• Nie Znaleziono Wyników

Pasterka z Lourdes. Dramat religijny w pięciu aktach.- Wyd. 2

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Pasterka z Lourdes. Dramat religijny w pięciu aktach.- Wyd. 2"

Copied!
74
0
0

Pełen tekst

(1)

iracowBia

2 1 3 3 2 1

i

(2)
(3)
(4)
(5)

K SIĄ D Z JAN KUDERA

P A S T E R K A Z LOURDES

DRAMAT RELIGIJNY W PIĘCIU AKTACH

QOOÖOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOO

I D R U G I E W Y D A N I E \

q o o o o o o q o q o o o o o o o o q o o o q o o o o o o o o q q o q o q o o o o o o o o o

1920.

SPÓŁKA WYDAWNICZA KAROLA MIARKI

W MIKOŁOWIE.

(6)
(7)

PA STERK A Z LOURDES

DRAMAT RELIGIJNY W P IĘ C IU AKTACH

NAPISAŁ KSIĄDZ JAN KUDERA, WEDŁUG WZORU DAWNIEJSZEGO.

DRUGIE WYDANIE.

1920.

SPÓŁKA WYDAWNICZA KAROLA MIARKI

W MIKOŁOWIE.

(8)
(9)

O S O B Y : Bernadeta, pasterka.

Ludwika, jej m atka.

Eleonora, Księżna Montenuowo.

Otylja, niewidoma, j

Zofja, U letnia, j córkL Marta, guw ernantka.

Barbara, odźwierna u księżnej.

Marja, Hanka, Kasia, jej córki.

Gertruda, sąsiadka Gertrudy.

Komisarz policyjny.

Anna, Frania, Emilja, dziewczyny.

Pokojówka.

Aniołowie.

Pielgrzymi.

(10)

Uprawnienie do odegrania dram a­

tu zawarunkow ane jest odbiorem

:: 10 egzemplarzy takowego. ::

(11)

A K T I.

Scena przedstaw ia cudow ną grotę w L ourd es* );

w głębi w idać w ydrążen ie w skale.

SCENA 1.

(6—8 aniołów ubranych w kolorow e szatki z skrzydełkam i srebrnem i i obrączkam i złotem ! na głow ach klęczy i modli się w grocie; po jakimś czasie słychać z a kulisami kroki. Aniołki w stają, kładą palce na usta i słuchają. Skoroi po za ku­

lisami daje się słyszeć głos B ernadety, aniołki spokojnie na palcach w ychodzą na lew o; w tej chwili z poza kulis ośw ieca je bengalskie św iatło.)

SCENA &

B ern ad eta i jej m atka Ludw ika.

B ernadeta (za kulisami). Jeszcze ta skalista i w ąsk a ścieżka i będziem y u g ro ty ; droga jest trochę uciążliw a; czy m atka m oże zdążyć za m ną?

Ludw ika. Poprzedzaj B ernardeto, ja pójdę za tobą.

B ernadeta (w stępuje n a scenę, z a ręk ę m atkę trzym ając.) Oto, m atko, jest cudow ne miejsce, za

*) W ym aw ia się „L u rd “.

(12)

— 6 —

którem ta k bardzo tęsknię, dokąd mnie coś tak tajem niczo pociąga. Z aw sze m i się zdaje, jako­

b y aniołowie na tern m iejscu przebyw ali.

Ludw ika (z zadziwieniem ). To jest ow a ja­

m a skalista, o której nam o pow iadałaś? — I tu w idziałaś, moje dziecko, ow o zjaw ienie?

B ernadeta. O wszem , tu m atko, oto tam z tego otw oru (pokazuje) ona w yszła. — O gdyby ją m atka b y ła w idziała!

Ludw ika. Ale jakoż ona w y g ląd a ła ? P rz e ­ cież m usisz ją umieć opisać, skoroś ją tak w y raźn ie widziała.

B ernadeta. Ach m atko, droga m atko, ona była tak piękną, tak cudownie piękną — żaden człow iek coś takiego opisać nie może.

Ludw ika. A m oże ci się tylko co śniło, moje dziecko?

B ernadeta. O nie m ateczko, tylko- teg-o nie mówcie, proszę w as — w idziałam nader w y ra ź n ie ! A przecież w iecie dobrze, że siostrzyczka M arja i sąsiadow a Joanna b y ły zemną, ab y zbierać drew ka, albowiem b y ł dzień m roźny i m usiałyśm y w domu od zimna cierpieć!

Ludw ika. Ale jednak obie nic nie w idziały i nie sły sz a ły ; sam aś ich się często pytała, czy co w idziały; a zaw sze otrzy m ałaś tę sam ą odpowiedź, że nie w idziały nic.

B ernadeta. J e st praw d ą matko-, że nic nie w idziały i nie słyszały, ale one też w łaśnie w tej chwili nie b y ły przy mnie, gdym w idziała zjaw ie­

nie. M usiałyśm y tam na dole przechodzić przez

strum yk, przez znaną rzeczkę. W o d a b y ła dość

(13)

— 7 —

zimna. J a trochę się opóźniłam , bo usiadłam, a b y zzuć trzew iki. W ted y — nagle — usłyszałam ogrom ny szum, jakoby burzę straszną. P rzelękłam się i drżałam na calem ciele. P atrza łam na drze­

w a, ale gałązki się nie ruszały. Nagle, o m atko, — tego opisać nie mogę, nagle tam w tej grocie w i­

działam taki cudow ny, jasny blask, że słońce w o­

bec tego jest jakoby ponurym cieniem. A w śród tego blasku — o m atko, słuchajcie — stała niebie­

ska piękna Pani, tak cudow nie miła, tak uprzejm a i łaskaw a, że w yciągnęłam ręce ku niej i na kolana upadłam. (Powoli i uroczyście.) S zata jej b y ła jak lilia biała, a przepasana b y ła niesbieskim paskiem, z jej g ło w y spadał aż do ziemi biały w elonik; różaniec z białych, jak mleko, perełek u złotego łańcuszka wisiał w złożonych do m odlitw y jej rękach. — To w szystko, m ateczko, w yraźn ie w idziałam , ale jednak tak pięknie, jakiem to było, opisać tego nie mogę, i żaden człow iek na ziemi nie potrafiłby tego opisać.

Ludwika. A cóżeś dalej czyniła, gdy ta tajem ­ nicza Pani stała przed to b ą?

B ernadeta. W yciągnęłam różaniec i modliłam się: „Zdrow aś Mario, łaskiś p ełn a“. I ledwom skończyła pozdrow ienie anielskie — zjaw ienie znikło mi z oczu. Tam poza ten otw ór w skale znow u odeszła.

Ludw ika. A za kogo ty m asz ow ą Panią, k tó ra ci się objaw iła?

B ernadeta. Ach matko, dobrze ją znam i w y

byście ją też zaraz poznali. M am y obraz taki w

(14)

domu — przypom inacie sobie — w malej izdebce taki obraz wisi. —

Ludwika. Ale pow iedzże już w yraźnie, co- masz na m yśli: Kim było zjaw ienie?

B ernadeta. Ach matko, nie byłabym pokor­

ną, gdybym to powiedziała.

Ludw ika (niecierpliwie). P ow iedz, kim była ow a biała P an i?

B ernadeta (bojaźliwie i ze spuszczonem i ocza­

mi). N asza N ajśw iętsza Pani.

Ludwika. Nasza najśw iętsza P a n i? — Dziec­

ko, takie słow o co praw da, nie jest pokornem ; jakożbyś ty licha, biedna p asterk a m iała być go­

dną takiej łaski? Ja tw oja m atka nie w ażę się coś takiego- pomyśleć. — A ile to ra z y ukazała ci się ow a cudow na P a n i?

B ernadeta. D w a razy. O statni raz było w ię­

cej dziew czyn ze mną. P a trz a ły na mnie za­

trw ożone, gdy padłam na kolana. Zjaw ienia je­

dnak nie w idziały. I ja odezw ałam się do tej Pani i rzekłam : Jeżeli przychodzisz od Boga, przybliż się. — I zstąpiła aż na sam brzeg otw o­

ru —- patrzcie, m ateczko, aż dotąd. (Prow adzi m atkę ku tem u miejscu i pokazuje.)

Ludwika. O której godzinie to b y ło ? 'P r z y ­ pominasz to sobie dobrze?

B ernadeta. Tej samej godziny, jak pierw szy raz — w łaśnie gdy w m iasteczku zaczęli dzw onić na Aniół Pański.,

Ludwika. Moje dziecko, m uszę jednakow oż

przyznać, że cudow na ta w izja jeszcze mi nie

(15)

9

jest jasna. Najmilej b y mi było, g dybyś to sobie w ybiła z głow y.

B ernadeta. Ach droga m atko nie mogę.

