• Nie Znaleziono Wyników

Z dziejów tęsknoty. Powieść

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Z dziejów tęsknoty. Powieść"

Copied!
134
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)

B 1 B L J 0 T E K A D O M U P O L S K I E G O

W Y C H O D Z I iO, 20 i 30 K A Ż D E G O M I E S I Ą C A .

RED A K TO R I W YD AW CA : I G N A C Y P Ł A Z E W S K I

R E D A K C JA I A D M IN IS T R A C JA :

W A R S Z A W A , UL, MARSZAŁKOW SKA 31-A , TEL, 516-88.

P R EN U M E R A T A W Y NOSI:

K w a rta ln ie ( 9 tom ów )...<5 zi. 70 gr.

P ó łro czn ie (18 ,,...)... 9 „ 40

R o czn ie (36 ,, ) 18 h 50

z p rz e s y łk ą pocztow ą.

Cena egzem plarz» pojedynczego 80 gr.

R O K II

TOM XXXIX

(3)

JU L JAN KRZEWIŃSKI

K IT T

P O W I E Ś Ć

B I B L J O T E K A D O M U P O L S K I E G O

1 9 2 6

(4)

^D m SA JR N IA P .IŁ C.'k

WAJIÜ&AWA nu GAJ/ 5

(5)

P R Z E D M O W A .

N ie d o p o ję c ia p ra w ie j e s t p r z e d z ia ł, j a k i p a n u je m ią d z y n a s z y m ś w ia te m lu e w n ą ir z n y m i p s y c h o lo g ic z n y m a św ia te m d zie c ią c y m . A p r z e c ie ż w s z y s c y b y liś m y d z ie ć m i i p r z e ż y w a ­ liś m y te n o k r e s ta je m n ic z e j o d rę b n o śc i. A le j e s t ta k z u p e łn ie , j a k g d y b y p o w y jś c iu z teg o o k r e s u z a p a d a ły za n a m i c ię ż k ie p o d w o je , o d g ra d z a ją c e duja ś w ia ty . 1 p r z e s ta je m y r o z u m ie ć tę ca łą d e lik a tn ą i z ło ż o n ą d z ie c ię c ą in d y w id u a ln o ś ć , b r u ta ln c m i n a k a z a m i lu b z a k a z a m i r o z r y w a m y p a ję c z e tk a n k i c z a r o w n e j u łu d y i fa n ta z ji, k tó r ą o sn u w a się w e w n ę tr z n y ż y w o t d z ie c in n y . W y w o łu je m y is tn e tra g ic z n e p r z e ż y c ia , a u n a tu r b a r d z ie j in ­ d y w id u a ln y c h b u n ty b o lesn e. N ie p a m ię ta m y j u ż o tern, że ra d o ś ci i r o z p a c z e d z ie c in n e d o r ó w n y w a ją in te n sy w n o śc ią , a n ie r a z p r z e w y ż s z a ją n a s z e p r z e ż y c ia lu d z i d o jr z a ły c h . L e k c e ­ w a ż y m y je , n a d u ż y w a m y s w e j p rz e w a g i i w ła d z y i n a g in a m y d o s w y c h p o ję ć te sa m o ro d n e , a t a k c z ę s to c za ru ją c e , i n d y w i­

d u a ln o śc i, z a m ia s t s ta ra ć się je z r o z u m ie ć i o d c zu ć .

A b y p isa ć o d z ie c ia c h , tr z e b a w n ik liw e j i s u b te ln e j o b se r­

w a c ji, w o b e c teg o , ż e p a m ię ć o w ła s n y c h p r z e ż y c ia c h z tego o k re su z a tr a c a m y ta k ła tw o . Ś lic z n ie o d zie c ia c h p isa ć u m ia ła

(6)

R o g o szó w n a , a w lite r a tu r z e o b cej is tn e a r c y d z ie ła w ty m r o ­ d z a ju d a ł A n d r e L ic h te ń b er g er, p r z e n ik a ją c n a w e t z z a d z iw ia ­ ją c ą in tu ic ją d o c ie m n y c h św ia tó w n ie m o w lę c tw a . J u lja n K r z e ­ w iń s k i d a je n a m ś lic z n ą k s ią ż k ą w ty m r o d z a ju , p r z e p o jo n ą ta m d e lik a tn e m i c ie p łe m u c zu c ie m , z ja k ie m t e m a ty p o d o b n e tr a k to w a ć n a le ż y . S to s u n e k d z ie ln e g o p le b e ju s z a M a r k a d o w y ­ tw o r n e j la to r o ś li k s ią ż ę c e g o ro d u H a li, je g o p o m y sło w o ś ć i p rz e d s ię b io r c z o ś ć m a łe g o d z ie ln e g o m ę ż c z y z n y i j e j p o d z iw u p e łn e p o d d a n ie k o b ie c e , są is tn y m p s y c h o lo g ic z n y m m a js te r ­ s z ty k ie m . G r o źn a p o s ta ć d z ia d u n ia u o sa b ia d o s k o n a le d e s p o ­ ty c z n ą , a t a k c z ę s to ś le p ą w ła d z ę s ta r s z y c h , k tó r a n a k s z ta łi o r k a n u b u r z y w ą tle i z łu d n e ś w ia ty d zie c ię c e g o s z c z ę ś c ia . A ż d z iw b ie r ze , ż e z n a n y z e s w y c h k r e a c ji k o m ic z n y c h na sc e n ie

a u to r, ty le u m ia ł w la ć s u b te ln o ś c i u c zu ć , tę s k n y c h n a stro jó w , s e r d e c z n e j p o e z ji w k r e a c je sw e p o w ie ś c io w e . N ie z g łę b io n e są b o g a c tw a a r t y s ty c z n y c h n a tu r. N ie s p o d z ia n k ą tw ó rc z ą j e s t ta k ż e p e w ie n m is ty c y z m , z a m iło w a n ie d o za g a d n ie ń o k u lty s ty c z n y c h , p r z e b ija ją c y w d r u g ie j c z ę ś c i p o w ie śc i. Z a g a d n ie n ia te n ie p r z e ­ s ta ją z a jm o w a ć u m y s łó w n ie p r z e c ię tn y c h i n ie m a l k a ż d y m a w ła s n y sp o só b k o m e n to w a n ia ich . N ie z g łę b io n a to k o p a ln ia p o ­ m y s łó w a r ty s ty c z n y c h i tw ó rc z y c h .

R E D A K C J A .

(7)

I

Na sto k u góry sta ł dom, przypom inający swym k ształtem i ro zkładem izb zw yczajny czw orak. J e ­ dno w ejście od stro n y zabudow ań dw orskich osłaniał m ały ganeczek o białych, okrągłych słupkach, drugie zaś z przeciw nej stro n y w ychodziło n a m ały ogró­

d e k o w ąskich ścieżkach, ta k w ąskich, że zaledw ie jedna osoba m ogła po nich sw obodnie stąp ać. P ra ­ w dopodobnie oszczędnością gruntu kiero w ała się r ę ­ ka, za k re śla jąc a ich szerokość, gdyż cały ogródek p rze d staw ia ł poza ścieżkam i szereg skibek, p o rzą d ­ nie obrobionych pod upraw ę jarzyn; gdzie niegdzie tę jednostajność lirozm aicały d rze w k a ow ocow e, p o k ry ­ te już kw ieciem , um alow ane od spodu v^apnem.

O gródek o taczał niew ysoki p a rk a n , z za którego ro z ­ tac z a ł się szeroki, zda się nieskończony, w idok na s to k górki, zieleniejącej w iosenną tra w k ą , a dalej na obszerne łąki, zalane te ra z w odą, olszynę szarzejącą w dali swem i bezlistnem i gałęziam i, las ciem no-nie- bieski, a dalej znów jakieś łą k i i znów lasy coraz bledsze w kolorze, coraz dalej rozpływ ające się w szafirze bezchm urnego, w iosennego nieba. W tym

(8)

dom u o kna dziś ośw ietlone od strony ogrodu i ruch jakiś niezw ykły o nocnej porze panuje w ew nątrz.

Z kom ina dym wznosi się jasno-siną pionow ą w stęgą w niebiosy.

G rom adka bachorów w ieiskich ciekaw ie zagląda do jednego okna, w k tó rem b iała o erk a lo w a zasłona niedość szczelnie kryje w n ętrze izby, gdzie dzieje się coś niezw ykłego.

Nagle z tei izby d ał się słyszeć k rzy k kobiecy, jęki i w v rzek an ia nap ó ł przytom ne,

— K rzycy — szepnął ch łopak w iejski do całej grom adki dzieciaków .

— K rzycy — ktoś m u przyw tórzył.

— Oj. k rzycy — o o w tórzyła żałośnie jakaś dziew czynina z grom adki.

N agle drzw i się otw orzyły i do ogródka w yszedł m ężczyzna w średnim w ieku, ub ran y w długie buty i k u rtk ę .

— O Jezu, pan rzundca! — k rzy k n ą ł chłonak i cała grom adka dzieciaków , jak spłoszone stad k o k u ro p atw , zaczęło zm ykać w stro n ę p ark a n u , przez k tó ry zwinnie przełaziły, jak koty.

R ządca spostrzegł zaraz ciekaw skich i huknął n a nich swym potężnym głosem:

— A w y sm arkacze, poszli w ont! A to sz a ra ń ­ cza paskudna, cham skie nasienie, psie krw ie jakieś!

