• Nie Znaleziono Wyników

Żona

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Żona"

Copied!
240
0
0

Pełen tekst

(1)

k o k o s z k a

.

(2)

iłV , r % ' t ^

(3)

" 'o !

m , . , t

%XKo] k o ch an y — m ówił do m nie mój

a> przyjaciel, re d a k to r »P sztyka«, o k tó ­ rym dzisiaj n aw et w bibliografii tru d n o b y było doszukać się w zm ianki— mój kochany, potrzebuję całego szeregu luźnych feljeto- now, czybyś mi nie p o m ó g ł? ., przysiądź trochę fałdów i napisz cokolw iek, co ze­ chcesz, nie kręp u j s ię ...

— Ba! — o d rz e k łe m , w ydym ając usta, o b tarte dopiero co po skrom nem śniada­ niu, k tó reśm y z poczciwym D ydakiem zje­ dli w h an d e lk u — o czem ja ci napiszę ta k n a kolanie?

— A lboź to m ało te m a tu ! .. ś w ia t, jak kopalnia, tylko pogrzebać trochę, znajdziesz z p e w n o śc ią , jeśli nie b r y la n t, to g ru d k ę jakiejkolw iek rudy.

H m , h m ! . , ta k ci się zdaje; zresztą, p o c z e k a j... spróbuję.

(4)

K O K O S Z K A .

— Słow o ? — Słowo.

— Ju tro rano przyszłą chłopca do cie­ bie przed ósmą.

I p rz y sła ł, a je d n a k »Psztyk« dnia teg o w yszedł bez feljeto n u , chociaż straw iłem n ad nim połow ę nocy.

D y d aś odesłał mi rękopis wieczbrem z długim liste m , w k tó ry m tłó m aczy ł się, w y k rę c a ł, przep raszał, że p ra cy mej po ­ m ieścić nie może ze w zględów czysto oso­ bistych, że nie czytając rękopisu, kazał go złożyć, lecz dopiero w k o rekcie spostrzegł się, iż w ydrukow ać m u niepodobna tego, że na pom ysł się zg a d za, ale prosi, żeby p o cz ątek opuścić.

— »B ardzo mi się dobrym w y d ał twój plan przedstaw ienia w luźnych obrazkach rozm aitych typów kobiecych — pisał do m nie w swoim liście — to może być cie­ k aw e i zajm ujące, jeśli będzie praw dziw e, ale tej pierw szej sylw etki nie m ogę p o ­ mieścić, ze w zg lęd u ... ze w zględu n a m oję żonę. Ot, poprostu przyznaję ci, że chcący, czy niechcący skopiow ałeś mi m oję babę, ja k z portretu. M iałbym sądny dzień potem , że we w łasnym dzienniku zamieszczam n a

(5)

K O K O S Z K A .

m ą satyry. Ja k e ś dobry, rzuć początek do kosza i zacznij da capo od dru g ieg o roz­ działu !«

A ni mi przez głow ę nie przeszło, abym opisyw ać m iał poczciw ą D ydasiow e, sa­ mo się ta k złożyło . . . Miałem n aw et za­ m iary w ręcz przeciw ne satyrze. T y le się kobietom ła te k przypięło za ich w ady i uło ­ m ności, tyle się o nich złego popisało od w ynalezienia alfabetu, źe mi przyszła ochota oddać im choć tro ch ę spraw iedliw ości i w y ­ brać z g alery i moich znajom ych »m ęczen­ nic m ałżeńskiego jarzma«, kilk a bardziej ch a rak tery sty c zn y ch typów .

I m usiałem w łaśnie natrafić na takie no ­ życzki, k tó re się odezw ały odrazu !.. . W rzuclłem zniechęcony rękopism do teki i zaniechałem p ro je k tu ; dzisiaj, po latach, przeglądając stare papierzyska, natrafiłem na odrzucony m anuskrypt. W iecie, D y d ak m iał słuszność; kiedy te ra z , w czasu p e r­ spektyw ie p atrzę n a panią D ydakow ę, w i­ dzę dopiero, jak i m imow olnie p o rtre t jej zdjąłem z natury, w ierny aż do najdrobniej­ szych szczegółów . B yłaby się w tej »K o ­ koszce« z w szelką pew nością poznała ko ­ biecina; może lepiej, źe się stało inaczej.

(6)

6 K O K O S Z K A .

Juźto n a żonę re d a k to ra i lite rata bieda­ ctw o nie było w cale stw o rz o n e , choćby z te g o w z g lęd u , że mu co ro k u daw ała pociechy, najkłopotliw sze pod słońcem . Z na­ n e bocianisko przy laty w ało do nich z k a ­ żdą niem al w iosną i przynosiło to syna, to córk ę, raz n aw et czy d w a razy po p a­ rze. G dyby się w szystko było chow ało — o J e z u !.. ale jak o ś B ó g łaskaw , to dawał, to b r a ł ; je d n a k po ogólnym obrachunku, z dw anaściorga zostało przecież siedmioro. S p o ra paczka.

A w szystko to m usiało jeść, ubrać się, obuć, uczyć, chodzić do szkoły i n a pensyą.

Jed n em piórkiem okryć ty le p isk lą t, to b y ła sztuka nielada. B iedny D y d a k posi- wuał przed cz a se m , ale nie skarżył się ni­ gdy, że m u ciężko. Żona go pocieszała.

— D ał P an B ó g dzieci, daje i na dzieci! N ie bardzo-bo daw ał, ale ja k o ś dochody z dzienniczka m usiały na w szystko s ta r­ czyć — a czego B ó g nie dodał, to dobrzy ludzie dorzucili.

»Psztyk« jakim ś cudem opłacał się, choć m u prenum eratorów ' nie przybyw ało, ale głó w n y re d a k to r b y ł w jednej osobie w szy- s tk ie m , głów nym w spółpracow nikiem , ad ­

(7)

m in istra to rem , k o re k to re m , in k asen tem , a n aw et roznosicielem — ja k się z d a rz y ło ; pracow ał ciężko, cicho, z g ło w ą pochyloną po całych dniach i nocach n ad stolikiem! Zona zpoczątku chciała mu pom agać, szło jej niezręcznie, niesporo, w praw y nie miała. Poszła zamąź, jak o córka m ałego urzędnika z p ro w in c y i; podobał się jej lite ra t, bo w ierszyki pisyw ał dow cipne i książki przy­ nosił do czytania. K ie d y zobaczyła raz so­ n e t do siebie, ze sw em i początkow em i lite­ ra m i, w y d ru k o w an y w jakim ś tygodniku, pow iedziała sobie:

-— On, albo ż a d e n !

O grom nie jej to p o c h le b iło ; au to r ze sw em i w ierszam i trafił do serca odrazu.

o i poszła za niego, choć on b y ł chu­ dym literatem a ona za cały p o sag m iała o k rą g łą buzię, rum ianą i świeżą, ja k rzod­ kiew ka, oczki b ystre i świecące, ja k u m y ­ szki, d ołki przy ustach i ciągły uśm ieszek n a tw arzy.

P ulchniutka, okrągła, żyw a i w esoła za­ wsze, n aw et w tedy, kiedy przy dw unastem stare pow ijaki napraw iała, p rzypatrując się im z u w ag ą, a B óg wie, czy nie p y tając

(8)

w m yślach, aźali w ystarczą jeszcze dla trzy ­ nastego.

T e dzieci sta ły się dla niej niem al p o ­ trzeb ą życia; m iała ta k ą ślepą w iarę w O p a­ trzność i w sw ego D ydasia, że ani w ątpiła, iż w ychow a w szystkie i w yprow adzi na lu­ dzi. A le też poza w y c h o w a n ie m , poza dziećmi, poza domem, o b>ożym św iecie nie wiedziała. N aco jej się to zdało !.. Dom i d o m , siedm łó ż e k , siedm p a r bucików , siedm śniadań co d zien n ie, siedm n ak ry ć p rzy stole, siedm p a r pończoch do cero­ w ania etc. etc., w szystkiego po siedm. D la innych to fatalna liczba, dla niej b y ła a lfą i omegą jej życia, jej m yśli, zajęć, UCZUĆ,

k łopotów i radości.

Mąż jej, redaktor, literat, człow iek p u ­ bliczny, przedstaw iał się dla niej jedynie w charakterze ojca, nie um iała z nim w koń- cu o niczem innem mówić, tylko o Muni, Mińci, Toniu, Józi, Lolu, F ran iu i G abrysi, o ile nie starczyłow zasu n a wieczne w sercu m atk i wspom nienia o zabranych w poczet aniołków Klim ci, Stasiu, Jasiu, K aziu i W e- runi.

M usiałem się ty ch w szystkich imion do­ piero na pam ięć uczyć, byw ając w ich do­

(9)

K O K O S Z K A . 9

mu częstym gościem i to nie b y łb y m na w yry w k i potrafił w skazać, k tó re do k tó ­ re g o należy, ta k w szystkie b y ły do siebie podobne.

T rzeba było w idzieć panią D y d ak o w ę w tym w ianuszku żyw ych jej kw iatów .

D ydak, zerkając z drugiego pokoju prze­ ze drzwi na żonę, otoczoną dziećmi, prze­ ry w ał rozm ow ę najpoważniejszą i zapatrzo-. n y w ten obrazek rodzinnego szczęścia, m ówił do mnie, biorąc m nie z czułością za s z y ję :

Patrz, czy ona nie w ygląda, ja k Mu- rillow ska M adonna m iędzy an io łk am i!..

Nie, nie w yglądała ta k poetycznie, chyba w jeg o zakochanych oczach. K ra sa i św ie­ żość m łodości spełzły już daw no. Żyjąc ciągle dla d r u g ic h , zapom niała żyć choć trochę dla siebie, w yrzekła się w szystkich »pretensyj«, n aw et czepeczka n a włosach przyczesanych w pośp iech u , n aw et szlaf­ roczka now ego; sta ry poszedł na kaftaniki dla tro jg a m łodszych bębnów .

