Z Y G M U N T K I S I E L E W S K I
O P O W IE Ś Ć W S P Ó Ł C Z E S N A
W A R S Z A W A K R A K Ó W
NAKŁADEM KSIĘGARNI J. CZERNECKIEGO
SIOSTRA MARJA
TEGOŻ AUTORA
w yszły p o p rze d n io ;
Ś w it y . P o w ieść r. 1911, W arszaw a. Nakładem „S p ołeczeń stw a".
W ę d r o w i e c . N o w ele r. 1912. W arszaw a. Nakładem J. M. Mu- szkowskiego.
Ż o ł n i e r k a . N o w e le i dramat. Kraków . 1913 r. Nakładem Spółki N akładow ej „K siążka".
K r w a w e D r o g i. U tw ory legion ow e. K ra k ó w 1916 r. N akła
dem N. K. N.
J u liu s z S y r e ń . Pow ieść. K ra k ów 1938 r. Nakładem Spółki N akładow ej „Książka".
ZYGMUNT KISIELEWSKI
SIOSTRA MARJA
O P O W I E Ś Ć W S P Ó Ł C Z E S N A
/ kio
W A R S Z A W A --- K R A K Ó W
N A K Ł A D E M K S I Ę G A R N I J. CZ E R NEC KI E GO
D - m
! i 7
Ake.
CZCIONKAMI DRUKARNI J. CZERNECKIEGO W KRAKOWIE.
'
S w ięcki obudził się i podniósł g łow ę, usiłując zobaczyć, gdzie się znajduje. P rzy każdym skręcie szyją, ból piekący w żerał się szczególnie w potylicę, lecz Sw ięcki mimo to postanow ił się zorjentow ać gdzie się znajduje. T e d y zw oln a i przezornie, op ie
rając się na łokciach, w od zi g ło w ą tu i tam.
Ciem no. N ic nie w idzi. Przerażająca ciemna noc.
N ie przypom ina sobie, ażeby kiedykolw iek brodził pośród tak głębokiej nocy. Czarna w arstw a leży w głębi, w niej druga i trzecia, każda czarniejsza i coraz głębiej pogrążająca się w czeluści. A w arstw tych piętrzy się ilość nieskończona.
Czeluść o w a jest do cna pozbaw iona czegoś — czego Sw ięcki nie umie nazwać. Myśl jeg o zaniepokojona okrąża ten brak, ten drażniący brak czegoś w ow ej czarności i usilnie, z naprężeniem poszukuje g o . Bezm ierna toń ciemna, jałow a straszliwa napływ a zewsząd* gd zie tylk o g ło w ę obróci...
Naraz myśl od k ryw a przyczynę poczucia teg o braku, jakim oznacza się zatapiająca g o ze wszech stron gęsta, zbita noc, pozb aw iona jest światła, bodaj cienia cieniów jakichś, bodaj lśnienia półtonu, błysku iskierki, jakie pośród najgrubszej cie
mności zdaje się skądś w ybłyskiw ać.
Rozdrażnienie S w ięckiego wzrasta. W zdłuż ciała przebiega prąd strachu — g w a łto w n eg o , przem ożnego strachu.
Lecz jeszcze op an ow a ł się.
M arzy o słodyczy światła. M arzenia to żałosne i tęskne, jak marzenia dziecka o matce, co odeszła i nie wraca. Boleść marzenia w ynika stąd, że Sw ięcki w ie już, czego brak nocy p o nurej. Brak jej światła. T o już w ie, lecz teraz rozpoczyna się jeszcze sroższa męka z te g o pow odu, że sobie przypom nieć św iatła nie może. Stan ow i ono dlań pojęcie odarte z wszelkiej treści realnej. W ie o tem, że św iatło na św iecie istnieje, że lu
dzie w idzą je, że on także w id y w a ł je kiedyś, ale w yobrazić g o
sobie nie może, jakkolw iek natęża w olę, nie dbając o ból, co mu pali potylicę.
N a g le targnęło je g o istotą przypuszczenie okropne, że on już nie przeb yw a na świecie, jaki znał kiedyś.
N a tę myśl szarpnął się gw a łtow n ie, i boleśnie uderzył łokciem o coś tw ardego. Dojm ujący ból przyprow adził g o do przytom ności.{ G orą czk ow o jął dłonią dotykać siebie] i przed
m iotów . W ym acał na g ło w ie bandaż, przekonał się, że na sobie ma bieliznę. Leży na czemś, co praw d opodob n ie jest materacem.
Sięgnął ręką poza kraj dom niem anego m ateraca i zapuścił ją w dół, lecz co prędzej cofnął, poniew aż w yd ało mu się, że tam rozw iera się czarna otchłań, bezdenna przepaść. N a to, żeby ją zbadać, nie czuje od w agi. M ajaczy mu się, że spoczyw a w y ciągnięty na jakiemś urwisku szerokości i długości ciała ludzkiego, zaś dokoła szumi bezdeń niezgruntowana nocy.
A m oże?...
Tak.
O n był przecie żołnierzem. T a k przypom ina sobie dosko
nale armatę, sw ój mundur, towarzyszy. Z apew ne jest ranny.
L eży w szpitalu i tu umieszczono g o w ciemnicy tak ściśle zamkniętej, że św iatło nie znajduje najmniejszej szczeliny, którą m ogłob y się w ślizgn ąć!
D laczego jednak m iałby leżeć w ciem n icy?
K ied y w o g ó le m ogło się to w szystko od być ? W czora j czy przed rokiem , czy przed laty dziesięciu ? N ie, nic niewiadom o.
K to mu te tajemnice ro zw ik ła ?
Poczu ł się słaby i beznadziejnie samotny. Ł zy jęły mu się sączyć po policzkach.
N araz targnęła nim wściekła rozpacz. Zacisnął pięści i p o d niósł je do góry, rów nocześnie otw ierając usta d o krzyku... ale nie krzyknął. G łos zamarł mu w gardle, g d y ż zanim g o miał z siebie w o d o b y ć, ogarn ął g o lęk, jakiś szczególny, jakby ostrze
g a w czy lęk. Przem knęła myśl, że, jeśli krzyknie, w ów cza s p o śród te g o oceanu szumiącej nocy stanie się coś nad pojęcie straszliwego.
Leżał zdrętw iały.
Zw inął się niejako w sobie i trw ał tak w ciągu czasu, którego miarę zupełnie zatracił. Skurczył się, aby zająć jaknaj' mniej miejsca, ażeby schow ać się w o b e c tego, co m ogło w y
6
7
łonić się z tej czarnej tajemnicy. Zatonął w sobie bezradnie, nie czując nawet łez cieknących mu z oczu.
Naraz do samych korzeni istoty w zburzyło g o podejrzenie...
B yło ono, rzecz dziwna, okropniejsze, niż myśli dotych czasowe.
Przyszło mu na myśl, że oślepł.
Z .rozp a czliw ym pośpiechem rzucił się palcami na poszuki
wanie oczu i stwierdził, że pośrodku o c zo d o łó w spoczyw ają na swem miejscu okrągłe, miękkie, ciepłe gałki.
W ię c ma o c z y ? — Zatem nie o ś le p ł?
Zastanow iło g o tylko, że g d y dotykał ow ych miękkich gałek, one nie czuły, że są dotykane. P o d palcami prężyło się coś m iękkiego, ciepłego, lecz jeśli są to oczy, jeg o oczy, dlaczego on niedoznaje w tem miejscu zw y k łeg o p odrażn ien ia?
Tajem nica gm atw ała się coraz bardziej. G roza niewiadom ości przepełniała m ózg maszkarami obłąkanych podejrzeń.
