• Nie Znaleziono Wyników

Sny Marii Dąbrowskiej (z dziennika)

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Sny Marii Dąbrowskiej (z dziennika)"

Copied!
15
0
0

Pełen tekst

(1)

Sny Marii Dąbrowskiej (z dziennika)

Teksty : teoria literatury, krytyka, interpretacja nr 2 (8), 157-170

1973

(2)

Świadectwa

Sny Marii Dąbrowskiej

(z dziennika)

Sny w dzienniku Marii Dąbrowskiej nie pojawiają się na prawach wyjątku. To wyrazisty i obszerny wątek, ciągnący się prawie od początku dziennika (ściślej — od roku 1915) aż do samego końca (ostatni zapis 8 maja 1965 r. zawiera piękny sen o obfitości i Russowie). Nie potrafię podać ich dokładnej statystyki. W każdym razie w latach 1915—1945 Dąbrowska zanoto­ wała grubo ponad setkę swrych snów, przeważnie bardzo szczegółowo; dalszy ciąg dziennika jest pod tym względem mniej bogaty. Pokaźny wybór snówr ze starego dziennika (do 1939 r.) opublikowała po śmierci pisarki Anna Kowalska („Współczesność” 1966 nr 10) na podstawie wypisów, które sporządziła Dąbrow­ ska jako materiał literacki do Przygód człowieka myślącego, wykorzystany tam zresztą w znikomym stopniu. Niniejszy wybór jest więc dopełnieniem tamtej publikacji; sny czasu okupacji nie były drukowane i zaczerpnięte zostały z rę­ kopisów

Impuls dla zainteresowania snami dały Dąbrowskiej najpewniej badania Ed­ warda Abramowskiego. Pod koniec I wojny światowej Dąbrowska uczęszcza­ ła w Warszawie na jego wykłady poświęcone „metafizyce doświadczalnej”. Na fali ówczesnej krytyki czystego i praktycznego rozumu, dążeń do w yjścia poza zjawiska i dociekania „rzeczy w sobie”, Abramowski — współcześnie z Berg­ sonem — zwrócił się w stronę poznania intuicyjnego, zajął się problemami pa­ mięci, wspomnień, snów, telepatii itp. Przy czym zaczął je badać — podob­ nie jak to czynili eksperymentatorzy epoki; Freud, Adler, Bergson — w drodze doświadczalnej. Sny jako przejaw stanów poza- czy przedmyślowych, jako „pa­ m ięć nastrojowa” w pracach brukselskich i warszawskich Abramowskiego stały się elementem jego koncepcji osobowości i „czuć rodzajowych”, tzn. przynależ­ nych rodzajowi ludzkiemu. Cała ta problematyka ściśle wiązała się u Abramo­ wskiego z estetyką (m.in. Co to je st sztuka? Z powodu rozprawy L. Tołstoja:

(3)

1 5 8

«Czto takoje iskusstwo», 1898; Czucia rodzajowe jako pierwiastki estetyki i m i ­ stycyzmu, 1911).

Dąbrowska przyjęła tę estetykę za swoją i rozwijała ją zarówno w praktyce twórczej, jak i w rozważaniach o sztuce. Systematyczne zapisywanie w dzien­ niku snów własnych, a czasem i cudzych, komentarze, jakie niekiedy na ich temat czyni, wskazują, iż sny były przedmiotem świadomej refleksji pisarki. W porównaniu z przeciętną statystyki kobiecej sny Dąbrowskiej są znacznie mniej domatorskie. Sporo tu snów kosmicznych — i jasnych, słonecznych, i ciemnych, katastroficznych. Wiele snów o dalekich podróżach i o przygodach, w które nie obfitowało życie pisarki. Uderzające jest ciągłe obcowanie w snach ze zmarłymi. Russów, kraina dzieciństwa, jest — podobnie jak w twórczości — najczęstszym obiektem snów, pojawiającym się w najdziwniejszych kon­ tekstach. Także ponad przeciętną występują sny w kolorach. Dąbrowska odma­ wiała swym snom właściw ości proroczych (niekiedy zastanawia ich zbieżność z przyszłymi wydarzeniami). Przypisywała sobie natomiast zdolności telepa­ tyczne (choć te trudno oddzielić od uzdolnień pisarskich).

Zapisy te mogą być kapitalnym materiałem dla psychoanalityka. Współczesna psychoanaliza — odszedłszy od naiwnej interpretacji symboliki sennej i prze­ zw yciężyw szy jednostronności Freuda — skłania się ku wyjaśnianiu snów na tle różnorodnych badań psychiki indywidualnej. „Psychika jest stale aktywna — pisze współczesny badacz angielski. — Na jawie spostrzeżenia wydarzeń św ia­ ta zewnętrznego dostarczają materiału potrzebnego dla tej aktywności. Tylko czasami, na przykład przy rozwiązywaniu problemów lub w marzeniach na ja­ w ie, istnieją długie okresy wewnętrznej aktywności, przebiegającej bez udziału bodźców zewnętrznych. Podczas snu działanie bodźców zewnętrznych zanika w mniejszym lub większym stopniu, na skutek czego aktywność psychiczna, nie kierowana tymi bodźcami, staje się wyłącznie wewnętrzna” (H. J. Eysenck:

Sens i nonsens w psychologii, Warszawa 1965, s. 197). Sny mogą w ięc być w ja ­

kimś stopniu miernikiem wewnątrzpsychicznej aktywności jednostki.

Spośród licznych sposobów interpretowania snów, w czym nauka wciąż czuje się mało kompetentna, krytycznemu sprawdzeniu oparły się najwyraźniej dwie metody: metoda wolnych skojarzeń, jakie obrazy senne budzą u osoby, która je śniła (Galton, Freud, C. S. Hall), oraz metoda analizy snów w ramach do­ świadczalnego badania kompleksów (Łuria). Dla obydwu tych metod (o ile to możliwe w stosunku do osoby nieżyjącej) dziennik tak długo i szczegółowo pro­ wadzony, i tak skrupulatny w opisach snów, jak dziennik Dąbrowskiej stwarza — jak- mi się zdaje — wyjątkowo ponętną szansę. Nie mogłem się oprzeć poku­ sie, by spróbować — w’ sposób czysto amatorski i ryzykancki — zgromadzić m ateriał dla analizy snów jednej nocy, zresztą najbardziej rozbudowanych i udramatyzowanych (patrz s. 161).

