WPOPRZEK SYBIRU
D O B R E K S I Ą Ż K I D L A M Ł O D Z I E Ż Y
SERJA DRUGA
REDAKTORKA
I WYDAWCZYNI J. MORTKOWICZOWA a d m i n i s t r a c j a: t-w o w y d a w n i c z e W A R S Z A W A M A Z O W I E C K A 12 T E L E F O N 244-14
TADEUSZ DYBCZYŃSKI
W P O P R Z E K S Y B I R U
POWIEŚĆ PODRÓŻNICZA
r
** •, M C M X X V I 1 I W A R S Z A W A K R A K Ó W W Y D A W N I C T W O J. M O R T K O W I C Z A
N A K Ł A D T - W A W Y D A W N I C Z E G O W W A R S Z A W I E
iSXHo
d r u k a r n ia n a u k o w a t w a w y d a w n ic z e g o w w a r s z a w i e RYNEK STAREGO MIASTA 11
^ ¡¿UW
SŁOWO WSTĘPNE
Autor niniejszej pomieści bawił w 1915 — 1911 r. jako zesłaniec polityczni) w kraju Nary niskim, potem w Tomsku na Syberji, skąd go uwolniła dopiero rewolucja, obala
jąca carat i wkrótce sama obalona przez bolszewizm. Oderwany przemocą od Ojczy
zny, której zręby niepodległości w tym cza
sie wykuwała ofiarna krew jej synów i kom binacje polityczne światowych potęg, tęsknił za Nią, nie mogąc wrócić, myślą tylko bie
gnąc ku Niej szlakiem, scharakteryzowanym w powieści, której treść, wysnuta zresztą z fantazji, oparta jest na istotnym fakcie aresztowań i wysyłki z kraju polskiej mło
dzieży harcerskiej przez Moskali, opuszczają
cych wówczas już na zawsze naszą stolicę.
Autor pragnął w powieści przedstawić trudy życia więziennego, których zaznawał przez pół
tora roku, zanim był etapem zesłany w tajgi
Sybiru, — cechy samego etapu a, dalej— przy
rodę i życie w tym wielkim, mroźnym i niego
ścinnym kraju, co stał się mogiłą tylu ty
sięcy naszych rodaków przez półłorawiekowy okres naszej podległości wschodniemu barba
rzyńskiemu zaborcy.
Dziełko to, pisane w swoim czasie z współ
czucia dla owej młodzieży harcerskiej, uwię
zionej bez racji i celu, za to jedynie, że czuła się polską i w przełomowej chwili dla Ojczyzny pragnęła oddać Jej wszystko, co miała najdroższego, bo życie własne, niechaj poświęcone też będzie owej młodzieży.
Młodsze, późniejsze pokolenia — w boha
terach tej powieści mieć będą wierny obraz ducha i cząstki żywota owych harcerzy.
Tłem zaś będzie daleka i obca a olbrzymia kraina, która, choć trwogą przejmowała na
szych ojców i dziadów, żadnemu z ich po
kolenia nic pozostawała jednak obcą, bo tak, ja k i autor, — wbrew swej woli znajdowali się w niej na dłużej lub krócej zesłani i byli w niej trawieni ogniem tęsknoty za Polską...
Autor
Warszawa 26.XI 1925.
I
W WIĘZIENNEJ CELI W ieczór się zbliżał.
W niewielkiej ciemnej celi o zakratow anem okienku, tak wysoko umieszczonem, że wspiąć się doń nie było można, na narach, zajmujących połow ę całej przestrzeni, siedziało w milczeniu dw óch chłopców, trzeci zaś przechadzał się n er
wowo, co pięć kroków zaw racając skutkiem cias
noty. Okute drzw i z m aleńkim otw orkiem , przez któiy często na chłopców spoglądał dozorca z ko
rytarza, zaryglowane były grubem i żelaznemi szta
bam i i zam knięte na olbrzym ią kłódkę.
Poprzez umieszczone wysoko nad drzw iam i rów nież szczelnie zakratow ane okienko m dłe świa
tło słabo świecącej lam pki rzucało bladaw e smugi na sufit.
Niezmiernie ponuro było w tym więzien
nym kącie, jeszcze bardziej ponuro w duszach chłopców.
W yrw ani niespodzianie ze swych dom ów, od rodziców i najbliższych, w ow ą pam iętną noc, gdy przed opuszczeniem W arszawy przez Moskala
3
„ochrana“ m asam i aresztow ała młodzież szkolną i pędziła w głąb Kosji, — znaleźli się oto w ser
cu tego kraju, w tysiącocerkiewnej Moskwie.
Już od dwóch miesięcy siedzą w tej celi, nie wiedząc, co się z nim i stanie. Nikt ich nie wzy
wa dotąd na śledztwo, nikt nie powiada, czego chce od nich, za co więzi. Ta niepew ność co do najbliższej naw et chw ili, to uczucie, że się jest gnębionym za to chyba tylko, że się było harce
rzem polskim, — męczy chłopców strasznie. Ze sm utku, zresztą od niewygód i głodu, zm izernieli, rozdenerw ow ali się bardzo. Gdyby nie to, że są harcerzam i, dopraw dy, trudnoby im było pano
wać nad sobą dłużej i nie poddać się zupełnemu zw ątpieniu i rozpaczy.
Przechadzający się przystanął nagle i rzekł:
— W iecie: ja myślę, że nas chyba wkrótce u w o ln ią... Nie w zywają tak długo na b a d an ia ...
N iepodobna też przecie, żeby się o nas nikt nie upom inał, nikt się nie starał.
Milczenie było odpowiedzią na te słowa. Przy
gnębieni koledzy nie m ieli co odpowiedzieć.
Stefan Tęczyński popatrzył na nich przez chwilę, ale widząc, że napróżno czeka na odpowiedź, znów rozpoczął przyspieszonym krokiem swoją w ędrów kę po celi, pogwizdując tylko zcicha znaną Mickie
wiczowską pieśń:
Nie dbam, jaka spadnie kara:
Mina, Sybir czy kajdany, Zawsze ja, wierny poddany —
Pracować będę dla cara. . .
Był z nich wszystkich najpoważniejszym i je
dnym ze starszych, ho plutonow ym w drużynie harcerskiej, do której w spólnie należeli, nie pod
daw ał się też sm utkow i tak bardzo, najmniej czarno patrzał w najbtiższą przyszłość. Zaczynał szesnasty rok życia, będąc uczniem szóstej klasy jednego z pryw atnych gimnazjów warszaw skich.
W zrostu dość słusznego, silnej budow y i zdrow ia, blond włosów i niebieskich myślących oczu o ła
godnym wyrazie.
Myśl jego teraz przeniosła się daleko.
Na zachód — ku W arszawie, gdzie zostali jego rodzice, zrozpaczeni losem, jaki go spotkał, na wschód, — w głąb tajg sybirskich, gdzie w jednej z odludnych a dalekich miejscowości Narym skie- go kraju*) przebyw ał już przeszło od połowy roku zesłany tam na pięcioletni pobyt starszy b rat jego rodzony, Tadeusz.
