni ka , fruw ającego n ad k an a p k ą Utrechtem k ry tą i dw unastom a item krzesłami.
P a n Ig n a c y należał do »pantoflów«, przy d eptanych od sam ego ś lu b u ; przed żoną m iał resp ek t nie do opisania. Zaw ojow ała go z u p e łn ie ; w szystko, co Ju sty sia zrobiła, było najlepsze, co pow iedziała — święte. D rugiej takiej pięknej, dobrej, m ądrej i
B A B A
spodarnej żony nie było n a świecie. P rzed ludźm i udaw ał, źe m a swoje, w olę i że jest panem w dom u, ale n a cztery oczjr z ma- gnifiką pokorniał, ja k stu d en t i d aw ał sobie praw ić p a te r noster, nie śm iąc słow a w y- b ą k n ą ć n a sw oje uspraw iedliw ienie.
W sz y stk o się n a nim ostatecznie k ru piło. D y m iły piece w zimie — on b y ł wi nien, bo z gospodarzem się nie ułożył o re- p a r a c y e ; przeskrobały coś dzieci — jego wina, że ojcowskiej pow agi nie używ ał n a leżycie i w szystko na jej głow ie zostaw iał. O dpow iedziała szorstko słu g a — pan I g n a cy dostał b u rę , czego pozw ala n a to, aby sobie k u c h a rk a g ęb ę rozpuszczała; podano w ysuszoną pieczeń — znosił krzyż pański:
— W sz y stk o przez c ie b ie !... Ż ebyś p ro sto z b iura przychodził na obiad, nie jedli b y śm y przypalonej podeszwy, zam iast po lędw icy. T obie to w szystko jedno, boś ty pew nie po trzech śniadaniach!
P o sąd za ła go najniesłuszniej. Z kądby m iał n a śniadania, k iedy co pierw szego m u siał jej oddaw ać całą pensyę i liczyć się z k ażdego grosza. P rzyzw yczaiła go oby w ać się bez pieniędzy.
— H o, h o ! — m ów iła do niego — ja
1SABA. 5 3
cię z n a m . . . za k aw alerskich czasów byłeś bibosz, grosz się grosza u ciebie nie trzy m ał; teraz skończyło się tw oje panow anie. Pow iedz tw oim przyjaciołom , żeby mi się n a oczy nie pokazyw ali, bo ich m iotłą za drzwi wyproszę.
K ie d y w p ad ła w pasyę, nie przebierała w w yrazach, rę k o m a m achała, ja k w iatrak, łokcie jej p odskakiw ały w g ó r ę , na pal cach s ta w a ła ; m ieszczańska n a tu ra przebi jała z niej zpod tow arzyskiego poloru.
U w ażała się za w eredyczkę, upraw nioną do m ów ienia p ra w d y k a ż d e m u ; w szystko chciała najlepiej um ieć i rozumieć, w e w szy stko m usiała się w trą c ić ; znajomości m iała bez l ik u , k tó re zaw iązyw ała sam a zkim- bądź przy lada okazyi. C horow ały dzieci u k ra w ca w podw órzu, nieproszona, nie- w o ła n a , poszła dowiedzieć s i ę , czem ich leczą.
— D ajźe pani pokój z proszkam i — pe rorow ała zapłakanej kraw cow ej przy łóż k u — zaklajstrujesz biedactw om żołądki i cherlać b ę d ą potem pół roku. J a pani ra dzę, d o k to ra w yrzucić za drzwi, proszki za okno, bębnom dać ślazu n a poty... m a pani ś l az} ni e ? . . . to ja pani zaraz przyślę
z g ó ry i będzie do ju tra dobrze. M nie pani s łu c h a j: ja swoich troje w ychow ałam i nie z takiej choroby w yprow adziłam .
Dzieci w yzdrow iały po proszkach, ale pani Ig n a co w a przy każdej sposobności p o tem przytaczała je, jak o p rzy k ład swojej w łasnej kuracyi.
— A co, dzieciaki zdrowe, ja k cielaki!... m ówiłam , żeby mnie ty lk o słuchać.