A z literackiego punktu widzenia? Teksty te przedstawiają wartość nierówną. Niektóre — choć krótkie czy m iniaturowe — są utworami skończonymi i ory­ ginalnymi. Poetyka snu odróżnia je zdecydowanie od znanych utworów Dą­ browskiej. Wystarczy porównać np. Zegar z kukułką z zegarem ze św. Jerzym (ze snu 20 marca 1943), gdzie ogromna treść skupia się w symbolu m aksymalnie skondensowanym, archaicznym, a zarazem przewrotnie zaktualizowanym i zdy­

(4)

1 5 9 Św i a d e c t w a

namizowanym. Sen o morderstwie przy rikszy, jak „z brukowej kryminalnej po­ w ieści” (28 XII 1940), byłby podobnym rodzajem groteski jak opowiadanie

o okupacji pt. Skórka od słoniny, gdyby nie jego (niesamowite postacie. Dużo śmielszą groteskę prezentuje sen o fryzjerze odcinającym głowy klientkom dla wysuszenia w łosów (31 III 1943), oparty na przeniesieniu obyczaju w ojenne­ go na czynność zwykłą. Dużą i zabawną rolę spełnia w tych tekstach czysta gra słów, charakterystyczna dla snów (np. sen o Gople, rzeźbie lasu i przysłów­ ku — 31 VIII 1943).

W swojej prozie Dąbrowska respektowała starą regułę realizmu jako przeżytej w doświadczeniu rzeczywistości, lecz próbowała ją odnawiać i poszerzać. W ob­ liczu dużo radykalniejszych poczynań współczesnej literatury modyfikacje te zwykle przeoczano; pisarce odmawiano fantazji, do czego zresztą sama się przy­ znawała. Jeśli sny mogą być wymiernym wskaźnikiem zdolności fantazjotwór- czych, tc opinię tę należałoby podważyć. Pisarstwo, poszukujące surowego ładu, tkwiące w określonych konwencjach, nie mogło — wbrew pokusom — wchłonąć doświadczeń z innej sfery. W „kompozycji istnienia”, jaką stworzyła Dąbrowska w swych dziełach, nie mogły one znaleźć ani miejsca, ani wyrazu takiego jak na prywatny użytek. Dlatego zaglądamy do prywatnego sennika.

W arszawa. 13 III 1918. Środa.

Śliczny sen M irka. Śniło m u się, że ktoś grając na skrzypcach dekla­ m ował wiersz, w któ ry m b y ły takie słowa: — „Jestem szczęśliwy tak, że m ógłbym swoim szczęściem obdzielić jasn y dzień słonecz­ n y ” . P rzeczytałam pogodną książkę E rn sta Historia m łodego życia*

Przew ażnie leżę. Śnił mi się po południu wiersz:

Młodość i wolność tkały sobie skrzydła, błękitne skrzydła na złotym przezroczu...

Sabinów. 23 V 1918. Czwartek.

Śniło mi się dzisiaj, że m nie „H aw elica”, m oja daw na przełożona, o kradzież kilkuset m arek obwiniła. Sen pełen m ęczarni, obudziłam się, płacząc gorzko. Potem śniło m i się, że diabeł był moim kochan­ kiem. Do nikogo żywego nie podobny, raz jasełkowy, czarny z roga­ mi, to znów przedzierżgnięty w jakąś czarowną książęcą postać. P rzy czym uczuciowo sen obojętny.

W arszawa. 24 VIII 1918. Sobota.

B yła dziś bardzo zła noc. Ciągle grzm iało, było duszno. Czułam się chora i m iałam sen okropny, że był koniec słońca. Byliśm y wszyscy w Sabinowie. B ył biały dzień. Nagle zaczął się ukazywać księżyc

(5)

1 6 0

rubinow y, księżyc o tw a rz y z K onstelacyj W itkiew icza. Księżyc ten s ta ł obok słońca. Przechodziła przez niego w ielka tęczow o-m gław i- cowa obręcz. Nagle niebo zaczęło ciem nieć i ciemnieć, a słońce ucie­ kać w głąb nieba. Tak jesit. W yciągaliśm y do niego ręce, a ono było coraz m niejsze, coraz m niejsze, aż wreszcie w niedoścignionej dali świeciło jak m ała b ry lan to w a gwiazda. A ziemia — i m y z nią — leciała, w aliła się gdzieś w p rzestrzeń, w ytrącona z orbity, w ciem ­ ności. — ,,To koniec słońca, to koniec św iata” — w ołałam i rękom a szukałam w ciem ności M irka. Zbudziłam się spocona.

4 X 1 9 1 8 . P iątek.

J a k i ja m iałam dziś przecu d ny sen. Tańczyłam całą noc na jak iejś w ielkiej polance przed olbrzym im zgrom adzonym tłum em na chw a­ łę Boga. Ale jak tańczyłam . G dybym to m ogła na jaw ie przetańczyć, by łab y to sztuka sław na w świecie. O garniało m nie w tym tańcu uniesienie praw ie rów ne ekstazie, a jednocześnie tańcząc czułam szalony w ysiłek, znane tylko arty sto m tw órcze natężenie w szyst­ kich w ładz ku w ykonaniu tego, co serce każe. A był to zim ny listo­ padow y poranek i zm arznięta w racałam z tańca do domu. Na lekką tylko zasłonę zarzuciłam jakieś fu tro i biegłam tak boso po szronie, a był już zm ierzch i p aliły się latarn ie, bo tańczyłam cały dzień.

Płonne. 17 V III 1926.