— Ja tam zupełnie straciłem nadzieję! — po długiem milczeniu odezwał się młodszy z siedzą
cych, chłopiec lat czternastu zaledwie, choć w zrostem niemal dorów nyw ujący Stefanowi, a z w y
glądu zdradzający żywe usposobienie.
— Czemu to, Kaziu?! — zapytał Stefan, przy
stając.
Kazio Sobieniecki nic nie odpow iedział, po
w stał tylko z nary, gładząc swą ciem naw ą czupry
nę i rów nież zaczął się przechadzać.
*) Kraj Narymski zajmuje całą północną część olbrzy
miego powiatu Tomskiego, po obydwu stronach Obi.
5
Czyś i ty także zw ątpił we wszystko? — zapytał po chw ili Stefan, zw racając się do trze
ciego.
Ja tam myślę tylko o tern, czyby stąd nie udało się w jakiś sposób zwiać — odpow iedział pocichu zapytany Staś Krauze, tak się bow iem nazywał, kolega szkolny Kazika, chłopiec drobnej budow y, wątły napozór, nieco tylko młodszy od Tęczyńskiego, innego niż Kazio usposobienia, po
wolniejszy, za to w ytrw alszy, zam iłowany przy
rodnik, am ator wojskowości, m yśliw stwa i podróży.
Na te słowa Staszka Stefan i Kazik przystanęli na chwilę. Pomysł Krauzego podobał im się.
— Tak myślisz? — zapytał Kazik.
W arto nad tem pomyśleć! — odrzekł Stefek.
— Myślę nad tem od dnia, w którym zna
leźliśmy się tu! — pow iedział Staszek, — ale nie mogę dotąd obmyśleć sposobu...
— Tak, to trudna spraw a — potw ierdził Stefan.
— Może się jednak coś w y m y śli... — w trącił Kazik, przechodząc ze stanu przygnębienia, w ja
kim się przed chw ilą znajdował, ku otusze i radości.
— A więc myślmy o tem wszyscy trzej! — rzekł Stefek.
I znów celę zaległa cisza, przeryw ana m iaro
wym stukotem trzech chodzących przyjaciół, echem zw olna spacerującego po korytarzu dyżur
nego dozorcy więziennego, skrzypieniem gdzieś w oddali otw ieranych drzwi.
Noc jednak w końcu zwyciężyła.
Znużeni myśleniem i chodzeniem chłopcy rzucili
się o północy na gołe nary, przykryw ając własne- mi paltami, oparłszy głowy na im prow izow anych ze zdjętych bluz poduszkach. Brudnych w ięzien
nych sienników, pełnych robactw a, od pierwsze
go dnia woleli wcale nie uży w ać...
Obudził ich nie świt, lecz zwykła ranna cere- monja dozorcy, zmuszającego porządkow ać celę, dostarczającego wody gorącej na herbatę, pytają
cego się wreszcie, co w danym dniu kupić do jedzenia za przypadające pieniądze.
Zbliżyło się południe.
W celi było duszno. Otwarte okienko niewiele odświeżało pow ietrze, chłopcy pocieszali się tyl
ko, że po obiedzie, t. j. gdy minie południe, w ol
no im będzie pójść na godzinę pospacerow ać po więziennem podwórzu. Ze spaceram i temi, odby- wanem i w każdy pogodny dzień, wiązali zresztą nadzieję ucieczki, bo o w yrw aniu się z celi bez
pośrednio nie mogło być mowy.
Zaskrzypiał też wkońcu klucz w kłódce, zam y
kającej celę chłopców i otw arły się drzwi. Myśleli że iść m ają na spacer.
Zobaczyli jednak wykraczającego otyłego o zwie- rzęcem praw ie spojrzeniu starszego dozorcę z ja
kimś. papierem w ręku.
Zdziwieni — spojrzeli na siebie... Serca im sil
niej zabiły.
Dozorca głosem rozkazującym, odczytawszy ich nazwiska, polecił zabrać wszystkie rzeczy i iść za sobą. Zdumienie, połączone z radością, a zarazem obawą, ogarnęło przyjaciół.
7
Gorączkowo rzucili się do rozłożonych na na
rach swych ubrań i różnych drobiazgów, zwinęli je m om entalnie w węzełki i, zarzuciwszy na plecy palta, bez słowa, ostatni raz rzuciwszy okiem na celę, z którą, zdawało się, że się już zrośli, — w y
szli z dozorcą na korytarz, zeszli po schodach na dół, wreszcie znaleźli się w kancelarji więzienia przed biurkiem naczelnika.
Naczelnik popatrzył na nich przez chwilę, a potem, biorąc do ręki jakiś papier, odczytał za
rządzenie gubernatorskie, mocą którego, m ieli wszyscy trzej udać się na zesłanie do kraju Na- rymskiego. Dodał, że właśnie za chw ilę etap od
chodzi, nie będą więc długo czekali. Nadmienił przytem , że czeka ich pew na m iła niespodzianka...
Odczytanie tego w yroku w yw ołało dziwne uczu
cia w duszy chłopców. W szystkim jakby ulżyło, bo dowiedzieli się nareszcie, co ich czeka. O ze
słaniu na Sybir m ieli przecie jakie takie pojęcie.
Ale każdego z nich lęk zarazem ogarniał, gdy uprzytom nili sobie, że pojadą słynnym „etapem “!...
Kazik, gorący, trząsł się w prost ze wzruszenia.
Staszek uśm iechał się z filozoficznym spokojem.
Stefka pochłonęła myśl spotkania się z bratem który też „adm inistracyjnie“ zesłany został już daw niej na Sybir, przesiedziawszy pierw ej pod śledztwem półtora roku w więzieniu. Gdy po
łączą się tam , — o, — wtedy potrafią dać sobie radę: przebiedują jakiś czas, ale wkońcu muszą uciec! Przecież łatw iej stam tąd, niż z w ięzienia...
Po chw ili w yprow adzono chłopców na podw ó
rze. Stało tam już ze dwadzieścia osób. Starsi i młodsi, mężczyźni i kobiety, — wszyscy, znać, że nie miejscowi. Dźwięki ich mowy przekonały zresztą chłopców wkrótce, że mają przed sobą przeważnie rodaków.
W tej zbitej gromadce, którą otaczało kilku
nastu zdaleka rozstaw ionych konwojujących żoł
nierzy z karabinam i, zauważyć było można wśród kilkorga niewiast, dwie kilkunastoletnie dziew czynki dużo lepiej odziane. Ledwie Kazik rzucił okiem w tę stronę, w ydał okrzyk i, w yrw aw szy się z pośród zdum ionych kolegów, rzucił się ku owym dziewczynkom.
W jednej z nich poznał swą o rok starszą siostrzyczkę Jadzię, rów nież harcerkę, którą w i
dać po nim w krótce rów nież aresztow ano, a on do tej pory o tem w cale nie wiedział, z tajem ni
czej zaś zapowiedzi naczelnika więzienia trudno było czegoś podobnego się domyślić.