P odszedł do p a rk a n u i w ygrażał im pięścią, choć zap ew n i żadne z dzieci tego już spostrzec nie mo­

gło, ta k szybko uciekły z ogródka, porzucając w p rze­

strachu swój punkt obserw acyjny.

P an rząd ca b ył w idocznie m ocno rozdrażniony, gdyż ręce mu potężnie drżały, gdy sk rę c a ł w palcach papierosa i zapalał.

P rz esz e d ł się po ścieżkach ogródka, zaciągnął się papierosem , gdy usłyszał znów przeraźliw y k rzyk

(9)

za oknem , gdzie przed chw ilą dzieciaki w iejskie z a ­ glądały.

S y knął boleśnie i spojrzał niespokojnie w ośw ie­

tlone okno, gdzie n a białej zasłonie zam igotały w raz cienie k rzą tają c y ch się tam osób. P oszedł dalej od domu, m oże aby mniej słyszeć bolesne skargi ko b ie­

ty, k tó re snać ran iły jego serce i przez p a rk a n spoj­

rza ł w dał n a roztaczający się za ogrodem widok.

K siężyc ośw iecał te ra z cały te n pejzaż.

Zieloną rów ninę urozm aicały choiny o w ysm u­

kłych pniach z gałęźm i u sam ych czubków , jak p a ­ raso le rozpostartem i. P rzypom inały one jakieś egzo­

tyczne drzew a. D alszy p lan zak ry ły osrebrzone k się­

życem mgły, dając obraz nieskończonego oceanu.

Ciszę bezw ietrznej w iosennej nocy p rzeryw ał raz w raz głos p ta k a w olszynie, zw anego barankiem , k tó ry naśladow ał do złudzenia z b łą k a n ą w śród m o­

czarów owcę.

R ządca p a trz a ł na to -wszystko, ale pew nie nie zachw ycał się czarem budzącej się w iosny, gdyż n ie ­ spokojnie oglądał się na ośw ietlone okno swej sy ­ pialni i nerwowo pociągał papierosa.

W tem zalegającą te ra z ciszę p rzeszył p rze ra źli­

wy k rzy k cierpiącej w tym dom u kobiety, jeden krzyk k rótki, śpiczasty, ostry i zam arł...

Cisza w tej chwili zdała się jeszcze uroczystszą...

Po chwili drzw i od ogródka skrzy p n ęły i ozw ał

■ ię głos dziew czyny:

— Panie Fiukalski, panie Fiukalski!

— Ja! — odezw ał się m ężczyzna n a końcu ogródka.

— Ju! — zaw ołała mu w ślad dziew czyna z ja­

kimś trium fem w głosie i w net drzwi za sobą za­

trzasn ęła.

9

(10)

M ężczyzna kłusem praw ie pobiegł do domu.

N arodził się człow iek.

K siężyc ośw iecał dom n a górze, zieloną rów ninę urozm aiconą choinam i o w ysm ukłych pniach z ga- łęźm i u sam ych czubków w k sz ta łcie parasoli, a d a ­ lej sre b rz ąc y się ocean mgieł, zaścielający łąki i lasy...

Ciszę bezw ietrznej w iosennej nocy przery w ał głos „ b a ra n k a “ z olszyny i jakieś szep ty tajem nicze, czy też w estchnienia niesłyszalne,,.

Czy to pow iew w ia tru poruszył o d a rte z liści ga­

łęzie, czy m oże to duchy p o w ietrzne zaw iodły t a ­ jem niczy rozhow or około domu... M oże żegnały je­

dnego z pośród siebie, k tó ry w łaśnie w cielił się w no­

w orodka, aby cierpieć i w y trw ać w dolinie łez, póki śmierć go nie wyzwoli i nie powróci go trensceden- talnym dziedzinom, które był porzucił na czas jakiś.

II.

Z darzają się jeszcze szlacheckie domy, pałace, ogrody, otoczone nieprzebytym m urem , w których rodziny żyją odrębnem życiem średniow iecznych przesądów ; koło nich przechodzi inne, coraz to now e życie, p ełn e ewolucji, zmian, now ych h a seł i p r ą ­ dów, m ija zasklepione w sw ych w yssanych z m le­

kiem m ate k pojęciach oazy daw nych tradycji, bieży swem bujnem tem pem dalej, nie zw racając uw agi na te gniazda, nie odczuw ające p rąd u czasu, nieszkodli­

we dla postępu, lecz i nie d ające nic ze siebie k u d e­

m okratyzacji św iata dla nich zew nętrznego, bo ży­

jącego innem życiem tam za pałacem , poza m uram i p a rk u x za w idnokręgam i ciasnych św iatopoglądów

10

(11)

tych trą c ąc y c h m yszką zda się niedzisiejszych istot, Do tak ic h środow isk n ależał p a ła c i rodzina zam ie­

szkująca go z dziada p rad z iad a w m ają tk u R osochy, należącym do księcia T eschen-C ieszyńskiego.

R zuciw szy okiem n a ściany jadalni, w idziałeś tam w chronologicznym p o rzą d k u w iszące p o rtre ty przodków obecnego w łaściciela m ajątku, ty tu łu i n a ­ zw iska.

N ajdalej od śro d k a ściany zw racał na siebie uw agę ry ce rz w żelaznej zbroi, o bladej tw arzy, z długim, garb aty m nosem i zaciętym , tw ardym w y­

razem w czarnych oczach i brw iach, zsuniętych p o ­ środku i niezw ykle k rzaczastych. D alej ca ły szereg panów w kontuszach, deljach, francuskich strojach, m undurach daw nych w ojsk polskich, pań w robro- nach, w stro jach em pirow ych, zdaw ał się z zadow o­

leniem przyglądać siedzącym przy stole potom kom , k tó rzy sta ra li się ta k sk ru p u latn ie zachow yw ać s z a ­ now ne trad y cje m agnackiego klejnotu i p rze c iw sta ­ w iać się b o h a te rsk o narzucającym się przez płynące w ciąż n ap rzód życie zmianom pojęć, zw yczajów i no­

wych praw d,

Długi stół, n a k ry ty jeszcze obrusem po kolacji, ośw ietlał sta ro ż y tn y bronzow y żyrandol ze św ieca­

mi, N a pierw szem m iejscu bokiem do sto łu przysu­

n ięty był w ózek dla p aralityków . R o z p a rty n a nim siedział w ygodnie starzec, swym nosem , oczam i i zw isającem i n a d niemi siwemi brwiam i przypom i­

nający n a p ierw szy rz u t oka w tynie p ro to p la stę z pierw szego p o rtre tu . L ew a rę k a spoczyw ała na lasce o gum owej skuw ce, a p raw a o p ierała się o stół;

lew a noga, obandażow ana aż do kolana, ste rc za ła naprzód, o p a rta na podpórce, specjalnie n a te n cel przy w ózku urządzonej;

Po praw ej stronie sta rc a siedziała na krześle

(12)

m łoda osoba, synow a owego p ara lity k a , zaś po jego lew ej stro n ie — syn, dużo sta rsz y od swej żony, cho­

ciaż stanow ili n a w ygląd zupełnie d o b ran ą p arę. D a­

lej przy ojcu siedział n a w ysokim foteliku w nuk, otw ierającego to posiedzenie, a przy m atce w nuczka, dziecko trzy letn ie. Za jej krzesełk iem s ta ła niańka, gotow a n a k ażde skinienie m ałej a ry sto k ra tk i.

N a dalszym planie w idziałeś m łodego księdza, w ikarego z sąsiedniej wsi, dalej „m adem oiselle“ do dzieci i stu d e n ta u n iw ersy tetu , g u w ernera m ałego A dolfka, k tó ry m iał w praw dzie dopiero siedm lat, lecz już poczuł przym us, jakiem u w szyscy, nie w y­

łączając nom inalnego dziedzica, odczuw ali w stosun­

ku do despotycznego sta rc a. On to w łaśnie, w brew ojcu i m atce, k a z a ł sprow adzić dla w n u k a nauczy­

ciela i b a d a ł surow o i nieznośnie p o stęp y m ałego A dolfka. Poniew aż służba n a le w ała czarn ą k aw ę starszym , więc dzieci nudziły się bezczynnością po wieczei'zy, k tó ra podług trad y cji dość długo się tu ciągnęła. M ała H ala rozglądała się niecierpliw ie na w szystkie strony, czekając, rychło pozw olą jej niani zab rać ją do dziecinnego pokoju. N iańka pop raw iała ją raz w raz na krzesełku i zalecała ledw ie dosły­

szalnym szeptem , aby się nie kręciła. Spoglądała przytem z trw ogą na starszego jaśnie pana, bojąc się, aby zachow anie się dziew czynki nie w yw ołało w ybuchu gniew u gw ałtow nego sta rc a. A dolfek clim ajtał pod stołem nogami, aby w ten sposób s k ró ­ cić sobie dłużący się czas.

Tym czasem starsi, pijąc c z arn ą kaw ę, wonną, b ajecznie zap arzoną i przyrządzoną, prow adzili cichą rozm ow ę, nudną, niem ądrą, n iep otrzebną. A dolfek nie mógł pojąć, poco ci sta rsi to w szystko mówią.