S n y dzisiejszej nocy. Śniło mi się, że były wielkie rozruchy w W ar­ szawie. T łum y kołysały się na ulicach h ieratycznym i rucham i, jak n a obrazach L aerm an sa albo w T eatrze Bogusławskiego na K niaziu

P atiom kinie. Szłam n iby to do pani Sobańskiej. P rzez okno zoba­

czyłam ją, że siedzi p rzy swoim b iu rk u i czyta w w ielkch okularach. W eszłam do hallu. S ta ra zasuszona babinka w rodzaju pan ny W ik­ torii, szwaczki z Lublina, pow iedziała mi niechętnie, że nie wie, czy pani hrab in a jest i podała mi „w ew n ętrzny telefon” (tak to nazwała). Nagle w targnęło do hallu mnósitwo szalenie stro jn y ch osób, panów i pań. J a przez ten czas krzyczę w telefon, coraz głośniej i czuję, jak ze słuchaw ki płynie coś niew ym ow nie ciepłego i słodkiego, szept, czy pieszczota, lecz słów nie mogę usłyszeć. W ołam ciągle: — „Tu mówi M aria D ąbrow ska” . Nagle telefon znika, a jedna ze ślicznych pań bierze m nie za rękę. — „M aria D ąbrow ska a u to rk a ? ” — „T ak”, m ówię, i ogarnia m nie dziecinne chełpliw e zawstydzenie. Nagle podnoszą się panow ie i mówią coś w rodzaju: — „to znakom ita pi­ sa rk a ” i coś o moich książkach. Pani, k tó ra trzym ała m nie za rękę, pocałow ała m nie w końce palców. Zaczęłam się pogrążać w jakąś nie­ sam ow itą radość i zupełnie zapom niałam o pani Sobańskiej. W tem w koło zaległa pustka, znalazłam się na ulicy i z przerażeniem zoba­ czyłam , że m oja ręk a jest czerwona, chropow ata i popękana i że jestem do pasa goła. Zaczęłam płakać i biec w zrozpaczonej rozterce,

(6)

1 6 1 ŚWIADECTWA

czy to od pocałow ania tej pani tak się zrobiło, czy też ona m nie po­ całow ała w tak ą straszną chorą rękę.

D rugi sen. Dow iedziałam się, że jen e rał H aller urządza w ypraw ę do bieguna północnego i postanow iłam wziąć udział w tej w ypraw ie. W anda przygotow ała mi n arty , pantofle z wielbłądziej wełny, sw e­ ter, czapkę szoferską, piłkę footballow ą i buty. W ostatniej chwili pakow ałam się w śród już m nie otaczających obrazów podbieguno­ wego śniegu i lodu. W tem okazało się, że w walizce nie ma żadnej z tych rzeczy, k tó re W anda przygotow ała. — „ Ja k to, mówię, prze­ cież b yły n a rty n a mój w zrost” — i męczę się. R aptem znajduję w szystko za piecem. K toś m nie zapytał, ozy porozum iałam się z H al­ lerem . — „N ie” — mówię. I przyczaiw szy się, skaczę prosto do auta, k tó ry m w łaśnie H aller przejeżdżał M arszałkow ską ulicą ze swoją w strę tn ą gębą. — „Czy pan jedzie do bieguna północnego?” — p y ­

tam . — „T ak” — „Czy pan zabiera kobiety?” — „Nie” — m ówi i śm ieje się tak paskudnie. — „A ja — mówię — chcę jechać i już jestem zapakow ana” .

W tejże chw ili okazuje się, że nie siedzimy, tylko leżym y na tym pędzącym aucie, jakoś tak na w ierzchu i w strętn a łapa zaczyna m nie dotykać po tw arzy. O dpycham ją i mówię: — „D aw niej, kiedyś, by­ łam m ajorow ą, w iedziałam doskonale jak salutow ać żołnierzom i w szystkie zwyczaje wojskowe, ale teraz odkleiłam się zupełnie od w ojska” . — „Pani była m ajorow ą? — „Tak, żoną m ajora M ariana Dąbrowskiego, piłsudczyka z pierw szej b ry gady” . Na to Haller: — „No to chodźmy do m nie” . Znaleźliśm y się natychm iast w dużym stołow ym pokoju, po któ ry m chodził m ały blady chłopiec. — „Ale to nie jest pana syn, E ryk ?” — „Nie, mój syn, już dorosły, w w oj­ sk u ” . Siedzim y na w ielkiej otom anie. W zięłam dłoń chłopca i p rzy ­ łożyłam sobie do policzka: — „Czy pan pam ięta, jak pan w ypadł z sam ochodu i leżał pan w Częstochowie u pp. C hrzanow skich?” — pytam n ib y H allera, ale zw racając się do chłopca. A chłopiec, czy H aller mówi: — „Tak? Nie bardzo p am iętam ”. — „Boże, myślę, jak i pyszny, jak i wielki. Nie pam ięta” . A H aller mówi: — „Pójdę, żeby nam przynieśli zupę” . Poszedł. Zza k o tary wyszła jego żona i usiadła p rzy m nie. Chłopiec znikł. (Trzeba dodać, że H allera znam tylko z fotografii i samochodu na ulicy, a jego żony nigdy nie widziałam). —• „Boże, myślę, co tu zrobić, żeby m nie zabrali do bieguna północ­ nego bez tych w strętn y ch w arunków ” . Ale jakie to m iały być w a­ ru n k i nie wiem, czuję tylko ich obrzydliwość. W tem, o szczęście, wszystko znikło, jad ę tram w ajem przez jakieś ciem ne ulice z Mi- reczkiem . — „M irusiu — mówię — dlaczego tu nie ma kierow nicze­ go? (tak powiedziałam). Odsuń bezpiecznik — dodaję — odsuń bez­ piecznik” . A on śm ieje się takim strasznie kochanym śmiechem i mówi: — „Ach, ty ciapo mała. Przecież kierow niczy jest w p ierw ­

(7)

1 6 2

szym w agonie, a tu tylko my, p asażyrzy” . O glądam się, rzeczywiście, jedzliemy w drugim wozie. Z aczynam y się strasznie śmiać z tego „pa­ saży rzy ” . D rugi wóz, w szystko dobrze, nikogo tu nie ma, tylko m y sam i w e dw oje jedziem y sobie do lasu do T ervaeren. Co za ulga, co za radość, co za w ytchnienie rajskie. Budzę się głośno roześm iana z tym słow em „pasażyrzy, p asażyrzy ” , jak b y jakim ś zaklęciem szczę­ śliwości na ustach.