C zy to ja jestem ? — zap ytyw ał siebie. Jeśli ja jestem sobą, tem, czem byłem , jeśli jestem człowiekiem , co zatem ma znaczyć to w szystko ?
O d p ow ied zią na te pytania była trw o g a śmiertelna, w y w ołująca drżenie w całem ciele.1
Św ięcki znow u zwinął się w sobie i zaczaił... a naokoło szumiał czarny, niezgłębiony ocean nocy.
T rw a ło to sekundę, godzinę, czy d o b ę ?
G d y ocknął się z odrętw ienia, myśli pow stały odrazu ze swych legow isk i jęły kąsać storturow any mózg.
Jałow a ciemnica bez blasku uderzyła w eń niby fała morza lo d o w a teg o zalewająca" kwiatek, który cudem ostał się na grudce zmarzłej’ ziemi nadbrzeżnej. C oraz istotniej gubił się Sw ięcki w tej otchłani, zatracając poczucie granicy m iędzy sobą a światem zewnętrznym . Z d a w a ło mu się, że istota jeg o wsącza się w tę noc, zanika w niej, zespalaj się z jej treścią tajemnicz ą.J Naraz zebrał siły i głosem, który jemu w yd a ł się grzm iącym , jak strzał armatni, z a w o ła ł:
— B o ż e ! — gdzie ja jestem?-
Zdaw ało mu się, że huk je g o głosu roznosi się po o tchła- niach niby z ło w ro g i trzask piorunu. D rżał i dygotał. Stulił się w sobie i czekał na to, co teraz m iało nastąpić.
W ted y z niezgłębionych obszarów nocy napłynęły dźwięki
ciche niby brzęczenie cytry, łagodn e i pieściwe, jak ciepły pro
mień słońca, kiedyś na św iecie w idyw any. W sercu trysnęła nadzieja. D źw ięki te p o d p ływ a ły zdała niby ob łok niesiony p o d muchem zefiru wiosennego.
— N iech pan leży spokojnie. N ie trzeba się denerwować...
Po czu ł na tw ąrzy jakieś ciepłe dotknięcie.
Przestraszył się i od w rócił gw ałtow n ie, w yciągając przed siebie ręce, g o tó w bronić się ostatkiem sił.
— Niech pan się nie lęka...
— K to to ?
— Siostra.
— G dzie jestem ?
— W szpitalu.
— Skąd się tutaj w zią łem ?
— Z pola bitw y.
— C zy to n oc?
— Tak...
— Taka ciemna, taka okropnie ciemna... O ! ja nie m ogę znieść tej n o c y ! W ię c znajduję się w szpitalu?
— Tak, w szpitalu.
— Czemu pani m ów i tak cicho, że zaledw ie słyszę. Niech pani podejdzie b liż e j!
— S toję przy samem łóżku.
— P rz y łóżku ? — Czemu tak ciemno ? — tak ciemno ? Niech pani zabierze tę noc, niech pani zapali światło...
— Milczenie.
Ś w ia tło ! — krzyknął tak silnym, że noc zadrżała, głosem jak mu się zdawało.
— C o pan m ów i ? — nadpłynął głos z dali.
— N ie chcę nocy ! Zdejmcie, zabierzcie tę noc...
— N ie można. Proszę o tem nie myśleć. Niech pan w y pije trochę wina a potem leżeć spokojnie, aby pan jak najprę
dzej w yzdrow iał...
Poczu ł na w argach rozkoszny chłód szkła i w yp ił napój, k tóry mu podano. G d y podtrzym yw ał szklankę, ow ionął g o zapach ręki siostry. P rzejęty wdzięcznością wziął tę dobrą rękę i przycisnął do ust.
— Dziękuję, o dziękuję!... T o było straszne...
— C o ?
8
9
— Sam otność w śród tej nocy, siostro... i po chwili p o w tó r z y ł — siostro, sióstr© ! — łkając.
— T rzeb a s p a ć ..
— A le siostra jest?
— Jestem.
— T u b lisk o?
— P rzy samem łóżku. B ędę siedziała tu przy panu, ale niechaj się pan stara usnąć.
W zbu rzone i do szału rozigrane nerw y jęły się uspokajać.
Szum iący ocean nocy zacichał. Sw ięcki usnął.
Spał praw ie całą dobą.
O bu dziw szy się, zaczął nanow o pracow ać myślą. B ył znacznie rzeźwiejszy. Przypom inał sobie wszystko, co zaszło od chwili pierw szego przebudzenia. A le noc i teraz nie ustępowała.
Szukał w niej światła — napróźno. Znow u chw ycił g o spazm strachu.
— S iostro! — zaw ołał.
M ilc ze n ie!
Czekał ale milczenie trw a ło dookoła. Ciem ny żyw ioł nocy w zruszył się od głębi. Paroksyzm lęku uderzył jeszcze silniej.
— S io s tro ! — o siostro!
N ie ma odpow iedzi.
Skurcz ob łęd n ego przerażenia ścisnął s e rc e : „C zy żb y siostra była tylko marą ?
— O jsiostro — gdzie jesteś ? — krzyknął głosem nabrzmia
łym zgrozą.
P o jakimś czasie, dopiero usłyszał trzask, niby zgrzyt klamki i pospieszny, zbliżający się doń tupot.
— O sio s tro ! skarżył się cały rozdygotany.
— Czemu pan nie zadzw onił ? Byłam zajęta w innym p o koju — pow iedziała głosem , który Swięcki słyszał już dokładniej.
— G dzież jest dzw onek ?
— A tu — przecie — nad łóżkiem.
— Przecie ?...
— B ie d a c tw o ! — Szepnęła siostra i, w ziąw szy rękę ch o
rego, poprow adziła ją po ścianie do muszli z guzikiem ele
ktrycznym.
Sw ięcki w milczeniu w y macy wał d rog ę po ścianie.
— N o, teraz niech pan sam poszuka dzwonka...
— Sam ?...
— Trzeb a się nauczyć.
— Siostro, ta noc...
Siostra nie odpow iedziała.
— Siostro, ja słyszę teraz ruch ludzki. Tam gdzieś chodzą ludzie... o !... słyszy siostra, to dudnienie ? — tak, ja się nie mylę, to dorożka...
Siostra udawała, że jest bardzo zajęta sprzątaniem pokoju i dlatego nie odpow iada.
— S io s tr o ! ?
— C o ?
— Ja... >
— C o, no co , biedactw o m o je ! Niech pan nie płacze, panie poruczniku... w styd ! Żołnierz nie powinien... B o ż e ! niechże pan... p rób ow ała pocieszyć, sama płacząc. T a k i młody... życie przed panem...
N a te słow a Sw ięcki jęknął, jakby mu w ró g w b ił bagnet w piersi i wybuchnął głośnym , straszliwym szlochem. Siostra usiadła przy nim na łóżku, objęła m łodą jeg o g ło w ę i tuliła d o piersi.
— Spokoju... wstyd... cóż poradzić!...
— Ś le p y ! — ś le p y ! — szlochał Sw ięcki.
W ciągu czasu długiego w ażyły się w sercu S w ię c k ie g o : śmierć i życie.
Ciemna, pogrążająca g o pustynia, wchłaniała każdy poryw serca w zbierającego m łodą krwią. G d y przez jedną chw ilę w y dało mu się, że o w e ciemności niezgruntowane, to tylko noc, która minie, zryw ały się pragnienia niby stada ptaków , co zbyt długo zabaw iły zdała od gniazda. O b ra zy życia, przyjaciół, szału m iłosnego m igały w ciem nicy w yobraźni, lecz nazbyt prędko przypom niał sobie rzeczywistość i w ted y płakał g o d z i
nami albo w głęb iał się w kąt łóżka i siedział tam — w ychu dły męczennik o szklistem spojrzeniu.