P odejrzew ał, że oni ty lk o udają, że rozum ieją to, co m ów ią i zdaw ało mu się, że, używ ając różnych n ie ­

(13)

zrozum iałych dla niego w yrażeń, m ają jedynie na celu pokazanie dzieciom , że są dorośli, aby je, dzieci, upokorzyć i aby w yzyskać ich cierpliw ość do o sta ­ tnich granic w słuchaniu ty ch bezsensow nych ro z ­ m ów i siedzeniu p rzy stole sztyw no, a pow ażnie.

A dolfek n iek tó re z ty ch słów, nie m ających, w edług niego, żadnego istotnego "znaczenia, znał już nap a- m ięć i nienaw idził ich narów ni ze sztyw nem przy- m usow em siedzeniem p rzy stole po obiedzie i k o ­ lacji.

P olityka, etyka, agronom ja, an ten aty , splendor, etnograficznie, farm azon, dyplom acja, tradycja...

J a k on nienaw idził dźw ięków , tw orzących te niezrozum iałe w yrazy. M iał w ew n ętrzn e p rze k o n a ­ nie, że sta rsi w ym yślają te tru d n e w yrazy, aby dzieci niem i gnębić po obiedzie i kolacji,

szych, co było z jego strony nielada bohaterstw em ; z a p y ta ł dziadka, przed k tó ry m drżał w panicznym

K iedyś odw ażył się w trącić do rozm ow y sta r- strach u i uszanow aniu, jak z re sz tą w szyscy w tym domu, z a p y ta ł go raz, co to znaczy „stan", o którym rozm aw iano, a o „stanow ości“ i „sta n a ch “ najw ięcej coś dow odził dziadzio. Ku w ielkiej radości m alca dziadzio nietylko się nie rozgniew ał n a śm iałka, ale zaczął w nukow i w ykładać, co to są „ sta n y “. C hło­

piec oczyw iście nic a nic nie rozum iał i zapam iętał tylko, że c a ła jego rodzina należy do w yższego s ta ­ nu, a sam dziadek to już m usi w tej „stanow ości“

zajm ow ać najpow ażniejsze m iejsce.

W y ław iał te ra z uchem pojedyncze w yrazy „bez znaczenia" dla niego w ym aw iane przez starszych;

jedne z nich poznaw ał jako sta re znajom e, inne za­

ciekaw iały go now ością sw ych dźw ięków . Nudził się strasznie. Zegar, sto jący w kącie, zaczął w ydzw aniać jakąś godzinę; m alec liczył n a palcach uderzenia

13

(14)

i m arzył o chwili, gdy będzie mógł opuścić nudne to ­ w arzystw o starszych.

Z egar ucichł, A dolfek spojrzał na dziadka, czy czasem nie d a sygnału, zw iastującego koniec w iecze­

rzy, ale, n iestety , d ziadek dow odził coś księdzu, z d a ­ jącem u się z niezm ierną uw agą przysłuchiw ać mó- w iącem u, p o tak u ją c co chw iła głow ą. B iednem u A dolfkow i nie p o zo staw ało nic innego, jak rozpocząć dalej n a chw ilę p rze rw a n ą podróż w krain ę fantazji zapom ocą m achania nogam i pod stołem . Nagle chciał w idać przeskoczyć jakiś w iększy dół, k tó ry n a p o tk a ł w sw ej dziecięcej fantazji i jedną nogą ta k w ysoko zam achnął, że noskiem trz e w ik a z całych sił w yrżnął o b la t stołu, n a którym aż filiżanki zabrzęczały.

Struchlał,

Spojrzał n a dziadka.

T en sw e groźne oblicze zw rócił na w inow ajcę, jego zm arszczone brw i z a k ry ły p raw ie w ytrzeszczo­

ne oczy,

,r— Co to jest?

M a tk a z w yrzutem sp ojrzała n a swego infanta, ojciec odsunął go z fotelikiem od stołu.

— Co to m iało znaczyć?! — k rzy k n ął znów, sk andując w yrazy, dziadek,

— Z daje się, niechcący nogą uderzył w stó ł — odpow iedziała, sta ra ją c a się załagodzić n ieporozu­

m ienie, m atka.

— Ciebie nie pytam .

— Czem u sam, sm arkacz, nie odpow iada? — w lepiając sw e przenikliw e spojrzenie, indagow ał go dalej dziadek,

— No, odpow iadaj.,. — rad z ił mu ojciec.

— T ak, proszę dziadziusia, ja niechcący,,, — tłom aczył się, jąkając, w inow ajca.

(15)

Cisza zap anow ała grobow a, tylko trzy letn ia H a­

la roześm iała się w esoło z tej całej aw antury.

Schorow any sta rz ec zgrzytnął n a te n n ie ta k t H ali zębam i i dysząc jeszcze czas jakiś ciężko po gniewie, zaczął p rze rw a n ą z księdzem rozm ow ę,

— K o bieta pow inna się szanow ać — dow o­

dził — k ażda k o b ieta pow inna mieć te n w rodzony ta k t, żeby rozum ieć, co w ypada, a co nie w ypada jej czynić w różnych sferach, w jakich ją losy um iesz­

czą i w różnych okolicznościach.

— Bez w ątpienia, panie dobrodzieju.,. — przy­

ta k i w a ł w ikary.

— To też F iukałskiej w cale nie żałuję. K obie­

ta, będąc w pow ażnym stanie, nie powinna b yła jeź­

dzić do m iasta, nie m ając gw ałtow nego tam interesu.

Źe te ra z zaszły jakieś kom plikacje, sam a sobie winna.

— „W pow ażnym s ta n ie “ już znam — m yślał sobie A dolfek, ale te „kom plikacje“, to zupełnie dla m nie coś nowego,

T e raz p ani dom u ośm ieliła się zab rać głos:

— Byłam u niej po obiedzie, bardzo biedaczka cierpi,

— W yspow iadała się bardzo przykładnie i le ­ piej jej się zrobiło — dodał ksiądz,

— P a n Bóg wie, co robi. Je że li zsyła cierpienie, należy je znosić z cierpliw ością, jak k ażdy d a r boży.

Z częstych zdań tego rodzaju, jak to ostatnie, w ypow iadanych przez dziadka, A dolfek urobił so­

bie pojęcie o Bogu, jako o jakiejś m ściwej istocie, czyhającej, kied y tylko się uda, zrobić przykrość każdem u, a zw łaszcza m ałym dzieciom . W szystkie bowiem cierpienia A dolfka były, w edług słów dziad­

ka, k a rą bożą.

Grzmi, Bozia się gniew a, A dolfek spadł z d rze ­ wa, Bozia go u k a ra ła zato, że nie słucha starszych,

(16)

brzuszek go rozbolał — to Bozia k arze go za jego łakom stw o.

„A ch, ta B ozia“ — m yśli A dolfek i siedzi cichut­

ko, nie m acha już nogam i i słucha, a dziadek dalej mówi:

— K obieta, gdy Bóg obdarzył ją pow ażnym s ta ­ nem, pow inna uszanow ać ten dar Boży, pow inna być uw ażną, przezorną. A le te bab y to tylko, panie, fiu bździu w głowie i tyle.

A dolfek w idać chciał się przypodchlebić dziad­

kowi, aby z a trzeć zupełnie poprzednie z dziadkiem nieporozum ienie, i ni stąd, ni zow ąd pow iedział:

— Praw da, że dziadziuś jest najw ięcej w pow aż­

nym stanie?

N iańka prychnęła, jak m łoda klacz, tłum ionym śm iechem i z a tk a ła se k u łak iem usta.

S tarsi stłum ili, jak um ieli, gw ałtow ny śmiech.

D ziadek u d erzy ł lask ą z całych sił po stole, przy- czem rozbił naczynie z c zarn ą kaw ą.

— P recz stąd!! — zary czał form alnie.

Ojciec schw ycił m alca pod pachy i ta k w yniósł go z jadalni.

R uch się zrobił koło stołu, służba zb ie rała sko­

ru p y zbitego naczynia ze stołu, usuw ano zalany k a ­ w ą obrus.

D ziadek groźnym w zrokiem w odził po tw arzach przed chw ilą roześm ianych, a te ra z sta ra ją c y ch się zachow ać pow agę obecnych.

H ala się p rz e stra sz y ła i m rugała nerw ow o sw e- mi w ielkiem i oczkam i, bojąc się zapłakać.

Po chwili, gdy stó ł doprow adzono już do p o ­ rządku, w szedł lokaj i oznajm ił pani, że rządcy u ro ­ dził się przed chw ilą synek.

— No, ch w ała Bogu — zaw ołała pani.

— B ędzie jeszcze jeden socjalista w ięcej —

(17)

m m

|;a iru k n ą ł zirytow any i nie mogący jeszcze ochłonąć gniew u dziadek.

— Czem uż zaraz staw iać ta k ie sm utne horo­

skopy now onarodzonem u dziecku — zauw ażyła pani,

— N aturalnie — p rz y ta k n ą ł jej ksiądz. — Z tych r trafiają się bardzo szanow ni kapłani; naprzy- ad nasz biskup, podobno jest synem oficjalisty.

— W y jątk i w szędzie się tra fia ją — odrzekł sta - pan i pOpił św ieżo nalanej mu przez lokaja kawy.