Próba interpretacji. Pmzeid trzema mieśiąoami Dąlbrowska oglądała majowe zaj­ ścia w Warszawie. We śnie widzi je w stylu patetycznych dzieł (Laermans, T. Miciński) i kojarzy z osobistą sytuacją pisarską. Słarwa pisarska (wówczas nie ugruntowana) otwiera jej drzwi salonu, lecz olkazuje się żeiniująco bezradna na ulicy („do pasa goła”, „strasznie Chora ręka”). Drugi sen ten samej nocy nie ma pokornie zwtiązlku z pierwszym. Śniąca sizykuje się do w yprawy na b ie­ gun, orgainiizoiwainelj przez gen. Hallera, w którejj chce w ziąć udział. Wyprawa we śnie na biegun przyiwołu]je na m yśl inną imprezę tego rodzaju — w y­ prawę Alaina Geribaiullita przez ocean, której Dąbrowska poświęciła osobny artykuł („Tygodnik W ileński” 1925 nr 15). W związku z tym notowała w dzien­ niku 14 IV 1926: „Pan Stempowslki dezawuował mój entuzjastyczny artykuł o Alai/n Gerbault i cały mój sitosunek do wyprawy. Po namyśle przyznałam mu słuszmość, atle adicziułam to jako siwoiją kapitulację”. Spór ze S. Stem pow- skim, który po utracie przez pisarikę męża stawał się coraz bardziej jej opar­ ciem („Dobrodziietjsltwem mojego żydia teraz jast p. Stempowskd. Cóż to za człowiek” — pisze podczas wydarzeń majowych, 17 V 1926), dotyczył róż­ nych koncepcji bohaterstwa, męsihwa (jak się można domyślać — w yczynow e­ go, żołnierskiego z jednej sitrony, a zwykłego, moralnego — z drugiej). Skąd jednak na czele wyprawy pojawił się Haller? Dlaczego przedstawia się tak obleśnie? Dąbrowska znała go jedyniie z widzenia w Piotrkowie, a jego po- wróit z Francji witała z uznaniem. Otóż podczas wypadków majowych gen. Haider został na powirót szefem Szitabu Generalnego, stał się ideologiem strony przeciwnej Piłsudskiemu, obalonym po udanym przewrocie. Być może sitąd pochodzi niechęć do niego w e śnie u osoby, która (podobnie jak Stempowski) była entuzjastką — jak to określiła — „rewolucji wojsikowej o ideał moralny”. Na koniec snu zjjawia się obotk pisarki zmarły mąż, który uspakaja ją, że tramwaj, którym jadą, ma sw ego kierowniczego i przykry sen rozładowuje żartem. Obydwa sny krążą wtięc wokół tych samych spraw ówczesnej sytua­ cji kraju i sytuacji osobistej pisarki, która stanęła właśnie na progu swego w ielkiego przedsięwzięcia literackiego. Przy tym istotne w tym podwójnym śnie są nie tyle rem iniscencje niedawnych wydarzeń publicznych, początków znajomości ze S. Stempowskim (o tym wiem y skądinąd), lecz ich dramatyzacja

(8)

16 3 Św i a d e c t w a

i związki, to, z czym się one i w jakiej temperaturze emocjonalnej kojarzą, a więc rewizja pofięcia bohater Bitwa, ambicja wielkiego plisansitwa działające­ go również na ulicę oraiz doskwierająca potrzeba ,,kier o wnicizegio’’.

(T. D.)

W arszawa. 5 1 1928. Czw artek.

Dziś w nocy śniło m i się, że byłam ciężko chora, leżałam w szpitalu, było m i duszno i źle. Słyszałam jak siostra mówiła: — „To będzie rodzaj śpiączki. P o trw a ze sześć tygodni. Serca nie będzie się wcale czuło, głow y też nie. W szystko zamrze. A może to będzie m eningi­

tis?” (Nie w iem skąd mi się przyśniło to słowo, nie w ym aw iane chy­

ba od p a ru lat.) P otem nagle u jrzałam Lechonia, siedzącego na słu ­ pie od kwiatów . — „ Ja — powiedział — strzeliłbym sobie dawno w łeb, żeby nie to, że ludzie m nie ro zry w ają” . — ,,Czy pan m yśli — zapytałam — że jeśli ludzie pana rozryw ają, że to znaczy, że pana napraw dę p o trzebują i k ochają?” Lechoń na to: — „Pani m yśli, że boją się tylko sam otności?” — „Tak, n a tu ra ln ie ” — powiedziałam. Lechoń znikł. Potem śniła mi się jakaś męcząca abrakadabra, której nie mogę sobie przypom nieć.

6 I 1928. Piątek.

Śniło m i się, że M amusia przyszła i powiedziała, że w kuchni są ka­ raluchy. Pobiegłam tam i zobaczyłam olbrzymiego karalucha, niby kota i dużo m ałych. Zaczęłam zasklepiać szpary m iędzy ścianą i pod­ łogą, ale szpary się ciągle m nożyły. Obudziłam się ze strachem i ob­ rzydzeniem . Po zaśnięciu śniło mi się, że jestem n iby we F rancji w jakim ś m iasteczku. Naokoło były spelunki, dom y publiczne, jazz­ -bandy i po ulicach włóczyła się niby M askarada, sam e ludzkie pocz­ wary, głowy na cienkich nóżkach, kikim ory, kultiabki; przedm ioto- -ludzie. Jacyś Żydzi kudłaci nam aw iali mnie, żebym z nim i szła; w ykonyw ali sprośne gesty, mówili św iństw a jakieś, łechtali mnie. Po nocy zaczęłam z tego wszystkiego uciekać, jakiś pies biegał, p rzy ­ czepiony do d ru tu , w tę i w tę stronę. Bałam się. N atknęłam się na małego K adeniaka, k tó ry się też w ykrzyw iał lubieżnie, podobny bardzo do Żydziaka i też czepiał się m nie śród sprośnych niedw u­ znacznych gestów. Obudziłam się. Bardzo rzadko śnią mi się takie rzeczy.

16 I 1928. Poniedziałek.

W nocy m nóstwo snów, k tóre zaraz zapom inam z rozpaczliwym po­ czuciem, że gubię coś bardzo cennego. Śnią mi się oboje Rodzice, om aw iający jakoby m oją ślubną w ypraw ę. Potem, że przyszła wia­ domość, że M arian żyje w Rosji, że za kilka m iesięcy wróci. P rzy ­

(9)

16 4

niosła m i tę wiadomość nie w iem skąd Lusia G ałczyńska (bardzo m ało m i znajom a córka Ryszarda). Szalone w rażenie m oje. Szczęście i stra szn e w spółczucie dla rzeczy, k tó re M arian w ycierpiał. Lęk, jak P an k o to przyjm ie, jak się obaj w zajem nie zrozum ieją. Lęk tym bardziej, że jestem w tym śnie w ciąży od Panka. Chcę ukryć w ia­ domość przed Pankiem . Modlę się, aby obaj padli sobie w ram iona. Ściskam i całuję W acka i p ow tarzam do niego, jak do dziecka: — „Widzisz, W acusiu, widzisz, będziem y znowu m ieli M irusia. Ty bę­ dziesz znów m iał braciszka” . Zupełnie przejm ujące uczucie, jakb y niedziele i św ięta na pow rót w róciły do kalendarza, w k tó ry m były ty lk o b u re pow szednie dnie.