Ludwika. P rzecież uw ażaj, B ernadeto, miej­

sce samo w sobie nie m a nic osobliw ego lub dziw ­ nego, tylko, to praw da, trochę ponura jest ta grota skalista i chętnie przyznaję, że nadaję się do takich m arzeń.

B ernadeta. Najmilsza m ateczko, mogę p rz y - siądź, że nie m arzyłam . O, gdybym była zdolną, w szystko w yraźniej opisać, jużby m atka nie w ą t­

piła ani na chwilę!

Ludw ika (niedow ierzająco ramionami w zd ry - gając). Może b y ć; tym czasem jednak dajm y sp ra­

w ie też pokój. I pamiętaj sobie to, com ci z góry radziła: nie m ów nikomu o zjaw ieniu! S ły szałaś sam a przed kilku dniami, jak to niektórzy ludzie sobie drw ią z tego. M ogliby sobie pomyśleć, iż m y biedni p ro stacy chcemy uw agę innych na siebie zw rócić, ab y z ciekawości ludzkiej jakieś zyski ciągnąć. — Ale teraz już czas, trzeb a w ra cać do domu. B ernadeto, pójdziesz z m atką tw oją?

B ernadeta. Jeżeli m atka rozkaże, to pójdę — ale szczerze w yznaję, że dziś z ciężkiem sercem b yłabym posłuszna. Jak aś moc w yższa, tak mi się zdaje, przykuw a mnie niepoham ow anie — w łaśnie dziś — do cudow nego m iejsca; dlatego prosiłabym bardzo o pozwolenie, abym tu mogła trochę pozostać. M atko, jeżeli b y się m ateńka nie gniewała, czy m ogę? . . .

Ludwika. Moje dziecko-, chętnie na to nie

pozwalam, że tu tak często przychodzisz i calem!

(16)

10

godzinami przebyw asz. I ojcu się to nie podoba, o tern też już w iesz. Ale jeszcze jeden ra z chcę ci na to pozwolić, ab y nie być tw ard ą względem ciebie; w przyszłości jednakże pow innaś się trz y ­ m ać rad y duchow nego tw ojego przew odnika.

B ernadeta (radośnie). O m atko, w yście tak dobrą w zględem mnie, — dziękuję — (całuje m atkę w rekę) kaw ałek drogi chcę w a s odprow a­

dzić, bo ścieżka skalista jest i tern uciążliw sza, im mniej człow iek z nią jest obeznany. D ruga droga, na praw o, byłaby, co praw da, w ygodniejsza, ale znacznie dłuższa.

Ludwika. Idźm y k ró tszą drogą, skoro mi chcesz tow arzyszyć. Ale obiecaj mi jeszcze raz, że pow rócisz do domu nie zb y t późno, abym się nie potrzebow ała o ciebie niepokoić.

B ernadeta. Nie troszczcie się, m atko, o z a ­ chodzie słońca w rócę z pew nością i będę w domu.

W ięc idźmy, ja poprow adzę. (Odchodzą.) SCENA &

(Anna, m ała dziew czynka, w stępuje niosąc ko­

szyczek z kw iatam i w ręku.)

Anna (oglądając się). Ach jak tu pięknie! To jakaś grota! (w-ołając:) przyjaciółki pójdźcie, przychodźcie tu w szystkie.

F rania (za kulisami). Gdzie jesteś A nno?

Anna. Tutaj w grocie; idźcie obok krzaków , to jesteście na w łaściw ej drodze.

F rania. Już w idzę — pójdźcie w y drugie za

raną; już jestem obok skały, (w stępuje) ach, rz e ­

(17)

— 11 —

czyw iście to g rota — i jak cudow nie tu jest!

(Kilka dziew czyn, tak sam o jak Anna trzym ając w rękach koszyczki z kw iatam i.)

D ziew czyny (w stępują na scenę). Ach jakie piękne m iejsce! tu się będziem y cudow nie baw ić.

Anna. T o się wie, będziem y się baw iły, ale w przód odstaw cie koszyczki; (czynią to) będzie­

m y się baw ić w „ciuciubabkę“.

Frania. Nie, Aneczko, urządźm y raczej koro­

w ód, jest tu, zdaje mi się, dosyć m iejsca na to.

W szystkie dziew częta. O w szem urządźm y korowód.

Anna. Moje kochane, m oże się to jednak nie da zrobić; otóż patrzcie, ziemia tu nierów na i sk a­

lista, skoroby jedna potknęła się, p adłaby na k a­

mień i . . .

Frania. To praw da, m usim y coś innego u rzą­

dzić; która z w as zna inną piękną g rę ?

Emilia. J a wiem, już wiem, coś ślicznego. B ę­

dziem y się baw iły w „gosposię“, czego nas nie­

daw no tem u nauczyła pani T eresa.

W szystkie dziew częta. D obrze! w ybornie!

zabaw im y się w „gosposię“ — jest to w eso ła z a ­ baw ka.

F rania (w ysuw ając się). J a będę gosposią.

W szystkie inne. Nie, ty jesteś za m ała; An­

na będzie gosposia, ona jest starsz a i w iększa.

Anna (w ystępując). W ięc dobrze, ja jestem

gosposią, w y zaś moje służebnice. T eraz u staw ­

cie się w szystkie przedem ną. Ja usiędę na tym

tam kamieniu i będę w am rozkazy w yd aw ała,

(Siada.) A k tó ra mi będzie najszybciej uslugiw a-

(18)

12

^

la, będzie po mnie gosposią. A w ięc ustaw iajcie się! (D ziew czyny w półkolu ustaw iają się około Anny, w tej chwili B ernadeta w stępuje na scenę;

Anna pow staje prędko z miejsca.) SCENA 1

B ernadeta (zadziwiona). Co w id zę ? W y tu jesteście dziew czyny. — Na Boga, co w y tu robicie?

D ziew czyny, C hcem y się baw ić!

B ernadeta. B aw ić? — Tu się baw ić? Co wam się przyśniło?

Anna. Ale, droga B ernadeto, przecież ty sa ­ ma często z nami się baw iłaś, dlaczego w łaśn ie dziś nie chcesz pozwolić nam się tu baw ić? P rz e ­ cież tu tak pięknie w tej jamie.

B ernadeta (do siebie po cichu na stronie).

Ach, cóż im m am powiedzieć, żeby mnie rozum ia­

ły ? (Do dziew czyn.) Kochane dziew czyny, pro­

szę w as, zaniechajcie tego dziś z miłości ku mnie i nie baw cie się tutaj. Otóż, m oże już w iecie, że ja w tej grocie lubię się modlić. Bo zdaje mi się, że miejsce to jest św ięte. Zostaw cie mnie ten kącik, w którym tak chętnie przebyw am i oddaję się modlitwom. — O zapew ne w y mi tego nie od­

mówicie, kochane dziew czynki, nie p ra w d ąż?

Anna. Naturalnie, kochana B ernadeto, m y ci

bynajm niej ubliżyć nie chcem y. I przyznaję, że nie

godzi się, abyśm y się tutaj, gdzie ty się modlisz,

baw iły. T y ś tak dobrą dziew czyną, a m y też

chcem y być dobremi dziew czynam i, dla tego ci

ustąpimy.

(19)

13

W szystkie inne dziew czyny. Tak, chcem y być dobremi dziew czynam i.

B ernadeta. Ach, jak mnie to cieszy! Bóg w am z a p ia ć ! A poniew aż w y tak grzeczne w obec mnie jesteście, to wam jutro za to podaruję pięknych kw iatów z ogrodu naszego, k tóre tak cudownie k w itną i w am się zaw sze podobają. Ju tro m oże­

cie sobie po nie przyjść.

W szystkie dziew czyny. T ych ślicznych kw iatów nam podarujesz, B ernadeto! to się chwali, to nam się podoba !

Anna. Ach, tern nas bardzo pocieszasz. W ięc idźm y a nie przeszkadzajm y dłużej naszej poczci­

wej B ernadecie. C hodźm y do domu.

W szystkie dziew częta. O wszem , pójdziemy razem z tobą. (Zabierają koszyczki.)

Anna. Żegnaj nam kochana B ernadeto!

W szystkie dziew czyny. Żegnaj B ernadeto.

B ernadeta. Idźcie z Bogiem w y dobre dziew ­ częta. A w ięc pam iętajcie o pięknych kw iatach, po które przyjść macie.

W szystkie dziew częta. P iękne kw iaty, piękne k w ia ty ! K tóżby o tern zaporniat? Zostań z B ogiem ! (Odchodzą.)

SCENA &

B ernadeta sam a.

B ernadeta (patrzy za dziew czynam i). Nie­

pojęta zagadka! Te niew inne dziew czyny znowu

tu nic nie w idziały, jak tylko zw y k łą jamę, w

której m ożna jak na innych m iejscach się tylko

(20)

14

baw ić! A ja — dla mnie to m iejsce jest tajem ni­

cze i św ięte, m iejsce cudu i laski. — Ale biada mi!

w łasn a m atka nie chciała uw ierzyć słow om moim.