M am a zaczęła H ali objaśniać, że pań stw u Fiu- Iskim narodził się m ały chłopczyk. O, ta k i m a­

jtki, z głów ką, jak piąstk a, nie w iększy od lali, k tó ­ rą H ala d o sta ła n a gw iazdkę.

H ala się nadzw yczajnie zain tereso w ała tern zda-

; rżeniem , p y tała, czy te n chłopczyk jest żywy i czy mówi, jak jej lalka, ,,m am a i p a p a “. D ow iedziaw szy się jednak, że chłopczyk nie posiada ty ch zdolności, , nabrała o drazu o nim złego w yobrażenia, jako o isto ­

cie o tyle niżej stojącej od jej lalki. Nie om ieszkała też zaraz z ciekaw ością zapytać, jak to się dzieci ro- I dzą, na co, natu raln ie, żadnej odpow iedzi nie otrzy- m ąła i tylko dziadek zauw ażył, że tego rodzaju roz- w y z dziećm i w yw ołują w nich niepotrzebną, nie- ow ą ciekaw ość, że za jego czasów dziecko nie m ieliłoby się w trącić do rozm ow y starszych, jak rzykład, przed chw ilą nieznośny A dolfek; że to sprzyja w łaśnie rozbudzaniu w dzieciach myśli, k tó re

■ są później podłożem w szelkich ateizm ów , socjaliz- mów, anarchji i t. d.

I H ala sp y ta ła mamy, czy będzie m ogła się p o b a ­ wić żyw ą lalką, co nie m ówi papa, ani mam a, n a co m atka o b iecała jej pokazać to m ałe dziw owisko.

W reszcie dziadek w ypił k aw ę i dał niedostrze-

! galny, lecz n atychm iast p rzez lokaja dostrzeżony znak, aby go odw ieźć do sypialnego pokoju. S tarzec

i i i7

ż Z d z i e j ó w t ę s k n o t y . * J

K

(18)

. p rzeżegnał się starannie, skinął głow ą obecnym i pc żegnał ich tradycjonalnym „pochw alonym ,

Prócz guw ernera, w szyscy odpow iedzieli; „N a;

w ieki w ieków " i stary d e sp o ta odjechał popychany przez lokaja, na swoim wózku.

W tej chwili w rócił i ojciec od płaczącego A dolf k a i zaw iadom ił pocichu panią, że A dolfek ta k się przestraszy ł energicznego w ystąpienia dziadka, że te ra z służąca musi m u zm ieniać ubran k o i in n | rzeczy.

G dy zabrakło w tem gronie srogiego seniora lej rodziny, zapanow ał n atychm iast jakiś ożyw iony na strój w tym pokoju, obwieszonym antenatam i.

N aw et trz y letn ia H ala odczuła z araz b ra k tego ogólnego przym usu i bez w ahania w lazła n a s tć ' z nóżkami i zaczęła na czw orakach wędrów kę po obrusie,

N iańka chciała jej w tem przeszkodzić, ale m ał zaczęła głośno w ołać:

— Nie, nie, nie, ja chcę, ja chcę — i m atka pó leciła dać spokój m ałej dziewczynce.

N aw et m łody ksiądz ożywił się i w ziąw szy p rę k ę stu denta, zaczął z nim sp acerow ać koło stoł , kontynuując z nim jakąś daw no p rze rw a n ą d y sp u t

W reszcie pani dom u zaproponow ała, aby niańk u b ra ła H alę i w zięła ją na ręk ę, gdyż pójdą raze obejrzeć now orodka. H ala k lasn ę ła w ręce z radości.'

I poszli.

P ani szła cienistą, lipow ą aleją, w iodącą środ kiem starego parku, a za nią ostrożnie s tą p a ła niań­

k a z H alą na ręku.

Zdaleka odzyw ał się puhacz swym nieprzyje nym krzykiem . N iańka przeżeg n ała się zabobonnię- snać pom yślała o chorej położnicy.

P rzeszły cały ogród i przez fu rtk ę w eszły do i

(19)

ncgo m ałego ogródka, na k tó ry rzu cał cień dom rz ą d ­ cy, stojący pośrodku.

O tw orzył im drzw i, uradow any i p ełen szacun­

ku i w dzięczności dla jaśnie pani, Fiukalski,

— W szystko w porządku, proszę księżnej p a ­ ni — objaśnił w e drzw iach jeszcze.

W sypialnym pokoju leżała w łóżku pani Fiu- kalska, b lad a i zm ęczona niedaw nem i przejściam i.

Obok łóżka, w kolebce leżało m ałe bobo, czerw one i zabaw nie pom arszczone, um ieszczone w pięknej poduszce o niebieskich w ypustkach; snać w ykąpane drzem ało błogo po gw ałtow nym przew rocie, jaki za­

szedł przed p a ru godzinam i w jego położeniu. H ala przyglądała się uw ażnie swem i w ielkiem i oczam i i nareszcie zap ytała:

— Czy to żyw e?

—■ Żywe, juści, żywe — zapew niała ją niańka.

H ala sp o jrzała w tw a rz jej, potem na now orod­

ka, snać n ied ow ierzała niańce. K siężna w zięła p o ­ duszkę z dzieckiem na rę k ę i zbliska p o k a z ała H ali małego Fiukalskiego. H ala bliziutko p o p a trz a ła na pom arszczoną tw arzy czk ę i zauw ażyła:

— D laczego oczów niem a?

— Ma, ty lk o zam knięte — objaśniła m atka.

— To mu się oci popsuli... — m ów iła m ała.

— D laczego?

— Bo jak m oją lalkę się podnosi, to oczy otw ie­

ra, a jak się kładzie, to zam yka, a on m a popsute.

— Ach, ty m ały głuptasku — roześm iała się m atka i po cało w ała w oczko sw oją córeczkę.

K siężna złożyła w spaniałą poduszkę z dziec­

kiem w kołysce i pom yślała sobie, jak to niedaw no w tej samej poduszce, darow anej obecnie w p rez e n ­ cie rządcy, nosiła nieraz tę p e łn ą inteligencji dzisiaj już i zastan aw iającą się nad w szystkiem Halę.

19

(20)

D obra pani sp y ta ła położnicę, czy jej czego nie p o trzeba, zapew niła ją o swej życzliw ości i życząc zdrow ia, w yszła, żegnana błogosław ieństw am i oboj­

ga rządcostw a.

T akie było pierw sze sp otkanie Hali, księżniczki T eschen-C ieszyńskiej z M arkiem Fiukalskim .

To pierw sze sp otkanie usposobiło księżniczkę bardzo k ry tycznie w obec M arka. Cóż to mi za lalka, co m a oczy popsute, i k tó ra nie m ówi „ p a p a “ i „m a­

m a“. P rzytem niem a kololów n a policzkach, brak jej cudnych blond loków koło buzi, jednem słowem, jest do niczego. T a k przynajm niej księżniczka obja­

śniała braciszka, niańkę i w szystkich, k tó rzy się in­

tereso w ali jej w rażeniam i w tym w ypadku.

K siądz i guw erner, k tó rzy przed chw ilą jeszcze kłócili się o to, czy ziem ia trw a pięć tysięcy lat, czy znacznie dłużej, te ra z zgodzili się n a jedno, że Hala jest rozkosznem dzieckiem .

III.

Poniew aż now orodek przyniósł sobie n a świat, jak to m ówią, imię M arka, w ięc tem imieniem go ochrzczono; pdczas chrztu krzy czał bęb en niem ożli­

wie, w ięc przepow iadano, iż będzie się chował zdrow o.

Pewnego letniego popołudnia starszy p an obja­

wił życzenie ujrzenia m ałego Fiukalskiego, o którym słyszał, że rozw ija się n a d e r pom yślnie.

P a n rządca, do którego to życzenie było wypo­

wiedziane, pobiegł, jak mógł, n ajprędzej do domu, oznajm ić żonie, iż M arek m a za chw ilę sta n ą ć przed obliczem starszego jaśnie pana. M alca parom iesięcz­

(21)

nego odpow iednio w ystrojono, w ym yto i pani F iukał- ska zaniosła do p ałacu swego jedynaka.

S tary książę przyznał, że m alec zdrow o w yglą­

da, M ała H ala zbyt blisko p rzyglądała się M arkow i, za co ją d rap n ą ł sw em i pazurkam i po .policzku, zo­

staw iając jej na buzi bolesne znaki. H ala się ro zp ła ­ kała i zapow iedziała, że już nigdy z M arkiem się bawić nie będzie.

Pom ijając tę jedną w ycieczkę m alca poza p łot ogródka, w którym s ta ł dom, zam ieszkiw any przez Fiukalskich, życie osesk a upływ ało jedynie w śród czterech ścian czw oraka, lub najdalej w ogródku, płot którego oddzielał go od św iata zew nętrznego.

Gdy m alec podniósł się już z czworaczków i na nóż­

kach p róbow ał w ym ykać się z pod m atczynej opieki, w rodzona ciekaw ość ciągnęła go niep rzen arcie do w szelkich dziur i szczelin w park an ie, skąd s ta ra ł się obserw ow ać dalsze horyzonty i w te n sposób rozszerzać swój szczupły św iatopogląd.

N ajw ięcej zain tereso w an ia budziła w nim szcze­

lina w płocie, utw o rzo n a w yrw an ą jedną żerdzią.