9 I 1933. Poniedziałek.

Idę spać w cierpkim usposobieniu — nic nie szło. Na dworze dwa stopnie m rozu, ale wciąż sizaro. Rano, zasnąwszy, m iałam pod w pły­ w em czytanego w nocy Jean sa sen, że jestem planetą, pow stałą z p ro tu rb e ra n c ji gazów, w y rw any ch ze słońca na sk utek zbliżenia się innej, w iększej gwiazdy. Że w iru ję i za chw ilę w yrzucę z siebie księżyc. Czułam, ja k odryw a się ze m nie część w rącej w irującej m a­ sy, ale odryw ały się wciąż za m ałe kęsy. O budziłam się i zobaczyłam, że kaszlę i „odryw a mi się flegm a”, jak to się mówi. Jeszcze chw ilę po obudzeniu zdawało m i się, że to jest proces pow staw ania księżyca. Tego rodzaju sny św iadczą o w ielkim zatruciu i zmęczeniu um ysłu. I czy to potrzebne?

21 VI 1933.

Śniło m i się, że M arian nie um arł. Że pracow ał w Sosnowcu w ko­ palni „M o rtim er” i m iał jak ob y żonę i dzieci. W iadomość tę powzię­ łam na sk u te k w ypadku, a m ianowicie, że w domu, gdzie m ieszkali, zaw aliła się ściana i ja nagle całą tę rodzinę zobaczyłam . Długo błą­ kałam się po tej kopalni, szukając M ariana. Sztolnie, w indy, schody, podziem ne kory tarze. K iedy w końcu wyszłam , zobaczyłam M aria­ na, stojącego m iędzy innym i panam i w biurze kopalni. Jednocześnie w świadom ości m iałam jak b y m yśl, że on m nie opuścił, dow iedziaw ­ szy się, że go zdradziłam i m iałam — niezgodne z p raw d ą — a p rze­ cież szczere uczucie, że tak nie było i że m nie fałszyw ie oskarżono. Śm iałam tylko dotknąć jego ręk i m iękkiej, silnej, pięknej, a kiedy d otknęłam tej ręk i w przechodzie, pow iedziałam coś w rodzaju: — e, tak — czy coś takiego. I w yszłam z tego biura, i już nie w idziałam M ariana, i w szystko znikło, tylko tak straszliw ie, żałośnie chciałam go znów choć na m gnienie zobaczyć. Pierw szy raz w życiu w tym śnie doznałam bez żadnej przenośni wiedzy o tym , że spojrzenie na człow ieka m oże być najw iększym szczęściem na ziemi. Pobiegłam do dom u i zaczęłam do M ariana pisać list w te słowa: — „Teraz kiedy nie może istnieć na to żadna nadzieja, abyśm y mogli zejść się na po­ w rót, może uwierzysz, że to była plotka i że ja ciebie nie zdradzi­ łam ” . — Nagle u przytom niłam sobie, że przecież to nie była plotka, tylko praw d a i że nie m am praw a do tego ratu n k u , którego szukam .

(10)

1 6 5 Św i a d e c t w a

I w tedy czepiłam się jedynej możliwej do zniesienia myśli, że M arian m usi istnieć, skoro tak może się śnić. A więc w końcu połączym y się ze sobą na pew no tam, gdzie kw estia zdrady m iłosnej na pewno nie istnieje, gdzie możliwe jest pogodzenie w szystkich sprzeczności, w yrów nanie wszelkich nieporozum ień. I że będziem y wiedzieć, że to m y się znów na wieki spotykam y. I to była m oja godzina w iary w ży­ cie przyszłe, błoga i bezw arunkow a — jedyna w życiu — we śnie.

19 III 1935.

Śniło mi się, że byłam skazana na ścięcie. Stałam przed pieńkiem . K at czekał. Strasznie się bałam czy on p o trafi m nie zabić m om ental­ nie. Chciałam go zapytać, czy jest dość zręczny, ale bałam się, że jak zacznie o tym myśleć, to na pew no chybi. A potem straszne poczucie nieodw ołalności śm ierci i straszliw y żal życia. I znów myśl, że m oja głowa może będzie jeszcze odcięta m yślała, że m a dalej korpus, ręce i nogi, i czuła je, jak się dalej czuje nogę odciętą. Z tym zbudziłam się. Potem znów sen, że ślicznie ćw ierkający p ta ­ szek w leciał mi przez okno na łóżko i w kręcił się we włosy. Chw y­ ciłam go. Stach go chciał wsadzić w buteleczkę — ja mówię: „P rze­ cież się tam udusi” — i rap te m czuję, że trzym am w ręku skaczą­ cą m uchę o dziwnie kłujących nóżkach. „To giez koński” — mówię. A ten giez dalej ćw ierka jak ptaszek. Budzę się z okropnym jękiem .

4 1 1936. Sobota.