Cudzem i interesam i zajm ow ała się n a m iętnie. Czy co sprawić, czy sprzedać k o m u , czy s w a ta ć , czy rozw odzić, czy cho w ać , czy chrzcić — pani Ig n a co w a do w szystkiego b y ła gotow ą. Nie czuła tego, iż się ludziom sam a n arzuca sw ą osobą i usługą, a u ty s k iw a ła :
— W sz y sc y do mnie, ja k w dym... K a ż dem u z r ó b , każdem u p o ra d ź , w szystkim pom agaj, a m nie złam aną szpilką n ik t się nie przysłuży. N ieszczęśliw a n a tu ra taka, że nikom u nie potrafię odmówić.
P a n Ig n a c y patrzał na żonę z podziwem, z uwielbieniem . K ie d y zaczęła mówić, a tru dno jej było milczeć długo — słuchał z n a bożeństw em , oczy m u się śm iały, g ło w ą p o trz ą sa ł, ręce za cierał, całą fizyognom ią w tórow ał jej słow om i nie m ógł się
po-0 po-0 B A B A .
w strzym ać, ab y »swojej baby« nie schw y cić w p ó ł, nie podnieść w g ó rę i nie uca łow ać głośno, sm acznie, z entuzyazm em . Najczęściej za ta k ą niestosow ną przerw ę w połow ie piorunującej ty ra d y dostaw ał p u lch n ą rą czk ą żony po k a r k u , ale to go nie zrażało do ponow nych objaw ów czuło ści i zachw ytu.
— N ie m a , ja k moja b a b a ! — p o w ta rzał z takiem przejęciem się, z ta k ą szcze r ą p ro sto tą i w iarą, że trzeba było zazdro ścić m u teg o szczęścia, jak ie uczuw ał w zw iązku z kobietą, k tó rą w szyscy nazy wali nieznośną, k rz y k liw ą i utrapioną, z pie k ła rodem jejm ością.
K o c h ał ją i przez pryzm at miłości widział żonę inną, niż b y ła dla reszty świata. Zda w ało m u się, iż w szyscy ta k sam o wielbić ją i podziw iać byli powinni, ja k o n ; przy
znaw ał jej słuszność w e w szystkiem . T ru dno b y ło pow iedzieć, ab y pani Ju sty n a m iała g u st dobry; ubierała się, ja k koczko- d a n , jask ra w o , krzycząco, w e d łu g m ody sw ojego w ynalazku, ale p an Ig n a cy zape w niał z rę k ą w zniesioną w g ó r ę :
— Już to, ja k m oja babina się w yszta- firuje, to niech się najpierw sza e le g a n tk a
B A B A
schow a; w ygląda, ja k b y z źurnalu w ycięta. D jabeł w ie, zk ąd ta k o b ieta m a ty le g u stu ! . . . A te w szystkie jej toalety, to m nie grosza nie kosztują.
O n poczciw iec n ig d y dosyć nadziw ić się nie m ó g ł, zk ąd się b ra ły te jej kapelusze nowe, o k ry c ia , sukienki dla dzieci, zkąd w dom u p rz y b y w ały rozm aite porządki, graciki, drobiazgi i pod tym w zględem miał słuszność przechw alać p raktyczność »swej baby«.
— S p ek u lan t-k o b ieta — mówił, p rzy m ru żając jed n o oko i pogw izdując znacząco — fiu, fiu, f i u! . .. z jednego zrobi. trzy. S prze d ała m oje stare b u ty i zrobiła sobie now y kołnierzyk dżetow y. Założyłbym się, że p o tem sprzeda kołnierzyk, ja k wyjdzie z m o d y i Julisi kupi rękaw iczki. Do teg o trzeba m ieć osobny sp ry t i głow ę, a ona m a!
K oled zy p an a Ig n a ceg o utrzym yw ali, że ile ra zy zabałam uci się gdzie dłużej w to w arzystw ie, to w racając do domu, n a scho dach zdejm uje już b u ty i cichuteńko w suw a się n a palcach do sw ego p o k o ju , ab y nie obudzić śpiącej m a łż o n k i. . .