Mógłby był przez nią w yleźć n a pewno nazew nątrz, ale takie przedsięw zięcie było jeszcze złączone ze zbyt w ielkiem ryzykiem , to też najw yżej głów kę w ychy­

lał i p a trz a ł ciekaw ie na szeroki pejzaż, ro z ta c z a ­ jący się u stóp w zgórza, n a k tó rem m alec ujrzał św iat boży. Z tego obserw ator) um dostrzegł słońce, które ginęło, czerw ieniąc się nad w ieczorem , za strz ę p ia ­ stym k o nturem lasów ; księżyc, zalew ający swem zimnem św iatłem , pow stające z łą k i parow ów , mgli­

ste opady.

W jego niem ow lęcym m óżdżku zachodziły p e w ­ ne asocjacje, k tó re u sta la ły zw iązek m iędzy słoń­

cem a dniem, księżycem i nocą. S pecjalną jego u w a­

gę zw racały na siebie m iljony św iecących n a firm a­

(22)

m encie gw iazdek. N ajw iększe jednakże w rażenie sp raw iał m u w idok nieskończony, k tó ry tam tw o­

rzyły mgły, zaścielające cały nieraz krajobraz, jakby jakieś m orze, sty k ające się z horyzontem gdzieś w nieskończoności. W te d y M arek długo w p atryw ał się w dał, nie rozum iejąc fenomenu, k tóry tak zu­

pełnie zm ienił w idok, dobrze mu znany poprzednio.

Sw e obserw acje dziecko zw racało i n a drugą stronę domu, ale p ło t z tam tej stro n y był porządnie utrzy ­ m any i zaledw ie gdzie niegdzie m ożna było znaleźć szparkę, przez k tó rą udało się zerk n ąć n a książęcy p a rk i to tylko jednem oczkiem . A by zbadać te nie­

znane dziedziny, k tó re ro zta cz a ły się po tej stronie ogródka, w którym znał M arek już każdy kam yczek i roślinkę, aby zbadać te n książęcy p a rk , M arek o tem nie m arzył w najśm ielszych pom ysłach. Z roz­

mów swej m atki i ojca n a b ra ł p rzekonania, że fu rt­

ka, k tó rą jego ojciec chodzi czasem po dyspozycję do dw oru, dla m ałego M ark a jest zam knięta n a za­

wsze. Tem bardziej coś go ciągnęło w przeciwną stro n ę i rad był m arzyć o tem , jak kiedyś nabierze na ty le odwagi, że w y k rad łszy się z domu, wylezie przez płot, a potem z górki n a p a z u rk i spuści się na dół, gdzie w ieczoram i żaby rechocą, gdzie bocian czasem sp aceruje n a sw oich długich, czerw onych no­

gach i sk ąd po w stają mgły, jakby jakieś pozaśw ia- tow e w idm a.

C hłopczyk m iał już, c z te ry lata, gdy m a tk a za­

uw ażyła w dom u jego dłuższą nieobecność. P y tała naokoło w szystkich, czy M ark a k to gdzie nie w i­

dział, ale nic podobnego, m alec p rzepadł, jak kam ień w w odę. Z tego pow odu p a n rzą d c a robił żonie sro­

gie w ym ówki, iż nie pilnuje jedynaka, a ona w yrzu­

cała sobie zbyt lekkom yślne zostaw ianie go samym.

— Ależ, bo gdzież te n sm arkul mógł się po­

(23)

dziać w naszym ogródku, nie m am pojęcia — p o w ta ­ rzała zafrasow ana.

Aż oto w łaśnie g ęsiarek przyprow adził M ark a za rękę, m ówiąc, że znalazł go dość daleko od do­

mu, na łące.

T a k więc w łaśnie nadszedł te n czas, kiedy m a­

lec zdecydow ał się puścić na w ędrów kę, dla z b ad a­

nia w idzianych dotąd okolic. M am a n ak rzy czała na niego porządnie, ojciec dał mu n aw et dwa, czy trzy klapsy, ale co użył, to użył, i ty ch niezw ykłych w ra ­ żeń już n ik t mu nie odbierze. I gdy leżał zasypiając w sw em m ałem łóżeczku, śniły m u się olbrzym iej w ielkości żaby, k tó re ciekaw ie w yglądały z m ocza­

rów na m ałego w ędrow ca, a on szedł dalej i dalej, chcąc zbadać isto tę ty ch dziw nych rtigieł, k tó ry ch ani śladu w dzień nad łąkam i nie mógł dojrzeć. G dy ojciec dopytyw ał się go, w jaki sposób d o stał się poza ogródek, sp ry tn y chłopaczek tendencyjnie p lą ­ ta ł się w zeznaniach, aby ocalić od zabicia desk ą tej szpary w p arkanie, przez k tó rą m iał jedyny k o n ta k t z dalszym św iatem , do którego ciągnęła go niep rze­

p a rta ciekaw ość.

Życie tego m aleństw a płynęło bardzo m onoton­

nie. Praw dziw em i sensacjam i dla m alca były w izyty różnych in te resa n tó w u ojca. P rzysłuchiw ał się cie­

kaw ie, gdy ojciec przy kieliszku targ o w ał zaw zięcie woły, opasy z jakimś handlarzem , lub z żydam i u s ta ­ lał cenę zboża. N ajw iększem zdarzeniem dla M arka w tych czasach było pozyskanie m ałego szczeniacz- ka, którego mu przyniosła dla zabaw y pew na chłop­

ka, zao p atru jąca ich dom w grzyby i jagody. Od tej pory M arek m iał to w arzysza nieodłącznego, którego niew iadom o z jakiej racji nazw ał z p u n k tu „K lam ­ k ą “, chociaż szczeniak był psem , a nie suczką. K lam ­ ka p rzyw iązał się pow oli do M arka, chociaż jego

23

(24)

czułe pieszczoty i uściski nieraz dały się pieskow i porządnie w e znaki.

G dy n a d e sz ła zima, M arek zapom niał wogółe, źe kiedy indziej bywało ciepło na dworze, że suche dziś badyle drzew byw ały zielonemi liśćmi pokryte, że słońce przygrzew ało dłużej i intensyw niej, niż t e ­ raz i, że sam M arek biegał sw obodnie po m ałym ogródku, baw iąc się piaskiem , patyczkam i, k w ia t­

kami... N iew ola w dom u d o p iek a ła mu do żywego, ale nie za sta n aw ia ł się nad tem , czy te n biały śnieg m a przeznaczone sobie kiedyś zniknąć i czy on ze swym K lam ką będzie mógł znów biegać po ogródku.

To też epoką w jego życiu była wiadomość, że jaśnie pani pro siła jego m atkę, aby synka p rzy p ro ­ w adziła do p ałacu na choinkę. D arem nie p y ta ł kogo mógł, co to jest choinka, ale zbywano byle czem jego ciekaw ość i ani rusz nie mógł w ystaw ić sobie, co to jest choinka, czy w ysoko się n a choinkę wchodzi, czy to się je i t. d.

P ałac.

T en w yraz posiadał dla niego uro k czegoś b a ­ jecznego, niedościgłego...

M iał więc dziś dośw iadczyć, co to jest ów p a ­ łac, o którym rodzice odzyw ają się z dziw nym sza­

cunkiem, a k tóry jest gdzieś za parkiem , widzianym, jako zbiór sta ry c h drzew , alei i ulic, przez dziurkę w p a rk a n ie po przeciw nej stronie szerokiego p ejza­

żu, w idzianego z płaskow zgórza, n a którym stał czw orak. Z astanaw iając się nad m om entem , k tóry go czeka, M arek przypom niał sobie, że raz zauw a­

żył w tej stronie w ózek dziw nej budow y, pchany przez lokaja, n a którym siedział stra szn y s ta ry pan z nogą, ste rc zą c ą naprzód, jakby kogoś kopał.

P am ięta, że ów pan zaw ołał ogrodnika, k tó re ­ m u ostro d aw ał jakieś napom nienia, a ten stał, jak

(25)

mur, w yprostow any, z c z ap k ą w ręk u . N a ten w idok strach obleciał M arka, a ów straszn y pan śnił mu często, gdy za dużo zjadł klu sek k artoflanych n a ko­

lację. To też, dow iedziaw szy się, że m am a zabrać go m a ze sobą do p ałacu, zdał sobie sp raw ę prze- dew szystkiem z tego, że pew nie będzie m usiał s ta ­ nąć oko w oko z tym starym panem , k tó ry ta k groź­

nie p rze d staw ia ł mu się w jego dziecinnych snach.

C ały w ted y p ałac i choinka stra c iły dla niego w szelki u ro k i oddałby w szystkie sw oje najdroższe kamyki, k tó re m iał zebrane w p u d ełk ach od z a p a ­ łek, oddałby naw et drew nianego konika na kiju za to, aby móc zostać w domu. Z w ierzył się nieśm iało mamie, że nie m a ochoty w łazić n a choinkę, ale m a­

ma naśm iała się tylko i zaczęła go sta ra n n ie myć, czesać i ubierać. W te d y rozpacz go ogarnęła, gdyż nie m iał już absolutnie z kim podzielić się swem i utrapieniam i. T ulił tylko K lam kę czulej, niż zw ykle i szep tał mu coś do ucha, zadow olony, że choć ten jeden nie naśm iew a się z jego w ątpliw ości. M arek postanow ił pokryjom u z ab rać ze sobą K lam kę na choirtkę, aby mu tam raźniej było.