M iałam dziś w nocy sen. Zaczęło się od tego, że w stępując na nie­ botyczne schody, spotkałam listonosza, odebrałam od niego pocztę. Jed en list w strząsnął m ną. K operta była adresow ana na maszynie, jej brzeg był rozcięty, a list w yjęty, trzym ał się jakoś przy koper­ cie. List był od M ariana, poznałam od razu jego niezapom niane pis­ mo. List był z Am eryki, gdzie on zawsze we w szystkich moich o nim snach, żyjący, nie u m arły i na m nie rozgniew any przebyw a. Serce m i strasznie biło. W biegłam na górę, a tam tłum ludzi zaczął roz­ bierać ową pocztę i patrzę, a m ojego listu od M ariana już nie ma. K toś mi go zabrał. W szyscy się ze m nie śm ieją. Nie mogło — niby m ówią — być żadnego listu, przecież M arian dawno nie żyje. P ła­ czę, szukam , rozpaczam — przecież wiem, że żyje i po tylu latach wreszcie do m nie napisał, i m nie list zabrali, i ja go już nigdy nie przeczytam . I tam był adres, i ja nie wiem dokąd napisać. Ś m iertel­ na rozpacz. Potem nagle jakb y m ciężko zachorowała. Siedzę w pocze­ kalni doktora, w reszcie m oja kolej, wchodzę do gabinetu, a tu Boy­ -Żeleński jako lekarz m a m nie obsłuchiwać. O garnia m nie w strę t i strach. On m nie jed n ak osłuchuje i mówi ze w strętn ym grym asem : — „Nie mogę przy tym nie doznawać sensacyj seksualnych”. R ap­ tem znika i do gabinetu wchodzi Niemka, niby Elga K e m (moja nie­ doszła tłum aczka). Krzyczę na nią: — „Dlaczego pani nie czeka w po­ czekalni, przecież tu jest konsultacja” . (Reminiscencja z pierwszego rozdziału Id io ty . Inw ersja przyjścia M yszkina do Epanczynych.) Ona też krzyczy, że m a praw o czekać w gabinecie. W rezultacie okazuje

(11)

się, że m am gruźlicę — leżę w m alutkim pokoiku, córki Józko we j, K rysia (niby zupełnie jeszcize m ała) i Olena przychodzą do mnie z kw iatam i. C ałuję je i rap te m w padam w rozpacz. Boże, ja mam gruźlicę i zarażę jesizcze te jej o statnie córki, k tó re od gruźlicy oca­ lały. W tem zjaw iają się Rykuńciowe, biorą m nie ze sobą na zawody hippiczne. Stoim y przy okienku. P an i Lusia żąda najdroższej loży. U rzędniczka w okienku mówi: — „ Je st jedna za 80 złotych, nazywa się «Traur» (traur znaczy po ro sy jsk u żałoba), ale już kupiona. W ol­ ne są jeszcze tańsze po 10 złotych” . — „W takim razie proszę trzy — mówi pani Lusia — dla każdego z nas jed n a ” . Dziwię się takiej próżności i rozrzutności. Idziemy, jest ciemno i na jakim ś placu od­ byw a się niby kierm asz. K u p u jem y w kram ie pieczone kasztany bez łupiny, w ielkie jak jabłka. H en ryk tłum aczy mi, że te kasztany tak się m ają do zw ykłych jadalnych, jak jadaln e do niejadalnych. Nagle widzę uśm iechniętego posła G iinthera i pytam go: — „To pan jesz­ cze nie pojechał do M eksyku?” (G iinthera poznałam przez R ykuń- ciów i kasztany kupow ałam w 1934 r. z panią Lusią w Sorrento, a na zaw odach hippicznych b yłam z nim i tego lata w Łucku). — „Po co — p y tam — kupiliście aż trz y loże, kiedyśm y ich naw et nie w idzie­ li?” H enryk dziw nie się uśm iecha i mówi, że tak w ypada. Potem ja ­ dę n ib y to na k u rac ję z gruźlicy tak ą bryczuszką bez kozła (widzia­ łam taką na jednej akw aforcie w IPSie). Jadę z Ojcem. Ojciec po­ wozi, ale konia nie widzę. Jedziem y now ą nieznaną m i drogą, wio­ dącą jak b y od w iatrak a za S ta rą Wsią ku drodze do Poklękow a. Za nam i na lewo jesit Russów. — „Ż eby się tylko nie obejrzeć na Rus­ sów ” — m ówi Ojciec. Widzę O jca tak w yraźnie, jak już na jaw ie nie p o trafię go widzieć. Jakoś tak w strzy m ujem y się od tego obejrzenia, aleśm y nie w y trzy m ali i obejrzeliśm y się. A tam na m iejscu, gdzie staw z w yspą, widać niebotyczne białe gm achy. — „Co to jest — dziw i się Ojciec — tego tam nigdy nie było” — „To pewno nowy ko­ ściół” — mówię. — „Nie, do czego to podobne, trzeba mieć odwagę, jedźm y przez R ussów ” — pow iada Ojciec. Z aw racam y drogą koło łąki, a tu n a m iejscu łąki stoi wysoka ściana jak b y parow ej m łocar- ni. Jedziem y, jedziem y, a tu na m iejscu, gdzie był dwór, ogród i podwórze, wszędzie pagórki, pookryw ane kolorow ym i kilim am i. A m iędzy pagórkam i ogrom na b ram a kościelna cała z pow yrabianych w kam ieniu gotyckich rozet, pobielonych świeżo w apnem . Jedziem y, wciąż bez konia, jakoś w skroś przez tę bram ę, bryczka strasznie ska­ cze na kilim ow ych pagórkach. J a zaczynam nagle strasznie płakać, Ojciec też płacze, łzy płyną m u po tw arzy. I tak płaczem y oboje. — „T atusiu — mówię — w szystko tu się zmieniło, a ja czuję, że jeste ś­ m y w Russowie. W szystko się zmieniło, a wszystko jest jak było” . I tak 9ię dziwię. „Co to jest — mówię i św ietnie pam iętam tę m yśl czy te słowa śniące się — W szystko zniszczyli a Russów jest, nie m ogli zniszczyć R ussow a” . — Nagle Stachno skądś się wziął i pow ia­ da. — „To jest elem ent śm ierci” . Z tym zbudziłam się zalana łzam i.

(12)

167 Św i a d e c t w a

10 I 1936. Piątek.

Po południu śpię. Śni m i się, że jestem bezrobotna i w kożuchu szu­ kam p racy przy regulow aniu rzeczki Jeziorki pod Piasecznem .

Rab. 16 VI 1936.

Po obiedzie spałam i m iałam dziw ny sen, na wpół sm utny, na wpół czarow ny, żeśmy z Ojcem jechali do Russowa statkiem po morzu.

W arszawa. 23 XI 1936. Poniedziałek.