N iegdyś m iała rączki białe i zgrabne, z róźowem i p az n o g ie tk a m i; teraz, gdzie jej tam było o rękach m yśleć i paznogciach, k tó re zaw adzały przy ciągłej robocie. Z

(10)

je'-10 k o k o s z k a.

d n ą słu g a w duźem mieście p rz y tylu dzie­ ciach niepodobna się oszczędzać; i tak, h a­ rując od ran a do w ieczoru, w szystkiego w porządku nie dało się utrzym ać. Zale­ dw ie w św ięto i w niedzielę ja k o ta k o w y ­ glądało w trzech pokojach, k tó re zajmowali na drugiem piętrze. M ieszkanie niebardzo mieli dogodne, ale zmienić się nie dało.

Ot, widzisz, m usiałbym odrazu zapła­ cie zaleg łe kom orne i na n ow y zadatek cos odłożyć - m ówił mi D y d ak w zaufa­ niu ~ Z resztą, P elcia nie w yniosłaby się f ąd Za m c w św iecie; tu się nam sze­ ścioro dzieci u ro d z iło ... T o ja k b y gniazdo ro d z in n e !

W tern gnieździe czysto bardzo i w y g o ­ dnie nie było, ale cóż robić!.. D y d a k mi się przysięgał, że m u się najlepiej pracuje, g d y za ścianą słyszy szczebiot ow ych m alców i p rzy akom paniam encie teg o septetu pi­ sał, korygow ał, u k ład ał nu m er sw ego b ru ­ kow ego dzienniczka. P rzyzw yczaił się do pisku, krzyku, g w aru siedm iu głosów , nad k torem i dom inow ał dyszk an t pani Pelagii.

T rzeba ją było widzieć ro zd ającą w ie­ czorem kaszkę na m leku swoim pociechom albo sm arującą chleb pow idłam i na drugie

(11)

K O K O S Z K A . 11

śniadanie dla starszych dzieci. Zdarzało się tak, że dla ojca zabrakło w końcu. Załam y­ w ała ręce ze śm iechem i m ówiła w ted y : — Cóż ty biedaku jeść b ę d z ie sz ? ... po­ czekaj, po czek aj, podzielimy się m oją porcyą.

O ddaw ała m u c a łą ; jej samej n ig d y ni­ czego nie było potrzeba, pow ietrzem żyła, ale broń Boże, ab y którem u z dzieci za­ brakło. P o dom u chodziła W p rzydeptanych pantoflach, lecz najstarsza córeczka m usiała m ieć lakierow ane buciki i p asterk ę z różo- w em i w stążkam i. Próżność m acierzyńska nie b y łab y zniosła, ab y jej dzieci gorzej były ubrane od innych.

Co dziwna, że chociaż bieda nie w yłaziła od nich z d o m u , pani D y dakow a hum or m iała zawsze w y b o rn y ; nie brak ło jej ni­ g d y otuchy, jeszcze się z mężem nią dzie­ liła :

— E, co tam , będzie lepiej, stary, zoba­ czysz ! — m aw iała do niego, g d y zwieszał g ło w ę s tro sk a n ą , nie m ogąc grosza w y ­ trzasnąć n a najpierw sze potrzeby.

K ie d y on nie dostarczył g o tó w k i, ona m iała k re d y t n a za w o łan ie; do niego za­ glądali Żydzi od fr o n tu , do niej Żydów ki

(12)

od kuchni, z k tórem i wieczne m iew ała k o n ­ szachty, handlow ała, sprzedaw ała, k u p o w ała n a raty, sztukow ała, ja k m ogła.

B óg wie, zkąd tej p raktyczności nabrała, bo oszczędną nie b y ła przy tem wszystkiem ; pieniądze szły przez palce, ja k woda. G dy ich trochę więcej napłynęło, nie liczono się z jutrem . Dzieci m usiały m ieć bal i ła­ kocie, i zabaw ki, i sukienki nowe, choćby potem cały m iesiąc na k re d y t żyć przy­ szło. To i coź? kiedyś tam znow u m usiały b y ć pieniądze, od czegóż b y ł ojciec!

D ydaś m usiał na w szystko starczyć i s ta r­ czył.

Moj stary, nie m am już ani grosza, m oźebyś się po starał gdzie o pieniądze na ju tro — mówiła, a sta ry k ła d ł kapelusz na g ło w ę, b ra ł lask ę do ręki i w ychodził na m iasto — stara ć się o pieniądze.

Nie zawsze się znalazły, ale pani D yda- kow a nie pytała* nig‘dy, zkąd się w z ię ły ; w iedziała, że m ąż m iał długi. B a! któż ich nie ma. Nie m artw iło jej to ; alboź to raz zajęli im w szystkie m eble; sam widzia­ łem fortepian sznurkiem przypieczętow any do podłogi. P okazyw ali mi to oboje ze śm iechem, nie tracąc fantazyi; w łasna bieda

(13)

baw iła ich i hum oru nie odbierała. W ie ­ rzyli w sw oje do b rą g w ia z d ę , k tó ra nad dziew ięciogłow ą ich rodziną świeciła.

— E , zobaczysz, będzie jeszcze lep iej! — pow tarzali sobie w zajem nie i jed n o d ru g ie­ m u rzucało się n a szyję, a do k o ła czepia­ ją c a się sukni m atk i, ręk aw ó w ojca, g ro ­ m ad k a siedm iorga dzieci dom agała się ró ­ wnej i jednoczesnej pieszczoty.

Nieraz zazdrościłem im tej lekkom yślno­ ści, z ja k ą sw ą dolę traktow ali. Zasłaniała ona im oczy n a rzeczyw iste złe. K ochali się tą m iłością bieżącej chw ili, nie m yśląc o jutrze.

— D ydaś da sobie r a d ę ! — m ów iła za­ wsze pani P elag ia, a on jej w iarą chronił się sam od zw ątpienia, chociaż go coraz bardziej p rz y g n ia tały ciężary życia.

Nie m ogła pojąć, ab y sobie mąż k iedy­ kolw iek nie um iał poradzić.

W dzienniku męża zajm ow ała ją jed n a ru b ry k a najbardziej, ru b ry k a ogłoszeń; z ich ilości w nioskow ała o dochodach, jakie »Psztyk« daw ał. Dzieciom zaś najwięcej podobał się tytuł, bo ich rozśmieszał.

M atk a swoje pisklęta żartobliw ie »psztycz- kami« n az y w ała, pow iadając o swoim

(14)

D y d a k u , źe m a tak duży nos, ii m ógłby więcej, niż dw anaście psztyczków w y trz y ­ mać.

Poczciwiec, przed żoną u k ry w a ł się ze swem i kłopotam i, nie dał jej n aw et poznać, ja k m u ciężko było dźw igać tyle obow iąz­ ków w rodzinie i ja k drogo przychodziło opłacać te pociechy; jej w ystarczało, ź e ja k kokoszka w gronie p isk lą t m o g ła się p y ­ sznie róźowem i buziakam i sw oich malców.

Niech m i d ru g a pokaże tak ie zdrow e i ładne dzieci, jed n o w drugie! — m ów iła do m nie n ieraz, ustaw iw szy rzędem całą sw ą p ro g e n itu rę ; oczy jej się iskrzyły r a ­ dością, szczęściem , dum ą i zadow oleniem , całow ała i przyciskała w szystkie do siebie z w ybuchem czułości m acierzyńskiej, a D y- d ak z rę k o m a w kieszeniach stał nad nią i p atrz ał niby z p o g o d n ą tw a rz ą , lecz w oczach znać było ciężką, sm utną, ch m u r­ ną, u k ry w a n ą w głębi duszy tro sk ę:

J a k ja to w szystko w y c h o w am ! . . . O dchodził potem do stolika, b ra ł pióro odłożone na chw ilę i z podw ójną gorliw o­ ścią pisał dalej a rty k u ł do jutrzejszego n u ­ m eru, bo g d y b y ta k kied y »Psztyk« d ru ­ giego dnia nie w y s z e d ł. . .

(15)

K O K O S Z K A .

A jed n ak nie w yszedł p ew nego razu, bo re d ak to r usnął n ad ko rek tą, zm ęczony ca­ łonocną p ra c ą , g ło w ę oparł n a kraw ędzi stołu, by odpocząć n a chwilę, oczy zam knął i nie otw orzył ich w ięcej . ..

K ie d y pani P e la g ia , zbudzona świtem, w stała z łóżka, ab y zobaczyć, co jej D ydaś ta k dłu g o robi w swoim pokoju, znalazła go raz przy dogasającej lam pie m artw ego, bez duszy, w tej sam ej pozycyi siedzącej, w jakiej d ługie la ta co w ieczór w idyw ała męża przez uchylone drzwi swojej i dzieci sypialni przy p ra cy pochylonego.

Siedm grom ów uderzyło w jej serce, g d y zbudzone krzykiem rozpaczliw ym m atki biedne sieroty w swoich łóżeczkach in sty n ­ ktow nie p łak ać zaczęły . . .

Co też ona z niem i zrobiła bez ojca ! . . .

(16)
(17)

II.

A S T R A .

M. Gawalewicz. Zona.

(18)
(19)

iedy za n iego zamąż w ychodziła, b y ła już panną, co się zowie dostała; m ó­ wili o niej, źe trzy m a się jeszcze bardzo dobrze i źe w y g lą d a lepiej od swojej m łod­ szej siostry, chociaż ta m łodsza m łodą ta k ­ że już nie była.

