O J C A B R O W N A .
Ci l i CH E IT E R T O N
O /W /S J D R I ']
O J T C ^ D R O W M A
Tłoczono w Zakładach G r a f i c z n y c h „D ru
karnia B ankow a"
Warszawa, Mo
niuszki N r / / . 1 9 2 8 r.
A - Al/ 62,0
(
GDZIEŻ J E S T
M ISTER LAMPKĘ?
i w s i
Słynny p sy c h ja tra i krym inolog, d o k tó r O rion H ood, m ieszka n ad brzegiem m orza w S carb o ro u gh . Duże o kna jego m ieszkania wychodzą n a m orze P ó ł
nocne, k tó re w swym m onotonnym bezm iarze n a su wa p orów nanie z rozległym i pon ury m p iarg iem skalnym . Z sam ego m ieszkania w yziera niem niejsza o tęp ia ją c a w p rost nuda. U rządzone staran n ie, n a w et zbytkow nie, nie obce pew nem u banaln em u p ię
knu, jest atoli szpetne w swym konw encjonalizm ie.
N a specjalnym stoliku rów no i sym etrycznie ustaw iono dziesięć pud "lek d ro g ic h cy g ar, m a ją cych w yobrażać nieliczący się z groszem zbytek. C en
ne te p u d e lk a są ułożone w edług pew nego zgóry o b m yślonego planu. C y g ara n ajm ocniejsze spoczyw ają tuż przy ścianie, najsłab sze zaś przy przeciw ległej kraw ędzi stołu. M iejscom p o śred n im o dpow iadają również p o śred n ie g a tu n k i tytuniu. T enże szacowny stolik dźw iga n a sobie trzy w ykw intne m a rk i lik ie
rów, jako że jedynie w ysokiego g a tu n k u likier, a nie
O M ąd ro ści O jc a B row na — !.
pospolity rum , b ran d y lub whisky, jest w stanie za
dowolić subtelne podniebienie człow ieka o wyższej kulturze.
Piękno, a m ianow icie poezję, rep rezen tu ją p o rządnie ustaw ione n a p ó lk ach po praw ej stronie pokoju kom plety klasyków angielskich. Po lewej zgrom adzono p rac e an gielsk ich i obcych fizjologów.
G dyby kto jed n a k w yjął z tych pięknych kom pletów jed en z tom ów Shelleya lub C hau cera, to pow stały w yłom raziłby wobec surow ości p anu jąceg o tu p o rządku niby szczerba w przednich zębach. N ie należy s tą d wnioskow ać, że książek tych n ik t nie czytywał, b y n ajm niej, spraw iały jednakże w rażenie owych cen nych biblij średniow iecznych, przykuw anych ła ń c u cham i — gwoli pew niejszego ich zabezpieczenia — do s ta ry c h p ó łek kościelnych.
D o k tó r H o o d otaczał sw oje k siążki troskliw ym szacunkiem i m iał je za niew iele m niej w arte od księgozbioru B ibljo teld Publicznej.
S koro więc nasz uczony o dno sił się z takiem p o szanow aniem do swoich p u d ełek z cy g aram i, do so netów i ballad , to n ietru d n o dom yśleć się, jakiem nabożeństw em i p o g ań sk ą n iem al czcią p e d an t ten otaczał pó łk i z lite ra tu rą naukow ą oraz stoły z o d czynnikam i chem icznem i i n ajrozm aitszem i in s tru m entam i, służącem i do dośw iadczeń fizycznych.
D o k tó r przem ierzał w łaśnie wolnym k rokiem sw oje a p a rtam e n ty . M iał n a sobie m iękkie u b ran ie welwetowe, ta k łubiane zazwyczaj przez artystów . N a
uczonym jed n ak że stró j ten nie m iał w sobie nic z a rty s t5rcznego, wdzięcznego zaniedbania. Bujna, chociaż gęsto przyprószona siwizną czupryna. Tw arz pociągła, czerstw a jeszcze i energiczna.
Zarów no doktór, ja k i je g o dom, m ieli na so bie w yraźne piętno surow ości i system atycznej, co
dziennej pracy, podobni w tem do tego w ielkiego morza, n ad k tó re m w łaśnie m r. H o o d (ze względu n a higjenę) dom swój w ybudow ał.