To n ie p ra w d a ; ona n ig d y nie spała, g d y jej Ig n a ś w racał zaw ieruszony, choćby
o świcie; zastaw ał ją n a n o g ach , z goto- w em i w yrzutam i n a u s ta c h , z m igreną, z oczym a zapłakanem i, z głow ą obw iązaną, albo dla odm iany z tw arzą G orgony, z pio runującym wejrzeniem , ubraną, ja k do w yj ścia, w k ap eluszu, w okryciu, z p arasolką w rę k u i ze sło w a m i:
— T w oje szczęście, żeś w rócił, m iałam w łaśnie pójść szukać cię po mieście. T y sum ienia nie masz nadem ną, ani n ad sobą. P r e c z ! ... zdaleka, nie zbliżaj się do m nie... Ju tro się w yprow adzam od ciebie, nie chcę żyć dłużej z człow iekiem , którym p o g ar dzać muszę.
— A leż Justy siu ! . . . ależ duszko, posłu chaj, proszę cię . . .
— Nie, nic nie słucham ; id i precz, jesteś pijany znowu.
— K iedy, ja k mi B o g a trzeba p rzy sko naniu, nie piłem .
— K łam iesz ! . . . nie piłeś ? . . . c h u c h n ij! I pan Ig n a c y przybity, zgnębiony, m u siał poddaw ać się tej m ałżeńskiej kontroli, w której pow onienie pani Ju s ty n y w yroko w ało, czy m ąż w raca od kieliszka, czy od szklanki h e rb a ty w k ó łk u koleźeńskiem . M ałą to stanow iło różnicę w dalszych
kon-58 B A B A .
sekw encyach m ałżeńskiej burzy, k tó ra bu dziła ze snu w szystkich sąsiadów za ścia ną. N ie obyło się w końcu bez o c tu , bez kropli trzeźw iących, bez bieg an in y do ap tek i i k rajan ia kartofli w talark i, któ rem i spa- zm ująca pani Ju sty n a o b k ła d a ła sobie roz palone skronie do rana.
— D alibóg, ja nie jestem w a rt takiej po czciwej b a b y ! — pow tarzał sobie n a dru g i dzień p an Ignacy, blady, niew yspany, zm ę czony całonocną k rę ta n in ą i w zruszeniami. — D jabli m nie skusili grad wczoraj teg o w ista ta k długo!... Nie w olałem ja spad spokojnie?
N a szczęście, djabli nie często kusili p a n a kasyera, chociaż je d y n ą je g o nam iętno- scią, pozostałą z czasów kaw alerskich b y ły k arty . P rzysięgał, że ich do ręk i więcej nie weźmie — nic nie pom ogło, sam e m u w ła ziły. Zapom inał o ostatniej aw anturze, za pom inał o Justysi, czekającej ze św iecą n a schodach, siadał do stolika i w y g ry w a ł — now ą aw an tu rę w domu.
Zobaczysz, zobaczysz, wspom nisz moje słow a — m ów iła m u żona — ty się doi grasz c z e g o !
W złą godzinę w ypow iedziała; doig rał się. Skusiło go znow u raz fatalnie;
spróbo-w ał szczęścia spróbo-w hazard, nam óspróbo-w ili go p rz y jaciele, k tó ry c h ta k instynktow nie nie cier piała pani Ignacow a, w ciągnięto go w to w arzystw o szulerów z pro fesy i, siadł w ie czorem do k a rt, a w stał o świcie. K a rta m u nie szła, p rz eg ry w a ł coraz więcej, chciał się odbić i b rn ą ł coraz bardziej, ja k b y za karę, źe b y ł nieposłuszny babie. Z g ran y do nitki, oszołomiony, nieprzytom ny, zrozpa czony, pow lókł się do domu, chyłkiem , pod ścianami kam ienic, ja k złoczyńca. D obrze już dniało, g d y stan ął u p ro g u mieszkania, byłb y się chętnie przez dziurkę od klucza przem knął, bo ja k zgrzytu łańcuchów pie kielnych b a ł się skrzypnięcia swoich drzwi. Nie skrzypnęły jak o ś n a szczęście i w szedł na palcach, ośm ielony ciszą w pokojach — zam iast żony, ja k zw ykle, w yszła do niego zaspana i w ystraszona słu żąc a, od której się dow iedział, źe pani od dw óch godzin niem a w dom u — poszła go szukać.