Zbiedzona nieszczęściem dziewczynka, wzrostem dorów nyw ująca Kazikowi i bardzo do niego po
dobna, z nieco starszą przyjaciółką swą Zosią Mirską stała między kobietam i. W biegnącym ku niej chłopcu, odrazu poznała brata. Nim zdołała jednak wyrzec bodaj słowo, Kazik przypadł już do niej i ściskając pytał:
— Jadziuniu! I ty tutaj?! Więc i ciebie za
b rali?! !
Zrobiło się na chwilę zamieszanie w grom ad
ce. W ięźniowie otoczyli kołem parę rodzeństw a, ale konwój nie pozw olił na dłuższe gawędy. Usta
9
wiono wszystkich w szeregi, i za chwilę w ypro
wadzono poza m ury więzienia.
Jadzi z przyjaciółką nie pozwolono iść razem z chłopcam i. Musiały podążać obok kobiet w osta
tnich czwórkach „etapu“. Serca im tylko rad o w ały się teraz, że nie same z obcymi idą w kraj daleki, lecz, że oto jedna spotkała brata, a obie- dwie w chłopcach — druhach mają bezwątpienia obrońców i opiekunów.
Kazik nie posiadał się z radości. Staś rozglą
d ał się uważnie okiem podróżnika. Stefek się za
dum ał. Patrzył też na miasto. Budziło ono w nim smętne refleksje. Oto gród ten składał ongiś hołd królow i naszemu, oddał mu swe klucze, królew i
cza na tron swój zawezwał. A dziś... Prócz tych myśli nasuw ała się Stefkowi inna jeszcze: jak ma on, jako starszy, jako kierow nik przygodnego za
stępu harcerzy w tych szczególniejszych w aru n kach roztoczyć należytą opiekę nad swym i m łod
szymi druham i i d ru h n am i? Obawiał się jedne
go najbardziej: rozłączenia. W iedział też, że zwłaszcza dziewczynki będą w drodze narażone na wiele niebezpieczeństw i nieprzyjemności.
Przechodnie na ulicy, jakkolw iek przyzwycza
jeni już do w idoku ludzi, pędzonych przez miasto w asyście konwoju wojskowego, staw ali zdum ieni i długo patrzyli za grom adką, w śród której obecność pięciorga młodzieży rzucała się jaskra
wo w oczy i jakby w ołała o pomstę do nieba, bo znać byto z w yrazu ich tw arzy w ynędzniałych przez niedolę, lecz tem więcej uszlachetnionych,
że to nie zbrodniarze, nie w yrzutki społeczeństwa, lecz młodzi bojownicy idei, których już niem ało przez Moskwę na Sybir z Polski przepędzono; że to praw i i godni potom kow ie tych, co ongiś w al
czyli orężnie, na sztandarach swych z Białym Orłem mając wyszyte pam iętne słow a: „za naszą wolność i waszą!“
II
NA WYGNANIU
W dalekich głębiach tajgi, mniej więcej o pół tysiąca kilom etrów na północ od m iasta Tomska w Syherji, nad brzegam i przepływającej w głębo
kim jarze niewielkiej rzeczki Ponigadki, dopływ u potężnej Obi, o dw a niespełna kilom etry od tej ostatniej rzeki leży, z jednej strony pierw otnym nieprzebytym borem , z drugiej niezm ierzonem praw ie dla oka pustkowiem okolona, dość znacz
na wieś, zwana w języku pierw otnej ludności miejscowej, Ostjaków, — Kargasok, co ma ozna
czać „niedźwiedzi przylądek“.
Wieś liczyła przeszło trzy setki stałych miesz
kańców, nadto przebyw ało w Kargasoku zwykle kilkudziesięciu zesłańców politycznych, ostatnio zaś, z pow odu wojny, przeszło setka jeszcze róż
nego rodzaju zesłańców adm inistracyjnych bez określonego term inu pobytu.
W jednym z krańcowych dom ów głównej części Kargasoka zam ieszkiwał już od kilku m ie
sięcy Tadeusz Tęczyński.
11
Zajmował wielki, o pięciu oknach pokój na piętrze, urządziwszy się w nim, jak na miejscowe w arunki, dość znośnie. Za pokój wraz z całkow i
tym opałem płacił gospodarzowi, zam ieszkałem u na parterze tegoż domu, zaledwie dwa ruble mie
sięcznie.
Z okien m iał w idok na wieś z jednej strony, z drugiej na olbrzym ie pustkow ia, rozciągające się poza rzekę ku w schodow i wzdłuż widniejącej zdała wstęgi Obi i szarzejących smug lasn na ho
ryzoncie.
Pustkow ia te z wiosną przez wylew rzeki i topnienie śniegów zam ieniały się w bezbrzeżne morze, latem służyły za pastwiska. Z końcem kw ietnia zazwyczaj, gdy wody już opadną, miesz
kańcy Kargasoku celem użyźnienia gruntu pod- palają pozostałe z zeszłego roku zeschłe traw y.
Na pogorzeliskach w niedługim bardzo czasie w y
kw ita bujne życie. W yrastają nanow o olbrzym ie traw y, zam ieniając całą przestrzeń w praw dziw y step. W idok podczas owych w ypalań w spaniały.
Tęczyński podziw iał te sztuczne pożary, nocą rzucające krw aw e łuny na całym horyzoncie i przy
pominające obraz palących się preryj am erykań
skich, tak znany mu za m łodu z dzieł Mayne-Reid’a i innych w tym rodzaju autorów dzieł podróżni
czych dla m łodocianego wieku, którem i się Tęczyń- ski niegdyś „zaczytywał“. A choć wówczas pragnął zaznać podobnych przygód, jakie spotkały boha
terów owych powieści, nie przypuszczał, że los go później zawiedzie aż w te dalekie strony
i nasunie dość przejść i wrażeń, nie ustępujących pod żadnym względem opisyw anym w tych po
wieściach.
Tęczyński nie był zadowolony z miejsca swego pobytu. Po pierwsze — czuł się więźniem — i to go męczyło. Po drugie, choć jako przyrodnik, dużo mógłby tutaj mieć m aterjału do obserwacyj i ba
d ań —w zakresie swojej specjalności nie znajdował jednak praw ie nic... Był geologiem. Jakie m iał mieć pole tutaj dla siebie, jeżeli w całym N arym - skim kraju, oprócz znajdowanych czasami gdzie
niegdzie w dyluw jalnych napływ ach brzegowych Obi resztek kości m am utów — nie mógł znaleźć ani jednego kam yczka? A zresztą naw et poza obręb gruntów Kargasoka nie wolno mu było się ruszyć...
Ale cóż było robić? Odbywał więc tylko w y
cieczki po najbliższej okolicy, naw iązał jakie takie stosunki z niektórym i ze swoich towarzyszy nie
doli, zresztą pracow ał piórem . Ze światem łączyła go do niedaw na jeszcze utrzym yw ana korespon
dencja z domem rodziców. Z chw ilą zajęcia W ar
szawy przez Niemców i to się przerw ało. Odcięty był całkowicie od wszystkich, bo nie m iał nikogo ze znajomych w Rosji.