F ig la rn e m u przypadkow i spo d ob ało się nieocze
kiw anie w prow adzić m iędzy to popraw ne, surow e o to czenie człowieka, k tó ry n a tem sztyw nem tle m usiał razić. Jakoż drzw i otw orzyły się, i do pokoju w kro czyła ja k a ś n iezg rab n a fig a ra , dzierżąca pod ob y dwu pach am i kapelusz i p araso l. P a ra s o l b ył popro- stu p ę k a tą w iązką prętów , spow itą w czarne poce
row ane pokrycie. O zdobiony szerokiem rondem k a pelusz przypom inał swoim osobliw ym kształtem k a pelusze nienazbyt często w A nglji spoty kan y ch k się
ży katolickich. C ała ta, jak b y z niebios .spadła oso ba była w cieleniem niew yszukanej p ro sto ty i bez
radności.
D o k tó r p a trz y ł n a przybysza z u k ry tem zdziwie
niem . Z tak im Samym zresztą w yrazem tw arzy p a trzyłby n a węża m orskiego, g d y b y ten niespodziew a
nie n a b ra ł o choty w śliznięcia się do je g o pokoju.
Gość zaś przygląda-ł się d oktorow i z niefrasob liw ą pogodą i sw obodą, k tó ra zw ykła najczęściej p o k ry
w ać zmieszanie, w ynikające z b ra k u 1 w yrobienia to w arzyskiego i niedość w ykw intnego stroju.
N a g le kapelusz up ad ł z h ałasem na p o d ło g ę, ciężki zaś p a ra so l w śliznął się n a trę tn ie pom iędzy ko lan a przybysza, k tó ry już n a c h y la ł się po swoje nak ry cie głowy, gdy w połow ie d ro g i rozm yślił się i, w yprostow ując k a rk , rzekł z m iłym uśm iechem :
— N azyw am się Brow n. Słyszałem , że p a n p o m ag a nieraz ludziom w zaw iłych spraw ach. Z g ó ry proszę o przebaczenie, jeżeli się om yliłem .
I podn ió sł kapelusz, pociesznie w tym celu p rzy kucnąwszy.
— N iezbyt dobrze p an a rozum iem — o d p a rł chłod n o uczony — skło nny jestem przypuścić, że p a n się raczej om ylił. Jestem d o k tó r H o o d i p r a cuję wyłącznie n a polu naukow em , chociaż lite ra tu rą nie gardzę. Jednakże w k ilku niezw ykłych w y p ad
kach, zwłaszcza pieniężnych, p o licja istotn ie p ro siła m nie o wskazówki, ale...
— O ch! to doskonale, bo i ta w łaśnie spraw a jest b ardzo niezw ykła! — p rzerw ał niepozorny pan B row n i z dum nym uśm iechem zadowolenia, że u d a ło m u się w ta k zwięzły sposób wyłuszczyć istotę rzeczy, d o d a ł: —-y m atk a nie pozw ala im się pobrać...
D o k tó r H o o d śc ią g n ą ł brw i, a w oczach zam i
g o tały m u isk ierk i gniewu, czy też rozbaw ienia:
— N aw et teraz — odezw ał się — nic zgoła nie rozum iem .
— U w aża pan, oni ch cą się p o b rać — tłu m a
czy i B row n z przejęciem.. — M adzia M ac N ab i m ło d y T o d h u n te r chcą p o b rać się. Czyż nie jest to rzecz aż n ad to pow ażna ? 1
R ozgłośna działalność d o k to ra Hoocla pozbaw iła go wielu w ażnych rzeczy — jed n i pow iad ają, że zd ro wia, i n n i znowu, że w iary w B oga — ,lecz pod jednym przynajm niej w zględem nie skrzyw dziła go n a pew no : pozostaw iła m u n ietkn ięty zm ysł poczucia śm iesz
ności. T o też spraw a, ta k naiw nie przedstaw iona przez prostodusznego księdza, w yw ołała lekki uśm iech n a surow e oblicze d o k to ra. Z a sia d ł w fotelu z m iną lekarza, u dzielającego porady, i począł iro nicznie przy g ląd ać się sw ojem u nieoczekiw anem u g o ściowi.