A cóż dopiero zły ś w ia t! Już tera z zaczyna drw ić i lżyć i niestety szy d erstw o to nie tylko mnie d o ty ­ k a — bo cóżby mnie na tern zależeć miało, gdyby św ia t ze mnie drw ił — nie! szy d e rstw o to zacze­

pia tajem nicę w iary, k tó rą tak bardzo pow ażam . — M arzeniam i m atka to n azy w ała, co w łasnem i o- czami dobrze w idziałam ! — C zyżbym się już na w łasne zm ysły spuścić nie m iała? Ach, jeżeli to nie m a być praw dą, com w idziała, jeżelirn po to do domu w róciła, aby ojca i m atkę opow iadaniem w b rew woli obrazić — w innam b y ła m ilczeć i tu sobie przychodzić i zostać dalej prostą, biedną pasterką, nieznaną w obec św iata, k tó ry mi te ra z pokój serca odbiera (stoi chwilę nam yślając się).

Ach, jak błogie i szczęśliw e b y ły ow e dni, kie­

dym na górkach, na halach pasała posłuszne owieczki, m odląc się do B oga i najśw iętszej P a ­ nienki. — A jednak, nie w olno mi jeszcze rozpa­

czać; ufam mocno, że to, co Bóg chw ilowo tajem ­ nicą pokryw a, w kró tce stanie się zrozum iałe 1 jasne dla w szystkich, co m ają jeszcze choć tro ­

chę w iary w sercu. — W ieczór nadchodzi. Jakiś

tajem niczy dreszcz przenikać mnie zaczyna. A

jednak jest coś, co mnie tak niepoham ow aną siłą

p rzy k u w a do m iejsca tego, co mnie czaruje —

tak słodkiemi kajdany. —• I cóż, gdyby dziś znow u

przyszła ta biała Pani, nasza niebieska, piękna

Panienka. (Z w raca się ku w ydrążeniu groty.)

Tam, — tak tam mi się zjaw iła, tam ją w idziałam .

(21)

— 15 —

tam stała, tam się tak mile uśm iechała. O chw ilo rozkoszy i laski! (Daje się w mieście sły szeć głos dzw onka w ydzw aniającego na Anioł Pański).

C icho! D zw onek w m iasteczku na Anioł P ański dzw onić zaczyna. Chcę się pomodlić. (Klęka z różańcem w ręku zw rócona ku w ydrążeniu gro ty i modli się): Aniół P ański zw iastow ał P annie Marii i poczęła z Ducha św iętego. Z drow aś M ar ja, łaskiś pełna . . . (P ow strzym uje się, albowiem blask jasny olśniew a ją, i „biała P a n i“ ukazuje się w otw orze gro ty w śród św iatła bengalskiego.

B ernadeta w yciąga ręce ku niej.)

(Zasłona spada.)

(22)

A K T II.

Pokój w książęcym zam ku w M ontenuowo.

SCENA 1.

(W fotelu siedzi m ala niewidom a księżniczka Otylia, dziew czę 10— 12 lat; m a n a oczach m odre okulary. Obok niej stoi M arta guw ernantka czyli

nauczycielka.)

M arta (głaskając Otylję). A więc, moja do­

bra m ala O tylko, m usisz mi koniecznie pow ie­

dzieć, dlaczegoś dziś tak rzew nie płakała. P rz e ­ cież wiesz, jak bardzo cię kocham i jak się zaw sze m artw ię, gdy ci kto jaką krzyw dę uczyni. T y ś już i tak jest biednenl dzieckiem, boś jest niew i­

domą. A w ięc pow iedz otw arcie: cóż ci kto złego zrobił?

Otylia. Ach, nie wolno mi powiedzieć!

M arta. Nie wolno ci? To się już domyślić mogę, co się stało! Nie praw da, tw oja mama, księżna pani, znów szorstką b y ła ? M ilczysz? — A w ięc już na pew no wiem, że dobrze się do­

m yślam ; czy nie, p ra w d a? — M ów otw arcie w o­

bec mnie, kochana O tylko, albowiem żal mi cię i musisz mieć kogoś, z kim się tw y m sm utkiem po­

dzielisz. A w ięc cóż zaszło?

(23)

— 17 —

O tylja (płaczliw ym głosem ). P otłukłam w azon od kw iatków .

M arta. W azon potłukłaś, a jak się to sta ło ? Otylja. M am a chciała iść do ogrodu i kazała mi postępow ać za sobą. Ale nie podała mi ręki, i tak idąc sama, trąciłam o> w azon, k tó ry się po­

tłukł.

M arta. I cóż na to m am a pow iedziała? co uczyniła?

Otylja (obejmując rękam i M artę i tuląc się do niej). Ach, dobra M arto!

M arta (przytulając do siebie dziew czynkę).

Biedne dziecko, ja cię rozumiem, zostałaś znow u ostro ukarana. Ale dlaczegoś mi tego za raz nie pow iedziała? C zy już sw ojej guw ernantki nie kochasz?

O tylja. O, ja cię kocham bardzo, ale nie po­

w iedz tego m am ie!

M arta. Moje dziecko, mnie i siostrze swojej Zofji ze w szystkiem zw ierzyć się możesz. T y w iesz, że m y obie m am y dla ciebie serce. — O to w łaśnie przychodzi sio strzy czk a tw oja.

SCENA 2.

P oprzednie i Zofja.

Zofia (idąc do Otylii i całując ją). I cóż robi nasze serduszko. Odzież dziś m asz sw oje za­

b aw ki? Lalki też nie m asz z sobą? M oże o n a jeszcze śpi.

- M arta. N asza m ała O tylka dziś jest sm utna.

Płakała.

2

(24)

18

Zofia. P ła k a ła ? A dlaczego to ?

Marta. M ałe nieszczęście jej się zdarzyło, za co biedne dziecko żadnej w iny nie ponosi. T rąciła o w azon kw iatów , k tó ry się potłukł. To w szystko.

Zofia. O, dobra M arto, re sz ty już się domyślić mogę. M am a oczyw iście z tej p rzy czy n y znów na­

der ostro w y stąp iła w zględem mojej biednej sio­

strzyczki (głaska Otylię), Uspokój się Otylko, ja cię tak bardzo kocham, a M arta także. (Do M arty.) Ale — aby nie zapom nieć: b y łaś już u m am y? P y ta ła się o ciebie. M a dziś podobno od­

jechać i chce przedtem z tobą pomówić. P ow óz już jest w pogotowiu.

Marta. Księżna pani o mnie się p y ta ła ? Nic mi o tern nie m ówiono — w ięc też zaraz pójdę.

T y, Zosiu, zostaniesz tym czasem p rzy naszej sie­

rotce, nie p ra w d a?

Zofja. Idź, kochana M arto, m y się tu sam e za­

baw im y. (M arta odchodzi.) SCENA 3.

O tylia i Zofja.

Zofja (siadając obok Otylji). Moja, kochana Otylko, chcesz, abyśm y się trochę b aw iły ? C zy mam ci przynieść lalkę tw o ją?

Otylia. Nie, Zosiu kochana, opowiadaj mi ra ­ czej coś, będę pilnie uw ażała.

Zofja. A o czerń ci to opow iadać?

Otylia. W iesz Zosiu, historię o pobożnej pa­

sterce z Lourdes.

Zofia. O dobrej pasterce z Lourdes, o której

(25)

— 19 —

ci już przed kilku dniami zaczęłam opow iadać?

A na czem to skończyłam ?

Otylja. Ody p asterka p rzy szła do g ro ty , Zofia. P raw d a , już sobie przypom inam . — A w ięc kochana Otylko, p asterk a chciała zzuć trz e ­ wiki i przejść przez rzekę. W ted y nagle pow stała wielka burza, ale nikt prócz pasterki tego nie spo­

strzegł. — A czy ci już pow iedziałam , jak się na­

zy w a pobożna p asterk a?

Otylia. Nie, Zosiu, tegoś mi jeszcze nie po­

w iedziała.

Zofja. Nie jeszcze? A w ięc zaraz ci to pow ie­

dzieć m uszę; p asterk a n az y w a się B ernadeta. M a też siostrzyczkę w domu, trochę starsz ą i w ięk­

szą od ciebie, której na imię M arja. I ona także jest dobrem dzieckiem. — Ale tera z dalej. — A więc w ielka burza nagle pow stała, ale B ernade­

ta nie w iedziała, jakim sposobem. O glądając się spojrzała na grotę. I oto tam nagle jakiś blask się ukazał, a w śród niego stanęła — no i co m yślisz, Otylko, któż stan ął? (Księżna Eleonora zjaw ia się w głębi sceny, i stoi cicho przysłuchując się.)