Fałdy w yżłobion e na czole, posępnie ciężyły na m łodej, bólem przepalonej, zakrzepłej twarzy. B yła to już maska w o skowa, przecięta krzywizną ust, w yrażających udrękę. Tak siadyw ał zm artw iały dniami i nocami, niby orlę o wyłu- pionych oczach. Czasem jęk w ym ykał się z pom iędzy zaciętych w arg, niekiedy szloch, niby ostatni skurcz um ierającego, wstrząsał złamaną postacią ślepca.
Było, widocznie, w tych jego nagłych burzach boleści coś
11
już zgoła nieludzkiego, skoro siostra, obyta przecież z cierpie
niem, bladła i z ob aw ą przyglądała się choremu. Zrazu nawet jej słow a nie przynosiły ulgi. G orzki, w zga rd liw y uśmiech b ły
skał na je g o tw arzy a z ust słow a w ypadały nieraz chłodne, niedobre. P on iew aż siostra była jedynym przew odnikiem , łączą
cym g o ze światem ludzkim, na jej g ło w ę niewinną spadały w yrzuty i szyderstwa, jakie roiły się w zgorączkow anym mózgu, g d y poszukiwał w in ow ajcy sw ego nieszczęścia. Siostra przyjm o
w ała n a ogół jeg o uszczypliwości wyrozum iale, raz jednak zm ę
czona całonocną służbą, odpow iedziała :
— K tó żb y pomyślał, że w panu siedzi tyle z ło ś c i!
N a te słow a niebaczne lęk zjaw ił się na tw arzy Sw ięckiego, usta zadrgały mu, jak u dziecka. Łyżka, którą niósł do ust, zsunęła się na kołdrę i rozpłakał się rzewnie, żałośnie.
— Panie podporu czniku !... — szepnęła zakłopotana.
— C zy siostra nie wie, że siostra jest dla mnie wszystkiem ? O , to siostra jest zła właśnie, jak oni wszyscy, nie ja, nie ja przeklęty śle p ie c:
— Przepraszam — rzekła, nie przeczuwając d ró g , jakiemi błądzą myśli ludzi żyw cem pogrzebanych.
— Siostra odchodzi tam gdzieś, w tę przepaść, tam znika a ja zostaję tu samotny, ja, przeklęty śle p ie c !
— B ędę przychodziła jaknajczęściej, będę przesiadywała jak najdłużej. Skoro znajdę tylko minutę czasu, zaraz tutaj przybiegnę. B ędę panu opow iadała i czytała wszystko, co tylko panu sprawi przyjemność. T y lk o dlatego przychodzę tak rzadko, że mam jeszcze innych ciężko chorych... a dzisiaj niespałam całą noc.
— D laczego siostra nie spała ?
— Służba!
— A ch ! — uśmiechnął się zjadliwie.
O d tej rozm ow y przestał w ob ec siostry Marji w yrażać się złośliwie. G d y g o odw iedzała, na jego zamęczonej tw arzy uka
zyw a ł się uśmiech tkliw y niby poświata księżycow a na poszar
panych, zionących pustką parjach. T w a rz jego w dziew ała na się w ted y jakby rozm odlony cichy wdzięk, jaki m iewają tw a rze niektórych ślepców.
W Swięckim spokój ten w obecności siostry rodził się z uczucia bezpieczeństwa i związku ze światem, jaki mu ona ze sobą przynosiła.
— Jak siostrze na im ię? — zapytał ją p ew n ego dnia.
— Marja.
— Ma-rja — pow tórzył przeciągając pieszczotliwie.
— G dzie Pan ma ro d z in ę ?
— N ie mam, tylko przyjaciół, ale gdzie są i czy żyją ? ...
— Pan porucznik chodził na u n iw ersytet?
— Niech siostra nie tytułuje mnie podporucznikiem. D aw no złożyłem już szarżę... w te d y to, g d y ostatni raz widziałem słońce... Nienawidzę...
— Jak mam m ó w ić ? — szybko przerwała.
— P o imieniu... Zdzisław... a ja będę też nazyw ał siostrę — Marja...
Żachnęła się jakby zamierzała odejść. Sw ięcki w yczu ł to przedrażnionemi nerwami.
— N ie ! T y lk o proszę się nie obrażać na mnie. Jak siostra w oli, tylko jeszcze trochę niech siostra zostanie...
— N ie obraziłam się...
— N a p e w n o ?
— Jabym się na pana nie potrafiła obrazić, choćby pan nie wiem co powiedział.
— O , to d o b rze! Jak to bardzo dobrze, siostro Marjo...
Ujął jej rękę w sw oją dłoń.
14
— Czemu siostra d r ż y ?
— Sama nie wiem. Muszę iść...
— A le siostra w róci ?
— S k oro tylk o ob ejdę swych chorych, choćby na minutę, żeb y panu pow iedzieć „d o b rej n ocy".
— Szkoda, że siostra nie sypia tutaj.
— T u t a j? — g d z ie ?
— W tym pokoiku.
— C o też pan m ó w i! co t e ż !,.. — wstyd...
— B oję się... a zresztą ja jestem ślepiec, przeklęty ślepiec!
T a k siostro M arjo. U czę się teg o na pamięć ciągle i jeszcze się nie nauczyłem.
Rana w g ło w ie goiła się. Lekarze jeszcze spodziewali się, że ślepota Ś w ieckiego m oże minie, jak to zdarzyło się w nie
których podobnych wypadkach. W ed łu g przypuszczenia spe
cjalistów, Sw ięcki utracił w zrok skutkiem wstrząśnienia mózgu.
C zy w ew nątrz nastąpił w y le w krwi, która uciskała tylko nerw w zro k o w y , czy też było to zupełne porażenie nerwu — niewia
dom o. Z chwilą, g d y chory zaczął w staw ać z łóżka, leczenie polegało w yłącznie na wzmacnianiu organizmu. M ożliw e było, że m łody organizm zdoła siłą żyw otną p o w etow a ć skutki za
burzeń, jakie dokonały się w tkance m ózgow ej. Lecz po paru miesiącach zabliźniła się rana, pacjent odzyskał w ładzę w e wszystkich organach, ślepota jednak nie ustępowała. Pon iew aż w o ln o mu b yło już w staw ać, w ziął się do nauki. U czył się ubierać, jeść i chodzić samodzielnie. Pom agała mu p o większej części siostra Marja. P o d a w a ła mu rzeczy, w yliczała ile kroków należy zrobić, ażeby przejść pokój od ściany do ściany, jakie sprzęty trzeba ominąć, ażeby w ydostać się na kurytarz i tak bez końca, z łagodnością i cierpliwością matki, której trudy w yn agrad za rozkosz' spostrzegania, jak dziecko rozw ija się z dnia nadzień, z godzin y na godzinę nabyw ając now ych w ia d o
mości. W miarę wkładanej pracy przyw iązyw ała się coraz serde
czniej do m łod ego ślepca o g ło w ie ascetycznej.
— Niech pan, panie Zdzisławie — odw ażała się już na
zyw a ć g o po imieniu — sięgnie laską. Tu są drzwi. A le proszę u w ażać! T e drzw i drugie o d kurytarza są czasem zamknięte.
T rzeb a zaw sze przedtem p op rób o w a ć laską, żeby się pan, broń Boże, nie uderzył w głow ę.