— P an ie B row n — odezw ał się pow,ażnie. — Siła już czasu m inęło od chwili, gdy pośw ięciłem się całkow icie stu djom n ad człow iekiem i zag ad n ien ia
mi, związanem i z jego życiem. W swoim czasie, a m ianow icie zg ó rą czternaście la t tem u p o d jąłem się by ł rozw ikłania isto ty zbrodniczego zam achu n a p r e zydenta F ra n c ji, dokonanego podczas b an k ietu u n a szego L orda-M ay ora. T eraz idzie o jak ich ś p a ń skich przyjaciół. O ile dobrze zrozum iałem , nieznana mi bliżej p a n n a M adzia u p a rła się zostać narzeczo
n ą pewnesgo p a n a T o d h u n te ra . O tóż zajm ę się tą spraw ą, gdyż nie p o gardzam godziw ą rozryw ką, a na- wet ją cenię. P o sta ra m się oddać p ań sk im klientom niegorsze usłu gi, niż przed laty republice fra n c u skiej i królow i angielskiem u. Co mówię?... U słu g i
przeszło czternasto letniem dośw iadczeniem , k tó reg o m i niedostaw ało przy w yśw ietleniu spraw y ta je m n i
czego zam achu na prezyd en ta F ra n cji. Dzisiaj w ła
śnie nie m am nic lepszego do roboty, tedy opow ia
d aj m i pan, o co ci chodzi!
Gość podziękow ał gofąco, lecz bez uniżoności (ta k sam o dziękow ałby p raw dopodobnie za podanie m u ognia do fa jk i), i niezw łocznie rozpoczął sw oją opowieść.
— J a k już panu m ówiłem , nazyw am się Brow n, muszę jedynie dodać, że jeste m księdzem m ałego k a tolickiego kościołka, k tó ry m usiał p a n zauważyć, przechodząc przez odległe uliczki północnej k ra w ę dzi m iasta. W n a jsk ra jn iejsz ej z tych uliczek, niem al już n a b rzeg u m orza, m ieszka pew na owieczka z p o wierzonej m i trzody, m ianow icie wdow a M ac N ab, osoba nieco żółciowa, chociaż bezwzględnie uczciwa i z a słu g u jąca n a życzliwość. M a ona có rk ę i tru d n i się odnajm ow aniem pokojów . Otóż pom iędzy m atk ą i córk ą, ja k również pom iędzy g ospodynią i jej lo k ato ram i, w ybuchają częste nieporozum ienia. T eraz jest tam tylko jed en su b lo k ato r, w łaśnie ów m ło dzieniec T o d h u n ter, ale on sam n a ro b ił więcej k ło potów, niż wszyscy dotychczasow i lokatorzy, gdyż chce się żenić z c ó rk ą wdowy.
— A ta p anienk a — zap y tał dr. H ood, z tr u dem w strzym ując się od śm iechu — czy także chce?
— N atu raln ie, że chce! — zaw ołał ojciec Brown,
zryw ając się z krzesła — w łaśnie w tem tkw i cała kom plikacja!
— Isto tn ie, sp raw a przedstaw ia- się n a d e r za
gadkow o... —- potw ierdził d o k tó r H ood.
— M łody Jam es T o d h u n te r — c ią g n ą ł ksiądz — je s t nadzwyczaj skrom nym m łodzieńcem , jakiego d o tychczas nigd y jeszcze nie zdarzyło m i się spotkać, ale w łaściw ie n ik t go tu ta j d obrze nie zna. Je st ciem now łosy, g ład k o w ygolony, niesły ch an ie ru c h liwy, przytem zręczny i usłużny n ib y k e ln e r w p ierw szorzędnej resta u ra c ji. Z d aje się m ieć pełne kiesze
nie pieniędzy, że zaś n ik t nie wie, w ja k i sposób je zarabia, przeto pesym istycznie n a s tro jo n a p ani Mac N ab tw ierdzi, że m usi w tem być coś podejrzan ego , kto wie? może m ająceg o naw et związek z d y n am i
tem . Jeśli ta k jest, to w każdym razie m usi to być jakiś osobliw y dynam it, gdyż chłop ten zam yka się podziennie w swoim pokoju n a klucz i w spokoju duch a p ra c u je n a d nim całem i godzinam i. Sw ojej gospodyni, k tó re j to jeg o o dosobnianie się spędza, rzecz p ro sta , sen z powiek, pow iedział, że tajem n ica obow iązuje go jedynie do czasu, i przyrzekł wszyst
ko wytłum aczyć, ale dopiero po ślubi^ z M adzią.