Otylja. Ach, powiedz mi Zosiu, bo tego sam a nie zgadnę!

Zofja. N asza najśw iętsza Panienka,

Otylja. N ajśw iętsza P an ien k a? O jak bardzo pragnęłabym i ja ją zobaczyć.

Zofja. Moje serduszko! Takiej łaski nie k aż­

dy dostępuje. Ale posłuchaj dalej. ■ — N asza naj­

św iętsza P anienka dobrej pasterce już częściej się objawiła, bo ona jest bardzo pobożna. I potem źródło w y try sło z tej .groty, u którego zdroju

2

*

(26)

2 0

przed kilku tygodniam i p ew na dziew czyna cudow ­ nie uzdrow ioną została, która, jak ty, niew idom ą się narodziła.

O tylja. O kochana, dobra Zosiu, ja bym też c h c ia ła ... —

Zoiia. No, m oże i nad tob ą zlituje się kiedyś nasza najśw iętsza Panienka, alb o w iem . . . —

SCENA 4.

(Poprzednie; Księżna Eleonora, szybko p rzystępu­

jąc ku dziew czętom ).

Eleonora. Dość tego! (Złośliwie.) A więc takie zabobonne bajki opow iadasz siostrze sw ojej?

To muszę sły szeć? Baśnie, jakie sobie opow iada­

ją prości ludzie, są przedm iotem w aszej rozm ow y?

Zofja (która już przedtem w y stra sz o n a po­

w stała). P rzebacz, m am o! to nie są zabobonne bajki — to jest p r a w . . .

Eleonora (gw ałtow nie). Co-, ty mnie chcesz

pouczać? Milcz — ani słów ka! D obrze znam ow ą

pasterkę z L ourdes; okłam uje tylko ludzi; w krótce

się też w y k aże — musi się spraw dzić, za co św iat

uw ażać powinien ów cud naszych czasów , jak to

niektórzy gadatliw ie nazyw ają. Ha, to b y mi się

podobało, żeby w moim zamku m iał ktoś głupiemi

bajkam i innym głow y zaw racać! Czekaj, Zofjo, za

to mi pokutow ać będziesz i ten m ały ślepy nicpoń

tak samo. Będę ja już w iedziała, czem w a s zająć w

w olnych godzinach, abyście nie m iały czasu ni

chęci do takiego zabobonnego gadania.

(27)

— 21 —

Zofia. D roga mamo, proszę bardzo . . .

Eleonora. Rozkazuję ci, milcz! albo w tej chwili w ypędzę cię z domu mego. — Gdzie jest gu­

w ernantka, gdzie są panny pokojow e? (M arta i dwie panny pokojow e w stępują.) O tóż są! (Do guw ernantki). Z w aópanną m uszę pow ażnie się rozpraw ić. Jestem bardzo niezadowolona. Dla czego nie uw ażacie lepiej na dzieci m oje? Dla czego pozw alacie, że sobie opow iadają bajki i nie­

dorzeczne jakieś brednie, którem i bynajm niej nie uszlachetniają um ysłu swojego. I w aćpanna chce być guw ernantką?

Marta. N ajłaskaw sza Księżno Pani. —

Eleonora. M ilczeć! — W yście zaw sze nie­

winne, gdy w am daję jaką naganę. M uszę tera z w obec w as inaczej w ystąpić. Od dzisiaj Zofja za­

m iast dwóch godzin cztery grać będzie na forte­

pianie. T rz y godziny francuskiego i angielskiego czytania, a dwie godziny będzie rysow ać. M istrzo­

w i tańca powiedzieć, że jutro ma zacząć z lekcją.

Myślę, że w taki sposób nudząca się księżniczka wpadnie na inne, lepsze myśli. A ta tam (w skazuje na Otylię) musi opuścić zam ek — tak będzie naj­

lepiej. Zaraz napiszę ciotce, aby p rzygotow ała dla niej pokoik.

Marta. Księżno Pani, proszę najpokorniej o litość tej małej sieroty!

Zofja. D roga mamo, o m iłosierdzie błagam dla niewidomej mojej siostrzyczki,

Eleonora. L itość? M iłosierdzie? — Jak gdy­

bym była ty ran em ! Jak gdybym dziecko w y rz u ­

c a ła na ulicę! — Nie zapominajcie się!

(28)

22

Marta. Księżno P ani, do tego dopuścić nie m o­

gę, aby biedne dziecko b y ło z domu w ydalone.

C iotka nie m a serca dla niej — przecież ją dobrze znam y.

Eleonora. Nie sprzeciw iajcie się moim rozka­

zom, gdyż wiem , co czynię.

Marta. W ybaczcie, — gdybym tu milczała, byłoby to grzechem . J e s t moim jako w y c h o w aw ­ czyni dziecka obowiązkiem tera z m ówić w obronie jego.

Eleonora. M ów ić? — I cóż takiego?

Marta. Że nie m acie serca m atki, że -— (M arta mówi szybko i głośno, nie zw ażając na słow a księż­

nej, jakoby się z księżną kłóciła).

Eleonora. Co m ów icie?

Marta. Że nie m acie serca m atki. Że z tern dzieckiem (w skazuje na Otylię) od kolebki obcho­

dzicie się niem iłosiernie, niespraw iedliw ie i w prost nie po ludzku,

Eleonora (gniewnie). Kobieto, czyś zw ario­

w a ła ?

Marta. Żeście nigdy nie uczuli w sercu sw o- jem, co to jest miłość m atki, żeście w asze najśw ięt­

sze obowiąski nogami deptali.

Zofja (chw yta M artę za rękę). M arto, proszę cię, milcz!

Eleonora. Chcecie milczeć lub nie?

Marta (z w zruszeniem ). Dłużej, milczeć nie

m ogę; już dawniej pow innam b y ła mówić. P a trz ­

cie na biedne dziecko — niewidom e jest; czy ono

zawiniło, iż się taktem narodziło?

(29)

23

Eleonora. A czyż ja tem u w inn a? Jakież to głupie w y rz u ty m i robicie?

Marta. Źe dziecko niewidomem jest, za to księżna pani nie może, ale to panią obciąża, że bie­

dne dziecko w swojej nędzy jeszcze się m artw ić i tyle k rz y w d y ze stro n y m atki cierpieć musi.

Eleonora. T ak ? — Ale że dziecko jest hańbą całej familji, że jest uparte, nieposłuszne, leniw e — o tern nic nie mówicie. M arto, jeszcze jedno słów ko — a w tej chwili w a s odpraw ię. R endant w ypłaci w am za raz co się należy, i m ożecie iść, dokąd w am się zapodoba. A w ięc chcecie n aresz­

cie m ilczeć?

Marta. Księżno pani —

Zofia (tuląc się do M arty). M arto — na mi­

łość B oga milcz! Pam iętaj o nas.

M arta (patrzy przez chwilę n a dziew czyny i za­

stanow iw szy się mówi ze w zruszeniem ) Księżno pani ■ — ja — milczę (patrząc na dziew czyny) ze względu na w as,

Eleonora. Szczęście w a s z e ! M yślę, że w do­

mu swoim ja jestem panią, a w y sługą. — A te ­ ra z przygotow ujcie dla Otylii do podróży potrzebne rzeczy. Jutro musi odjechać, musi iść precz stąd.

• Zofia (załam ując ręce z rozpaczy). Ach dobra mamo, proszę, proszę b a r d z o —.

Eleonora (surow o i uroczyście). Ju tro musi w ynieść się z dom u! T ak rozkazuję i tak będzie;

natychm iast napiszę do ciotki. Czekajcie tu, aż w as

każę zaw ołać; dziś jeszcze odjadę. A gdybym

po czterotygodniow ej nieobecności choć słówko

(30)

— 24 —

o jakiem ś nieposłuszeństw ie, o jakiej niegrzecz- ności, albo jakąśkolw iek inną skargę słyszała, to będę ja w iedziała, co z w am i czynić. Znacie mnie dobrze! (Odchodzi w oburzeniu z pokojówkami).

SCENA &

M arta, Zofia i Otylja.

(M arta i Zofja stoją przez chwilę obok Otylji nic nie m ów iąc ze spuszczonem i oczami.)

Marta (patrząc na Otylię). O ty nieszczęśliw e dziecko!

Zofja. Biedna s ie ro to !

Otylja (płacze). A-ch, nie opuśćcie mnie, nie odchódźcie o dem nie!

Marta i Zofja razem. Nie płacz Otylio (chw y­

tają jej rączęta i pieszczą je).

Zofja. Nic ci się złego nie stanie.

M arta. Nie opuścim y cię.

Zofia. Ale M arto, co teraz poczniem y? P rz e ­ cież nie mogę obojętnie p atrzeć na w yrzucenie z domu mojej biednej, niewidomej siostry. (Płacze).