— Dziękuję, siostro Marjo. O , ta k ? !... Teraz czuję, że tam te drzw i są otw arte.
Uczyła g o otw ierania okna, poniew aż lubił siadać przy niem i wsłuchiwać się w ruch na ulicy i w ludzkie głosy.
N arzeszcie lekarz szpitalny zezw olił na pierwszą przecha
dzkę. T o w a rzyszyć miała Swięckiemu, oczyw iście siostra. T a pierwsza w ycieczka stanowiła dlań najważniejszy w yp ad ek od chw ili kalectwa. Siostra ujęła g o p od ramię a m łody ślepiec, d rżąc ze wzruszenia, przytulił się do niej, jak do matki. O party 0 nią, czuł się lepiej zasłonięty w o b e c now ych, nieznanych mu jeszcze niebezpieczeństw ulicy. Przechadzka trw ała jednak nie
długo. Minąwszy jedną bocznicę, przeszli przez środek ulicy 1 znaleźli się na plantach, gdzie siostra wyszukała ustronną ławeczkę.
Sw ięcki zadyszany usiadł i, oparłszy się o poręcz, z natę
żeniem wsłuchiwał się w ćw ierkanie ptaszków, w dychał napo
jone zielenią drzew pow ietrze i zapachy niesione przez wietrzyk.
— C o to ? — zapytał niespokojnie, g d y słońce w yp ły nąwszy z poza brzozy płaczącej, hojnie a jakby z szyderstwem bryznęło w tw arz ślepca.
— O co pan p y ta ?
— Takie ciepło chuchnęło na mnie...
— T o ? — to słońce. M oże za g o r ą c e ?
— O nie, n ie! T o bardzo przyjemne, b a rd zo ! A jak słońce w y g lą d a ?
— Słońce?... świeci się, takie jasne i wesołe...
— Jasne?
— Tak.
— Jasne ? — jak co ?
— Jak lustro.
— A le ja nie w iem , siostro, jakie jest lustro. W szystko jest czarne, przeklęte i czarne. T o ono jest takie jasne?...
— Tak, panie Zdzisławie, słońce jest jasne.
— Jasne... T o właśnie ja tak myślę, że siostra] M arja jest jasna. T a k myślę, gd y siostra nadchodzi, że płynie do mnie coś, co jest ciepłe i jasne. T o tak, jak to słońce... p ra w d a ?
Siostra nie odezw ała się i Sw ięcki przeląkł się,* że może zn ów obraziła się i poszła sobie. N e r w o w o sięgnął ramieniem
15
i, natrafiw szy na dłoń siostry, chw ycił ją i długo, rzewnie tulił do w arg.
— P u ść ! ludzie idą — pow iedziała, oszołom iona i zasko
czona jeg o czułością. T a k nie trzeba — dodała po chwili.
— C o nie trz e b a ? p o ryw czo spytał Swięcki.
— W stydzę się... tak całow ać nie trzeba...
— D laczego ?
— B o n ie !
— A le ja chcę w iedzieć — d la c z e g o ? — muszę to w ie d z ieć ! Siostra musi mi to pow iedzieć...
— N ig d y !...
— N o to ja siostrze pow iem — w yw ijając laską m ów ił z irytacją. T o mnie tak nie w oln o, mnie... i właśnie tylk o mnie, poniew aż jestem śle p ie c ! Siostra czuje w stręt do mnie, lecz spełnia ob ow iązek chrześcijański z pokorą. T o d la te g o ! — ja dobrze w iem , że d la t e g o ! B o dlaczegóżby innego ? N ie jest siostra ani mężatką, ani narzeczoną. C zegóż takiego złego d o puściłem się? Siostra żyje samiuteńka jak i ja... tylko, że siostra śliczna...
— Dość, dość — p rób ow ała mu przerwać.
— Śliczna i jasna... a jestem nędzarz, psiak zm iażdżony przez samochód, ślepiec, przeklęty ślepiec...
— A le ż Zdzisławie...
— W ię c d o b rze ! Niech mnie siostra zostaw i tu samego, w tem czarnem p ie k le !... tak... Proszę nie udawać dobroci, tylko proszę... Spadnę gdzieś w te lochy, rozbiję ten ślepy czerep i koniec... tak będzie le p ie j!
— Chodźm y, w racajm y — dziecko — błagała go, led w o w ym aw iając słow a ze wzruszenia. T o nie to, to nie tak... P o w ietrze podziałało na pana za silnie. Siedzieliśm y za długo na słońcu.
Wzitjia g o energicznie za ramię.
— Id z ie m y !
— N ie pójdę.
— D obrze, ale doktor z pewnością nie p o zw oli mi w y prow adzić pana drugi raz na przechadzkę.
T o poskutkowało. Sw ięcki wstał apatycznie i, wsparłszy się na ramieniu siostry, szedł ob ok niej milczący.
16
O d te g o czasu zmieniło się coś w ich stosunkach. W p ra w dzie, g d y siostra zbliżała się, rozjaśniało się oblicze Sw ięckiego, lecz jeno na mgnienie oka i gasło, a brózda na środku czoła nie w ygładzała się już praw ie nigdy. Jeszcze zryw ały się ku niej ram iona jego niby rączki dziecka do matki, prędko jednak op ad ały jak kw iaty, które w icher poderw ał, ażeby je zaraz ciosem jeszcze silniejszym złamać. Sw ięcki stał się m rukliwy i zły, lecz nigdy teg o nie okazyw ał siostrze. M ilczał tylko.
O na czuła, że w tym młodzieńcu nieszczęsnym, tak stra
szliwie już przez los naznaczonym , dusza szarpie się i w ędruje p o cmentarzach, p y ta ją c : czy w arto jeszcze żyć ? ale niedość jasno w idziała miejsce, w którem zaklęty , w ir grozi śmiercią...
albo, jeśli sercem niewieściem rozumiała, trw o g a nie pozw alała jej zastanawiać się nad tem.
I ona cierpiała, z żalem wspom inając niedawną przeszłość.
I ona przecie przyw iązała się do te g o chłopca w ciągu miesięcy, jak do brata najmilszego, jak d o najserdeczniejszej i najdroższej osoby... Przecie i ona samotna jest... jakże zmęczona jałow ością w łasnego lo s u ! Zaciekła praca w szpitalu zapełniła jej życie, ju ż, zd a w a ło się, zapom niało serce swych snów niewyśnionych, już — zdaw ało się — uśmierzyły się burzliw e w iry krwi, śćmiły gorzk ie nieraz tęsknoty...
Ten ślepy ch ło p a k ? — krew uderzyła jej do jałowy na tę myśl.
N i e ! b yłob y to haniebne.
Pra w d a , onby jej nigdy nie zobaczył, Lekarze m ówią, że ślepota jeg o jest nieuleczalna.
C zy tak m ożn a? C o za okropne życie w trw od ze nie
ustannej, z utajonem błaganiem , ażeby kochany nie odzyskał zdrow ia... bo cóż w te d y !
Siostra Marja. 2
18
N i e ! n ie ! — raczej stłumić ostatni płomień, zapomnieć 0 sobie na zawsze i pośw ięcić się dla innych...
T a m to b yłoby podłością, czemś niecniejszem jeszcze, niż podłość — wyuzdaną z b ro d n ią !
N ie ! nie ! nie !