Są to fa k ty n iejako oficjalne, d o stęp n e dla k a ż dego, ale p a n i M ac N ab może udzielić p an u d o datkow ych, ciekawszych szczegółów. P a n wie, że pocTejrżenia rosną, niczem chw ast n a ścieżkach g łu poty. O pow iada więc, że w zam kniętym pokoju p a n a T o d h u n te ra słychać rozmowę dw óch osób, gdy
zaś m łodzieniec otworzy drzwi z klucza, to je s t zaw
sze sam . Chodzą również słuchy o jakim ś rosłym,, p rzystrojony m w cylinder jegom ości, k tó ry kiedyś o zm roku w ynurzył się p o d obn o z n a d m o rsk iej m gły, jeżeli nie z m orza, aby prześliznąć się ze wszelkie- m i ostrożnościam i przez piaszczyste w ybrzeże i m ały o g ró d ek , ro snący przed dom kiem pani M ac N ab.
N iebaw em usłyszano, że począł rozm aw iać przez o tw a rte okno z lokatorem . W k ró tc e rozm owa p rze szła w gw ałtow ną, p ełn ą obelg sprzeczkę. W końcu T o d h u n te r za trza sn ą ł okno, n a trę t zaś rozpłynął się
znowuż w m gle n adm o rskiej. Z darzenie to zrobiło w ielkie w rażenie na pani M ac N ab i jej córce i by
ło ro ztrząsan e n a wszelkie m ożliwe sposoby, przy- czem go spodyni u p iera się, że te n D ru g i w ypełza co wieczór z wielkiej skrzyni, stojącej w pokoju m ło dzieńca i zawsze sta ra n n ie zam kniętej. Ja k p a n w i
dzi, drzwi, zam ykające pokój p a n a T o d h u n te ra , są uw ażane co najm niej za tajem nicze podw oje z f a n tastycznych opow ieści T y siąca i Jed nej Nocy. T y m czasem m ieszka za niem i przyzwoity, solidny, u b ie ra jący się sta ra n n ie m łodzieniec. P ła c i kom o rn e przed term in em , jest chronicznym abstynentem , p rzep ada za niew innem i ig raszk am i z m ałem i. dziećmi, a co najw ażniejsze, p o tra fił stać się nieodzow nie p o trz e b ny p an n ie M ac N ab, k tó ra chociażby ju tro gotow a je s t sta n ą ć z nim przed ołtarzem .
K ażdy człowiek, o p erujący g łębokiem i katego- rja m i m yślenia, lubi je przystosow yw ać do sp raw co
dziennych, pospolitych. T edy i nasz uczony, okazu
jący pobłażanie dla niew yszukanych słów księdza, słu ch ał go jed nak że z uw agą.
W reszcie p op raw ił się w fotelu i począł mówić tonem preleg en ta, id ącego za b iegiem w łasnych m y śli:
— W każdym w ypadku w inno się wziąć pod uw agę św ięte p raw a natury. M oglibyśm y naprzy- k ła d zapytać się, dla jak iej przyczyny i za czyje g rz e chy każdy kw iat je s t zgóry skazany n a śm ierć przy lad a zim niejszym podm uchu. Jedn akże kw iaty um ie
rają . D la jak ic h powodów kam yczek, leżący n a w y
brzeżu m orskiem , m a zostać sp łó k an y przez fale?