To też niezm iernie był zdumiony, gdy pewnego dnia przyniesiono mu list z pieczątką poczty sa- m arskiej. Popatrzył nań, starając się odgadnąć, ktoby mógł do niego stam tąd pisać. Serce m u sil
niej zabiło, gdy poznał na kopercie ch arak ter pi
sma swego brata Stefka.
13
Stefan Tęczyński, znany nam już z poprzed
niego rozdziału, donosił bratu, że z czwórką swych przyjaciół zdąża w łaśnie ku Syberji, w te same co Tadeusz strony, nie wie jednak, czy się z sobą zobaczą.
— Czy się zobaczą?! — w estchnął sm utnie Ta
deusz.—Skądże się jednak wziął Stefan w Samarze?
Spojrzał raz jeszcze na kopertę i natychm iast zrozum iał wszystko. Na boku adresu czerwona pie
czątka głosiła: „przejrzany przez p ro k u rato ra“.
Więc b ra t jego aresztowany! I jego czeka kraj Narymski!
W iadomość ta silnie w strząsnęła Tęczyńskim.
Rozmaite myśli, nasuwające się błyskawicznie, w y
prow adzały go praw ie z rów now agi duchow ej, której już doczekał się przecie, mieszkając z górą pół roku w spokoju i ciszy sybirskiego odludzia po dniach więzienia i niew oli tułaczej etapów.
Nie wiedział, co z sobą robić.
Obok niezm iernego sm utku, że jego ukochany b ra t popadł w takie nieszczęście, uczuwał zarazem jakąś nadzwyczajną radość, że zobaczy się z nim wkrótce, bo nie w yobrażał sobie, aby mogło być inaczej. I to ostatnie uczucie — radości — wzięło w krótce górę.
Tadeusz nagle ochłonął, rozjaśnił tw arz uśmie
chem zadow olenia, narzucił czapkę na głowę ze zwieszającą się od niej drobniutką siatką, którą trzeba w tych stronach latem szczelnie zasłaniać tw arz przed m iljardam i kom arów i m aleńkich m u
szek, nie dających spokoju żadnej ciepłokrw istej
istocie—założył rękawice dla tej samej przyczyny, wziął laskę i wybiegł z pokoju.
Zwykle, ilekroć pragnął uspokoić swe nerw y lub spotęgować dobry nastrój w sobie, porzucał robotę i ruszał do lasu.
I tym razem pobiegł szukać tam tła, na którem łatw iej przyszłoby mu tkać przędzę w yobraźni z pow odu otrzymanego listu. Nie poszedł jednak w stronę, gdzie najbliżej zaczynała się tajga: tu wielkie bagniska nie pozw alały w ędrow ać głębiej w gąszcz boru. Bliskość rzeki, kępy sitowia i mchów, w śród krzywych brzóz i olch nie m iały dla Tę- czyńskiego w tej chw ili powabu. Pragnął on teraz znaleźć się w praw dziwej tajdze, w głuchym , dzie
wiczym mateczniku, z potężnych majestatycznych limb tutejszych złożonym, a nie w jakimś lasku o skarłow aciałej i przerzedzonej roślinności.
Biegł też praw ie, nie szedł przez wieś, nie oglą
dając się na nic, nie odpow iadając praw ie na po
zdrow ienia spotkanych po drodze paru znajomych.
Za ostatnim dom kiem wsi skręcił nieco na praw o.
Drożyna, ledw ie widoczna na piasku, w iodła tu poprzez kilka niewielkich pagórków do boru, który już zdaleka czernił się wyraźnie i zaznaczał z od
dali poważny swój w iek i urok puszczy praw dzi
wie pierwotnej.
Jeszcze zimą, w lutym i m arcu, gdy śnieg dw u
m etrow ą w arstw ą pokryw ał całą przestrzeń w o
koło, przy dw udziestostopniow ym mrozie, Tęczyń- ski, odpow iednio odziany, chodził nieraz tutaj na spacer. Tylko udeptanem i głęboko drożynam i wśród
15
śniegu można było wówczas wejść nieco w puszczę, na ćw ierć lub pół kilom etra najdalej. Drożyny te, jedne od sań, którem i zwożono z lasu do wsi drzewo, inne — udeptane przez mieszkańców wsi, którzy zapuszczali się w b ó r celem zastaw ienia sideł na popielice, często kończyły się raptow nie.
Jeden ki’ok dalej, a można było zapaść się z głową w śnieg. To samo nieraz spotykało Tęczyńskiego, gdy niebacznie zeszedł w bok drogi.
Na gałęziach rozłożystych lim b ( P i n u s c e m - b r a ) , z których cały las w tern miejscu był zło
żony i tylko w niższych, wilgotniejszych miejscach zastąpiony przez brzozy ( B e t u l a v e r r u c o s a ) , śnieg leżał w arstw am i, często m etrow ej grubości, obciążając niepom iernie gałęzie, pokryte m nóstw em białych, żółtych, a nieraz i czerwonych, zwieszają
cych się jak ljany w puszczach zw rotnikow ych — porostów ( U s n e a b a r b a ta). Gałęzie te, wstrzą
śnięte nieraz zlekka, zasypywały śniegiem prze
chodzących pod niemi.
Często obok ścieżki widać było pod jakąś wy- nioślejszą lim bą m isternie rozstaw ione „samo- łówki" na tutejszych przedstawicieli fauny, dostar
czających futer. N iejednokrotnie Tęczyński znajdo
w ał w takich sam ołówkach chw ytaną i skamie
niałą od m rozu w iew iórkę syberyjską, t. zw. po
pielicę ( S c i u r u s v u l g a r i s v a r . s i b i r i c u s ) , raz naw et rzadziej trafiającego się, ale jeszcze po
spolitego w tych stronach bielutkiego z czarnym ogonkiem gronostaja ( P u t o r i u s e r m i n e u s ) .
Teraz bór inaczej się przedstaw iał.
Pow łoki śnieżnej nie było jeszcze. Martwotę i ciszę zim ową zastępow ał nieustanny świst sze
leszczących gałęzi, głosy nielicznego zresztą ptac
twa, mnóstw o innych przytem poszumów zdała, z bezdennych przestrzeni tej jednej z największych puszcz świata, przeszło dw a tysiące kilom etrów długiej, a z siedemset szerokiej.
Tęczyński doszedł do pierwszych limb i przy
stanął nieco. Zaczął w chłaniać w siebie żywiczną woń lasu, podziwiać cudną harm onję barw , która na szczytach drzew zagrała od purpurow ych pro
m ieni zachodzącego słońca.
Myśl jego przeniosła się daleko.
Dalej niż tam, gdzie skrywające się słońce rzu
cało ostatnie szkarłatne swe blaski w złotej aureo
li zielonaw o-fijoletow aw ego ciemniejącego zw olna nieboskłonu. Najprzód tam, poza Ural, nad Wołgę gdzieś, gdzie w danej chw ili znajdow ał się może jeszcze Stefek, później jeszcze dalej, hen ku Wiśle do W arszawy.