G dy się zupełnie zciem niło, rodzina F iukalskich zasiadła do stołu, gdzie spożyto wieczerzę. M arek nie m iał w cale a p ety tu , gdyż m yślał tylko ciągle, że za chwilę m usi iść n a choinkę, k tórej się p o rzą d ­ nie obaw iał, zw łaszcza, że nie w iedział, jak w ysoką jest ti. choinka, na k tó rą m a iść.

N areszcie m am a go troskliw ie opatuliła, gdyż mróz był duży, i w zięła go za ręk ę . M alec zdążył schwycić pod pachę K lam kę.

S erce m u biło m ocniej, niż w tedy, gdy puszczał się w podróż niegdyś przez szp arę w płocie.

G dy zapuścili się w cienistą lipow ą aleję, p ro ­ w adzącą w p ro st do pałacu, gdy nad głów ką M arka

35

(26)

zaszum iały groźnie szk ielety od arty ch z liści kona­

rów, strach p rze jął niew ypow iedziany jego m ałe ser­

duszko i dla k urażu przycisnął mocniej do siebie K lam kę. W przedpokoju opuścił go nagle strach.

Ale, bo też tyle now ych w rażeń uderzyło jego dzie­

cinną w yobraźnię. N a w stępie oparł się n a swych nóżkach i nie chciał w ejść przez próg, gdyż zauw a­

żył nad drzw iam i, prow adzącem i z sieni do holu, ol­

brzym i łeb dzika, potw ora, o jakim słyszał tylko w bajkach, opow iadanych mu przez służącą. W tym m om encie zgubił K lam kę, k tó ry pozostaw iony sw e­

mu losowi, odrazu poszedł zwiedzić w n ętrze pałacu, nie czekając na swoich, k tó rzy z nim przyszli.

Lokaj, Jan , k tó ry byw ał częstym gościem w do­

mu Fiukalskich, dla m alca tym razem też był obcym i niepew nym , m iał bow iem na sobie m undur jeneral- ski ze złotem i guzikami i białe rękawiczki, zupełnie jak dow ódca w ojska na ark u szach do wycinania, k tó re M arek m iał schow ane w raz z innem i swemi skarbam i.

M am a i lokaj rozeb rali m alca i te ra z oboje w holu m usieli czekać, gdy księstw o skończą wilję.

M alec rozglądał się po w ieszadłach, pełnych fu te r i palt, po ścianach, ozdobionych wypchanem ptactw em i rogam i i zdaw ało mu się, że jest w za­

klętym zam ku, gdzie pod działaniem różdżki czaro­

dziejskiej w szystko to ożyje naraz, zacznie fruwać i krzyczeć.

W ypieki w ystąpiły m u na policzki i nerwowo ściskał rę k ę swej mamusi.-

Obok, w sali jadalnej, panow ał gwar, dyskretne śmiechy.

W tem sta m tą d d ał się słyszeć podniesiony niski głos m ęski. Z araz inne głosy ucichły. T o sta rszy pan

(27)

daw ał jakieś napom nienie lokajow i swym surow ym niecierpliw ym tonem ,

M arek, k tó ry pod w pływ em tylu now vch w ra ­ żeń zapom niał już zupełnie, co w łaściw ie było p rzy ­ czyną jego obawy przed książęcym pałacem , teraz uprzytom nił sobie, jak żyw e, w w yobraźni.

P rzeczuł odrazu, że te n straszn y głos, n a dźw ięk którego w tam tym pokoju zapanow ała taka nagła cisza, należy do tego strasznego p an a na w ózku ze

»ztywną nogą. Ja k ż e ż chętnie d rap n ąłb y stąd, gdzie pieprz rośnie,

Tym czasem drzw i od jadalni się otw orzyły i lo- Jraj skinął głow ą na przybyłych, aby tam weszli.

P ani F iu k alsk a z e rw ała się p ręd k o i pociągnęła chłopca za ręk ę. W ita ła się ze w szystkim i, uśm ie- dhając się najuprzejm iej, jakby chcąc dziękow ać za zaszczyt, jaki jej jaśnie państw o zrobili, prosząc ją tu z dzieckiem . D zieciak odrazu na w stępie spo­

strzegł dziw nego a u to ra m e n tu w ózek z groźnym starcem i jego naprzód w ystaw ioną nogę, jakby k o ­ pał niew idzialnego wroga, — i to pochłonęło uw agę jmalca całkow icie. W sadził p alec w u sta i gapił się na tego pana, jak cielę na m alow ane w rota. W cale Jnie zauw ażył, że m atka pacnęła go po ręce i w y­

puścił ssany przed chwilą palec z ust, że różne oso­

by podchodziły go oglądać, a naw et dotykały jego am arantow ych już teraz policzków i sterczących w łos­

ków. Z tego zadziw ienia dopiero w yrw ało go dzwo­

nienie w sąsiedniej sali. Lokaj popchnął naprzód wó- [zek ze starym księciem do sali, a całe towarzystwo

pośpieszyło za nim.

T u M arek ujrzał coś, co przeszło w szelkie jego oczekiw ania.

Coś jasnego, błyszczącego, pryskającego niezli­

czoną ilością iskier różnokolorowych ukazało się roz-

27

(28)

szerzonym źrenicom. W idział jakieś kule złote, nie złote, czerwone, nie czerwone, K olory tęczy w irow ały n a zielonem tle jakiegoś nadziem skiego drzew ka, k tó ­ re rodziło i złote orzechy i m ałe rum iane jabłuszka i pierniki i Bóg wie nie co jeszcze. Ja k ie ś nitki zło­

tych i srebrnych pajęczyn, jakieś niezliczone girlandy różnobarw nych łańcuszków z papieru zasnuw ały b a­

jeczną siecią to nadprzyrodzone zjawisko. W koło p a ­ chniał topiony wosk i balsam sosny, coś grało p rze ­ piękną m elodję, u p ajająco brzęczały jakieś harfy eol­

skie, a m ałe usteczka już bardziej się rozdziaw ić nie były w stanie.

— Nabok! — ktoś krzyknął rozkazującym to­

nem i odsunął M arka kijem z gumową skówką, troskli­

we ręce pociągnęły go wbok tak silnie, że o mało co się nie przew rócił, czuł się objętym troskliwemi rękom a m atki; w tem m iejscu, gdzie stał przed chwilą, u jrz a ł sunącą naprzód groźnie sterczącą nogę, owiniętą bandażam i, potem jakieś spuściste, k rza ­ czaste brwi i wąsy, jakieś koła o gumowych obrę­

czach... Czuł, że nieznane niebezpieczeństwo go omi­

nęło. Ten cały apokaliptyczny w ehikuł popychał lo­

kaj, Jan...

T eraz w szystko ucichło; słychać było tylko groź­

ny głos, który w ołał po kolei A dolfka, H alę i ogłaszał uroczyście ofiarowywane im prezenty. M arek słyszał to wszystko nie słuchając, gdyż teraz uwagę jego za­

p rzą tn ął kom pletnie cudowny anioł o białych skrzyd­

łach, k tóry usadow ił się wygodnie na najw yżej ster­

czącej gałązce choiny. Anioł, zdaje się, zauważył M arka, w patrzonego w niego, gdyż najw yraźniej ży­

czliwie i słodko uśm iechnął się i praw ie poruszył skrzydłam i, aż świeczka jed n a od podm uchu pochy­

liła swój płomyk.

— To dla tego małego rządcy — ktoś tam znów mówił — Hala, daj temu małemu chłopczykowi.

(29)

O dziwo!

Anioł z choinki zbliżył się do M arka z tym sa­

mym życzliwym uśmiechem na różow iutkiej buzi, w niebieskiej sukieneczce z tem i samemi złotem i k ę­

dziorkami, dyndającem i się koło cudnej twarzyczki.

M ałe anielskie rączki coś mu podaw ały, ale nie śmiał ręki po to coś wyciągnąć, usłyszał głosik, jak dzwo­

neczek;

— Niech ma, to dla niego,,.

Dopiero m am a jego w ytłom aczyła mu, że to dla niego, żeby w ziął i u ją ł coś w swe w ątłe ręce jakieś pudełko zapakow ane w szary papier, jakąś blaszaną zabawkę i coś kudłatego, a bardzo dziwnego. G dy z zabaw ek przeniósł w zrok na anioła, ten już znikł, więc spojrzał M arek na czubek choinki: aniołek już tam był zpowrotem i uśm iechnął się, jak przed chwilą,

M arek był jak w malignie. Nie odczuwał ani r a ­ dości, ani uciechy, tylko bezbrzeżne zdziwienie i tro ­ chę przestrachu.

Obecni całow ali się, dziękowali sobie wzajem nie za prezenty gwiazdkowe, a on stał i. p atrzał, nie zd a­

jąc sobie już spraw y z tego gdzie jest, skąd się tu wziął i co tu się wogóle dzieje.

Znów zabrzm iały tony jakby harfy, na k tó rej M a­

rek w lecie słyszał g rającą czeszkę, w ęd ru jącą po wsiach; bardzo mu się ta m uzyka podobała.

Ja k a ś pani napchała mu w kieszonki bakalji, mam a w łożyła mu coś w ybornego do buzi, ale nie um iał się zmusić do gryzienia tej słodyczy i trw a ł ta k w sw em bezbrzeżnem zadziw ieniu.