D w ie ich zostało po śm ierci rodziców i g d y b y nie stara w ujenka, k tó ra się nie­ mi zaopiekow ała, nie b y ło b y się do k o g o przytulić; ty lk o to już tak i los stary ch lu­ dzi, źe m uszą um ierać.

W u jen k a b y ła sta rą i tak że u m arła , na szczęście zostaw iła m łode p an n y już doro­ słe i pełnoletnie, a na zabezpieczenie dal­ szego ich losu m a ją te c z e k , o k tó ry m roz­ maicie pow iadano. Jed n i zm rużali znacząco p raw e oko i kiw ali g ło w ą: »ho, ho!« — drudzy zaś w ydym ali usta i mówili:

(20)

20 A S T R A .

— No, je st tam coś, ale znów nie ta k dużo ! . . .

M usiało b y ć w każdym razie dość, bo p an n y A n a sta zy a i K lem en ty n a po śm ierci w ujenki żyły dostatnio, ubierały się m odnie i nie żałow ały sobie niczego.

W ujence, przez wdzięczność, k a z a ły p o ­ staw ić g ró b m urow any i pięk n y pom nik na cm en ta rzu , a w rocznicę jej śmierci urząd zały egzekw ie, n a k tó re przychodziły czarno ubrane, za w oalem i przez całą wo- ty w ę klęczały na kam iennej posadzce, m o­ dląc się szczerze i g orąco za duszę swej opiekunki i dobrodziejki.

W id y w an o je zawsze razem, nierozdziel- ne, bez czyjegokolw iek to w arzy stw a; słu ­ sznego w zrostu, sm ukłe blondynki, u b ran e zw ykle jednakow o, zg rab n e, n aw et dość przystojne, podobne do siebie bardzo, zw ra­ cały u w a g ę , chociaż u n ik ały te g o o ile możności.

P ew n e g o razu zobaczono starszą bez sio­ stry n a ulicy, o p artą na ram ieniu m łodego m ężczyzny, u b ra n ą w elegancki kostium pluszowy, w kapeluszu w iązanym pod b ro ­ d ą ; wchodzili do kościoła n a sumę. O n niósł jej k siążk ę do m odlenia, a podczas

(21)

całej m szy trzy m a ł jej m u fk ę i parasolkę. Z daw ało s i ę , źe b y ł zatopiony w modli­ tw ie, bo oczy spuszczał i unikał spojrzeń ludzkich.

K o b iety trą c a ły się łokciam i i g ło w ą po­ kazy w ały sobie nabożną parę.

— P atrzcie, patrzcie, — szeptano za p le­ cami m ężczyzny ■— N astusia m a narzeczo­ n eg o ! . . .

Nie, to nie b y ł narzeczony, to b y ł już najlegalniejszy m ałżonek. Cichutko, w ta je ­ mnicy, za indultem , pobrali się pew nej nie­ dzieli rano w C zęstochow ie, a n ik t nie w iedział jak, kiedy, zkąd pan n a A n a sta zy a w ytrzasnęła sobie teg o m ęża . . . Dość, źe go m iała i źe m iała z ło tą , szeroką o b rą ­ czkę n a palcu, ja k w szystkie m ężatki.

O na sam a nie chciała długo w ierzyć te ­ m u ; jak o ś się to w szystko ta k p rędko o d ­ b y ło , ja k b y w e śnie, nie n a jaw ie. P rz e ­ stała się n ag le nazyw ać p an n ą Ł agięcką, a zaczęła nosić nazw isko pani A nastazyi R a to rs k ie j; nic się nie zmieniło napozór w panieńskiem jej m ieszkaniu, oprócz tego, źe w brew przyjętym zwyczajom, w niósł się m ąż do niej, nie ona do męża. P rzy b ran o tylko jeden pokój dla K lim ci, k tó ra m u ­

(22)

22 A S T R A .

siała po latac h trzydziestu po raz pierw szy opuścić sypialnię swej siostry i ustąpić m iejsca szw agrow i.

B y łab y się prędzej B ó g wie czego spo­ dziew ała , niż teg o s z w a g ra ; z nieba jej s p a d ł!

N astusia zaś była oszołom ioną; k ied y się jej p an Julian ośw iadczył, oniem iała ze w zru szen ia; n ik t jej o takiej miłości nie m ówił do tej chwili. N ie chciała go s łu ­ chać, b a ła się czegoś, a jednocześnie dzi­ w nym urokiem pociągała ją m yśl zamąż- pójścia; w szystkie uśpione m arzenia zbu­ dziły się n ag le w jej duszy. Zaw stydziło j ą jak o ś to wyznanie, nie śm iała zw ierzyć się z niem sio strz e ; w iedziała, źe p an J u ­ lian je st od n ie j. . . młodszy, a choćby nim faktycznie nie b y ł, to w y g lą d a ł ja k m ło ­ dzieniaszek.

W pierw szej chwili przychodziły jej re ­ fleksy e :

— Co ludzie p o w ie d z ą ! . . .

A le łakom e serce dom agało się swoich praw , choć spóźnionych, i tłóm aczyło s ta ­ rej p a n n ie :

— N iech m ów ią, co chcą, byłeś b y ła szczęśliwą.

(23)

A S T R A .

U p ajała się sw ojem niespodzianem szczę­ ściem , k tó re przychodziło nie w ołane, ja k w ielka w y g ra n a losu, daw no zapom nianego gdzieś n a spodzie panieńskiego kuferka.

P rzestraszy ła się tej propozycyi w yjścia zamąź te ra z , k ied y się już praw ie w yrze­ k ła m yśli o m ałżeństw ie; obie z siostrą ta k ju ż p rz y w y k ły do swojej sam otności i ży­

cia w e d w ie . . .

P . Ju lian w szelako nie należał do tych, k tó ry ch łatw o m ożna o d s u n ą ć ; patrzał w oczy ta k czule, m ów ił ta k błagalnie, przy sięg ał się ta k g o r ą c o , a arg u m e n ta staw iał ta k przekonyw ujące, b y ł widocznie ta k zakochanym pom im o różnicy wieku, że zw alczył w szystkie obaw y, w szystkie uprzedzenia obu sióstr i postaw ił w końcu na sw o je m . . .

— A będziesz ty m nie k ochał? — p y ­ tała z ja k ą ś trw o g ą i naiw nością zarazem narzeczonego p an n a A n a sta z y a , kiedy jej rę k ę do u st i do oczu przyciskał, obciera- ją c nią um yślnie łzy rozczulenia z powiek.

— B yłbym ostatnim łotrem , — m ów ił z przejęciem — g d y b y m się zmienił k iedy­ kolw iek dla c ie b ie !

P o ślubie, podczas m iodow ych miesięcy,

(24)

zakładając m u ręce n a s z y ję , pow tarzała znow u to sam o wiecznie p y ta n ie , k tó re było je d y n ą tro sk ą jej życia teraźniejszego.

— A będziesz ty m nie k o ch ał ? . . . O dpow iadał zawsze je d n a k o , z dod at­ kiem :

_ Przecież w szystko tobie zawdzięczam !... W istocie, ta k było ; zaw dzięczał jej o p ar­ cie na trw alszym gruncie, o d k ąd posagiem żony podparł swoje interesa. O d d a ła m u z całem zaufaniem połow ę sp ad k u po wu- jence, ab y pieniędzm i o b r a c a ł; znał się n a tem , aplikow ał przecież w kan to rze jed n e­ go z najsprytniejszych finansistów, po oże­ nieniu zaczął n a w łasn ą rę k ę robić in te­ resa. Szczęściło m u się, spekulacye szły pom yślnie.

M ijał ro k je d e n , d ru g i, trzeci, pieniądze sam e się m n o ż y ły ; w dom u zamożności przybyw ało, ale pani A n a sta zy a sm utniała i w iędła coraz bardziej. M ąż zdaw ał się b y ć ty lk o robieniem m ajątk u z a ję ty ; na nią zw ażał coraz mniej, z nią p rz estał n a ­ w e t o interesach rozm aw iać, — nie znała się n a nich, jeg o zdaniem. N ie w iedziała, co robi, gdzie byw a, czem się zajmuje, n a czem stracił, n a czem zarobił.

(25)

__ (Jo te g o ? — odpow iedział raz szo rstk o , g d y się go ośm ieliła zapytać — byłeś ty m iała w szystko, co potrzeba.

I m iała w szystko, to praw da, ale potrze­ bow ała dla siebie ta k n ie w ie le ... P iękne, now e m eble w dużych pokojach p rz y k ry te pokrow cam i, zapełniały mieszkanie, w któ- rem z każdym rokiem jak aś w iększa p u ­ stk a i cisza przybyw ały. N ig d y praw ie ap a rtam en t pań stw a R a to rsk ic h nie roz­ brzm iew ał g w a rn ą rozm ow ą liczniejszego to w a rz y stw a , n ik t tu nie b y w a ł, nikogo nie przyjm ow ano, dom ludzi w zględnie za­ m ożnych w ydaw ał się niezam ieszkałym .

P an i A n a sta zy a, zam knięta, ja k p u stel­ nica, przechadzała się najczęściej sam a po swoich pokojach w nieobecności męża, k tó ry dnie całe do późnej nieraz nocy spę­ dzał za d o m e m ... M iał tyle zajęć, tyle obowiązków, ty le kłopotów zawTsze n a gło ­ wie ! . . . Z n atu ry m ałom ów na i skryta, za­ m ilkła jeszcze bardziej, m yślała ty lk o w ię­ cej i w p a d ała w zadum ę n aw et w obecno­ ści Juliana, k tó ry zbyw ał ją z u k ry tą nie­ chęcią półsłów kam i; w idyw ali się, ja k ludzie obcy, przy śniadaniu lu b przy obiedzie.

(26)

a s t r a.

Zażyłość m ałżeńska zw ietrzała i rozw iodła się bardzo ry ch ło pom iędzy nimi.