M arta. J a tak samo m artw ię się nad tern b a r­

dzo. (Pauza). Do ciotki jej puścić nie m ożem y — w żaden sposób. C iotka nie m a serca, Zofio, m u­

sim y ją ratow ać. I ty znasz ciotkę, w jej ręce bie­

dna kaleka dostać się nie może, u niej by zginęła.

Zofja. Ale gdzież znajdziem y ratu n k u ? J a go nigdzie nie w id z ę ... —

Otylja. Zosiu, pójdziem y do pobożnej pasterki w L o u rd e s!

Zofja i M arta (razem). Do p asterk i w L ourdes?

(31)

25

Zofia. Do pobożnej pasterki w L o u rd es? Co m ów isz?

Marta. Dziecko, m yśl tę poda} ci chy ba sam twój Aniói Stróż, inaczej być nie może.

Zofia. Z ap e w n e! — M arto, dziwić się trzeba,, że m y choć starsze, nie w padłyśm y na tak ą m yśl jak m łodsza O tylia, To już pew no Aniół S tró ż po­

dał jej myśl tę. W ięc dobrze, uciekajm y do L our­

des, — do M atki łaskaw ej. M oże ona się zlituje nad moją biedną niew idom ą siostrzyczką.

Marta. Ale jedna z nas musi zostać w domu, więc albo ty Zosiu, albo ja. W innym bow iem razie naszą ucieczkę za razb y spostrzeżono i uniemożli­

wiono. K siężna P ani dziś jeszcze odjedzie, a inni ludzie w zamku nie będą m ieć żadnego podejrzenia*

skoro jednej z nas, obojętnie czy ciebie lub mnie, w domu nie zobaczą. I choć b y potem dociekli praw dy, to do tej pory z pew nością już w iele czasu zyskam y, i w łaśnie od tego w szy stk o zależy. — A w ięc m usim y szybko postanow ić! Któż z nas z O tylją pójdzie. T y czy ja?

Zofia. M arto, proszę cię, pozwól, ja pójdę.

Otylia. O na przecież moja siostra.

Marta. Dobrze, Zosiu, niechaj tak będzie! Z g ó ry wiedziałam , że ty tak postanow isz.

Zofia. Dzięki ci M arto! Ale mój B oże! jak straszn e i okropne chwile ty, M arto, w czasie naszej nieobecności, ucieczki naszej tu w domu przecho­

dzić będziesz! O jak mi cię żal!

Marta. O to, moja droga Zosiu, nie rób sobie

troski! J a się tym czasem za w as modlić będę. P a n

Bóg będzie mi opieką i pociechą, a wam pomocą,

(32)

- —

26

i choć na czas jakiś rozłączyć się musimy, Bóg nas znow u połączy — w tem mam m ocną nadzieję. A tera z nie traćm y czasu, bo jeszcze dzisiejszej nocy musicie uciekać, tak radzę, i natychm iast w szy stk o do podróży w aszej przygotuję, a w y także bądźcie gotow e.

tRóźa, pokojów ka w stępuje.)

Róża. Księżna P ani życzy sobie natychm iast z panią się widzieć. (Odchodzi.)

Marta. Zosiu, skoro w rócę, om ów im y jeszcze ca ły nasz plan; tym czasem m ilczm y jak grób, ab y z domu nikt nie dowiedział się o naszym szlachet­

nym zam iarze; tera z idźm y już do Księżnej P ani!

Pójdź Otyljo, kochane moje dziecko. (M arta i Zofia w y p ro w ad zają Otylię).

(Zasłona spada.)

(33)

A K T III.

G rota w Lourdes jak w pierw szym akcie.

SCENA 1.

(Zofja i O tylia w stępują z praw ej strony z tlomoczkam i).

Zofia (prow adząc za rękę Otylię). Z dążyłyśm y nareszcie ■ do celu. Otóż musi być miejsce, k tó re­

gośm y szukały.

Otylja. Zosiu, a gdzież to jesteśm y te ra z ? Zofia. Siostrzyczko, w grocie cudownej, na miejscu laski, gdzie N ajśw iętsza P anienka objaw iła się pasterce. (Ogląda się po miejscu.) T ak! — bez w ątpienia jesteśm y u celu! Opis zupełnie się zgadza. Tu te olbrzym ie skały, tu w środku w y ­ drążenie w kamieniach, to pew no ow a cudow na grota, a w szędzie tak a sam otność i tajem nicza ci­

sza — w szystko to oznacza bez w ątpienia ow e św ięte łaskaw e miejsce.

Otylja. Kochana Zosiu, a gdzież jest p a s te r­

k a? C zy jej nigdzie nie w idać?

Zofja. N iestety, nie mas'z jej tu — ja przy n aj­

mniej nigdzie pobożnej B ern ad ety nie w idzę. Za­

czekam y jednak trochę, m oże tym czasem nadej­

dzie. :— Usiądźm y o t tam na law ie m chem obro^

(34)

28

śniętej. T y i tak jesteś z pew nością znużona?

(Siadają.)

O tylia. Owszem, Zosiu, jestem trochę znużona, ale to nic nie znaczyłoby w obec tego, gdyby przyszła pobożna pasterka.

Zofja. Naturalnie, i ja sobie tego życzę — ze względu na ciebie. Ale tym czasem siedząc odpocz­

niem y sobie, bo tego nam przedew szystkiem po­

trz e b a i czekając spokojnie, m oże się nareszcie doczekam y pobożnej pasterki.

Otylia. Zosiu, ty ś też znużona, niepraw da?

Zofia. Siostrzyczko, dla ciebie chętnie jestem znużoną. Dla ciebie szłabym jeszcze stokroć da­

lej. P rzecież w iesz dobrze, jak cię kocham.

Otylia. Zosiu, a czy już nigdy nie w rócim y do dom u? M arta będzie się bardzo m artw ić.

Zofia. P raw d a, poczciw a M arta w e dnie i w nocy pew nie o nas m yśli, jak i m y pam iętam y o niej. Ale tern w iększa będzie nasza radość, gdy N ajśw iętsza P anna w ysłu ch a naszych modłów, cie­

bie uzdrowi, i gdy się tak znow u zobaczym y.

O tylja. Nie praw da, Zosiu, i m am a już się na nas gniew ać nie będzie, skoro uzdrow iona po­

w rócę.

Zofia. I to praw da, że się gniew ać nie będzie, spodziew am się tego przynajm niej. T y, M arta i ja dużośm y cierpieć m usiały. Bóg to sam wie, ale teraz w szystko może się w radość przemienić.

Otylia. Ach, gdyby p asterka już przyjść

chciała!

(35)

29

Zofja (w staje). S iostrzyczko, w iesz co ? pój­

dę szukać pasterki. Nie b ałab y ś się zostać tu sam a?

Otyija. J a się niczego nie boję. O w szem , pro­

szę cię naw et, idź szukać pasterki, bylebyś ją jak najprędzej z n a la z ła !

Zoila. A co tym czasem ty czynić tu będziesz, g d y ja od ciebie odejdę?

O tyija. Będę się modlić do N ajśw iętszej P ani.

Zofja. Dobrze, bardzo dobrze, droga Otylio i A w ięc już odchodzę szukać pasterki, spodziew am się, że w kró tce pow rócę.

O tyija. O w szem , w ró ć jak najprędzej, ale przyw iedź z pew nością pasterkę i powiedz jej za­

raz, że ja tu już na nią czekam .

Zofja. Dobrze, powiem jej też to, żeś ty jest poczciw e dziecko. A w ięc tera z poczekaj Otylio.

(Odchodzi).

SCENA 2.

O tyija sam a.

O tyija (klęka i m ów i powoli). O dobra Pani, kochaj mnie tak, jak kochasz pobożną pasterkę. I ja chcę być dobrą jak ona. O tóż patrz, jestem nędzną, bo niewidomą dziew czynką, i często pła­

kać m uszę, a Zosia tak samo, b o m am a jest o strą w zględem mnie, gdyż nie widzę. C hciała mnie odesłać z domu do niedobrej ciotki i dlatego ucie­

kłam i przyszłam do ciebie. R adziła mi M arta, a-

bym ci w ypow iedziała, jak bardzo pożałow ania

godną jestem ; opow iadała mi też o pew nej dziew ­

(36)

— 30

czynie, k tó ra odzyskała w zrok, dla tego, że b y łą poczciwą. Ach proszę cię, dobra droga Pani, p rzy ­ w róć i mnie w zrok! Będę zaw sze posłuszną i po­

bożną i nie zapomnę o Tobie nigdy! Ciebie i św . Otylią, patronkę niew idom ych i mojego Anioła S tróża i Zofię najwięcej kocham, a guw ernantkę także. Codziennie modlę się do ciebie, ranno- kiedy w staję i w ieczorem kiedy się do snu kładę. Znam też piękne paciorki. M arta i Zosia mnie ich nau­

czyły. Zaw sze je pilnie odm aw iać będę", ale. daj abym przejrzała, proszę cię o to gorąco, bo w innym razie nie mogę w rócić do domu. O dobra Pani, m yśm y tak daleko szły, iż często mnie długa podróż m ęczyła, i chorą też byłam . Ach, nie od­

syłaj mnie od siebie niewidomą, m am a b y mnie z pew nością z domu w ypędziła, a dobrą Zosię tak samo. P rag n ę cię zaw sze kochać i douczę się jesz­

cze pięknych now ych paciorków , skoro już w idzieć będę. Umiem też piękną piosnkę. G uw ernantka pow iedziała, że ci ją m am zaśpiew ać, abyś się nią ucieszyła. Spróbuję, czy ją sam a potrafię zaśpie­

w ać. (Zaczynają się w stępne akordy. P odczas w stępnych akordów w stępują aniołki, k tó rzy klę­

kają około Otylji w półkolu).