Gdyby nie zachód słońca, Tęczyński poszedłby w głąb boru, błąkałby się w śród znanych mu drzew i krzewów, piął się po zwalonych próchniejących pniach, przedzierał przez brzozowe gąszcze. Nad
chodzący wieczór, trzykilom etrow a przeszło od
ległość od mieszkania, obaw a wreszcie przed spo
tkaniem się w lesie z pospolitym tu burym nie
dźwiedziem ( U r s u s a r c t o s ) , w strzym ała go jednak od dalszego spaceru. W olnym krokiem zaw rócił i szedł, zcicha pogwizdując jakąś piosenkę.
W niespełna godzinę znalazł się znowu u siebie.
17
Kiedyindziej zasiadłby do jakiejś pracy, do czyta
nia, poszedłby może do kogoś ze znajom ych z w i
zytą. Dziś nie czuł się do tego usposobionym.
Posiliwszy się dwiema szklankami mleka z Chle
bem, gdyż był to zwykły jego ranny i wieczorny posiłek, zdjął ze ściany gitarę i przy akompanja- mencie zaczął nucić sobie różne piosenki.
Była to jego najmilsza rozryw ka w tern dale- kiem ustroniu. Śpiewane piosenki w yw oływ ały obrazy minionej lepszej przeszłości. Przenosił się wówczas w te czasy niedaw ne a tak różne od obecnych, w te miejsca, które mu były tak bliskie, a do których stąd tak teraz było daleko.
III E T A P E M
Przeszło trzy doby trw ała jazda grom adki naszych harcerzy z Moskwy do Samary. Je
chano pociągiem tow arow ym , na stacjach w ięk
szych, a szczególniej węzłowych, wyczekiwano długie godziny. Konwój odpoczywał, część jego rozpraszała się po mieście i trzeba było czekać jego pow rotu. W Syzraniu oczekiwano prócz tego większej partji etapowej, jadącej z Tuły, gdzie był koncentracyjny punkt dla etapów z zachodu i po
łudnia Rosji. Te zatrzym yw ania męczyły okropnie chłopców, a jeszcze bardziej nasze harcerki. Szczę
ściem, naczelnik konwoju, dość poczciwy podofi- cerzyna, m iał pewien wzgląd na nie i na bardzo uprzejm ą prośbę Stefka pozw olił im w raz z trze
m a jeszcze jakiemiś kobietam i przejść do tego sa
mego wagonu, co chłopcy. Były niezm iernie z tego zadowolone.
Zaznaczyć trzeba, że uprzejmość prośby Stefka polegała właściwie na tern, że obiecał po przy- jeżdzie do Sam ary dać owem u starszem u konw o
jow em u ru b la ... Obiecał, bo na etapie pieniędzy przy sobie mieć nie w olno, można wieźć ze sobą najwyżej tylko 99 kopiejek i to złożone w ręce naczelnika konwoju. Ponieważ na życie codzień otrzym yw ano pieniądze, a więcej starano się nie wydać, nie było zresztą na co, bo żywiono się tyl
ko h erb atą i chlebem, „naczelnik“ mógł być pewny, że obiecanego ru b la zdoła otrzymać. Dla Stefka zaś ten rubel teraz niewiele znaczył. Szło zresztą o poważną sprawę. Chłopcy, praw da, nie m ieli większych sum żadnych wogóle, dziewczynki miały praw ie po sto rubli każda, ale pieniądze te, zwy
czajem etapow ym , były z Moskwy już wysłane w prost do Tom ska, do więzienia, gdzie m iał się skończyć „etap“. O przyszłość nie troszczono się, chodziło głównie tylko o możliwe najlepsze prze
trw anie etapu.
Teraz też dopiero Kazik mógł się dowiedzieć szczegółów o aresztow aniu i wysyłce Jadzi, a wszy
scy chłopcy — wogóle o całej spraw ie aresztow ań harcerstw a, dziewczynki bow iem jak się okazało, były aresztow ane dopiero w dwa dni później po chłopcach. Najbardziej jednak chłopców ucieszyła wiadomość, że rodzice wszystkich aresztowanych poczynili natychm iast wszelkie m ożliwe kroki
19
w celu ich oswobodzenia, że spraw ą tą zajęło się grono adw okatów w W arszaw ie i że całe społe
czeństwo polskie jest nią poruszone do głębi.
Jakkolw iek Kazik i obaj pozostali chłopcy od samego początku aresztu nie w ątpili, że poczyniono starania o ich uwolnienie, to jednak potw ierdzenie tego przypuszczenia było dla nich niezm ierne ra dosną wieścią. Polepszyły się jeszcze bardziej ich hum ory, gdy Mirska, upatrzywszy odpow iednią chw ilę, podała Stefkowi, w ydobyty z głębokiego ukrycia jakiś papierek.
— Co to takiego? — zapytał zdziwiony Stefan.
— List od mego tatusia 1 — odrzekła Mirska.
Stefan zaczął gorączkowo czytać, osłoniony sto
sownie przez przyjaciół. List był napisany na m a
leńkim kaw ałeczku papieru i drobniutkiem iliteram i.
Moskwa, d. 29 sierpnia 1915 r.
Droga moja Zosieńko!
Nie upadaj na duchu! Odnalazłem Cię i będę czuw ał nad Tobą, choćby mi przyszło, nie wiem co zrobić i dokądkolw iek jechać. Staram się zapom ocą wszystkich możliwych dla mnie środ
ków uwolnić Cię. Tym czasem będę się starał 0 ulgi dla Ciebie w więzieniu. Dowiedziałem się, że siedzisz razem ze swą przyjaciółką — i o niej nie zapomnę. Na wszelki wypadek zostawiam dla Was po sto ru b li u naczelnika więzienia, m a to pewne znaczenie i w stosunku do niego.
Przy najbliższej sposobności będę się starał prze
słać Ci tą sam ą drogą drugi list. Bądź zdrow a 1 nie m artw się, nie upadaj na duchu, nie zapomnij, żeś Polką! Całuję Cię i ściskam serdecznie.
Twój kochający Cię ojciec Janusz.
Zwracając ostrożnie przeczytany list, pom yślał Stefek, że teraz już wszystko dobrze, kiedy pan Mirski .czu w a“, bo Janusz Mirski był osobistością dość znaną w W arszaw ie. Z am atorstw a podróżnik i energiczny kupiec, w zam orskich krajach doro
bił się znacznej fortuny, a wycofawszy się z handlu kupił majątek i w nim pom yślnie gospodarował.
Treść listu Stefek naturalnie zaraz zakom unikował Kazikowi i Staszkowi.
— D ruhno Zosiu — zapytał po chw ili — w jaki sposób otrzym aliście ten liścik?
Zosia Mirska, rozejrzawszy się wokoło, czy kto nie słucha, przyciszonym głosem odpow iedziała:
— W przeddzień naszego wyjazdu z Moskwy list ten rzucił mi do celi przez okienko z koryta
rza któryś ze strażników więziennych.
— Ja myślę — dodała po chw ili Zosia — że tatuś z pewnością już wie, że wyjechałam i dokąd je- dziem y ...
— Kto wie, czy w jakim najbliższym pociągu nie jedzie naw et za nam i! — dorzuciła Jadzia So- bieniecka.