N iekiedy mąż zostaw ał sam n a sam z żo­ n a w salonie, rzu cał się w fotel z zapalo- nem cy g arem w ustach i udaw ał, że czyta gazety, lub drzem ie, ab y ty lk o słow a do mej m e przem ów ić; nudziła go widocznie rozm ow a z mą, odkąd p rzestał udaw ać czu­ łość i nie potrzebow ał p ow tarzać szablono­ w ych p rz y sią g o miłości. Podchodziła do m ego na palcach, ostrożnie, staw a ła za nim i w p atry w ała się w tw arz je g o świeżą, ru ­ m ianą, okraszoną w dziękiem rozkw itającej męzkości. M iała nieraz ochotę pocałow ać go zlekka w czoło, ale bała się go obudzić ze snu, traciła śm iałość w zględem człow ie­ ka,^ do k tó reg o należała, k tó reg o kochała, czując, że w zajem ności nie posiada.

W z ro k jej pad ał niekiedy na duże sto­ ją c e zw ierciadło, w k tórem odbijała się jej postać obok m ęża i w ted y tw arz jej po ­ chm urniała bardziej, w oczach w iększy je­ szcze sm utek przebijał; widziała całą róż­ nicę, ja k ą lata m ałżeństw a pom iędzy nimi uw ydatniły. K a żd y rok jem u dodaw ał cze­ goś, jej odejm ował. S ta ra ła się być m łodą ja k najdłużej, aby g o przyw iązać do

(27)

sie-A S T R sie-A .

bie i nie tracić resztek uroku tej jesieni, k tó ra m iała przez chw ilę ułudę w iosny i świeżości. J a k b y naprzekor — starzała się ra p to w n ie ; traw ił ją sm u tek rozczaro­ w ania i życie, coraz pełniejsze zawodów. Nie chciała przypuścić najstraszniejszych podejrzeń, że mąż ją oszukiwał, że kłam ał przed ślubem , a b y jej rę k ę , a w ręce p o ­ sag- u k ry ty pozyskać. B yła jeg o najlepszym rzecznikiem sa m a , broniła go, tłóm aczyła jego oziębłość rosnącą z dniem każdym , m ów iła sobie dla w łasnego uspokojenia:

Zajęty tak i, nie m a czasu m yśleć o mnie, zaw ikłał się zanadto w interesa, — m usi mieć k ło p o ty ...

Zazdrości i podejrzeń w stydziła się sam a przed s o b ą . . . C z u ła , iż starszej żonie nie w ypada być zazdrosną, a przynajm niej okazyw ać teg o m ężow i; naw et przed sio­ strą się u k ry w a ła z tern, przed tą jed y n a pow iernicą zam knęła tajnię sw ojego serca. B ała się, ab y jej nie odpow iedziała k ie d y :

— B y łaś starszą, wiedziałaś, co robisz. Czuła się zaniedbyw aną i odsuw aną przez męża, nie dzieliła żadnej przyjem ności jeg o życia, nie była m u do niczego potrzebną.

(28)

A S T R A .

P rzypom inała sobie je d n a k w chw ilach w ielkiego zw ątpienia jeg o słow a :

— B y łb y m ostatnim łotrem , g d y b y m się zm ienił dla c ie b ie ! — i w ierzyła m u , n a ­ kazy w ała sobie tę wiarę, źe "zaufała uczci­ w em u człow iekowi.

P ew n e g o razu zdobyła się n a odw agę, robiąc m u lekki w yrzut, źe ją opuszcza ta k często, ja k b y się w stydził p okazyw ać z nią ś w ia tu ; ludzie brali go za k a w a le ra , nie w idyw ali ich razem n ig d y i nigdzie.

— Ju lu , ty m nie p rzestałeś kochać ? — sp y tała go pow ażnie, nieśmiało, sm utnie p atrz ąc m u w oczy, ja k ofiara, w yczeku­ ją c a w yroku.

Spojrzał n a nią, uśm iechnął się, ram io­ nam i w zruszył i odszedł bez odpowiedzi. O dpow iedź m iała jej przynieść przyszłość bardzo n ie d a le k a . . .

S tało się, co oddaw na było przygoto- w anem w planach p an a Juliana. P ew n eg o dnia — zn ik n ął z h o ry z o n tu , zabraw szy z sobą całą go tó w k ę swoje i sw ego w spól­ nika, nie zostaw iw szy ani słow a p o żegna­ nia, ani listu, ani św istka żadnego. P o m ie­ ście m ów iono o w ielkiej defraudacyi R a - to rs k ie g o , pisano o nim w e w szystkich

(29)

a s t r a.

dziennikach, jak o o jed n y m z najsprytniej­ szych oszustów, rozesłano listy gończe i fo­ tografie je g o na w szystkie strony, szukano zbiega, k tó ry n a w ielkie sum y zarw ał m nós­ tw o ludzi łatw ow iernych i zdem askow ał się nagle, ja k o ło tr skończony.

U c ie k ł, zatarłszy w szelkie ślady swej ucieczki.

K ie d y pani A nastazyi przyniesiono tę w iadom ość do d o m u , nie m ogła w p ier­ wszej ^ chwili zrozumieć, czego chcą od niej, co m ów ią do niej, o co chodzi.

~ U c ie k ł? ... kto u c ie k ł? ... m ąż mój uciekł ? . .. dlaczego m iałby u c ie k a ć !. . . co w y mówicie ludzie ! . . . zastanów cie się, na B oga w szechm ocnego !...

Zdaw ało jej się to ta k niepraw dopodo- bnem , ta k strasznem , że nie m ogła uw ie­ rzyć w ieściom , k tó re cochw ila się p o w ta­ rzały z coraz gorszem i przydatkam i.

Jak iś rozpaczliwy, spazm atyczny, okropny śm iech p o rw a ł ją i m ęczył, ja k zm ora; na chwilę, n a jed n e chw ilę chciała stracić przy­ tom ność i zmysły, aby się pozbyć okrutnej świadom ości tego, co się stało , ale naw et oszaleć nie m ogła, n aw et zapłakać nie po­

(30)

trafiła , n aw et tej zw ykłej łaski om dlenia o k ru tn y los jej odmówił.

N areszcie przyszła ostatnia, dla niej n aj­ dotkliw sza w ia d o m o ść :

— U c iek ł z inną !. . .

Je st n a cm entarzu m ogiła w zakątku, pod m urem przytulona, ja k b y się odsunęła n a­ w et od um arłych, nietylko od żyw ych. Co je ­ sieni czyjaś poczciw a rę k a a stry sadzi na niej i w śród zielonej darni k w iaty i lam py staw ia w dzień zaduszny. P od d arnią śpi z otw artem i szklisto oczym a, z pożółkłą i w yschłą tw a rz ą , z posiw iałem i w kilku dniach włosam i ś. p. A n a sta zy a z Ł agię- ckich R a to rs k a — i prosi o w estchnienie do B oga.

M ąż jej nie wie dotąd zapewne, iż w kilka m iesięcy po swej ucieczce ow dow iał; co go to m oże dzisiaj obchodzić — gdzieś na drugiej półkuli ? !. . .

(31)

III.

(32)
(33)

<?

9

f

p o ty k a ją c się z panią G e rtru d ą , m ia­łem zaw sze uczucie pew nego zakło­ potan ia; oboje m usieliśm y m ieć m iny dw ojga ludzi, k tó rzy m ają ochotę przed sobą pod ziem ię się schow ać.

O na nie w iedziała, co zrobić z sobą, ze swojem i oczym a, gdzie ręce podzieć, zaże­ now aną b y ł a , zarum ienioną wyżej uszu, cofała się p rz y kaźdem słowie, ja k g d y b y b y ła p u c h e m , a sam oddech mój pow ie­ w em w iatru; ja znow u czułem się z a k ło ­ p o tan y jej w ystraszoną m iną i skracałem o ile m ożności chw ile naszej rozm ow y b a r­ dzo rzadkiej i zaw sze tylko przypadkow ej. Znaliśm y się bardzo m a ło , ale śm iem w ą tp ić , czy k to k o lw ie k , oprócz jej męża, m ó g ł się pochw alić bliższą znajom ością z p an ią G e rtru d ą; należała do istot ta k płochliw ych, iż m ożna by ją było

(34)

straszyć sam ym zam iarem pocałow ania w rękę.

P a n Z y g m u n t żony swej nie pokazy w ał też praw ie n ik o m u , albo raczej ona nie pokazyw ała się św iatu, ch y b a w ostatniej konieczności. W ów czas znać było m ęczar­ n ie , jak ie przechodziła; p rz y g n ia tały ją spojrzenia ludzkip. Żadna siła nie b y ła b y jej zdolną oderw ać od boku męża.

Nie b y ła to m izan tro p ia, ale nieszczę­ śliwe usposo b ien ie, rozw inięte niestoso- wnem w ychow aniem z la t dziecinnych, k tó re przytłum iło w szelką sam odzielność, o d w a g ę, en erg ię w k o b iecie, nie dało jej pew ności siebie, choćby te j, ja k a potrze­ b n a je st każdem u w zw yczajnych stosun­ k ach tow arzyskich.

K to w ie , czy za p a ra w a n e m , za zasło­ ną, pod m atow ym kloszem nie b y ła b y pani Z ygm untow a czuła się sw obodniejszą i b a r­ dziej osw ojoną z obcym i ludźm i; bez teg o nie um iała z nim i obcow ać, rozm aw iać, żyć, odpow iadać n aw et na ich zapytania od- razu bez zająknienia i rum ieńca, k tó ry jej ca łą tw arz oblew ał, ja k p ensyonarce na publicznym popisie, ilekroć ją k to k o lw iek za g ad n ął w najobojętniejszej kw estyi.