Otylja (klęcząc ze załoźonem i do m odlitw y rękam i śpiew a:)

1. M atko jedyna!

T y ś m ego zdrow ia przyczyna.

O Panno, o M atko! (Rozciąga ręce.) W nędzy mej błagam cię,

Ach skłońże tw e oczy

Miłościwie ku mnie!

(37)

— 31 —

2. T y ś jest ucieczka (Ręce złożone.) Dla mnie biednego dziecka.

Ö Panno, o M a tk o ! (Rozciągnięte ręce.) W nędzy mej błagam cię:

Ach skłońże tw e oczy M iłościwie ku mnie!

3. Któż mi pom oże? (Ręce złożone.) T ylko ty dobroci w zorze.

O Panno, o M atko! (Ręce rozciągnięte.) W nędzy mej błagam Cię:

Ach skłońże tw e oczy M iłościwie ku mnie!

4. M atko w ysłuchaj mnie, (Ręce złożone.) B ez pociechy nie odsyłaj mnie.

O Panno, o M atko! (Ręce rozciągnięte.) W nędzy mej błagam Cię:

Ach skłońże tw e oczy M iłościwie ku mnie!

(P rzed zakończeniem, pieśni p rz y trzecie!

zw rotce słychać kroki; aniołki w staw a ją i od­

chodzą.)

SCENA 3.

O tylja i B ernadeta, k tó ra z praw ej strony w stępuje zaraz po odejściu aniołków.

Bernadeta (patrzy przez chwilę zadziw iona

na Otylję, potem przybliża się ku niej). Ktoś ty

jest, miłe dziecko, co umiesz najśw iętszej P annie

śpiew ać tak śliczne piosnki? — C o? Co m uszę

w idzieć? — T yś jest niew idom ą?

(38)

— 32 —

O tylia. Któż to zem ną m ów i? C zyś ty jest -dobra p asterk a?

B ernadeta. D ziew czynko, dla czego py tasz się o pasterkę. (Podnosi klęczącą Otylię).

Otylja. Bo chcę ją poprosić, aby najśw iętszej Pannie pow iedziała, iż tu już jestem .

B ernadeta. O, dobra dziew czynko, najśw iętsza P an n a to sam a wie.

O tylia. Ale p asterk a m a najśw iętszą P anien­

kę prosić, abym odzyskała w zrok.

B ernadeta. A któż ci mówił o p aste rc e ? O tylja. Zofia i guw ernantka.

B ernadeta. Kim jest ow a Zofia, o której mi mówisz, ja jej nie znam.

O tylja. Je st to siostrzyczka moja.

B ernadeta. A jakoż się nazyw asz, kochana dziew czynko?

O tylia. N azyw am się Otylja.

B ernadeta. O tylja! — A któż jest tw oją m atką.

Jak ją ludzie n az y w ają?

Otylia. M ówią do niej „Księżna P a n i“ ! B ernadeta. A w ięc jesteś córką k siążęcą? — a jednak tak n ęd z n ą! A gdzież to jest ta tw oja siostra Zofja?

O tylja. P o szła szukać pasterki.

B ernadeta. W takim razie m usiała iść inną drogą, boby mnie b y ła spotkać m usiała.

O tylja. P ro szę cię, powiedz mi już, czyś ty jest p a ste rk a ?

B ernadeta. P raw d ę m ów iąc przyznaję, że

jestem pasterką.

(39)

— 33 —

Otylia (rozciąga ręce, ab y objąć pasterkę). Ach, dobra dziew czyno, zlituj się nadem ną.

Bernadeta. Moje dziecko, w ięcej dla ciebie uczynić nie mogę, jak tylko się modlić. (B ernadeta przytula O tylię do siebie. W tej chwili w stępuje Zosia.)

SCENA 4.

O tylia, B ern ad eta i Zosia.

Zofja (stoi przez chwilę, i nic nie m ów iąc p atrz y na obie dziew czyny) A, — co w idzę? Mo- żem już za późno p rzy szła?

Otylia. Zosiu, kochana Zosiu! P a ste rk a tu jest, nasza dobra p asterk a! — Nie pozw ól jej ztąd odejść.

Zofja (do B ernadety). Dzięki Bogu, żeśm y cię z n a la z ły ! M oja biedna niew idom a siostrzyczka tak bardzo tęskniła za tobą!

Bernadeta. D ziew czynki, za wielkiem darzycie mnie zaufaniem — nie jestem tego godna.

Zofja. W tw oją m odlitw ę ufamy, a tego nam zabronić nie m ożesz. Aby cię prosić o w staw ien ie się twoje u najśw iętszej Panienki, tak dalekośm y tu przyszły. O g d y b y zlitow ać się chciała nad biedną siostrzyczką!

Bernadeta. P ani i K rólow a nieba nikogo jesz­

cze nie opuściła, któ ry m ocno w niej ufał.

Zosia. W tej też jedynie nadziei postano­

w iłyśm y do niej się udać i tu pomocy szukać; albo­

wiem wiedz, m yśm y z domu uciekły, z daleka

przyszłyśm y tu do Lourdes.

(40)

34

Bernadeta. Co sły sz ę ? — Z domuście ucie­

k ły ? jak to rozum ieć?

Zofja (w ahając się). N asza m atka; — biada mi, że w łasną m atkę oskarżać m uszę! nasza m atka tej małej ścierpieć nie m oże, iż jest niewidomą. Jej ostrości i szorstkości w zględem niewinnie cierpiącej dłużej już znieść nie m ogłam i dla tego z nią ucie­

kłam do ciebie i do najśw iętszej P anny, aby szukać pomocy i ratunku. — O gdybyśm y go znaleść m ogły! (Płacze.)

Bernadeta (z współczuciem ). Nie płacz! Nie­

szczęście w asze w szczęście się przem ienić może, bo tyle w aszego zaufania bez nagrody zostać nie może.

Zoija. Ach dobra pasterko, pow iedz nam, co czynić m am y.

Bernadeta. Udzielę w am z całego serca, ale pokornie swej rady. P a trz , o t tam za grotą z k a­

mienia źródło w y try sk a , którego w oda już nie­

jednego uleczyła. T am zaprow adzisz niew idom ą siostrzyczkę. A kiedy hen na dole, w mieście Lourdes dzw onek zadzw oni na „Aniół P ań sk i“, ja tu w grocie modlić się będę i w niegodnej mo­

jej modlitwie o w as w spom nę i poproszę najśw ięt­

szej Panienki o pomoc dla nędznej tej dziew czyny.

A radzę ci, zrób następującą rzecz: pomaczaj w odą cudow nego źródła oczy siostrzyczki. Jak a będzie w ola Boga, tak się stanie; ale cokolwiek się stanie, z w dzięcznem sercem z Jego litościw ej ręki p rzy­

jąć winniśm y. — A w ięc tera z idźcie i zostaw cie mnie tu sam ą; połączę z w aszem niezmiernem za­

ufaniem sw oją niegodną modlitwę.

(41)

— 35 —-

Zofja. Dzięki Ci, dobra pasterko ! niechaj Ci P a n Bóg w ynagrodzi za tw-oj,e szlachetne litości­

w e serce! — Pójdź Otyljo, poprośm y najśw iętszą P annę jeszcze ra z z najw iększą ufnością o laskę i miłosierdzie.

Bernadeta. T ak czyniąc dobrze postąpicie. B ę­

dę w duchu z wami, jak w am obiecałam . A naresz­

cie nie zapomnijcie w rócić do mnie, kiedy dzw onić w mieście przestaną. P ójdziem y razem do m iasta, ja w a s odprow adzę.

Zofja. Dzięki Ci, stokrotne dzięki za dobroć tw o ją ! A w ięc do w idzenia! (odprow adza Otylję).