Sw ięcki zaczął uczęszczać do szkoły dla ociemniałych. N ie zaw sze m ogła g o od prow ad zić siostra Marja, która coraz częściej opuszczała go, zwłaszcza g d y nadeszły now e transporty chorych, okaleczonych, rannych. Rzuciła się teraz do pracy z na
miętną żarliwością. Niezłom ne postanowienie w zm og ło jej siły, a każdy ból umniejszony, wszelka usługa, oddana cierpiącym żołnierzom , łagodziła rozjątrzone serce. Raz bodaj na dobę w p a dała jednak do Sw ięckiego, ażeby mu posłużyć, spojrzeć na niego, zwłaszcza, że od przechadzki ow ej znowu podupadł na zdrow iu. O d tygod n ia doznaw ał dojmujących b ó lów g ło w y . Schudł, tw arz mu się w ydłużyła i postarzała w skostniałym w yrazie melancholji. M ó w ił mało, ale g d y w ym aw iał jej imię, wstrząsał nią dreszcz lęku i bólu — z taką żałością pieszczotliwą 1 w yrzutem skrytym w ygłaszał je.
Pew n ej nocy dyżurow ała z inną siostrą na sali, znajdującej się przy tym samym korytarzu, co pokoik S w ięckiego. O świcie weszła cichuteńko do jego numeru i zaświeciła elektryczność.
Spał w położeniu w p ó ł - siedzącem. Jego w ym izerow an a g ło w a była zwieszona na ram ię, co jeszcze bardziej zaostrzało ten obraz męki beznadziejnej.
W yczerpana całonocnem czuwaniem, osunęła się siostra na p o d ło gę i złożyw szy dłonie na pościeli, patrzyła w tw arz śpiącego.
— T y m ó j!... — w yszeptały wargi, a nabrzmiałe miłością i współczuciem oczy dopow iad ały to, co lękały się w ygłosić usta.
Śpiący drgnął. Siostra zamarła w bezruchu. Ręce ch orego uniosły się nieco do góry, a z ust zsunął się szmer zaledw ie dosłyszalny, senny, rzew liw y.
— M oje słońce jasne...
Teraz już w ola nie wystarczyła. Łkanie wstrzym yw ane jęło rw ać piersi. Złożyła g ło w ę na swych rękach i zapłakała nad wspólnem nieszczęściem. U siłow ała zatam ow ać ten w ybuch żalu, aby ch orego nie budzić, w iedząc, że jeśli ocknie się, w yczuje jej obecność. A le było już za późno.
19
Sw ięcki żyw o podniósł g ło w ę zwieszoną i niespokojnie rzuciw szy ramionami, dotknął g ło w y s io s try :
— M a r ja ! tak, to M a r ja ! Jakie szczęśliwe przebudzenie 1 C z y to już dzień, M ar jo ? T a k cicho. Skąd wzięłaś się u m n ie?
— Miałam dyżur... i... i... wstąpiłam...
— Ż eb y okazać miłosierdzie, g d y nikt nie patrzy, , — Zły, ty, o k ru tn y !
— O , nie ja, nie ja 1... — zaprzeczał, zw olna potrząsając g ło w ą .
— N o to jak ? — co mam robić ? ! — jęknęła.
— Siostra Marja musi mi p o w ie d z ie ć ! O deszła i zostaw iła mnie samego. Była dla mnie wszystkiem, a i tak odeszła mnie w ciemności. M oże i ona jest zła, jak w szyscy oni, jak ten świat znienaw idzony ?...
— Nie, przysięgam, n ie ! Ja...
— N ie potrafię żyć bez oczu i bez tw ojej przyjaźni.
— Przyjaciel nie całuje.
— A k-to ? -— N ie m ów...
— Muszę w iedzieć !
Siostra Marja wstała z p od łogi ruchem nagłym, który ma
gnetycznie odczuł Sw ięcki. B yło w tym ruchu tragiczne posta
nowienie. Sw ięcki od w rócił ku niej g ło w ę i w yciągnął ramię, p ro s zą c:
— Daj rękę...
— W ię c d o b rze! Teraz musi pan wysłuchać i zastanowić się. Jestem od pana starsza o dziew ięć lat. O p rócz teg o — oszpe
ciła mnie ospa. Mam całą tw arz podziurawioną czerw onem i bliznami. K ażdy mężczyzna, g d y spojrzy na mnie, od w raca się z odrazą. Jestem starą panną i do teg o brzydką. G d yb y mnie pan wziął, a B ó g pozw oliłb y ci przejrzeć, poczułbyś dla mnie to samo, co inni. Ja m oże m odliłabym się — B oże ukarz mnie za tę m y ś l! — żebyś nie przejrzał. Kocham cię. Kocham cię ostatnią miłością starzejącej się panny. N ie jestem dzieckiem, jak pan, bo chociaż tyle cierpisz, życia nie znasz ani siebie.
S łyszysz! — ja m ogę kochać mężczyznę ślepego, skoro jest taki piękny i dzielny, jak ty, m ogę kochać, ja... co nigdy... rozumiesz...
nigdy... N o i już.
T w a rz jej gorzała pó nocy niespanej, a znaki po ospie 2*
20
czerw ieniły się kolorem krw aw ym , co nadaw ało siostrze p ozór dzikiej złości. A le oczy ciemno-błękitne, oczy dobroci bezmiernej, ogrom ne, osnuwały tę tw arz jakby m głą niebieską.
— M arjo, jakie szczęście, ty!... — jąkał Sw ięcki ze wzruszenia.
— Kochanie, pomyśl, zastanów się w sw ojem sum ieniu!
— Przecie ja ślepy, a ty jednak...
— T o co innego. T y jesteś jeszcze praw ie dziecko.
— T y ś dla mnie piękna. N iejeden raz już myślałem, żeby w yskoczyć przez okno, i tylko tw ój głos poham ow ał mnie, nie tw o je słowa, bo o niczem nie wiedziałaś, — ale tw ó j głos. N ie umiem pow iedzieć, co w nim było... M arjo ! tyś moim aniołem stróżem. Ja o czem innem nie myślałem nigdy, w ierz mi, jak o tem tylko, żeby żyć przy tobie. N ie m ogę przyzw yczaić się do tych ciemności, a tw ój głos zastępuje mi światło. Słuchaj, ja zginę, jeśli mnie opuścisz, zginę napewno.
— T a k myśleć nie w olno. N ie bądź dzieckiem. C o innego m usiałoby przyjść, m usiałoby!
— Ja marzyć naw et o tem nie śmiałem w yznał Sw ięcki.
— W idzisz, sam rozumiesz, dzieciątko m o je ! Zw olnij mnie, puść m nie! Teraz jeszcze można — o B o ż e ! — wskaż d r o g ę ! — w y rw a ło się jej z taką rozpaczą, że Sw ięcki zadrżał.
je g o tw arz skupiła się w głębokiem zastanowieniu. Znać było, że całym wysiłkiem w oli szuka słowa.
Milczeli oboje. M arja w milczeniu, jakby w przerażeniu, przy
glądała się czemuś, co było tylko dla niej widzialne.
Naraz Sw ięcki zaczął w staw ać i ostrożnie, zwolna, uro
czyście klękał na posłaniu. T w a rz bolesną, męczeńską w zniósł w g ó rę i rękę praw ą w yciągnąw szy ku niebu, m ó w ił:
— G dybym kiedyś w zrok uzyskał, a ciebie, siostro M arjo, miał ukrzywdzić, przedtem, zanimby się to stało, sam własną ręką w yłap ię sobie oczy. T a k mi B oże d o p o m ó ż!
— O k ro p n o ś ć ! — szepnęła, blednąc.
W n et potem Sw ięcki miał szpital opuścić. D ano mu do w yb oru albo zamieszkać w domu in w alidów , albo pryw atnie.