(35)

TRUŚ] A. 3 5

G ość w dom u, rzadkie zjaw isko u p a ń ­ stw a Zygm untów , w y trą cał ją z rów no­ w agi, przejm ow ał dreszczem , zapędzał w naj­ ciem niejszy k ą t jej sypialni; w idziałem raz, ja k się do kuchni schow ała przedem ną, dając służącej znaki rozpaczliwe, ab y m nie odpraw iła stere o ty p o w ą form ułą:

— P ań stw a niem a w d o m u ...

Nie chciała b y ć ze m ną sam a w nieo­ becności męża, ta k ją przestraszał obow ią­ zek gospodyni i prow adzenia rozm ow y w salonie.

Jestem pew ny, że za m łodych la t n ale­ żała do p a n ie n , z k tó ry ch hydrauliczną p ra są nie daje się w ydusić nic więcej, oprócz: »tak« i »nie«.

B ó g raczy w iedzieć, jakim cudem pan Z y g m u n t zdołał zyskać jej rę k ę i zniew o­ lić ją do zam ąź — pójścia. P ow iadano mi, iż uczynił to w sposób o ty le oryginalny, o ile obcesow y. D orozum iaw szy s ię , iż pannie nie je st obojętnym , w ziął ją p e­ w nego razu przem ocą pod ra m ię , pocią­ g n ą ł za so b ą przez cztery pokoje podw ój­ nym k rokiem do m atk i i stając przed nią, rz ek ł k ró tk o i w ęzłow ato:

(36)

__ B łogosław p a n i, żenię się z p an n ą G ertrudą.

P rzez trzy dni potem nie m ógł się w p ra­ w dzie zobaczyć z narzeczo n ą, k tó ra m u się w stydziła n a oczy p o k a z a ć , ale mimo to, byli »po słow ie« i zamienili pierścionki.

Ja k o żo n a, przeszła odrazu do rodzaju »z a h u k a n y c h «; m ąż stał się dla niej je d y n ą i najw yższą instancyą.

__ »Zygm uś pow iedział«, znaczyło to samo, co: »Z ygm uś rozkazał«.

B ez Z ygm usia nic się o d tąd nie obyło. — Z y g m u siu , — p y ta ła p o tu ln ie , nie­ śm iałym głosem , w ścibiając głów kę w ra n ­ n y m czepeczku przeze drzw i jeg o g ab i­ n e tu — czy rosół m a b y ć dzisiaj z klusecz­ kam i, czy z kaszką?

— Z y g m u siu , — sły ch ać było innym razem już przez niedom knięte drzw i tylko czy m am w ziąść bronzow ą, czy czarną su ­ k n ię n a spacer?

— »Z ygm usiu, — stało znów kiedy in­ dziej bladem , leciuchnem pism em n a k a rtc e przysłanej przez służącą do pokoju męża, podzas w ażnej jeg o konferencyi z k lien ­ tam i — czy podać do h e rb a ty zakąskę, czy ty lk o sucharki«?

(37)

...-TR U SIĄ .

N auczyła się k ro k u jednego nie zrobić, rozkazu nie w y d a ć , sp raw u n k u nie zała­ tw ić bez a p ro b aty m ęża; z każd y m d ro ­ biazgiem szła do niego, o każde głu p stw o pytała, ja k b y o najw ażniejszą rzecz, w ni- czem poradzić sobie nie um iała sam a, ■ stanow czości jej b ra k ło n a tyle, b y o d p ra­ wić sługę, lub upiąć firanki w salonie w e­ d łu g sw ojego widzimisię.

P o ro k u p an Z y gm unt b y ł zniecierpli­ wiony, po dw óch znudzony, po trzech zm ęczony t ą b ezgraniczną biernością swej dozgonnej tow arzyszki życia, k tó ra jak w ychłostany piesek pokojow y służyła przed nim n a dw óch łap k ac h i z k ą c ik a sw ego wodziła za nim oczyma, siląc się odgadnąć k aż d ą m yśl jego, każde życzenie; n a nie­ szczęście rzadko się jej to dobrze udaw ało. M iała fatalność p raw dziw ą, że najlepsze jej in ten cy e nie trafiały do celu. . . Ile razy chciała się przysłużyć Zygmusiowi, ty lek ro ć m u n a p rzek ó r zrobiła. T o ją onieśm ielało w stosunkach z mężem, czy­ niło ją bardziej niezręczną i niezaradną, niż b y ła w istocie; pod w pływ em jeg o w zroku tra c iła całą pew ność siebie, kiedy p atrz ał n a nią, nic jej się nie udaw ało; nie

(38)

b y łab y potrafiła dobrze naw lec igły, cz-u- ją c je g o spojrzenie na sobie.

T o ty masz tak ie oczy — m ów iła do m ęża napół z płaczem — że mi w szy­ stko z rą k w ypada, g d y na m nie p a trz y sz ! I w ypadało, niestety ; tłu k ły się szklanki, rozlew ała zupa z talerza, gubiły guziki do m ankietów , g d y m u je p odaw ała sama. B iedna »Trusia«, ja k ją m ąż zdrobniale n a­ zyw ał, trac iła przytom ność w tedy, k iedy jej najbardziej potrzebow ała. T o nie było w cale zabaw ne, ani przyjem ne d la longue.

A trzeb a wiedzieć, że los połączył z sobą dw a najsprzeczniejsze usposobienia w m ał­ żeństw ie państw a Z ygm untów ; on g o rą c z ­ ka, raptus, niecierpliw y, żyw e srebro, nie lubiący czekać n a n ic , trochę choleryk z tem p eram en tu — ona p o w o ln a , niezde­ cydow ana, flegm atyczka — ogień i woda; ogień, k tó ry ona rozdm uchiw ała mimowoli, w o d a , k tó rą on zam rażał jed n em spojrze­ niem , jed n em słow em głośniej pow iedzia- nem.

Zam iast ośm ielić żonę, oswoić, p rzyzw y­ czaić do siebie, zrażał ją, przestraszał, nie­ pokoił coraz więcej. B ała się g o in sty n ­ kto w n ie, chociaż nie b y ło czego. K o c h ał

(39)

ją i o c e n ia ł, ale n ag iąć się do niej, zasto­ sow ać nie um iał.

B iedna T ru sia trac iła pow oli zaufanie do m ęża; b y ła niepocieszoną, g d y go w idziała w złym hum orze, we w szystkiem i zawsze poczuw ając się n aw et do win niepopełnio- nych.

P ew n eg o razu zgubiła pieniądze, k tó re jej m ąż dał n a w yd atk i dom ow e; b y ła w rozpaczy, a przyznać się nie m iała od­ wagi. C ałą noc przep łak ała z g ło w ą u k ry tą w poduszkach; rano co chw ila p rzem y­ w ała zim ną w odą opuchnięte pow ieki i p u ­ drow ała ukrad k iem zaczerw ieniony nosek od płaczu, b y le się przed Z ygm usiem nie zdradzić ze sw ego nieszczęścia. Chciała uciec z dom u; b y łab y się w olała zabić, niż przyznać się m u, że zgubiła całą p o rtm o ­ netkę. W rezultacie sprzedała swój wy- praw ow y zegareczek, ab y w ypełnić niedo­ b ó r w dom ow ym budżecie; a w zdychałaż potem przez dw a ty g o d n ie — w zdychała, ja k po pogrzebie!

W poł ro k u dopiero później, pow iedziała mu o te m , g d y zauw ażył b ra k z e g a rk a w jej biźuteryach; robił jej w yrzuty, g n ie ­ w ał się, g d e ra ł przez cały dzień — ale

(40)

spraw ą p o g o rsz y ł, tao żona w tajem nicy przed nim zaciągała później dłużki n a swe nadzw yczajne potrzeby, u rodziny, u k re ­ w nych, raz n aw et u służącej w jakiejś n a­

głej sprawie.

P a n Z y g m u n t b y łb y a.popleksyi dostał, dow iedziaw szy sią o takiej kom prom itacyi w swoim w łasnym dom u; ona m iała n a to jedno uspraw iedliw ienie i jed n ą w ym ów kę: — N ie chciałam cię rozgniew ać . . . b a ­ łam sią pow iedzieć ci o tern. . .

_ A leż ja nie jestem H e ro d e m , k tó ry dzieci zabija! — pow tarzał jej w takich razach — przecież jestem tw oim mężem, do m nie pierw szego pow innaś m ieć zaufa- ^ nie przed w szystkim i innymi.

__ P ow innam m ieć zaufanie do m ęża — m ów iła sobie, ja k form ułą w yuczoną z k sią­ żki _pow innam m ieć zaufanie! B ó g i mąż, m ąż i B ó g — to jedyni moi przyjaciele. ^

M ów iła to bez przekonania, bo w danej chwili u ciek ała sią ty lk o do B oga, k tó re g o mniej sią bała, niż męża.

__T rusiu, nie bądź dzieckiem ! — brzm iało jej ciągle w uszach upom inanie zniecier­ pliw ionego p an a Z ygm unta. Cóż z tego!

(41)

dzieckiem b y ła i pozostała. Nieszczęście z ta k ą n atu rą !

Nie istniał dla niej świat, nie istnieli inni mężczyźni poza jej m ężem. K o c h a ła go ślepo i przyw iązaną b y ła do n ie g o , ale i w tern uczuciu b ra k ło sam odzielności i odw agi. Za nic w świecie nie b y łab y pierw sza podeszła do m ęża, zarzuciła m u rą k n a szyję, ja k to inne żony zw y k ły ro b ić, nie podała u st swoich do pocałunku, do pieszczoty. W sty d ziło ją to, a jed n ak m yślała o tern cz ęsto , siedząc z ro b o tk ą przy oknie i spoglądając n a sw ego Zy­ gmusia, zajętego p ra c ą w drugim pokoju; b ała m u się przeszkodzić w zajęciu, więc p raw iła m u w m yślach rozm aite tkliw e czułości:

— Mój d ro g i, mój ukochany, mój do­ bry!