— To bardzo m ożliwe! — potw ierdził Stefek.
— Jestem tego naw et pewny! — w ykrzyknął z przekonaniem Krauze.
— O, jakby to było d o b rz e ! — w ykrzyknął Ka
zik — przecież jakoś bezpieczniej czulibyśmy się i wogóle, myślę, że p. Mirski, uwalniając druhnę Zosię, z pewnością i o nasby nie zap o m n iał...
— Ależ, ma się rozumieć !—zapew niała Zosia.—
Nie znacie mego tatusia! — On wszystko potrafi, 21
jeżeli zechce. Ja jestem pewna, że jeżeli nie uda mu się mnie oswobodzić legalnie, to mię w ykrad
nie z więzienia albo w jakikolw iek inny sposób ułatw i ucieczkę...
— I nam z tobą, Zosiu! — w ykrzyknęła urad o w ana Jadzia.
— Spodziewamy się! — dorzucili chłopcy.
Objawy radości, w yw ołane tą rozm ow ą, m u
siały być za chw ilę poham ow ane, gdyż zaczęli się schodzić znow u do wagonu konwojujący, co było zarazem oznaką, ze pociąg m iał ruszać w dalszą drogę. Jakoż w niespełna pół godziny nastąpił odjazd.
Na drugi dzień około południa pociąg przybył do Samary.
Harcerze, wypoczęci nieco po niespanej nocy, ciekawie zaczęli rozglądać się dokoła. Już w po
bliżu m iasta w zrok ich uderzyła niespodziewana nowość. Opodal jakiegoś dom ostwa, tuż przy d ro dze, wiodącej do miasta — na jakimś ugorze, wśród spalonych od słońca badyli i ostów — pasło się kilka rosłych w ielb łąd ó w ... Myśleli o wschodzie, Sybirze, a tu mają przed sobą i południe zarazem:
okręty pustyń, pasące się spokojnie na stepie obok ludzkich siedzib.
Nim przybyły etap w yprow adzono z wielkiem i ostrożnościami z wagonów, nim ustawiono w czw ór
ki, przeliczono im iennie i odprow adzono ze stacji do więzienia etapowego — upłynęło znowu kilka godzin.
Tu chłopcy i dziewczęta znowu byli rozdzieleni.
Mirska i Sobieniecka zabrane zostały do oddziału kobiecego, chłopcy — po zwykłych form alnościach spraw dzania obecności — zapędzeni do ponurego korytarza, gdzie po obydw u stronach w idać było kilkanaścioro drzw i w postaci krat, z za których, jak w m enażerji dzikie zw ierzęta, ponuro spoglą
dali w ięźniow ie na świeżą falę przybyłych.
Stefan, Kazik i Staszek po dokładnej rewizji osobistej, dokonywanej przez żołnierzy bez cere- m onji na korytarzu, zostali w epchnięci do środka jednej z cel.
Znaleźli się w otoczeniu około setki ludzi roz
maitego wieku i w yglądu, zajmujących wszelką w olną przestrzeń nar, pod naram i i w przejściach na podłodze, spoglądających zresztą bez wielkiego zdziwienia na przybyłych.
IV
U WRÓT SYBIRU
Sam ara oddaw na słynna była z tego, że wszy
scy więźniowie, etapem w ypraw iani przez nią na Sybir, zwykle w tern mieście dłużej czekali swej kolei. Pozw ala na to i samo więzienie. Olbrzymi ten budynek urządzony był z pew nym „komfor
te m “. Okalał go wysoki m ur. Wejście prow adziło przez kilka bram i podw órzy, gdzie wszędzie czu
w ała straż, w rota były zaryglow ane i zaopatrzone w potężne kłódki. Całość budynku dzieliła się na dw ie części. Starą, służącą za właściwe miejsce
23
lokow ania etapów, i nową, gdzie umieszczano
„pow ażniejszych“ więźniów politycznych.
Chłopcy nasi ledw ie zdołali wcisnąć się w śro
dek celi, gdzie na kaw ałku nary, odstąpionej przez kogoś, poczuli już, coza w arunki ich tu czekają.
Niedaleko nich sporą część nary zajm owało wygodnie rozłożywszy się na posiadanej pościeli, kilku mężczyzn, lepiej wyglądających od reszty tow arzystw a, widocznie też inteligentniejszych.
T rzym ali się trochę zdaleka od reszty i z pew ną wyniosłością nawet. Zwrócili oni wkrótce uwagę na naszych młodzieńców i zaczęli z nim i rozm o
wę, przedstaw iw szy się, że są „politycznym i“, zesłańcam i do Narym u, a dwóch z nich naw et jeszcze dalej, gdzieś nad Angarę w Jenisiejskiej gubernji.
Stefek wyłuszczył im też krótko kim jest on i jego towarzysze i dokąd są zsyłani.
Ta wzajem na prezentacja m iała ten dobry sku
tek, że owi „polityczni“ zaopiekow ali się harce
rzam i, widząc w nich „tow arzyszów “. Posadzili bliżej siebie, ustępując część nary do spania, po
częstowali posiadaną herbatą i chlebem. Chłopcy niezm iernie byli radzi z tego spotkania, bo, po
minąwszy zyskane korzyści, poczuli się bezpiecz
niej w tern nieznanem sobie, a tak podejrzanem środowisku. Bo byli tu różni: zaczynając od Bogu ducha w innych ludzi, odsyłanych etapem na miej
sce urodzenia dla jakiejś błahostki, a kończąc na zawodowych włóczęgach, złodziejach i wszelkich zbrodniarzach.
Noc przeszła szybko i lżej niż dotychczasowe.
Zasypiano z myślą, że bądź co bądź są już dużo bliżej miejsca swego zesłania, gdzie nie będą prze
cie tak jak tu pod kluczem.
Rankiem — m ycie się na korytarzu całej gro
mady więźniów, porządkow anie celi, przyrządza
nie herbaty z w rzątku, podanego w olbrzym iej kadzi, z której brano, czem kto m iał: czajnikami, kubkam i, talerzam i, — zajęło kilka godzin czasu...
Koło południa, przed samym obiadem , poprzez kraty we drzw iach do korytarza przybyły dozor
ca w yw ołał nazwisko Tęczyńskiego i Sobieniec- kiego. Chłopcy się wystraszyli, bardziej jeszcze nie- w yw ołany Krauze. Pomyśleli, że chcą ich rozłączyć.
Przestrach jednak zam ienił się w krótce w ra dosne zdumienie. Dozorca przez drzw i podał im wielki koszyk, pełen jedzenia. Była tam wędlina, pieczywo, masło, ser, sardynki — słowem to, cze
go już długi czas nie widzieli na oczy. Nie b ra
kowało też cukru i herbaty.
— Od kogo to być może?! — pytał zdum iony Staszek.
— Alboż my w iem y? — odrzekli Stefek i Kazik.
— Czemuż który z was nie spytał się dozor
cy? — wykrzyknął znowu ze zgorszeniem Staszek.
Na te słowa Kazik skoczył ku drzw iom i za
czął wołać przez nie na dozorcę, który już od
szedł daleko.