Dziwny, żałosny sen tej nocy. Nagle zobaczyłam jak b y zobiektyzo- w aną p rojekcję straszliw ego sm utku i niedoli mojego w nętrza. Poka­ zało m i się to n ib y pole, z którego jednej m aterii z podłożem rosła tak a flora, jak przez m ikroskop widzi się pole rosnącej pleśni. To było beznadziejne — łodyżki z zagiętym i łebkam i jak n u ty — w szyst­ ko ziemistego, wszawego, m dlącego koloru, chw iejące się leciutko, m row iące obrzydliw ie. Zaczęłam wołać: — „Oto czym jestem i ja sam a, i wy w szyscy!” — Zaczęłam strasznie płakać. Zbudziłam się

w boleściach...

11 1 1938. Witorek.

Dzisiejszej nocy śniło m i się, że staliśm y przy oknie w śliczną stycz­ niową m roźną pogodę i patrzyliśm y n a gałęzie jabłoni, k tó rej pąki ju ż otw ierały się na różowo. Słońce grzało, śnieg iskrzył się, różowe k w iaty jabłoni w oczach się rozw ijały, a ja mówiłam: „To teraz już będziem y m ieli taki klim at, że cały rok będzie coś kw itło” .

28 XII 1940. Sobota.

M iałam dziś w nocy dziwnie jask raw y bzdurny sen jak rozdział z brukow ej k rym inalnej powieści. Że dwu jegomośeiów o wyglądzie łudząco przypom inającym ś.p. Jodkę — albo kupca rosyjskiego — obaj podobni do siebie jak dwie krople wody i bliźniacy, m ieli rik ­ szę na rogu M arszałkow skiej i W ilczej. Różnili się od siebie tylko

tym, że jeden był inw alidą i nosił drew nianą kulę zam iast nogi. Wi­ dzę ich tak wyraźnie, że rozróżniam naw et kolor jasnobrun atny ch opończy, w rodzaju habitu, jakie m ieli na sobie — i kolor siw ieją­ cych blond bród. Podeszłam do rogu chcąc w ynająć rikszę, a w tem brodacz bez nogi zaczął się z tym swoim bratem bliźniakiem strasz­ nie kłócić. W najw iększym ferw orze tej zwady beznogi w yciągnął rap te m rew olw er i zaczął do tego swojego brata strzelać wiele razy. T am ten już leżał na ziemi, a ten dru,gi wciąż m>u strzelał w brzuch. I w tym w szystkim nie było grozy. Bez żadnego przerażenia zaczę­ łam odchodzić z tego m iejsca i m yślałam sobie — że w takim razie m ożna by się starać o koncesję... na sklep tytoniow y po tym zabitym . A potem grom iłam siebie we śnie, że nie, nie można się o to starać, bo nie można korzystać z takiego strasznego nieszczęścia i zbrodni.

(13)

1 6 8

20 III 1943. Sobota.

W nocy o 1.20 był d ru g i alarm . M iałam dziw ny sen o zegarze o lb rzy ­ m im p rzedstaw iający m św. Jerzego, walczącego, ale nie ze sm okiem , tylko jak b y ze zbójem o tw a rz y K alibana, rów nolegle z nim ram ię w ram ię jadącym . K w adranse i godziny w ybijał, zadając m ieczem ran y tem u zbójowi. W idziałam jak o godzinie wpół do piątej zada­ w ał m u cios w tw arz, a potem o piątej pięć ciosów w tw arz. N agle ów zbój w ypuścił m aczugę, k tó ra padła m iędzy nas zgrom adzonych, żyjących ludzi. Coś strasznego zaczęło się dziać m iędzy nam i ludźm i wobec tego dziw nego zegara, ale już dalej nic nie pam iętam .

31 III 1943.

Sen. B yłam z A nną u fry zjera, k tó ry robił m nóstw u pań w ieczną ondulację, p rzy czym suszył im u m yte głow y w tak i sposób, że od­ cinał te głow y od tułow iów i tak odcięte zaw ijał w ręcznik i h u śta ł je, aby w yschły. — W tym m akabrycznym śnie nie było żadnej gro­ zy. D ziw iłam się tylko, że nie leci krew i że tak zawsze mówiono, że odcięcie głowy jest rzeczą śm iertelną, a tu odcina się głowy jak gdy­ by nigdy nic dla osuszenia włosów i potem się je przypraw ia.

3 VII 1943. Sobota.

W czoraj śnił m i się jak iś in stru m e n t w ynaleziony dla w ynajdow a­ nia choroby w organizm ie. W idziałam jak przykładano go do jakichś nóg i rąk, a choroba jak złoty punkcik uciekała. Potem śniłam, że jadę pociągiem do W enecji. B yła noc. Pociąg jechał ulicam i W ene­ cji. W idziałam ciem ne m u ry i polśniew anie wody kanałów m iędzy nimi. Spojrzałam n a swój zegarek i patrzę, że na nim jest 3 godzina. W tem patrzę, a w przedziale w agonu jest w ścianie taki zegar, ja ­ kie b yły u n as w tram w ajach, i na tym zegarze jest już 5-ta. S tra sz ­ nie dziwię się, że aż dwie godziny różnicy. W tem ktoś mówi: — Przecież to jest sowiecki pociąg. I strasznie m nie to przeraziło, że jadę do W enecji sowieckim pociągiem.

1 VIII 1943.

Dziś w panieńskim pokoiku [dodano ołówkiem: u Dipplów] m iałam taki sen. M am niby to jechać n a P ragę. Coś z tram w ajam i, czego nie pam iętam . Czegoś jadę w kółko (rem iniscencja kolistej uliczki). R ap­ tem okazuje się, że na ulicy stoi m asa żandarm ów , którzy leg ity ­ m ują. P rz y każdym p o steru n k u dw a drągi [słowo nieczytelne] zło­ żone wT tró jk ą t. Ż andarm i stoją w ew nątrz tego tró jk ą ta , odgrodzeni nim od przechodniów . Spostrzegam , że zapom iałam w dom u to reb ­ ki z dow odam i osobistym i. W racam i zm ierzam do naszego m ieszka­ nia, ale znalazłam się nagle w sieni naszego dom u w Russowie. J a ­ kaś niezw ykle sym patyczna służąca kiw a na mnie, otw iera drzw icz­ ki do kom óreczki, gdzie stały zawsze nocniki, i pokazuje m i śliczne półki ze słojam i k o n fitu r i innych zapasów i mówi, że to jest u k ry ta broń. W tejże chw ili znalazłam się znów w W arszawie. Dzwonię do naszego m ieszkania. O tw iera m i M arynia Cz. i mówi, że nie m a

(14)

1 6 9 Św i a d e c t w a

dla m nie m iejsca, bo tu już nocuje 9 osób. Idę do A nny, ale ona mi też coś tłum aczy, że w szystkie łóżka zajęte. Idę na pierwsze p iętro do p. R iślańskiej — to samo. Czyjś głos mówi: „Wobec m asakry w całym mieście w szystko w ieje i tu ta j nocuje” .