P osy łała m u całusy w pow ietrzu, cichu­ tko, u k ra d k ie m , nieśm iało, aby me zoba­ czył tej niem ej pieszczoty. Przez całe lata tyle m u m iała do pow iedzenia, ty le sobie tem atów uło ży ła do g aw ęd y z mężem, 0 tern i o o w e m , o bardzo pow ażnych 1 o drobniejszych rzeczach, ale zawsze cos przeszkodziło, coś jej u sta zam knęło. On

(42)

jej nie znał d obrze, nie m iał sposobności zajrzeć w g łą b jej duszy, bo się dostać tam nie m ógł . . . za m y k a ła się, ja k m i­ moza, p rz y lad a dotknięciu.

A te n l o s , ten szk arad n y o k ru tn ik i prześladow ca nieszczęsnej T r u s i, jeszcze bardziej j ą w opinii m ęża obniżał; uwziął się, ab y ją prześladow ać i ośmieszać. T a k się już p iln o w a ła , ta k uw ażała n a siebie, ta k chciała się odm ienić! . . Cóż, kied y je ­ d n a chw ila p su ła w szystko.

M arzeniem jej było zostać m a tk ą ; m i­ n ął je d n a k ro k je d e n , drugi, trzeci, a b o ­ cian nie p rz y la tał z pociechą. N a re sz c ie ... w ielka radość n ap ełn iła jej serce. M iała m ężow i oznajm ić ta k bardzo u p rag n io n ą nowinę. O d ty g o d n ia przeszło w iedziała już o n ie j, chodziła do kościoła raniutko, ab y B o g u dziękow ać za spodziew ane szczę­ ście i w racając do d o m u , u śm iechała się do sw oich m y ś li, k tó re j ą rozpogodziły, upiększyły, ja k to w iosenne słońce, co b ły ­ snęło n ad ziemią.

U łożyła sobie, że w sam e im ieniny m ęża pow ie m u poraź pierw szy, czego się może spodziew ać; będzie to w iązanie dla Z y g ­ m usia. Przyjdzie do n ie g o , położy m u

(43)

TB. U S I A

rę k ę n a ra m ie n iu , głow ę oprze n a jeg o p ie rs ia c h , oczy sobie zasłoni i cicho, ci­ chutko, ciszej ja k zw ykle, praw ie szeptem odezwie się:

_ W in szu ję ci ojczulku, będziem y mieli syna, a może córeczkę.

O n ja. w ted y w pół schw yci, uściśme, całow ać zacznie i b ęd ą oboje ta k szczę­ śliwi, ja k d o tąd jeszcze nie byli ani ra z u ... I przyszedł nareszcie ten św. Zygm unt, ale od ra n a nie nad arzy ła się sposobność do ta k uroczystych zwierzeń. Zygm uś w stał jakiś kw aśn y , niew yspany, zachm u­ rzony, m iał ochotę zrzędzić — ty lk o jakoś niew ypadało w sam e imieniny. O koło p o ­ łudnia zaczęli się schodzić goście z życze­ n ia m i, nap ły w ać b i l e t y . . . zadzwoniono i w eszła d ep u tac y a pew nej poważnej m- sty tu cy i, której p an Z ygm unt w ielkie od­ daw ał przysługi. Przyniesiono m u dyplom honorow y n a członka p ro te k to ra , w yszty- chow any, wyzłocony, na brystolu, z malo- w anem i em blem atam i.

T rusia schow ana za p o rty e rą , przez szparkę w e drzw iach p rz y p atry w ała się uroczystej o w a cy i, słuchała z w ypiekam i na tw arzy, z bijącem sercem , du m n ą b y ła

(44)

i szczęśliwą, że m a męża, k tó re g o ta k ho ­ norują. . .

N ie m ogła doczekać się chw ili, w k tó ­ rej znajdzie sposobność w ejść do g ab in etu

Z ygm usia — przypatrzeć się dyplom owi, pow inszow ać m u uznania i dołączyć do upom inku sw oje niespodziankę.

W e sz ła nareszcie . . . z ciekaw ością dziec­ k a stan ęła przy b iu rk u m ęża, oczy się jej śm iały do złoconych liter, z białego b ry sto lu b la sk bił n a zarum ienioną ^ tw a ­ rzyczkę, czy tała poraź dziesiąty n ag łó w e k :

» W uznaniu zasług W ielm o żn eg o p an a Z y g m u n ta . . . etc. etc.«.

Jak iś zły duch skusił ją podnieść k a rtę bliżej o c z u , a w tej sam ej praw ie chwili krew jej za sty g ła w żyłach, oczy m g łą zaszły, zachw iała się n a nogach. . . C zarna stru g a atra m en tu z przew róconego k a ła ­ m arza p o p ły n ę ła przez całe biurko, n a p a ­ piery, n a książki, n a bilety z pow inszow a­ niem, n a dyplom honorow y. Zdaw ało się, że całe m orze czarne w ylało się z tej p o r­ celanow ej sk o ru p k i, k tó rą biedna, w y stra ­ szona T ru s ia , niezręcznym ruchem prze­ wróciła.

(45)

T o nie ona, to jej fatalność, jej zły duch prześladow ca zrobił tę psotę.

O dbiegły ja. w szystkie m yśli n araz, zo­ stała ty lk o jed n a:

— Ziemio rozsta.p się podem na.!.. Ziemia się nie rozstąpiła, ale w e drzw iach stanał pan Zygm unt, - nie zrzędził, me łajał, nie gniew ał się. Jedno spojrzenie na T rusię rozbroiło go zupełnie. Stała, jak p o sąg zrozpaczenia, b la d a , przerażona, oniemiała, p rzybita w stydem do ziemi i spo­ g lą d a ła n a czarne plam y, na^ paluszki

swoje pow alane a tra m en tem , z m iną dziec­ k a , k tó re zrobiło szkodę i boi się kary. P o tw arzy, ja k groch pły n ęły grube łzy i n ieotarte spadały n a falujące tłum io-nem łkaniem jej piersi.

A n i się spostrzegł p an Zygm unt, ja k go biedna T ru sia schw yciła za r ę k ę , ja k ją do u st przycisnęła i pierw szy raz sam a tu lą c się do jeg o p iersi, z płaczem za­ w ołała:

— P rzepraszam cię ojczulku!

T a k jej się w szystko pom ieszało w m y ­ ślach i atra m en t rozlany i w iadom ość o spo- dziew anem d zieck u , i ułożony efekt na wiązanie.

(46)

46 T K U S IA .

W z ią ł j ą , ja k ro zpłakane dziecię w ra ­ m iona i kołysząc pieszczotliwie, uspakajał:

— No, n o ... nic się nie stało.

N ie p rz estaw a ła jed n ak szlochać; ocie­ ra ła oczy o je g o su rd u t, bo pow alanem i paluszkam i nie śm iała d o tk n ą ć się tw arzy i m ów iła:

— T eraz . . . teraz . . . nasz m a ły ... g otów m ieć czarne znam ię na rą c z k a c h ...

— J a k i m ały ? ■

— Bo ja ci od ty g o d n ia m iałam pow ie­ dzieć, ż e . . . że. . .

R e sz ta słów zginęła pod pocałunkam i, k tó re b y ły podzięką ojcowskiej je g o do­ m yślności. ..

(47)

IV.

(48)
(49)

eszczem n ig d y u takiej pani nie słu ­ żyła ! — m ów iła o niej k ażda k u ­ charka, a przez zaciśnięte zęby d o d a w a ła :

— C h o le ra ! ... haruj dzień i noc, a nie dog o d zisz; w ydziw ia ci od ra n a do nocy... p su b y się to sprzykrzyło, a nie dopiero człowiekowi. O, ja k to te rk o c z e . . . tyr, tyr, t y r ! . . . a jakże, b ęd ę ci jeszcze frotyrow ała za te pieniądze. Niedoczekanie!..

S tróż Ja c e n ty za żadne sk arb y nie chciał w ody nosić dla tej »utrapionej b a b y z d ru ­ g iego piętra«, a sąsiedzi co tydzień pędzili ze sk a rg ą do »rządcego« n a panią kasye- r o w ę , k tó ra ich uszczuplała w p raw ach k o n trak te m zaw arow anych.

A n i razu pranie jen eraln e nie odbyło się bez aw an tu ry o klucz od strychu, a o śm ie­ cie n a schodach codziennie by w ały mniejsze lub w iększe utarczki z cudzem i słuźącemi.

4

(50)

50 B A B A ,

W całej kam ienicy najgłośniejszą lo k a­ to rk ą b y ła pani kasyerow a, której obaw ia­ no się, ja k ognia, unikano ja k zmory, a k tó rą obm aw iano w e w szystkich kuch n iach , od su teren y do poddasza.

P o rzą d k i w dom u były jej najw iększem u tra p ie n ie m , ale i najw iększą przyjem no­ ścią. Co sobota przew racano w m ieszkaniu w szystko do g ó ry nogam i, m yto, trzepano, o b k u rz a n o , przestaw iano z jed n eg o k ą ta w drugi. O d św itu hałasu i harm ideru było więcej, niż w bóżnicy.

P a n Ig n a c y w ypędzany b y w a ł o dwie godziny w cześniej z dom u, dzieci w lecie ekspedyow ano do ogródka, w zimie i w r a ­ zie niepogody siedziały zam knięte w alkie- r z y k u , a sam a pani z froterem i służącą uw ijała się , ja k m ucha w u k ro p ie , d o g a ­ dując swoim zw yczajem i narzekając na niedołęstw o służby.