Dozorca jednak nie zaw rócił, natom iast przed kratą zjaw ił się dyżurny korytarzow y i huknął ze złością na Kazika:
25
— Czego się drzesz!
Skonfudowany Kazik cofnął się szybko wgłąb celi, zły, bo niektórzy z obecnych w celi zaczęli się śmiać z niego. Ale zapom niał o tern natych
miast, dorw aw szy się razem ze Stefkiem i Stasz
kiem do zaw artości kosza.
Nie zapom niano poczęstować swych najbliż
szych sąsiadów „politycznych“, którzy zresztą po
przestali na bardzo skrom nych porcjach. Dawno już nie jedli chłopcy z takim apetytem . Praw da, że nie m ieli takich dobrych rzeczy dotąd w wię
zieniu. Oczywiście, podanego obiadu nie próbo
w ali nawet. Nie w zbudzał w nich apetytu. Sam widok brudnej drew nianej kadzi, w której przy
niesiono kapuśniak, odstręczał od jedzenia. Nie umieli sobie jednak długo chłopcy wytłum aczyć, skąd ów kosz się znalazł.
Stefek odrazu pom yślał, że chyba to pan Mir
ski zrobił im taką niespodziankę, ale o przypusz
czeniu tern uie w spom niał, czekając, co Kazik i Staszek powiedzą. Najadłszy się, trochę jak na harcerza może za dużo, odezw ał się wreszcie K azik:
— Wiesz co? Myśmy o jednym zapom nieli!
— O panu Mirskim! — dorzucił trium fująco Staszek.
— Tak, to d ar od niego! — w trącił Stefan.
Uświadomienie sobie tego faktu spraw iło takie w rażenie na chłopcach, że na chw ilę um ilkli zu
pełnie. Myśl, że p. Mirski jest w Samarze z nimi, że jak zapow iedział Zosi, będzie „czuwał“ nad nimi i daje tego już dow ód przez przysłanie im tak po
trzebnej żywności, — zaczęła budzić w nich różne nadzieje. Poczuli, że urosły im jakby skrzydła, że jakiś ciężar spadł im z serc i w najbliższą przy
szłość mogą już patrzeć spokojniej.
Co się jednak dzieje z Jadzią i Zosią? — po
myśleli. I jakby w odpow iedzi na te w spólne myśli, układające się w ich um yśle jednocześnie, odezw ał się pierwszy Staszek:
— Niew ątpliwie pan Mirski nie zapom niał i o naszych druhnach, o Zosi i twej siostrze, Kaziu.
— Z pewnością — potw ierdził Stefan.
— I ja tak myślę. Ale gdzie one się znajdują?—
pow iedział Kazik, zamyślając się.
Towarzysze „polityczni“ objaśnili harcerzy wkrótce, że więzienie sam arskie jest olbrzym ie i że, praw dopodobnie, ich koleżanki znajdują się w celkowej części więzienia, gdzie znacznie jest lepiej. Zaczęto rozm ow ę o tem, jakie są tu po
rządki, jakie zwyczaje, jak można i należy postę
pować z dozorcam i, żeby sobie jako tako ulżyć.
Chłopcy nasi słuchali tych wszystkich objaśnień z wielką uwagą.
Pod wieczór w ypili herbatę, spożywając z ape
tytem posiadane zapasy, które służyć mogły jesz
cze przynajm niej na kilka dni. Do snu ukołysała ich pięknie nucona rew olucyjna pieśń, jaką się popisali „polityczni“.
Trzeci dzień pobytu w więzieniu sam arskiem przyniósł harcerzom w ielką zmianę. Przed po
łudniem jeszcze przeniesiono ich niespodzianie do nowego więzienia na drugie piętro.
27
Cela, którą im przeznaczono, ledw ie zdołała ich pomieścić. Były w niej tylko dw a łóżka że
lazne, spuszczane wyłącznie na noc, z m ateracam i.
Trzeci m aterac dozorca przyniósł trochę później.
Chłopcy zaczęli um aw iać się, gdzie który m a spać, Staszek jednak oświadczył, że życzy sobie sypiać na podłodze, spraw a tern samem została rozstrzygnięta. Obiad podano przez otw ierające się we drzw iach okienko. Za naczynia m ieli w celi wcale ładne duże miedziane, w ybielone od środ
ka miski i kubki. Okazało się, że i jedzenie tu dużo lepsze i czystsze. Nie chcąc w yczerpyw ać posiadanych zapasów żywności, co do których nie byli pewni, czy będą jeszcze kiedy znowu dostar
czone, wzięli się wszyscy trzej do jedzenia otrzy
manej zupy kartoflanej. Gorąca straw a, uzupeł
niona w ędliną, przypom niała im obiady dom owe na wolności. Po obiedzie, siedząc i dum ając nad swemi losami, chłopcy zawiązali rozmowę.
— Może tu gdzie blisko nas jest Jadzia i Mir
ska — zagadnął Kazik.
— A m oże... — potw ierdził, zastanaw iając się, Staszek.
Stefan, nic nie mówiąc, w ziął z półki, znajdu
jącej się w celi, niew ielką drew nianą łyżeczkę, podszedł do ściany celi i zaczął w nią pukać, sta
rając się robić to jaknajciszej, ale wyraźnie.
Staszek i Kazik spojrzeli na siebie znacząco.
Odgadli, że Stefan chce porozum ieć się z „loka
to ra m i“ sąsiedniej celi. Krótkie uderzenia i prze
ciągłe rysy po ścianie odtw arzały głoski alfa-
betu M orse’go. Im, harcerzom , rzecz to przecie znana.
Próbow ali też odcyfrow ać, co telegrafuje Ste
fek. A Tęczyński pytał w praw ną ręką:
— Kto tam w celi?
Po krótkiej pauzie dało się słyszeć pukanie, ale nie można było odgadnąć jego znaczenia. Ste
fan przeniósł się z pukaniem do drugiej ściany.
Stąd nastąpiła zaraz odpow iedź:
— Dwie Polki, harcerk i z W arszawy.
Chłopcy o mało z radości nie skoczyli do góry...
Więc mają tylko przez ścianę od siebie swe koleżanki!
Zaczęto rozm aw iać bez przerw y, bez w ytchnie
nia. Chłopcy dow iedzieli się, że Mirska m iała po
przedniego dnia widzenie ze swym ojcem, że ją rów nież zaopatrzył w żywność, że p. Mirski bę
dzie wślad za nim i jechał całą drogę, i co się tylko da zrobić, zrobi, żeby im wszystkim dopo
móc. Czują się w swej celi bardzo dobrze i w o- góle — są pełne otuchy. Za jakieś dw a lub trzy dni etap w yruszy z Sam ary, tak przynajm niej inform ow ał ją ojciec.
Chłopcy naturalnie opow iedzieli pokrótce swoje spraw y. Rozmowa trw ałaby dłużej, gdyby nie na
deszła wieczerza, po której musi być zupełna ci
sza w celach. Dozorcy też częściej zaglądają przez okienka. To uniem ożliwiło dalsze telegrafowanie.