G d y b y urządził się pryw atnie, otrzym yw ałb y małą pensyjkę, która nie wystarczała na życie. Siostra Marja, oprócz utrzymania w szpitalu, dostaw ała w ynagrodzenie, które dotąd w znacznej części obracała na podarunki dla swych pacjentów , resztę skła
dając w kasie. Ciężkie życie buchalterki przed w ojną nauczyło ją oszczędności i przestawania na małem. P o w ielokrotnych rozm owach ze Swięckim ob oje zgodzili się, że powinien zamiesz
kać prywatnie. Myśl o rozstaniu z nią napawała g o przeraże
niem. Zresztą, jeśli miał mieszkać pryw atnie, bez niej było to niewykonalne. Zakres jeg o w ied zy jako n iew id om ego jeszcze nie pozw alał na to. D otąd tyle zaledw ie umiał, że z pewną s w o b o d ą daw ał sobie radę w ew n ątrz budynku szp ita ln ego, lecz ulica wciąż jeszcze była ciemna i nieznana, w ciąż groziła tysią
cem niebezpieczeństw.
T o też wszystkie rozm ow y w tej sprawie zatrzym yw ały się na jednym punkcie, którego on poruszać nie śmiał, ona zaś starała się jak najdalej odsunąć. B o chociaż o w a rozm ow a nad ranem przyw róciła między nimi daw ne przyjazne stosunki, o b o je przecież jakby o niej zapomnieli, ani razu nie ruszając te g o przedmiotu. Tym czasem położenie dom agało się ostatecz
n ego postanowienia, poniew aż w ciągu dni dziesięciu S w ięck i szpital opuścić musiał. I tak patrzano na to krzywo, że jako już tylk o rekonwalescent, sam jeden zajmuje ten pokoik. Z aw dzięczał to zresztą Marji, która wszelkiemi w ybiegam i broniła zacisznego kątka, g łó w n ie manewrując argumentem, źe krytyczny stan ner
w o w y ch orego nie pozw ała na pomieszczenie g o z innymi. A le to schronienie trzeba było porzucić, a z niem tow arzystw o M arji.
Sw ięcki kochał M arję i życia bez niej w yobrazić so b ie nie umiał. W yznania jej nie potrafił jednak dostatecznie ocenić, a na
22
w e t teraz nie pojm ow ał swej przysięgi, nie jakoby pragnął ją.
cofnąć, ale że sprawa była dlań niew ątpliw ie wyraźna i prosta.
M arja w ciemnicy jeg o świadom ości „św ieciła się“ jasna i pię
kniejsza od jakiejkolw iek z kobiet, które sobie przypominał*
W szystkie one, zresztą, stanow iły świat inny, obcy, a naw et w ro g i — ona zaś żyła w nim, pośrodku jeg o ciemności nieprze
niknionych, jako jedyna ucieczka i zbawicielka. „W id y w a ł" ją niekiedy w otchłaniach swej nocy. U kazyw ała mu się w tedy nie jako kształt widzialny, niemniej jako b yt rzeczywisty dlań i piękny. G d y zjawiała się w jego obecności albo g d y się w y łaniała w jego myślach samotnych, ożyw iały się i rozgrzew ały m roźne pustynie nocy, gasnęło jałow e poczucie bezprzytułku i czarnej samotności. Istnienie nabierało w ów czas wartości, jak dla nasienia zakopanego w ziemi, póki trw a nadzieja, że je pro
mień słońca prędzej czy później dosięgnie. I póki ona znajdo
w ała się w pobliżu albo dopokąd pewność, że będzie przy nim, nie ulegała w ątpliw ości, g od ził się z życiem ślepca. W te d y myślał naw et o śmierci z obaw ą, poniew aż pozbaw iłaby g o obcow an ia z siostrą. W ię c nie pojm ow ał skrupułów jej, ale czuł, że musi się z niemi liczyć. D latego, zwłaszcza od chwili, g d y g o zaw iadom iono o terminie opuszczenia szpitala, gorączk ow o szukał sposobu przekonania Marji. Szczęśliwy pomysł nie przy
chodził mu jednak do głow y.
Zagłębiony w rozmyślaniach ponurych, z niecierpliwością czekał na nią jed nego z tych dni ostatnich, postanow iw szy twardo, że teraz w y ło ż y jej rzecz w form ie ostatecznej; ale g d y siostra weszła, ogarnęła g o znowu nieśmiałość. Zwłaszcza, że jeszcze gdzieś tam w gąszczach myśli k ryło się podejrzenie, że ona żyw i w stręt do jego kalectwa.
M arja, spostrzegłszy jego zasępienie, stanęła przy nim i pieszczotliw ie gładząc g o po twarzy, rze k ła :
— N ie m artwić się, Z dzichu ! Znowu zaczynasz źle w yglądać.
W te d y on w ziął jej rękę i opasaw szy ramieniem jej kibić, przyciągnął ją ku sobie tak silnie, że przysiadła na jego kolanach.
P ró b o w a ła w yrw a ć się, lecz on, nie uwalniając jej ze swych objęć, całow ał jej szorstką, chropaw ą twarz. G d y natrafił ustami na jej oczy, przejęło g o uczucie takiej rozkoszy, jak człowieka, co umierając na pustyni z pragnienia, odkrył źródło*
— Mojaś, M arjo, i ty i tw o je oczy...
Już nie zryw ała się. W jakiemś zapamiętaniu przywarła do niego, oddając mu pocałunki, pijana i om dlewająca z rozkoszy.
Myśli, rozw aga, zwątpienia zapodziały się, jak ściany domu poci
skiem armatnim zmiecione z powierzchni ziemi.
— Zamieszkamy razem ? — spytał.
— Dobrze.
— Będziesz m oją żoną ?
— Będę.
— N ie masz wstrętu do mej ślepoty ?
— Kocham cię, kocham...
— I ja ciebie kocham, M arjo jasna...
23
A ż e b y nie zw racać uw agi gaw iedzi, w zięli ślub w kościele na przedmieściu. Ksiądz, zobaczyw szy tę dziw ną parę, zgłasza
jącą się z prośbą o zapow iedzi, był zakłopotany, ale stanow cze zachow anie się narzeczonych zam knęło mu usta, pełne d o b ro
dusznych zapytań. Niemnej tuż przed obrzędem oświadczył, że w sprawie oficjalnej musi z panem m łodym rozm ów ić się poufnie.
— Pan ma dwadzieścia d w a la ta ? — pytał S w ięck iego na osobności.
— Tak. \
— Pańska narzeczona ma rok trzydziesty pierwszy...
— W iem o tem.
— Pańska narzeczona... ob ow iązek duszpasterza nakazuje mi... C zy pan przedtem, to jest czy pan przed w ojną znał swoją narzeczoną ?
— N ie. Poznałem ją dopiero w szpitalu, już jako ranny i ślepy. N ie rozumiem, o co księdzu id z ie ? —
— Pan jest młodziutki... pańska narzeczona...
Sw ięcki zrozumiał, co mu ksiądz zamierzał zwierzyć.
— M oja narzeczona chorow ała na ospę i jest, zdaniem wszystkich ślepców widzących, szpetna.
Ksiądz spojrzał w zrokiem zalęknionym i pośpiesznie zakoń
czył ro zm o w ę : — T a k ! N o, kiedy tak, to chwała Panu Bogu.
W o b e c teg o przystępujem y zaraz do aktu.