N iech B ó g broni, ab y się k ied y znalazła n itk a pajęczyny pod sufitem ; pani Ignaco- w a b y łab y się po m urze w drapała, a b y ją ze rw ać , a potem przez tydzień w ypow ia­ d ała biednej A n u si:

— Za co ja ci płacę i jeść d aję!... Cze­ go sam a w łasnem i ręk am i nie zrobię, to

(51)

nie zrobione. P ajęczy n a po w szystkich k ą ­ ta c h , od sufitu do podłogi nieobm iatana. U Żydów m ają czyściejsze sługi, niż u mnie... O d pierw szego możesz poszukać sobie ta ­ kich państw a, co lubią w śmieciach siedzieć, po uszy, ale ja niechlujstw a nie znoszę!... Jeszcze czego ! . . . cicho być, nie odpow ia­ dać, k iedy pani m ów i do ciebie.

W id o k m óla na wiosnę m ógł do rozpa­ czy doprow adzić panią kasyerow ę. D żum y me b y łab y się ta k przelękła, ja k teg o sk rzy ­ dlatego drobiazgu n a m eblach. N a drugi dzień zastosow yw ano n atychm iast w szy­ stkie środki za g ła d y : sm olakam i, n aftą i tro- ciczkam i czuć było przez dw a tygodnie całe mieszkanie. P ani Ig n aco w a sypiać nie m ogła; zryw ała się nocą w koszuli z łóżka i ze św iecą chodziła po saloniku na zw ia­ dy, czy nie da się ułowić jak ieg o szkodni­ ka , fruw ającego n ad k an a p k ą Utrechtem k ry tą i dw unastom a item krzesłami.

P a n Ig n a c y należał do »pantoflów«, przy­ d eptanych od sam ego ś lu b u ; przed żoną m iał resp ek t nie do opisania. Zaw ojow ała go z u p e łn ie ; w szystko, co Ju sty sia zrobiła, było najlepsze, co pow iedziała — święte. D rugiej takiej pięknej, dobrej, m ądrej i

(52)

B A B A

spodarnej żony nie było n a świecie. P rzed ludźm i udaw ał, źe m a swoje, w olę i że jest panem w dom u, ale n a cztery oczjr z ma- gnifiką pokorniał, ja k stu d en t i d aw ał sobie praw ić p a te r noster, nie śm iąc słow a w y- b ą k n ą ć n a sw oje uspraw iedliw ienie.

W sz y stk o się n a nim ostatecznie k ru ­ piło. D y m iły piece w zimie — on b y ł wi­ nien, bo z gospodarzem się nie ułożył o re- p a r a c y e ; przeskrobały coś dzieci — jego wina, że ojcowskiej pow agi nie używ ał n a ­ leżycie i w szystko na jej głow ie zostaw iał. O dpow iedziała szorstko słu g a — pan I g n a ­ cy dostał b u rę , czego pozw ala n a to, aby sobie k u c h a rk a g ęb ę rozpuszczała; podano w ysuszoną pieczeń — znosił krzyż pański:

— W sz y stk o przez c ie b ie !... Ż ebyś p ro ­ sto z b iura przychodził na obiad, nie jedli­ b y śm y przypalonej podeszwy, zam iast po­ lędw icy. T obie to w szystko jedno, boś ty pew nie po trzech śniadaniach!

P o sąd za ła go najniesłuszniej. Z kądby m iał n a śniadania, k iedy co pierw szego m u­ siał jej oddaw ać całą pensyę i liczyć się z k ażdego grosza. P rzyzw yczaiła go oby­ w ać się bez pieniędzy.

— H o, h o ! — m ów iła do niego — ja

(53)

1SABA. 5 3

cię z n a m . . . za k aw alerskich czasów byłeś bibosz, grosz się grosza u ciebie nie trzy ­ m ał; teraz skończyło się tw oje panow anie. Pow iedz tw oim przyjaciołom , żeby mi się n a oczy nie pokazyw ali, bo ich m iotłą za drzwi wyproszę.

K ie d y w p ad ła w pasyę, nie przebierała w w yrazach, rę k o m a m achała, ja k w iatrak, łokcie jej p odskakiw ały w g ó r ę , na pal­ cach s ta w a ła ; m ieszczańska n a tu ra przebi­ jała z niej zpod tow arzyskiego poloru.

U w ażała się za w eredyczkę, upraw nioną do m ów ienia p ra w d y k a ż d e m u ; w szystko chciała najlepiej um ieć i rozumieć, w e w szy­ stko m usiała się w trą c ić ; znajomości m iała bez l ik u , k tó re zaw iązyw ała sam a zkim- bądź przy lada okazyi. C horow ały dzieci u k ra w ca w podw órzu, nieproszona, nie- w o ła n a , poszła dowiedzieć s i ę , czem ich leczą.

— D ajźe pani pokój z proszkam i — pe­ rorow ała zapłakanej kraw cow ej przy łóż­ k u — zaklajstrujesz biedactw om żołądki i cherlać b ę d ą potem pół roku. J a pani ra ­ dzę, d o k to ra w yrzucić za drzwi, proszki za okno, bębnom dać ślazu n a poty... m a pani ś l az} ni e ? . . . to ja pani zaraz przyślę

(54)

z g ó ry i będzie do ju tra dobrze. M nie pani s łu c h a j: ja swoich troje w ychow ałam i nie z takiej choroby w yprow adziłam .

Dzieci w yzdrow iały po proszkach, ale pani Ig n a co w a przy każdej sposobności p o ­ tem przytaczała je, jak o p rzy k ład swojej w łasnej kuracyi.

— A co, dzieciaki zdrowe, ja k cielaki!... m ówiłam , żeby mnie ty lk o słuchać.

Cudzem i interesam i zajm ow ała się n a ­ m iętnie. Czy co sprawić, czy sprzedać k o ­ m u , czy s w a ta ć , czy rozw odzić, czy cho­ w ać , czy chrzcić — pani Ig n a co w a do w szystkiego b y ła gotow ą. Nie czuła tego, iż się ludziom sam a n arzuca sw ą osobą i usługą, a u ty s k iw a ła :

— W sz y sc y do mnie, ja k w dym... K a ż­ dem u z r ó b , każdem u p o ra d ź , w szystkim pom agaj, a m nie złam aną szpilką n ik t się nie przysłuży. N ieszczęśliw a n a tu ra taka, że nikom u nie potrafię odmówić.

P a n Ig n a c y patrzał na żonę z podziwem, z uwielbieniem . K ie d y zaczęła mówić, a tru ­ dno jej było milczeć długo — słuchał z n a ­ bożeństw em , oczy m u się śm iały, g ło w ą p o trz ą sa ł, ręce za cierał, całą fizyognom ią w tórow ał jej słow om i nie m ógł się

(55)

po-0 po-0 B A B A .

w strzym ać, ab y »swojej baby« nie schw y­ cić w p ó ł, nie podnieść w g ó rę i nie uca­ łow ać głośno, sm acznie, z entuzyazm em . Najczęściej za ta k ą niestosow ną przerw ę w połow ie piorunującej ty ra d y dostaw ał p u lch n ą rą czk ą żony po k a r k u , ale to go nie zrażało do ponow nych objaw ów czuło­ ści i zachw ytu.

— N ie m a , ja k moja b a b a ! — p o w ta­ rzał z takiem przejęciem się, z ta k ą szcze­ r ą p ro sto tą i w iarą, że trzeba było zazdro­ ścić m u teg o szczęścia, jak ie uczuw ał w zw iązku z kobietą, k tó rą w szyscy nazy­ wali nieznośną, k rz y k liw ą i utrapioną, z pie­ k ła rodem jejm ością.

K o c h ał ją i przez pryzm at miłości widział żonę inną, niż b y ła dla reszty świata. Zda­ w ało m u się, iż w szyscy ta k sam o wielbić ją i podziw iać byli powinni, ja k o n ; przy­

znaw ał jej słuszność w e w szystkiem . T ru ­ dno b y ło pow iedzieć, ab y pani Ju sty n a m iała g u st dobry; ubierała się, ja k koczko- d a n , jask ra w o , krzycząco, w e d łu g m ody sw ojego w ynalazku, ale p an Ig n a cy zape­ w niał z rę k ą w zniesioną w g ó r ę :

— Już to, ja k m oja babina się w yszta- firuje, to niech się najpierw sza e le g a n tk a

(56)

B A B A

schow a; w ygląda, ja k b y z źurnalu w ycięta. D jabeł w ie, zk ąd ta k o b ieta m a ty le g u ­ stu ! . . . A te w szystkie jej toalety, to m nie grosza nie kosztują.

O n poczciw iec n ig d y dosyć nadziw ić się nie m ó g ł, zk ąd się b ra ły te jej kapelusze nowe, o k ry c ia , sukienki dla dzieci, zkąd w dom u p rz y b y w ały rozm aite porządki, graciki, drobiazgi i pod tym w zględem miał słuszność przechw alać p raktyczność »swej baby«.

— S p ek u lan t-k o b ieta — mówił, p rzy m ru ­ żając jed n o oko i pogw izdując znacząco — fiu, fiu, f i u! . .. z jednego zrobi. trzy. S prze­ d ała m oje stare b u ty i zrobiła sobie now y kołnierzyk dżetow y. Założyłbym się, że p o ­ tem sprzeda kołnierzyk, ja k wyjdzie z m o­ d y i Julisi kupi rękaw iczki. Do teg o trzeba m ieć osobny sp ry t i głow ę, a ona m a!

K oled zy p an a Ig n a ceg o utrzym yw ali, że ile ra zy zabałam uci się gdzie dłużej w to ­ w arzystw ie, to w racając do domu, n a scho­ dach zdejm uje już b u ty i cichuteńko w suw a się n a palcach do sw ego p o k o ju , ab y nie obudzić śpiącej m a łż o n k i. . .