Bernadeta (za niemi w ołając). Do miłego w i­

dzenia! — do lepszego widzenia, jeżeli będzie w ola Boga.

SCENA 5.

Bernadeta (sama). O najśw iętsza P a n ie n k o ! tylko dziś jeszcze w ysłuchaj mnie. Pam iętaj, o naj- dobrotliw sza P anno Marjo, że od w ieków jeszcze nie słyszano, ażeby kto uciekając się do Ciebie, tw ej pom ocy w zyw ając, m iał być od Ciebie opusz­

czonym. T a biedna niewidom a dziew czyna p rzy szła do Ciebie szukać pom ocy w wielkiej sw ej nędzy. Bądź jej ty m atką, skoro w łasn a m atka ją odpycha. O, niechaj ta nieszczęśliw a, ale dobra dziew czyna stanie się aniołem ratunku dla zaśle­

pionej m atki, i niechaj ta ż sam a ręka B oska, k tó ra niewidomej pom óc może, uzdrow i i m atkę, ślepą s a duszy (klęka). W ysłuchaj mnie najśw iętsza P ani — ach tylko jeszcze jeden raz, w ysłuchaj

3*

(42)

— 36 —

błagania pokornej służebnicy twojej, i daj, abym się sta ła narzędziem, łaski tw o je j! (W mieście daje się słyszeć dzw onek, k tó ry dzw oni na Aniół P a ń ­ ski, zdaleka akordy słabej m uzyki). O t! — dzw o­

nią na „Aniół P ań sk i“. Chcę się pomodlić (klęka).

„Aniół P ański zw iasto w ał P annie M arji i poczęła

•z Ducha św iętego. Z drow aś M arja łaskiś peł­

na --- “ (Zjawienie najśw . P an n y jak w pierw ­ szym akcie. W chwili, gdy zjaw ienie znika, w o ła O tylja za sceną).

O tylia (głośno). Zosiu, ja widzę, — ja w idzę!

w idzę! (w pada bez okularów na scenę pasterce w ręce). D roga pasterko, o jak bardzo Ci dzię­

kuję.

(Zasłona szybko spada).

(43)

A K T IV.

Izba w iejska na zam ku M ontenuowo.

SCENA 1.

(B arbara, odźw ierna zam ku z popłochem w padając),

Barbara. Dzieci! — M arjo! H anko! Kasio! — Boże, dokąd one znów p o szły ?

Marja (wpadając). Cóż takiego, co się stało , czego to m atka chce?

Barbara. W szystkie tu pójdźcie, w sz y s tk ie ! sły sz y sz ? W ołaj Kasi i Hanki.

Maria (chce w ybiedz). Ach w łaśnie przycho­

dzą. (H anka i K asia spiesznie).

Hanka i Kasia (razem ). Oto jesteśm y.

Kasia. Nie m ogłam ro b o ty dokończyć, tak się spieszyłam .

Hanka. A ja także w szy stk o porzuciłam i p rzy ­ chodzę. — Cóż takiego? Co się to stało, m am usiu?

Barbara. Dzieci — B oże mój, ach ani tego powiedzieć nie mogę, com tera z w idziała!

W szystkie 3 dziew czyny (razem ). No, i cóż

się to s ta ło ? ,

(44)

38

B arbara. Dzieci, co z tego b ęd z ie! P om yślcie sobie, m ała księżniczka w r ó c i ł a ---

W szystkie 3 d ziew czyny. K siężniczka w ró ciła?

Barbara (niecierpliwie). Ach dajcież mi dokoń­

czyć! — W łaśnie m ała księżniczka, O tylia, w ró ­ ciła. Zofia tak że; a O tylja widzi.

W szystkie 3 dziew czyny. M ała O tylia w idzi?

•— niem ożebna rz e c z !

Kasia. M atuchno, to b y ć nie może.

Barbara. A co w y mi się sprzeciw iacie, sko- roście tego sam e nie w idziały i w cale o tern po­

jęcia mieć nie m ożecie. P rzecież sam a dziew czy­

nę w idziałam .

3 dziew czyny. W idzieliście ją?

Barbara. No, czy nie? — W łaśnie to w am chciałam pow iedzieć — iżem ją sam a w idziała!

P rze d sta w cie sobie tę niespodziankę, idę sobie do sąsiadki G ertrudy, a b y ją prosić o k w a rtę mleka, poniew aż mi się tego, co mi posłano, za m ało być zdaw ało — a przecież w edług porządku i spra­

w iedliw ości każdy sw oje otrzym ać musi. -— W ięc

przychodzę do G ertrudy i proszę ją o m leko; a gdy

ona odeszła do piwnicy, przychodzi panienka ze

zam ku — ta guw ernantka — jak ją to tak pięknie

naz y w ają zaw sze jej imię zapominam, a w ięc

przychodzi guw ernantka — M arta, u jednej ręki

Zofją, u drugiej O tylję prow adząc. T u patrzcie,

B arbaro, m ówi ona, patrzcie, jaki to cud P a n Bóg

z tern dzieckiem uczynił! Na Boga, powiadam,

dziew czyna m a oczka o tw arte i jak mile na mnie

p a trz y ! Nie m ogłam już łez pow strzym ać — bo

(45)

39

coś takiego c'ztowiekowi też mimowoli serce prze­

jąć musi (ociera łzy).

M aria. I jabym chciała w idzieć m ałą Otylię.

Kasia i H anka. A m y ta k ż e !

B arbara. Poczekajcie chwilkę, one i tak nie­

baw em tu będą, bo podobno do nas przychodzą.

3 dziew czyny. Do nas przych o d zą? U nas b ędą? ach jak pięknie, jak ślicznie!

B arbara. O w szem do nas przyjdą. G uw er­

nantka nie m a odw agi z dziew czynam i iść n a za-, mek, bo jak wiecie, w ypędzoną została haniebnie.

Dlatego p rzy prow adza tym czasem dziew czyny do nas, potem zobaczy się, jak całą tę sp raw ę księ­

żnej P ani donieść! Albowiem do dziś ona jeszcze nie wie, dokąd dziew czyny w łaściw ie uciekły, choć już tyle się o nie pytano. Że m ała księżni­

czka w Lourdes była, u pobożnej pasterki — o tern księżnej się ani nie śni, a w cud ona nigdy nie w ierzyła. No, ona się zdziw i!

M aria. Ale m atuchno, w jakiż to sposób O tylia w zrok od zy sk ała?

Kasia i H anka. Rozumie się, iż to nam jasz­

cze m atka dokładniej pow iedzieć musi.

B arbara. Tego sam a nie wiem. Albowiem gu­

w e rn an tk a jeszcze pilną drogę do kogoś m iała, a ja też m itrężyć nie mogłam,. (W yciąga gazetę z kieszeni). Tylko ukradkiem,, drukow aną gazetę mi dorzuciła. Tu czytajcie pow iedziała, tam w szystko stoi, jak się to stało. Ale, rzekła, czytaj­

cie szybko, abyście na w szystko przygotow ani

byli, gdyby przypadkiem niespodzianie Księżna

P an i do w a s nadeszła.

(46)

— 40 —

3 dziew czyny. C zytajcie m atko, czytajcie nam ! Barbara. O w szem p rzeczytam w am . — Idź, Hanko, przynieś mi moje szklane oczy. Zdaje mi się, źe w koszyku są w kom orze — ach czekaj — nie — w Ż yw otach św iętych — jeszcze przed ty ­ godniem tam czytałam . (H anka odchodzi). T ak to jest kochane dzieci, tak ! tak ! A to jeszcze lu­

dzie niektórzy m ają śm iałość m ów ić: „Dziś już nie m a cudów ". No, proszę, nie w ierzcie tego!

U takich ludzi trochę za mało w iary, to jest sęk!

Ale nasz P a n Bóg mimo tego czyni, jak jemu się podoba, a nie p y ta się takich ludzi, czy im to m iłe lub nie. (Hanka przychodzi z okularami). No, H an­

ko, zn a la złaś! — T ak ! (O dbiera okulary). Ale po­

dajcie jeszcze krzesełko. (D ziew czyny podaw ają krzesło, B arb a ra siada przed stołem i w sad z a wielkie okulary). W idzieć, co praw da, już dobrze nie widzę, — i z tem i szklanem i oczam i — ale spróbuję. (C zyta powoli i niezgrabnie). „W ze­

szłym tygodniu p rz y szła z m i a s ta ... p rzy szła z m ia s ta " . . . tego tu przeczy tać nie mogę. Kasio, przeczytaj ty te słow o. (W skazuje n a słowo).

Kasia (czytając jak szkolne dziecko): „Z m ia­

s ta M ontenuow o".

B arbara. No, rozumie się, „z m iasta M onte­

nuow o w Szw ajcarii — w S zw ajcarii" — no to znow u jakieś słow o z dziwnemi nowom odnem i lite ra m i! P rzy d ało b y się jeszcze ra z do szkoły chodzić. Dzieci jak się to tu n az y w a?