— A u s k a p e lu sz n ik !
T e dw a w yrazy tragikom icznie w y rw ały mu się z ust n a wiadom ość o ryzykow nym k ro k u pani Ju sty n y . M iał ochotę przeżegnać się i odm ówić litanię za konających — ze strachu.
W godzinę później, z zam kniętej sypialni pań stw a dochodziły odgłosy dziw nego dya- lo g u ; zdaw ało się, że syczący boa rozm a wia z beczącym barankiem .
N ie kłam , nie ukryw aj łotrze!... grałeś? — B ó g św iadkiem duszy mojej
Zaraz pow iedz praw d ę — znów g ra łe ś; ileś p rz e g ra ł? ... dziesięć?... dw adzieścia?..! dw adzieścia pięć?
— A ch, Justysiu, żeby choć s t o . . . — Sto ? . . . ssto ? . . .
— W ięcej, n ie s te ty ! . . .
— D w ieście ? . . . żeby cię P a n B ó g sk a rał, cz ło w ie k u !
— Ż eby dw ieście!
— Jezu N a z a re ń sk i! . . . w ięcej niż dw ie ś c i e ? . . . może t r z y s t a ? ... tr z y s s ta ? ...
T rz y sta piętnaście — i to nie moich. T rz y sta p ięćd z iesiąt!!!
— Nie, ty lk o trzy sta piętnaście, — po praw ił skw apliw ie głos delikw enta — Ju- stysiu, ty lk o trzy sta piętnaście.
Co dalej się działo za drzw iam i m ałżeń skiego trybunału, o tem lepiej zamilczeć na wieki; faktem jest, źe d ru g ieg o dnia pan Ig n a cy m e b y ł po raz pierw szy w biurze od la t piętnastu, ale pieniądze p rz eg ra n e znalazły
się w dużym , czerw onym pugilaresie pani Justyny, o k tó re g o istnieniu dotąd m ałżo n ek n aw et nie wiedział.
»Baba« sk ła d a ła w nim oszczędzone co miesiąc grosze n a czarną godzinę, w taje m nicy przed mężem.
M jejsce uszczuplonej gotów ki zajął o ry g inalny sk ry p t następującej treści z w łasno ręcznym podpisem p an a Ig n a c e g o :
»Zonie mojej w inien jestem rs. trzysta piętnaście, k tó re haniebnie p rzegrałem w k a r ty pierw szy i ostatni raz w życiu, — po- krzyw dzając biedne moje dzieci. D łu g ten św ięty obow iązuję się pokryw ać coroczną gratyfikacyą, ja k ą mi w yznaczą w biurze, zrzekając się zupełnie w szelkich pretensyj do m oich dochodów w gotów ce. O statni huncw ot będę, jeżeli słow a nie dotrzym am «.
P a n Ig n a c y m iał łzy w oczach, g d y ten sk ry p t podpisyw ał, ale w duszy powiedział s o b ie :
— D alibóg, m oja b ab a m a ro z u m ! — i b y łb y ją znow u ucałow ał po swojemu, g d y b y się nie b a ł . ..
V.
oź to b y ło hałasu n a d ru g i dzień po
r & ich ślu b ie!..
Całe m iasto mówiło o t e m , ja k b y o fa kcie europejskiej w agi.
— W iecie, B orow icz się o żenił!.. — K iedy?
— W czoraj rano, o szóstej. — I z nią?
— A z nią.
— Czy być m o ż e !..
N ikt uw ierzyć nie chciał odrazu.
Borowicz się ożenił?., no — n o ! ., prze cież to się lata c ią g n ę ło , w lo k ło , rwało, naw iązyw ało nanow o i w k ońcu jed n ak doszło do ślubu. K to b y się b y ł spodzie wał, że to się ta k zakończy. P atrzcie, p o brali s ię ...
A by li tacy, k tó rzy się zakładać chcieli, że Borowicz skręci. Inni utrzym yw ali, że