Chór głosów w pew nym m om encie zaw ołał z sza­

cunkiem „D obranoc, dobranoc" i znów M arek w idział sterczącą nogę, k tó ra p rzejech ała obok niego w raz z w ózkiem i lokajem za nim. W tej chwili d ał się w salonie słyszeć przeraźliw y szczenięcy skow yt.

W szystkich oczy zw róciły się w stro n ę starszego ja­

(30)

śnie pana, k tó ry nie n a ż a rty iry to w ał się, że w pusz­

czono do salonu jakiegoś psa przybłędę, n a którego w łaśnie J a n w ózkiem najechał. S łużba się ruszyła żwawo, ktoś ko p n ął pieska, aż z piskiem rozpaczli­

wym jak k łęb e k b aw ełny w ykulgał się do drugiego pokoju, a tam słychać było, jak ktoś ściśnięciem d ło ­ ni tłum ił rozpaczliw y skow yt Klam ki. Zdziwiono się, sk ąd b y się mógł wziąć nieznany tu piesek,

— Zdaje mi się, że to nasz p iesek — zauw ażyła pani F iu k a lsk a — nie m am pojęcia, jak on się tu do­

stał. M ożeś ty M arku przyniósł go ze sobą? — spy­

ta ła synka. A le on był ta k tem zdarzeniem p rze ra żo ­ ny, że w y p arł się w szelkiej w spólności z K lam ką w żyw e oczy. M łodszy książę robił gorzkie w ym ów ki służbie, k tó ra się> sum itow ała, jak mogła.

K sięstw o byli bardzo niezadow oleni, że te n u ro ­ czysty w ieczór nie mógł się obyć bez w yprow adzenia starego księcia z równowagi.

T ej nocy M arek spał b ardzo niedobrze. Budził się, m ajaczył, a m am a p a rę razy m usiała doń w staw ać.

W idział we śnie bajeczną choinkę, uśm iechają­

cego się doń cudnego aniołka, słyszał jakąś nieziem ­ ską muzykę... W tem te rojenia przeszył przykry sko­

w yt K lam ki i M arek zerw ał się i usiadł na łóżeczku, R ozpłakał się. M atka długi czas nie m ogła go uspo­

koić, ani dowiedzieć się przyczyny jego niepokoju.

S ta ra ła się go zabawić dużym niedźw iedziem , puszcza­

ła mu na podłodze nakręcany powóz z końmi, ro zsta­

w iała całe gospodarstwo: baranki, krowy, domki, drzew ka, ludzi... nic nie pomogło. Zmęczony płaczem wreszcie zasnął.

(31)

Pierw szy raz M arek uczuł w tedy ból w yrzutów sumienia: w yparł się był Klamki, tego tak mu odda­

nego przyjaciela; skłam ał, udał, że go nie zna... tam...

w tym strasznym pałacu, gdzie w praw dzie jest anio­

łek z nieba, ale też i ten straszny starzec ze swą gro­

źnie sterczącą olbrzym ią nogą,

IV.

K iedyś m am a w lecie wzięła ze sobą M arka do obory, była to dla niego radość nielada. W szystkie prawie krow y znał on z nazwiska, gdyż często tow a­

rzyszył pastuchowi, gdy ten w yganiał stado na p a­

stwisko, to też tak a w izyta w oborze przedstaw iała dla niego specjalny interes. W iedział on, k tó rą kro­

wę można wziąć bez obawy za ogon, a k tó ra znów da się raczej złapać za rogi, k tó ra bodzie, k tó ra kopie.

Znał je na pam ięć te Łyse, Czerwone, Bodziary, Ogo­

niaste i w szystkie inne.

Tym razem , gdy przyszedł do obory z m am ą, za­

stał tam śliczną dziewczynkę z francuzką. S tarsza od Marka dziewczynka, ujrzaw szy Fiukałską z synkiem, podbiegła śmiało do nich, podała rączkę pani, a M arka .pogłaskała protekcjonalnie pod brodę, zagadaw szy do

swej guw ernantki:

— Quel joli garęon,

M arek w praw dzie nie zrozum iał jej szczebiotu, ale porządnie się zażenował.

W parę m inut księżniczka i syn rządcy byli w n a j­

lepszej komitywie. Chłopiec sta ra ł się księżniczce

!

aimponować swojem otrzaskaniem się z oborą i jej ueszkankami.

Opow iadał jej swą dziecinną gwarą, głęboko 'zdychając po każdym niemal w yrazie, jak któ ra kro- 'a się nazywa, w co k tó ra kiedy wlazła* ta graniasta

31

i

(32)

w groch, a tam ta czarna w owies, a ten znów m ały by­

czek w koniczynkę i m ało co nie pękł,

-— Takie bzucho miał.,. — pokazyw ał rączkam i M arek.

M arek, p atrząc na Halę, odnosił wrażenie, że tę m ałą panienkę już dawniej w idział i w p rz e w a c h m iędzy jednem zdaniem a drugiem usiłow ał sobie przypom nieć, gdzie to on w idział już te różowe po­

liczki, te duże niebieskie oczki i te m isterne loczki blond koło ślicznej buzi.

W e śnie?

No tak, we śnie także, ale przedtem ...

Acha, już wie. Tę dziewczynkę w idział na czub­

ku choinki, tylko, że w tedy m iała gwiazdkę na czole, a u ram ion skrzydełka,

Tak, tak, to od niej M arek m a kudłatego nie­

dźw iadka, nakręcany powóz z końmi oraz „gospodar­

stw o".

W

pewnym momencie sp y tał księżniczki, czy umie teraz w łazić na w ierzchołki drzew. H ala nie zrozum iała z początku jego pytania, a gdy powtórzył, zaczerw ieniw szy się po uszy, swoje dzikie pytanie, ona w ybuchnęła srebrzystym śmiechem i pobiegła do francuzki, któ ra rozm aw iała z Fiukalską, aby jej oświadczyć, iż le p etit est am üsant, że p y ta jej, czy umie łazić po drzewach,,.

Obie panie roześm iały się, a H ala w róciła do swego tow arzysza.

T eraz M arek się trochę zaciął. Zapew ne był ura­

żony, że się z niego wyśmiewano i że H ala złam ała ich dziecięcą solidarność, w tajem niczając starszych w ich pryw atne dziecinne rozpraw y.

P ani Fiukalska z francuzką zatopiły się w ińte-/

resu jącą ich żywo rozmowę, Pierw sza, zanim wyszła 1 zam ąż za rządcę, b yła guw ernantką u księstw a i uczy : ła, a raczej baw iła więcej jako bona A dolfka. D zieli­

(33)

ły się więc spostrzeżeniam i nad całym domem książąt T eschen-Cieszyńskich,

M ałe nieporozum ienie m iędzy dziećmi czas, ten najlepszy lekarz ran sercowych, w krótce załagodził i zabliźnił. N a co czas u starszych zużyw a miesiące lub lata, na to u dzieci zaledwie kw adranse lub minuty.

H ala p y tała M arka, czy nie popsuł tych zabawek, które mu na gwiazdkę w ręczyła, ale on odparł, że za­

bawek tych wolno mu dotykać tylko w wyjątkow o uroczyste dni i to w obecności mamy, że więc są całe i niezepsute. H ala z pew ną chełpliw ością zaznaczała różnicę m iędzy nimi dwojgiem, nadm ieniając, że z tych zabawek, które ona i jej b rat dostali na choin­

kę, ani śladu już niema, a na ich m iejsce już całą furę innych dostali od czasu Bożego Narodzenia.'

Czy M arek uczuł tendencję powiedzenia Hali, czy też tylko instynktem wiedziony, ale w głębi swej dziecinnej duszyczki pożałow ał swej szczerości wo­

bec dumnej panienki i zaraz odparow ał to cięcie flo­

retu m ałej arystokratki, mówiąc, że wogółe niebardzo lubi się bawić tem i zabawkami, niby że one mu nie imponują, gdyż m a wiele innych rozryw ek nierównie ciekawszych od powozu nakręcanego, lub „gospo­

darstwa“ .

H alę zainteresow ało to, co taki m alec będący stale poza ich pałacem , ma do zabawy, a czego znów ona z A dolfkiem nigdy nie w idziała lub nie do­

świadczała.

A więc, w yciągając swą m aleńką dłoń do cie- laczka, k tóry z satysfakcją lizał swym szorstkim ję­

zykiem jej delikatną rączkę, sta ra ła się wyrozumieć rozkosze zabaw, o których jej teraz pap lał Marcio, i a które dla niej, jak m niem ała, były niedostępne a nie- . zmiernie ponętne, jako owoc zakazany,

0 tak, czyż to nie rozkosz móc zdjąć trzewiki

3 Z dziejów tęsk n o ty , 3 3

(34)

i pończoszki, a potem bosemi nogami miesić czarne, i lepkie błoto?

Albo bez pomocy sztucznych klocków, lecz w ła­

snym przem ysłem z patyczków, kamiuszczków i ce­

gieł budow ać domy, stodoły, pałace,,,

H ala nie m a pojęcia, o ile lepsza do zabawy, jest ( krów ka zrobiona z zielonego jabłka, znalezionego pod j

jabłonką, z czterem a kołeczkami weń powtykanem i od I krówki zrobionej z drzewa, pom alowanej olejno i przylepionej do deszczułki.