T e g o sam ego dnia w prow adzili się do dw óch małych p o k o ik ów przy cichej uliczce, zdała od gw aru miasta. L ok atorow ie teg o domu i sąsiedzi z ciekawością zajadłą ścigali oczym a nie
zw ykłą p a r ę : młodzieńca, prow adzon ego p o d rękę przez dojrzałą kobietę o czerw onej, brzydkiej, jakby napuchniętej tw arzy. Szcze
gólnym wyjątkiem uderzało zachow anie się w ob ec nich ło b u zów podmiejskich, którzy w idząc Swięckich, nie tylko ich nie napa
stowali, ale naw et przeryw ali swe zabaw y wrzaskliwe. Zadziwiała
25
ich m oże tajemnicza, cicha i surowa zarazem tw arz m ężczyzny w ciemnych okularach, postukującego laską o ziemię, albo może czcią odruchow ą przejm ow ała ich troskliw ość trwoźna, jaką kobieta otaczała sw eg o towarzysza.
M arja w krótce porzuciła szpital ze w zględu na męża, który zbyt długo musiał w ted y zostaw ać sam, i w zięła znowu posadę buchalterki. O n uczęszczał do szkoły ociemniałych. W w olnych chwilach czytyw ała muj M arja w yk łady i książki prawnicze, g d yż Sw ięcki nie tracił nadziei, że pow iedzie mu się znaleźć z czasem pracę na tem polu, zwłaszcza, g d y b y kiedyś m ógł zdob yć się na opłacenie pomocnika. A le były to marzenia odległe... na
„ p o w ojn ie"...
Tym czasem żyli z dnia na dzień... szczęśliwi. Cisza kojąca napełniała ich mieszkanko ustronne. Sw ięcki zauw ażył w głosie Marji i w jej zachowaniu tony, jakich dawniej nie słyszał.
D rgała w niej m łodzieńcza jakby wesołość i pełne zadow olenie z życia. T a zmiana nie objaw iała się w sposób jaskraw y: M arja zostaw ała w ciąż tą samą siostrą Marją, bezm iernie dobrą i w y rozumiałą, lecz mąż odczuw ał w niej istotę bardziej rzeczywistą, niż dawniej. D ziw ił się temu i cieszył, bo każde now e zdarzenie w życiu M arji stanow iło jego osobistą własność i p o tę g o w a ło je g o życie, z natury rzeczy ograniczone.
Splątanie się i zespolenie tych d w o jg a tw orzyło harmonję tak doskonałą, że praw ie niew iarygodną, w każdym razie dla
„ob serw a to ra " niepojętą. T o , co w pospolitem rozumieniu spraw p ow inn oby jątrzyć nieustannie, jak niegojąca się rana, stano
w iło dla tej dziwnej pary właśnie zakład miłości niew yczerpanej.
T o , co w śród m łodych, zdrow ych, pięknych ludzi trafia się tak rzadko, że praw ie nigdy, — zupełne zapomnienie o sobie dla innego człow ieka — to w związku siostry Marji ze ślepcem stało się rzeczywistością. O n żył w yłącznie nią, ona od daw ała mu wszystko ca łk ow icie: siebie, sw oje oczy i siły. Tym , których, zd a w a łob y się, los skazał na cierpienie dozgonne w samotności jałow ej, tajemny prąd spraw ziemskich otw o rzy ł bram ę do krainy szczęścia na ziemi...
A szczęście to jeszcze pom nożyło się, g d y M arja zaszła w ciążę. Jej ciało, od dziecka rozwijające się sw obodnie, niby w o ln y i przez n ikogo niepożądany chwast, w ytrzym yw a ło św iet
nie dolegliw ości stanu brzem iennego, nudną pracę zarob kow ą
i zachody dom ow e. Sw ięcki nie domyślał się nawet, ile hartu.
okazała w tym okresie jego żona, g d yż jej zachow anie nie zmie
niło się w nic.zem. Cieszył się w ięc tylko jej radością, zw ielo
krotnieniem życia, które z jej łaski odzyskał.
— Będzie dziew czynka i do ciebie będzie podobna — m ów ił do niej.
— O n ie ! W olałabym syna i żeby był tak piękny, jak ty — przekom arzała się.
N a kilka tygodni przed rozwiązaniem nagły przypływ me- lancholji zalał duszę Sw ięckiego. Zaczęło się od myśli, że nawet w łasnego dziecka nie będzie oglądał. Już p o go d ził się b ył z nie
szczęściem wiecznej ślepoty, już dzięki Marji zdołał w ytra w ić w sobie tęsknotę za barw ą i światłem i pragnienie śmierci, już zapom niał o tem, że m oże istnieć świat pełniejszy, niż ś w ia t dźwięku, dotyku i myśli... g d y nagle zatargała nim żądza w i
dzenia. Zbliżała się druga wiosna jeg o ślepoty, a z nią od n ow a w naturze i w ludziach. Razem z ostrym zapachem ziemi i roś
lin ożyw ających wcisnęła się gorzka tęsknota za słońcem, z a w idok iem rzeczy, ludzi i spraw, odbyw ających się poza granicą tej przeklętej n®cy. N atężał w yobraźnię, aby sobie uprzytomnić, co to jest „zielona w ierzb a " — ale napróżno. P ew n ej niedzieli w yszedł z M arją na przechadzkę umyślnie po to, aby „o b ejrzeć"
gałązkę zieloną. Pieścił palcami listki młodziutkie, w od ził dłonią w zdłuż gałęzi, w ym a cyw ał sęczki, chropow atości i pęknięcia kory, lecz „zielon o ści" nie zdołał sobie przypomnieć.
W ró c ili do domu. Marja zaniepokojona, on smutny śmier
telnie. P ro w a d ził z nią teraz ciągłe rozm ow y o barwach i świa
tłach, wyznając, że nie m oże o tem nie myśleć. U siłow ał w ziąć się do swoich „ćw iczeń ", lecz nie zajm ow ały go. Z daw ał sobie spraw ę z nędzy tych sposobów , które nigdy nie zastąpią mu wzroku. M ęczarnia rosła z dnia na dzień do te g o stopnia, że znow u p o jaw iły się b óle g ło w y w potylicy, zaś uczucia i myśli w p a d a ł}' w daw ne koleiny z tych czasów najstraszniejszych, kiedy to do jego świadom ości doszło, iż oślepł.
W a rstw y nieprzebite ciemności leżały, zachodząc jedna w drugą, niepoliczone, bezmierne, wieczne, niby zagłada, wisząca nad duszą. L o d o w a ta groza tchnęła z pustyń bezświetlnycht których żaden wysiłek w o li nie umiał zapłodnić światłem.
— . T y l k o głos Marji p o tra fił w ów czas koić rozszalałą rozpacz.
28
A le w czasie nieobecności żony czarna noc pastw iła się nad bezbronnym , przeryw ając w ątłe jeszcze nitki, w iążące nie
szczęsnego z życiem.
W okresie tych w ęd ró w ek obłędnych Sw ięckiego m iędzy życiem a śmiercią nastąpiła słabość Marji.
W straszliwem podnieceniu błąkał się ślepiec przez całą noc p o swoim pokoiku, wsłuchując się w bolesne okrzyk, żony. P o długich godzinach nagle cisza uroczysta zapanow ała w jej pokoju.
Ś m ierć! — m rozem przeszyło pierś S w ięckiego podejrzeniei Zad zw on iły, zaszumiały bezdnie oceanów nocy, poplątały się
uczucia i myśli, naprężone w śmiertelnym oczekiwaniu.
N araz głos dziecka piskliwy, św ieży przebił przestrzenie, m ieszając się z cichem westchnieniem żony.
D z ie c k o !
ja k że pragnąłby je ujrzeć!...
O tw ó rzcie się, p o d w o je św ia tło ści! — w oła ło serce.