W szystkie w iadom ości jednak, jakie otrzym a
no, znowu podniosły nastrój chłopców. Niespiesz
nie też kładziono się spać tego wieczoru. W ciszy, 29
przytłum ionym głosem układali plany ucieczki z Sybiru. Nie w ątpili w możliwość tego, licząc, że znajdą pomoc w p. Mirskim. Wogóle zaczęto go idealizow ać i robić w w yobraźni, Bóg wie czem.
Spraw dziły się inform acje ojca druhny Zosi.
W dw a dni już jechali młodzi więźniowie etapem dalej. Przed samym odjazdem z Sam ary Stefan zdążył wysłać przez kancelarję więzienia do swe
go b rata w Kargasoku list, który stał się, jak w ie
my, tak przyjem ną niespodzianką dla Tadeusza Tęczy ńskiego.
V
DORZECZEM OBI '
Do Czelabińska nasi znajom i przybyli wieczo
rem . W ięźniów znowu wysadzono z wagonów.
Dzień następny przeszedł bardzo sm utnie.
Okropnie zaniedbany stan więzienia, w którem się znajdowali, daw ał się nadzwyczaj we znaki.
Pogarszało sytuację i to, że dozorcy byli bardzo ordynarni, a i tow arzystw o, w jakiem się chłopcy znaleźli, było bardzo niemiłe. Większość m iała cechy zwykłych złodziejaszków i włóczęgów.
Chłopcy jednak nie upadali na duchu. H um or im popraw iało posiadanie sporej jeszcze części zapa
sów żywnościowych, otrzym anych tak tajemniczo w Samarze. Bardziej jeszcze — myśl, że przecie pan Mirski czuwa nad nimi. Pocieszali się też, że chyba tu długo nie zabawią. Ponieważ zaś, jak
słyszeli od wszystkich „znaw ców “ etapu i byw al
ców więzień, „Czelaba“ jest ostatnim punktem etapow ym dla jadących do Tom ska, pocieszali się, że chyba tu już kres ich m ęczarń więzien
nych, a tam w Tom sku inaczej będzie bezw ąt- pienia.
Tegoż dnia wieczorem istotnie — ruszyli dalej.
Noc nie pozw alała dokładnie obserw ow ać z okien wagonu miejscowości, przez którą prze
jeżdżali. Już dawno byli poza pasm em Uralu.
Jechali rów niną coraz bardziej pozbaw ioną naw et lekkich wyniosłości i falowań. K rajobraz stopnio
wo przybierał wygląd stepu. Geograficznie byli już w Azji, jakkolw iek gubernja O renburska, roz
ciągająca się jeszcze dość daleko za Czelabińsk ku w schodow i, a l praw ie pod miasto K urhan, zali
cza się do gubernji Rosji Europejskiej. Przedosta
wano się szybko wgłąb dorzecza Obi, jednego z największych na świecie.
Już od stacji Miass, między Złatoustem a Cze
labińskiem w łaściw ie znajdow ano się na tery- torjum tego dorzecza. W pobliżu tej stacji płynie z wyżyn U ralu rzeka tejże co stacja nazwy, w pa
dająca do Iseti, która jest dopływ em Tobola. T o bol — trzysta kilom etrów dalej ku północy w pa
da do Irtysza, Irtysz zaś, biorąc początek daleko na południu, w głębi Azji, gdzieś w t. zw. Mon
golskim Ałtaju, pod siołem Sam arow skoje w pada a raczej łączy się z Obią, obydw ie te rzeki bo
wiem niczem sobie w zajem nie nie ustępują.
Rankiem pociąg, minąwszy Kurhan, powiatow e 31
miasto już sybirskiej gubernji Tobolskiej i prze
pływającą pod niem rzekę Tobol, nie zm ienił by
najmniej więźniom naszym krajobrazu.
Jak okiem było sięgnąć z wagonu w jedną i drugą stronę, — wszędzie w idziało się rów ninę, zarosłą traw am i w yschłem i i zżółkłemi w ciągu lata od słońca, przeryw aną kępkam i jakichś krze
wów i zarośli oraz skrom nych brzozowych lasków.
T o r kolejowy szedł po wysokim nasypie. W m iej
scach, skąd dla nasypu brana była ziemia, jakby w fosach po obydw u stronach nasypu, widać było roślinność błotną, a raczej jej resztki. Gdyby tedy w ypadło jechać wiosną lub jesienią, widziałoby się setki w odnego ptactwa. Teraz — daw ał się tylko od czasu do czasu spostrzec czmychający zdała szarak, w pow ietrzu zaś, stosunkowo nisko nad ziemią, unosiły się jęstrzębie i inni drapieżcy pow ietrzni, zamieszkujący te okolice obficie, mają tu bow iem karm w niezliczonych zającach, susłach i innych gryzoniach stepow ych, pomijając nie
mniej też liczne tu drobniejsze ptactwo.
Chłopcy nie tracili ani chwili, obserwując m i
jane okolice, choć już po kilku godzinach stały się one nudne przez swą jednostajność. Ale świa
domość, że byli już w innej części świata, że tu już Sybir, o której od dzieciństw a tyle słyszeli, pozw alała zachow yw ać wciąż wrażliwość. Zresz
tą zapom inali chw ilam i, że są więźniam i, że oto siedzą w szczelnie zakratow anym wagonie i pod dozorem konwojn, któryby nie w ahał się zastrze
lić każdego z nich przy jakiejkolw iek próbie ucieczki.
I dopiero wieczorem , gdy ciemności nie po zw alały już im nic widzieć przez okna, zaczęli rozmowę. Prow adzono ją zcicha, obawiano się bowiem, że może być ktoś w śród obecnych, co rozum ie po polsku, zresztą nie chcieli zwracać na siebie uwagi. Unikali zaw ierania znajomości, nie odosobniając się jednak zbytnio, bo i to byłoby złe.
— Jak dotąd — zaczął Stefan — dosyć szczęśli
wie etap przemija. Nie taki straszny, jak to sobie dotąd w yobrażałem ...
— Nie taki straszny — dorzucił Staszek — boś
my się już trochę otrzaskali z więzieniem, no i jesteśmy razem , a to dużo znaczy.
— Co też się dzieje z naszemi d ru h n am i? — pow iedział Kazik.
— Zdaje się, jadą w sąsiednim wagonie — odrzekł Stefek.
— Niewiadom o — odrzekł Staszek. — O ile się nie mylę, więziennych wagonów jest w tym po
ciągu ze cztery.
— Chciałbym wiedzieć, co porabia i gdzie jest teraz pan Mirski — rzekł Staszek.
— A może jedzie z nam i tym samym pocią
giem? — szepnął Stefan.
— M oże... — zgodził się Kazik.
— Myślę, że nie, — zauważył Staś. — Nasz po
ciąg osobow o-tow arow y, więc pan Mirski pewnie nas w yprzedził i może czeka już nas w Tomsku.
Tymczasem, nim przyjedziemy, będzie m iał czas na porobienie odpow iednich starań o druhnę Zo
si?, no i chyba o nas w szystkich...
w P<>przek Sybiru 1 -3 3 3