T aką krowę bezkarnie można popsuć, m ożna jej j każdą nogę zosobna lub wszystkie razem wyrwać, i połam ać i ani pół klapsa się za to nie dostanie.,.

Z resztą M arek choć m niejszy od H ali nie samą tylko zabaw ą żyje,.,, on czasem pracuje...

H ala z niedow ierzaniem sp ojrzała na malca, wy- f jęła chusteczkę od nosa i starannie w ycierałti swą dłoń poślinioną językiem cielaka; zaciekawiło ją mocno, co j za pracą może się zajm ować taki brzdąc, comme celui-si. W idząc jednak w M arciu już nie ta k zwy- f kłego chłopca jak np. A dolfek, lub inne dzieci z ich sfery, gotową była uw ierzyć w pracow itość Marcia, oraz w użyteczność jego pracy.

— Cóż ty masz za robotę? — sp y tała go z za­

interesow aniem .

— Ba, — odrzekł zapytany z pew ną pychą; | instynktow nie przeczuł, że już zainteresow ał pannę swą m ałą osobą.

— No więc?... nagliła H ala, ciekawa tajemnic

życia poza pałacowego. ,

— Różnie pracuję. Jeżd ż ę z parobkam i po zbo­

że i konie mogę potrzym ać, ja k oni odchodzą na chwi­

lę od wozu,

— A jeszcze?

— Zam iatam liście w ogródku naszym, J a nawet pielić umiem.

(35)

To ostatnie najw ięcej zaimponowało księżniczce, gdyż nie zrozum iała, co znaczy „pielić“, a zaw ahała się zapytać go o to, ponieważ w styd jej było, iż on 0 tyle od niej m niejszy, zna w yrazy, których ona zna­

czenia nie rozumie. Nic dziwnego, że pielenie w ydało jej się czemciś bardzo trudnem . Cóżby ona d ała za- ito, aby choć jeden dzieii móc spędzić bez opieki fran- jcuzki w tym ogródku, gdzie m ożna błoto rozrabiać, ile idusża tylko zapragnie, gdzie krowy robi się z zielo- pych jabłek i patyczków, gdzie m ałe dzieci p racują 1 nawet um ieją „pielić“,..

Tak. Dziedzina ta w ydała jej się krainą bajki, a Marcio jeżeli nie samym czarodziejem , to w każdym razie przynajm niej synem lub może jego jakim dale­

kim krewnym.

Przykro H ali było rozstać się z nowym znajo- piym, to też, gdy usłyszała głos bony, w ołającej ją ku [wyjściu, odpow iedziała, że zaraz idzie, lecz ociągała się ze spełnieniem polecenia francuzki i powoli szła środkiem obory, prow adząc za rączkę M arcia, przy­

stając jednak przy niektórych przedstaw icielkach ho­

lenderskiej rasy. Jed n a, zwłaszcza, krow a zwróciła jej uwagę,

[ — Ta się dopiero objadła — zauw ażyła, stając

>rzed krową o wielkim kałdunie i nabrzm iałych wy- nionach.

— Ona się nazyw a K rasula, — rzekł M arek i do­

lał; ta krowa się niedługo ocieli.

Ta uw aga m alca niewiele ją objaśniła, lecz i tym jazem nie uw ażała ża stosowne takiego bąka pytać P znaczenie słowa „ocielić się". Z apam iętała sobie tylko ten wyraz, postanaw iając się dowiedzieć o jego

»aczeniu od kogoś ze starszych.

M arek ani m yślał i nigdy się nie dow iedział jaki ilbrżymi w pływ w yw arła K rasula, oczywiście mimo

*'oli, na jego losy. Dzieci rozstały się z uczuciem za­

35

(36)

w iązanej przyjaźni. Chłopiec, który z początku byl onieśmielony tow arzystw em jaśnie panienki, czuł, żi w ziął n a d nią górę i że jej zaimponował. Ona zaś k tó ra zbliżała się doń z bezwzgłędnem uczuciem wyż szóści, starszeństw a, k tó ra na powitanie pogłaskali M arka protekcjonalnie pod brodę, zachow ała w głęb swej duszyczki poczucie poddania się jaźni tego mai ca i ubóstw a wobec niego swojego św iatopoglądu.

M arek potem często m yślał o Hali, porównywa ją najczęściej z tow arzyszam i i tow arzyszkam i swycl zabaw zwykłych, z dziećmi parobków, lokai i trzeb przyznać, że porów nania te niezupełnie w ypadały Di korzyść księżniczki.

Cóż tak a ? Nic nie wie, nic nie rozumie. Pewi»

wolniej naw et od M arka biega, choć jest większa.

P a rę dni upłynęło od czasu spotkania się dziec w oborze, gdy M arek przez szparę w parkanie zauwa żył spacerującą w książęcym p arku francuzkę z gu w ernerem , a przed nimi pchającą wózek z lalką, mai Halę. Dwoje pedagogów doszedłszy na parę krokćn do parkanu, zawrócili w aleję, prow adzącą do pałacu nie zwróciwszy snać uwagi, iż powierzona opiece bon H ala została na chwilę w tyle, z a ję ta prawdopo dobnie uspokajaniem rozkapryszonej lalki.

M arkowi serce żywiej zabiło i bez nam ysłu sy knął na księżniczkę przez szparę w parkanie w tei sposób, jak to nieraz jego ojciec naw oływ ał parobków

H ala się rozejrzała na w szystkie strony swem olbrzymiemi oczami,

M arek znów syknął, a potem szeptem zawoła ją po imieniu.

H ala podeszła do szpary w płocie.

Zerknęła jednem okiem i spytała:

— Kto to?

— To ja, Marcio, co tó w oborze był z man«

swoją, — o d parł chłopak.

(37)

— Acha,., — uradow ała się Hala. Ach jakżeby chciała choć na chwilę znaleźć się w tym m ałym ogródku, który był tem zaczarow anem królestw em Marcia od rządców,

— W ejdź tu do mnie, do parku! — zapropo­

nowała.

— Ba, ale jak.

Okazało się, że deski były przybite od strony Marka i chociaż w łaśnie ta jedna ru szała się jak k la ­ wisz fortepianu, ale oderw ać jej od tam tej strony było niepodobieństwem. Ba, gdyby M arek był z przeciwnej strony, to popchnąw szy porządnie deskę, umożliwiłby tak nieznacznej objętości osóbce jak jego, lub jego to­

warzyszki przejście z jednej strony parkanu na drugą.

— T rzeba z tam tej strony mocno pchać tę de- , skę... — zawyrokował, nie śmiąc księżniczkę tykać.

H ala i ta k zrozum iała, że była to z jego strony delikatna propozycja wzięcia udziału w przestępstw ie przewidzianem pałacow ym kodeksem karnym dla nie- i grzecznych dzieci i nie nam yślając się ani chwili, pchnęła deskę i przez utw orzoną w ten sposób szcze­

linę zręcznie przecisnęła się do ogródka.

Chwilkę p atrzy li na siebie, jakby b ad ając się na

■ nowym gruncie, ale w net księżniczka przerw ała ińil- czenie:

— No, gdzież masz to błoto, gdzie są krowy z ja ­ błek, gdzie budynki swojej roboty, nie ze sklepu z za­

bawkami?

— To w szystko m ożna zrobić, ale nie zaraz... — odpowiedział M arek.

H ala skrzyw iła się na tę jego odpowiedź, a potem rozejrzała się po szczupłym ogródku.

— J a k tu ciasno... — zauw ażyła, Żebyś zoba­

czył nasz ogród...

— Oho, tam jest jeszcze więcej m iejsca, — od-

•parł chłopiec.

37

Cytaty

Powiązane dokumenty

I przez cały czas bardzo uważam, dokładnie nasłuchując, co się dzieje wokół mnie.. Muszę bardzo uważnie słuchać, ponieważ nie mam zbyt dobrego

Więc teraz cieszyłem się, bo pokażę Gotfrydowi, że nie on jeden może dostawać fajne prezenty.. […] I poszliśmy do jadalni Gotfryda- wielkiej jak

Pojawia się jeszcze adres przy ulicy Małeckiego nr 6 25 , z Noa Lissą jako właścicielem mieszkania, gdzie zameldowana była babcia Zofii Lissy – Gizela (Gitela) Buch, czyli

Wykaz zawiera 260 nazw geograficznych z obszaru Chorwacji, w tym 36 egzonimów. Oznacza to, iż nie obejmuje całości toponimów, z jakimi zetknie się prawdopodobnie tłumacz

 podać cechy prądu przemiennego wykorzystywanego w sieci energetycznej Zrobić notatkę: ( uzupełnić kartę pracy nr 6 lub przepisać do zeszytu). Jeśli chcecie możecie się

Święto Pracy zostało ustanowione w 1889 roku przez II Międzynarodówkę (Międzynarodowe Stowarzyszenie Robotników) w Paryżu, dla upamiętnienia wydarzeń, które

To, co zwykło się nazywać „mariwodażem&#34;, jest w istocie formą humanizacji miłości,. która pragnie jak najdalej odv.,:lec i tym samym złagodzić

Jaka jest skala problemu bez- domności zwierząt w gminie Kozienice, skąd właściwie biorą się te zwierzęta.. Czy można po- wiedzieć, że za każdym przypad- kiem takiego