To n ie p ra w d a ; ona n ig d y nie spała, g d y jej Ig n a ś w racał zaw ieruszony, choćby

(57)

o świcie; zastaw ał ją n a n o g ach , z goto- w em i w yrzutam i n a u s ta c h , z m igreną, z oczym a zapłakanem i, z głow ą obw iązaną, albo dla odm iany z tw arzą G orgony, z pio­ runującym wejrzeniem , ubraną, ja k do w yj­ ścia, w k ap eluszu, w okryciu, z p arasolką w rę k u i ze sło w a m i:

— T w oje szczęście, żeś w rócił, m iałam w łaśnie pójść szukać cię po mieście. T y sum ienia nie masz nadem ną, ani n ad sobą. P r e c z ! ... zdaleka, nie zbliżaj się do m nie... Ju tro się w yprow adzam od ciebie, nie chcę żyć dłużej z człow iekiem , którym p o g ar­ dzać muszę.

— A leż Justy siu ! . . . ależ duszko, posłu­ chaj, proszę cię . . .

— Nie, nic nie słucham ; id i precz, jesteś pijany znowu.

— K iedy, ja k mi B o g a trzeba p rzy sko­ naniu, nie piłem .

— K łam iesz ! . . . nie piłeś ? . . . c h u c h n ij! I pan Ig n a c y przybity, zgnębiony, m u­ siał poddaw ać się tej m ałżeńskiej kontroli, w której pow onienie pani Ju s ty n y w yroko­ w ało, czy m ąż w raca od kieliszka, czy od szklanki h e rb a ty w k ó łk u koleźeńskiem . M ałą to stanow iło różnicę w dalszych

(58)

kon-58 B A B A .

sekw encyach m ałżeńskiej burzy, k tó ra bu ­ dziła ze snu w szystkich sąsiadów za ścia­ ną. N ie obyło się w końcu bez o c tu , bez kropli trzeźw iących, bez bieg an in y do ap tek i i k rajan ia kartofli w talark i, któ rem i spa- zm ująca pani Ju sty n a o b k ła d a ła sobie roz­ palone skronie do rana.

— D alibóg, ja nie jestem w a rt takiej po ­ czciwej b a b y ! — pow tarzał sobie n a dru g i dzień p an Ignacy, blady, niew yspany, zm ę­ czony całonocną k rę ta n in ą i w zruszeniami. — D jabli m nie skusili grad wczoraj teg o w ista ta k długo!... Nie w olałem ja spad spokojnie?

N a szczęście, djabli nie często kusili p a ­ n a kasyera, chociaż je d y n ą je g o nam iętno- scią, pozostałą z czasów kaw alerskich b y ły k arty . P rzysięgał, że ich do ręk i więcej nie weźmie — nic nie pom ogło, sam e m u w ła­ ziły. Zapom inał o ostatniej aw anturze, za­ pom inał o Justysi, czekającej ze św iecą n a schodach, siadał do stolika i w y g ry w a ł — now ą aw an tu rę w domu.

Zobaczysz, zobaczysz, wspom nisz moje słow a — m ów iła m u żona — ty się doi­ grasz c z e g o !

W złą godzinę w ypow iedziała; doig rał się. Skusiło go znow u raz fatalnie;

(59)

spróbo-w ał szczęścia spróbo-w hazard, nam óspróbo-w ili go p rz y ­ jaciele, k tó ry c h ta k instynktow nie nie cier­ piała pani Ignacow a, w ciągnięto go w to ­ w arzystw o szulerów z pro fesy i, siadł w ie­ czorem do k a rt, a w stał o świcie. K a rta m u nie szła, p rz eg ry w a ł coraz więcej, chciał się odbić i b rn ą ł coraz bardziej, ja k b y za karę, źe b y ł nieposłuszny babie. Z g ran y do nitki, oszołomiony, nieprzytom ny, zrozpa­ czony, pow lókł się do domu, chyłkiem , pod ścianami kam ienic, ja k złoczyńca. D obrze już dniało, g d y stan ął u p ro g u mieszkania, byłb y się chętnie przez dziurkę od klucza przem knął, bo ja k zgrzytu łańcuchów pie­ kielnych b a ł się skrzypnięcia swoich drzwi. Nie skrzypnęły jak o ś n a szczęście i w szedł na palcach, ośm ielony ciszą w pokojach — zam iast żony, ja k zw ykle, w yszła do niego zaspana i w ystraszona słu żąc a, od której się dow iedział, źe pani od dw óch godzin niem a w dom u — poszła go szukać.

— A u s k a p e lu sz n ik !

T e dw a w yrazy tragikom icznie w y rw ały mu się z ust n a wiadom ość o ryzykow nym k ro k u pani Ju sty n y . M iał ochotę przeżegnać się i odm ówić litanię za konających — ze strachu.

(60)

W godzinę później, z zam kniętej sypialni pań stw a dochodziły odgłosy dziw nego dya- lo g u ; zdaw ało się, że syczący boa rozm a­ wia z beczącym barankiem .

N ie kłam , nie ukryw aj łotrze!... grałeś? — B ó g św iadkiem duszy mojej

Zaraz pow iedz praw d ę — znów g ra łe ś; ileś p rz e g ra ł? ... dziesięć?... dw adzieścia?..! dw adzieścia pięć?

— A ch, Justysiu, żeby choć s t o . . . — Sto ? . . . ssto ? . . .

— W ięcej, n ie s te ty ! . . .

— D w ieście ? . . . żeby cię P a n B ó g sk a ­ rał, cz ło w ie k u !

— Ż eby dw ieście!

— Jezu N a z a re ń sk i! . . . w ięcej niż dw ie­ ś c i e ? . . . może t r z y s t a ? ... tr z y s s ta ? ...

T rz y sta piętnaście — i to nie moich. T rz y sta p ięćd z iesiąt!!!

— Nie, ty lk o trzy sta piętnaście, — po­ praw ił skw apliw ie głos delikw enta — Ju- stysiu, ty lk o trzy sta piętnaście.

Co dalej się działo za drzw iam i m ałżeń­ skiego trybunału, o tem lepiej zamilczeć na wieki; faktem jest, źe d ru g ieg o dnia pan Ig n a ­ cy m e b y ł po raz pierw szy w biurze od la t piętnastu, ale pieniądze p rz eg ra n e znalazły

(61)

się w dużym , czerw onym pugilaresie pani Justyny, o k tó re g o istnieniu dotąd m ałżo­ n ek n aw et nie wiedział.

»Baba« sk ła d a ła w nim oszczędzone co miesiąc grosze n a czarną godzinę, w taje­ m nicy przed mężem.

M jejsce uszczuplonej gotów ki zajął o ry ­ g inalny sk ry p t następującej treści z w łasno­ ręcznym podpisem p an a Ig n a c e g o :

»Zonie mojej w inien jestem rs. trzysta piętnaście, k tó re haniebnie p rzegrałem w k a r­ ty pierw szy i ostatni raz w życiu, — po- krzyw dzając biedne moje dzieci. D łu g ten św ięty obow iązuję się pokryw ać coroczną gratyfikacyą, ja k ą mi w yznaczą w biurze, zrzekając się zupełnie w szelkich pretensyj do m oich dochodów w gotów ce. O statni huncw ot będę, jeżeli słow a nie dotrzym am «.

P a n Ig n a c y m iał łzy w oczach, g d y ten sk ry p t podpisyw ał, ale w duszy powiedział s o b ie :

— D alibóg, m oja b ab a m a ro z u m ! — i b y łb y ją znow u ucałow ał po swojemu, g d y b y się nie b a ł . ..

(62)
(63)

V.

(64)
(65)

oź to b y ło hałasu n a d ru g i dzień po

r & ich ślu b ie!..

Całe m iasto mówiło o t e m , ja k b y o fa­ kcie europejskiej w agi.

— W iecie, B orow icz się o żenił!.. — K iedy?

— W czoraj rano, o szóstej. — I z nią?

— A z nią.

— Czy być m o ż e !..

N ikt uw ierzyć nie chciał odrazu.

Borowicz się ożenił?., no — n o ! ., prze­ cież to się lata c ią g n ę ło , w lo k ło , rwało, naw iązyw ało nanow o i w k ońcu jed n ak doszło do ślubu. K to b y się b y ł spodzie­ wał, że to się ta k zakończy. P atrzcie, p o ­ brali s ię ...

A by li tacy, k tó rzy się zakładać chcieli, że Borowicz skręci. Inni utrzym yw ali, że

Cytaty

Powiązane dokumenty

Poszukajcie też informacji o edytorach WYSIWYG (What You See Is What You Get, czyli „otrzymasz, to co widzisz”), dzięki którym projektując strony WWW, już podczas pracy.

wątpliwie mamy tu zrównanie praw żony i męża, z drugiej strony jednak można się zastanowić, czy chrześcijański współmałżonek( a) jest w sytuacji nadrzędnej w

Żona Hawryły nie może odżałować straty, bo mąż nie chce asygnować „floty” na łachy

Studium homiletyczne, Lublin 2007, s... lskiej

Dzieje się tak, gdyż najwyższym priorytetem dla człowieka nie jest bynajmniej działanie zgodne z rozsądkiem, w imię największego pożytku, lecz poczynania zgodne z własną,

Antoni Kępiński w swej słynnej książce zatytułowanej Lęk stawia diagno- zę: „Nerwicowa hiperaktywność, rzucanie się w wir życia, nadmierne życie towarzyskie i

Wielu z nich nie odczytujemy dosłownie, tylko staramy się uchwycić ich sens przenośny (i tu kłania się w pewnym stopniu lekcja dotycząca związków

To co dziś jest standardem, wtedy gdy zaczynaliśmy, było rozwiązaniem nowatorskim nie tylko na skalę naszego kraju, ale całego byłego bloku