31 VIII 1943. W torek.

Śniło m i się dziś, że mi się śni, że pogrążam się w jeziorze Gople, czy też leżąc nad nim ram ionam i je obejm uję i w siebie zagarniam . Nagle ręk a m oja n aty k a się na M ysią Wieżę w K ruszw icy. Zaczy­ nam się zastanaw iać głośno, czy Mysia Wieża jest tylko legendą czy też istnieje napraw dę. Słuchają m nie jakieś p ralasy i dzieje się to w praczasach. Biorę wieżę m ysią pod pachę niby serw etkę i n agle zaczynam śpiewać słowo: — „Gopło — Gopło”, i czuję, że tym śpie­ wem m uszę przebić sen — męczę się i śpiew am coraz głośniej. W tem zdaję sobie spraw ę, że St. usłyszał ten mój śpiew przez sen i idzie do m nie — I kładzie się przy m nie na tapczanie taki chudy jak G han- di i budzi mnie, i u sp ak aja — i pyta: „Co to znaczy, co ty m ów iłaś przez sen?” — A co ja m ów iłam ?” — „Mówiłaś: «Rzeźba lasu, rzeź­ ba lasu. Przysłów ek przedziw ny»” — „Ależ nie — dziwię się — ja śpiew ałam «Gopło, Gopło»” —

10 XI 1943. Środa.

Dziwny niezw ykle realistyczny sen o nieprzyjem nej wizycie. P a­ m iętam każde słowo rozm ow y z tego snu, a zwłaszcza słowa gościa: „A jeśli m ordę przepierzem y? My dzicy?” I m oją odpowiedź: „W łaś­ nie ponieważ wiem , że na świecie zostaną same m ordy, a ja przy ­ w ykłam żyć w tow arzystw ie tw arzy ludzkich, więc pan łaskaw po­ zostawi m nie natychm iast w tym tow arzystw ie”. P am iętam jak przy tych słow ach w stałam , pokazałam gościowi drzwi, pam iętam naw et, że m iałam na sobie letn i szlafrok czarny w kwiateczki.

2 X II 1943. C zw artek.

Dzisiejszej nocy śniło m i się, że na ulicy spotkałam Anielusię (Za­ górską) taką radosną, rozentuzjazm ow aną, różową — niebioskooką jak za n ajładniejszych chwil jej życia. Pocałow ałam ją w oba po­ liczki, takie puszyste, ciepłe, m iłe i biegnę na G órnośląską z rados­ ną nowiną, że to nieporozum ienie: A nielusia wcale nie um arła — żyje — tylko co ją spotkałam .

Ale patrzę, a ona leży jednak w swoim pokoju um arła, z woskow ą tw arzą, zaciśniętym i ustam i, tak jak ją wczoraj na jaw ie widziałam . Strasznie ostro czułam w tym śnie k o n trast A nielusi żywej, ru m ia­ nej i m artw ej, żółtaw ej, zim nej. Ale wcale nie zachw iała się m oja pewność, że w idziałam przed chw ilą Anielusię żywą. — „Ależ to jest rozdw ojenie osobowości — mówię do pani Godlewskiej — co za dziw­ ne rozdw ojenie osobowości” .

11 VII 1944. W torek.

Dzisiejszej nocy śniło mi się, że ze St. jechaliśm y św ietnym przed­ w ojennym pociągiem i m ieliśm y niby to przejeżdżać przez Jaw orze.

(15)

R aptem ktoś mówi, że ten wagon czy przedział jest im ienia Jerzego Czopa i że album , leżące na podókiennym stoliku, to album p am iąt­ kow e z Jaw orza. Spojrzałam i widzę, że w okładkę opraw iona jest fotografia, przedstaw iająca kilka osób siedzących p rzy stoliku. Wi­ dzę, czy też ktoś m i widzi, że na tej fotografii jest Je rz y Cz. Zrazu nie chcę w ierzyć. — „Ale — to nie on — mówię — najm niejszego podobieństw a n aw et nie m a” . R aptem widzę, że ta fotografia zaczy­ na się zachow yw ać jak film i to „m ów iony” . Teraz przyznaję, że to istotnie Je rz y Cz. w staje, chodzi, mówi, słyszę jego głos. W zrusze­ nie ściska m nie za gardło. Zaczynam przem yślać, jak wyciąć i w y­ kraść tę fotografię z kolejowego album u. Na ty m się budzę.

podał do druku i wstępem opatrzył

Cytaty

Powiązane dokumenty

Z uwagi na ególnopubliczny charakter' wspomnianych wyżej spraw, a także na to, że były one integralną częścią wielu wystąpień na Zjeździe, opuszczenie ich

Jeżeli w dacie orzekania o warunkowym przedterminowym zwolnieniu skazany przebywa na wolności, przez „chwilę warunkowego zwolnienia” rozumie się datę uprawomocnienia się

osobno da zawsze tylko jedną trzecią prawdy - a pdnię dojrzy tylko ten, kto zechce, pofatyguje się i przyjedzie naprawdę zainte- resowany krajem zwanym

„Tworzenie programów nauczania oraz scenariuszy lekcji i zajęć wchodzących w skład zestawów narzędzi edukacyjnych wspierających proces kształcenia ogólnego w

Zachęć dziecko do opowiadania o swoich snach, do rysowania ich i wymyślania zabawnych historyjek z nimi związanych (co było przedtem, co zdarzy się

-gdy na ciało nie działają Ŝadne siły zewnętrzne, lub działające siły równowaŜą się, wtedy ciało to pozostaje w spoczynku, lub porusza się ruchem

 Jeżeli poseł jest bogatszy niż nauczyciel, to nauczyciel jest biedniejszy niż poseł... Związki analityczne

Welke groepen kun je onderscheiden en wat hebben ze nodig om extramuraal te kunnen (blijven) wonen.. Omvang