W szystkie 3 dziew czyny (czytają razem je­

dnym głosem), „Księżniczka". —

(47)

— 41 —

Barbara. Naturalnie — „K siężniczka imieniem O tylia“. —

3 dziew czyny (żyw o). To ona, to n asza O tylia!

Barbara (fukając na dziew czyny). Ale bądź­

cież już spokojne i nie przeszkadzajcie (p a trzy na dziew czyny gniewnie i czyta) „imieniem Otylia, która b y ła niewidom ą od urodzenia, do m iasta Lourdes w Francji, i w cudow ny sposób uzdro­

w ioną została“. — To m acie dzieci, com zaw sze m ów iła — ludzie w i e r z y ć nie chcą — nie chcą w ierzy ć w nic; a niektórzy się naw et gorszą, gdy coś takiego słyszą.

3 dziew czyny. Ale niechże już m atk a czy ta dalej.

Barbara. Owszem , gdybyście mi ciągle prze­

szkadzać nie chciały! A w ięc słuchajcie dalej.

(C zyta) „Poniew aż m atka uzdrow ionej dziew czy­

n y jest niew ierną“ — niestety zaw sze sobie to m yślałam — „dlatego dziew czyna uciekła /z domu z siostrą sw oją“ — znów tego sło w a p rzeczytać nie um iem ; m uszę sobie inne szklane oczy kupić.

— Hanko przeczytaj ty, ty m asz m łode, zdrow e oczy.

Hanka. „Zofia“.

Kasia i Marysia. Ale przecież m atka zna Zofią?

Barbara. Naturalnie, znam ją, lepiej od w as, ja tylko tu tego imienia p rzeczytać nie m ogłam.

A w ięc delej: „Dla tego dziew czyna uciekła z do­

mu z sio strą sw oją Zofią, i obie dziew czyny udały

się na cudow ne miejsce. Zdarzenie sam o robi

wielkie w rażenie, poniew aż cud jest oczyw istym

i nam acalnym “. — To w ierzę. G dyby już i to w ra -

(48)

_

42

żenią zrobić nie miało, cóżby je m iało jeszcze w św iecie zrobić? Z araz w am z gó ry pow iedzia­

łam i znow u w am to pow tarzam , że takie rzeczy...

3 dziew czyny. Ale niechże już m atk a czy ta do końca.

Barbara (niecierpliwie). Co w y ciągle m acie?

(P atrz y na dziew czyny), N atychm iast przestanę.

3 dziew czyny (prosząc). Nie m atuchno, bę­

dziem y zupełnie spokojne.

B arb a ra (czyta dalej). „Mówi się ogólnie, źe nad grotą, gdzie p asterk a m iała 'zjawienie, m a b y ć w ybudow any wielki kościół. U prasza się katoli­

ków całego św iata o dobrotliw e a hojne składki i ofiary“ . (Kładzie gazetę na stół i składa okulary).

To pew na! — ja też coś dam, bo takiego grosza żałow ać nie trzeba.

3 dziew czyny (radośnie). I m y jaką ofiarę poślem y?

Mar)a. D am y oszczędzone grosze.

Kasia i Hanka. O w szem , chętnie w szystko dam y.

Barbara. Tego w am nie w zbraniam , zaw sze będzie to pożyteczniejszą, jak gdybyście ow e gro­

sze w y d a ły n a pychę. P a n Bóg w am to, co na jego chw ałę dajecie, w ynagrodzi sto- i ty siąc­

krotnie.

SCENA 2.

Poprzednie i sąsiadka G ertruda nagle w padając.

Barbara (w stając). Komuż to tak spiesznie? —

A, to sąsiadła — i dlaczego to z takim pośpiechem ?

(49)

— 43 —

Gertruda (nagle). Na m iłość B oską, B arbaro , ani tego w ypow iedzieć nie mogę, ile to now in na­

ra z gruchnęło. Nie wiem , co najprzód powiedzieć, Barbara. A cóż takiego, cóż się stało ?

Gertruda. G uw ernantka dw ie panienki, księ­

żniczki, do ciebie przyprow adza.

B arbara. Z araz m uszę w ybiedz ku nim. (Chce odejść).

G ertruda (trzym a B arbarę). Nie, B arbaro, m u­

sisz tu zostać, bo i księżna P ani do ciebie p rz y ­ chodzi. To jest najw ażniejszem , co ci w łaśnie po­

w iedzieć chciałam .

Barbara. K siężna P ani do m nie? co to m a zn a czy ć ?

Gertruda. Nic dobrego, zdaje mi się — w iesz sąsiadko, oczerniono cię u Księżnej Pani, żeś gu­

w ernantkę, g d y zamek opuścić m usiała, u siebie przechow yw ała. I może K siężna P ani n aw et m y­

śli, że M arta jeszcze jest u ciebie. Dlatego, p rzy ­ puszczam , Księżna P ani tak niespodziew anie do ciebie przychodzi. Mnie to w szystko potajem nie pow iedziała pokojówka, i z jej słów w yczytałam , iż miło b y jej było, gdybym ci to doniosła. Dla tego też przychodzę i m ów ię ci to.

Barbara. Nie boję się. Niech przyjdzie Księ­

żna Pani. Ale czy ona już też w ie, że obie księ­

żniczki, jej córuchny, w róciły, i że m ała O tylia w idzi?

Gertruda. Ani słów ka nie w ie; dopiero dziś rano z podróży w róciła, a w zamku nikt nie m a pojęcia o spraw ie. No, zaraz też tu być musi.

(Idzie ku oknu), Pow ozu, k tó ry przed chw ilą stal

(50)

— 44 —

przed zamkiem, już tam nie w idać — m usiała już odjechać. — Ha, w łaśnie z parku w yjeżdża — patrzcie sam e. (W szy scy p atrzą oknem).

Barbara. R zeczyw iście to ona, ach jak zło­

śliwie w ygląda! — w iesz, sąsiadko, idź ty tym ­ czasem do drugiej izby; zdaje mi się, że M arta z księżniczkami też w łaśnie przychodzą, bo sły ­ szę, jak tylne drzw i ktoś zaw iera. A ja tu zo sta­

nę, będę sam a z Księżną P anią mówić. O dy n a­

dejdzie stosow ny m om ent, ja drzw i otw orzę, a dziew czyny tu w stąpią. T eraz idź szybko, bo już słychać kroki.

Gertruda. D obrze, odchodzę. (Odchodzi).

Barbara (do sw oich dziew czyn), A w y też w yjdźcie a zachow ajcie się grzecznie w zględem księżniczek. — No, co jeszcze stoicie i gapicie się?

Hanka. A g dyby Księżna P an i m atce jaką.

krzyw dę uczynić chciała?

Barbara. Nie bądź dziecinną! Kto m a dobre sumienie, ten się nikogo bać nie powinien. (W y­

pycha je). Idźcie już. P o w ó z przed domem s ta ­ nął. (D ziew czyny odchodzą).

SCENA 3.

B arb ara sam a idzie ku oknu.

Barbara. Już zsiada z powozu. (K rząta się po izbie robiąc porządek, ściera zapaską kurz ze stołu i krzeseł). Ach jak to tu w ygląda. Aż zgro­

za. Ha, niechaj przyjdzie — dziś P a n Bóg sam

do niej przemówi.

Cytaty

Powiązane dokumenty

Zagroda sandom ierska (G oździelin, pow.. Zagroda lubelska

Niech się kto zechce Radziwiłłów boi, Ja się nie zlęknę — czołem nie uderzę!. Idź panie

zdaje się, że często nie zw racał pożądanej uw agi na budow ę rytm iczną w iersza, poprzestając na zachow aniu przyjętej przez się długości, czyli liczbie

Choroba obwodowego neuronu ruchowego – zanik mięśni, drżenie pęczkowe, obniżenie napięcia i brak odruchów.. Choroba mięśni – zanik mięśni, obniżenie napięcia,

Ale dopiero z chwilą w ejścia w życie U stawy o P raw ie Autorskim, to znaczy od połowy 1926 roku, mógł oprzeć się „Zaiks“ na mocnych podstawach praw nych

wa i pani Dąbrowa jednocześnie raczyliście wymówić mi dom — dowiedziawszy się o mem.. Kobiety są zbyt przenikliwe aby nie przeczuły co się dzieje w sercu,

Niż ja Ten u mnie najszczęśliwszy, królto Czy też poddany, któremu się szczęście Uśmiecha, w domu jego mieszkające.. Ty miałaś udział w moich- wielkich

Racz Wpan i Jejmości wystawić Góruo- głębskiego w prawdziwem świetle, czego tym większą bydź potrzebę widzę, ile iż mi się zdaje, iż względem niego,