Ulitujcie się, czarne oceany nocy w ie c z y s te j!
Jakże niezmierną męką jest nie m óc ujrzeć dziecka w łas
nego...
Szlochanie wstrząsało jeg o piersią, ow ładniętą szałem roz
paczy...
O to wisi gdzieś na urwisku pośród otchłani. Strach g o pęta, że zatraca pamięć dośw iadczeń poprzednich, i boi się ruszyć, aby nie upaść tam...
O , m ę k o !...
Szumią, syczą, szemrzą coś gnuśne, znienawidzone ciem ności... B ól w tyle g ło w y uderza, jak sęp szponami w zdobycz.
Podn iosły się fale nocy, w zburzyły i z wyciem , hukiem lecą...
Zaleją, zgniotą ..
W te d y to z oddali, hen, z poza granic szalejącego oceanu nocy, dolatuje g o słodki głos, anielski, niby podmuch wiosenny, w iejący na pola zmarznięte.
— Z d zisła w ie!
— M arjo ! — M arjo !...
— P rzyjd ź do nas!...
— K tó rę d y ?
— D w a kroki od stołu naprzód, potem omiń szafę, żebyś nie uderzył głow ą , kochanie...
29
Już w ie ! T a k — przecie to tak ła t w o ! D w a kroki naprzód.
Przypom ina sobie w szystko — t a k ! Marja — dziecko — z iem ia ! Idzie d rogą znaną. Krokiem pew nym podchodzi do łóżka żony. Jej ręka ujmuje g o za g ło w ę i przychyla do czegoś, co jest ciepłe, niby płatek róży, rozgrzanej na słońcu.
— Syn — szepce Marja.
— P o d o b n y do cieb ie?
— Nie, do ciebie.
— S yn ek ! O n obejrzy świat i słońce i wszystkie barw y i św iatła za mnie i będzie mi op ow ia d a ł o świecie jasnym — m ów ił Sw ięcki drżącemi w argam i, nachylony nad niemowlęciem , na które padały gorące łzy ojcowskie.
M arja osłaniała ich swym w zrokiem świetlistym niby tarczą...
— Jak się czujesz? — zapytała.
— Już dobrze.
Życie Święckich stało się teraz znacznie trudniejsze. Marja, za
led w ie w róciw szy do zdrow ia, musiała zacząć chodzić do biura.
S w ięcki wspólnie z w ynajętą dziew czyną pielęgnow ał w ted y syna. Zajęcia te daw ały mu jedaak dużo szczęścia. A n io ł życia, który ow ej szatańskiej chwili, tam na polu bitw y, uciekł na zawsze, jął przybliżać się — jakby zw abiony postacią jasną Marji.
T eraz, obnosząc m ałego, dotykając wyczulonem i dłońmi ciepłego, kw itnącego ciałka syna, doznaw ał Sw ięcki tak istotnego poczucia życia, jakby żył pełnią zm ysłów. Gryząca świadom ość, że już nigdy nie zobaczy przepyehu świata w barwach, lśnieniach i odcieniach światła, zatraciła się. Św iat w idzialny zniknął.
Zw olna i pamięć o nim w ygasała, w miarę jak now e życie, p o wstałe za czasów ciemności, nabierało coraz obfitszej treści, przesycając myśli, a n a w et ruchy czucia kształtami swoistemi.
B ól w potylicy nie pojaw iał się już. S w ięcki całe tygodnie i miesiące nie przypom inał sobie, że był kiedyś w idzącym . Jego zmysły dotyku, węchu i słuchu tak się wysubtelniły i spotęż- niały, jakby w zięły w siebie tę en ergję, którą kiedyś odbierał im wzrok. Sw ięcki czuł bliskość p rzed m iotów albo osób, roz~
różniał natężenie promieni słonecznych, w iedział czy, dzień p o chmurny czy jasny. M n óstw o doświadczeń, nie sięgających nawet świadomości, składało się na tę jeg o w iedzę szczególną. C h w i
lami dosięgał szczytów, pospolicie niedostępnych dla człowieka w idom ego, k tórego zw od zi przebiegła maska twarzy ludzkiej albo kłamane spojrzenie. Uścisk czyjejś ręki m ów ił Swięckiemu 0 w iele praw dziw iej, niż naw et czyjeś słow o. I nigdy praw ie nie mylił się pośród spraw rozlicznych życia codziennego, dając rady i w skazów ki Marji. Sposób uchwycenia klamki, takt oraz siła kroku osoby wchodzącej zdradzały Swięckiem u zamiary 1 usposobienie gościa. Marja zw ykła była spsglądać w ów czas na tw arz małżonka, czytając z niej, jak postąpić: czy ufać nie
31
znajomemu i w jaki sposób zachow ać się, zwłaszcza, że inteli
gencji oraz rozum ow i męża przyznaw ała przew agę nad sobą.
W yrafin ow an ie zm ysłów spraw iło jednak z konieczności, że Sw ięcki nadmiernie był przeczulony. W szelka podnieta z ze
w nątrz rozszczepiała się w nim, niby prom ień w pryzmacie. T o też Marja ułożyła cały porządek życia d o m o w ego jakoteż swe
zachow anie się podłu g usposobienia męża.
W domu Święckich panowała cisza ukojna.
Sąsiedzi zapom nieliby o istnieniu ich, g d y b y nie dziecko, które w atm osferze przyćmionej igrało, gaw orzyło, krzyczało, nie licząc się z ustalonemi prawam i domu. M ały Zdzich był nie- litościw ym despotą. O jciec pod d a w ał się jednak wrzaskliwem u tyran ow i z rozkoszą niewolnika. Lubił wsłuchiwać się w ma
mrotanie i mruczenie, a naw et w krzykliw e w ybuchy złości synka, jakby w pierw otny copraw da, ale nieskażony fa ł
szem hymn życia, G d y dziew czyna rozpow ijała malca, ojciec,
„słysząc klaskanie różow ych nóżek o poduszkę, baw ił się ch w y
taniem ciepłych tłuściuchnych paluszków dziecka, wyszarpują- cych się gniew nie z uścisków dłoni rodzicielskiej.
S pokojne to, nie mącone już teraz przez chorobę i w e w nętrzne jątrzenia, życie jęło się chmurzyć atoli z innej strony.
Straszliwa w ojna trw ała wciąż, w lokąc ze sobą oprócz śmierci, kalectwa i chorób — nędzę powszechną. Niedostatek unikał tylk o drzw i, kowanych złotem , zdobytem w jawnym ro z
boju, a g łó d targał rozwśeieczonem i pazurami ludzi pracy.
S w ięccy cierpieli biedę, podobną, zwłaszcza p od koniec miesiąca, do form alnego głodu. Marja pracow ała na cztery o s o b y , gdyż śmiesznie małą pensję inw alidy otrzym yw ał były podporucznik armji austrjackiej rzadko. Często nie otrzym yw ał jej wcale.
T y lk o wytrzym ałość i zaw ziętość Marji umiała zapew ić te niezliczone braki, które nękały człow ieka uczciw ego w P o lsce—
czw artego roku w ielkiej w ojny. M arja pracow ała w biurze ośm do dziesięciu godzin dziennie, dokarm iała dziecko, dbała o to, aby mąż przedewszystkiem b ył syty, nie zapom inała nawet o służącej, zapom inając tylko o sobie.
Raz naw et doszło z teg o pow od u między małżonkami do pow ażniejszego nieporozumienia. Sw ięcki na wiosnę zaczął uczęszczać na w yk łady uniwersyteckie. Z początku żona pod-