A je d n a k m orze go poryw a. D alej człowiek, um ie
jący obserw ow ać, przekonyw a się, że n a wszelkie dzieje sk ła d a się cały szereg zbiorow ych ruchów, klęsk pow szechnych lub w ędrów ek, ja k n ap rzy kład w ym ieranie m uch n a zimę, albo przylot p tastw a na wiosnę. G enezą każdej h isto rji je s t rasa. R a sa tw o
rzy i u ra b ia w ierzenia religijne, ja k również wszczy
na i etycznie u zasadn ia walkę. P ierw o tn e plem ię cel
tyckie, do k tó re g o należą pań sk ie znajom e, je s t bez- w ątpienia rasą , ch ylącą się ku upadkow i. D robni i szczupli Celtowie, skłonni do m arzycielstw a i za
razem im pulsyw ni, przyw ykli chętnie tłum aczyć k a ż dy o d b ieg ający od norm y w ypadek siłam i nadprzy- rodzonem i. N ie pow inno to n ikogo dziwić, gdyż p ań sk i szanow ny kościół (proszę darow ać m i te sło wa praw dy ) zm usił ich n iejako do tego, k a rm iąc od dzieciństw a te wrażliwe m ózgi najrozm aitszem i nie-
w iarogodnem i bredniam i. Żyjąc w śród lam entów sw ojego kościoła (jeszcze raz jestem zmuszony p ro sić o przebaczenie) i p rzyg n ęb iająco m onotonnej sk a rg i m orza, coraz m niejszą w agę przy p isu ją ener- g ji i czynowi, każdy zaś w ypadek zbyt pochopnie o taczają niesam ow item i okolicznościam i. .P an i -Mac N ab, przerażo na odgłosam i, dochodzącem i z pokoju p an a T o d h u n te ra i d o sta ją ca drżączki n a sam ą m yśl o owym drab ie, zrodzonym ja k A fro dy tę z piany m orskiej, je s t jask raw ym p rzy k ład em zabobonności celtyckiej. P a n m a do czynienia z je d n ą tylko ro dziną M ac N ab , jednakże tak ic h p a ń M ac N ab is t
nieje rozproszony po świecie cały legjon. W ty sią cach dom ów m ożna sp o tkać tysiące tak ic h pań M ac N ab, sączących przy filiżance h e rb a ty sw oje n a jn ie praw dopodobniejsze i chorobliw e przyw idzenia w cie
kaw ie nadstaw io ne uszy podnieconych przyjaciółek.
Aż nazbyt często bywam y św iadkam i...
Lecz nie dano uczonem u dokończyć przem ów ie
nia, gdyż n a g le zastukano b ardzo gw ałtow nie do drzwi frontow ych. K toś szedł pośpiesznie przez k o rytarz. Drzwi baw ialni raptow nie otw orzono, i u k a zała się w n ich dziewczyna ru m ian a i zadyszana w skrom nym , n ied bale zarzuconym płaszczu. M iała jasn e włosy, rozw iane przez szybki b ieg czy też w iatr m orski, i b y łab y wcale do rzeczy, gdyby nie lekko w ystające kości policzkowe, ta k sw oiste u Szkotów.
— B ardzo przepraszam za w targn ięcie — rzekła pew nym siebie tonem — ale muszę pom ówić z ojcem
Brow nem . Spraw a je st bardzo pow ażna... Chodzi o życie ludzkie...
K siądz pow stał powoli z krzesła, nieco zaniepo
kojony.
— Co się stało, M adziu? — zapytał.
— Z d aje się, że Jam es został zam ordow any.., — zaw ołała dziewczyna, ciężko dysząc ze zmęczenia. — T en L am pk ę znowu był u niego... Słyszałam d osko
nale ich rozmowę za drzw iam i... W y raźnie dwa g ło sy... Jam es m ów ił ciszej, głosem stłum ionym , tam te n praw ie krzyczał...
— Pow iedziałaś jak ieś nazwisko... Z d aje m i się Lam pkę... — zauważył niepew nie ksiądz.
— W iem , że nazyw a się L am p k ę —• o d p a rła z pew nem zniecierpliw ieniem — p a n T o d h u n te r tak się do niego zw racał. O bcy podniesionym głosem K żąd ał pieniędzy, i dosłyszałam jeszcze, ja k Jam es p o
czął je odliczać, ta rg u ją c się przytem . Ale za dużo tego g adan ia... T rzeb a się śpieszyć, bo może być za późno...
— Z a późno? N a co? — zap y tał d o k tó r H ood, k tó ry krytycznie p rzy g ląd ał się dziewczęciu. — Cóż nas może obchodzić, że jakiś L am p k ę p o trzeb u je p ie niędzy ?
— P ró b o w ałam ju ż wyważyć drzwi, ale o parły m i się — o d p a rła p a n n a — p o b ieg łam więc d oo ko ła i zajrzałam do pokoju przez okno od stro n y po
dwórza. Było tam ciem no, i w pierw szej chwili zd a
w ało mi się, że nikogo w nim niem a, ale w ytężyłam
w zrok i... jestem pew na, że w idziałam Jam esa, leżą
cego w kącie bezw ładnego, jak g d y b y był otruty, czy uduszony.
— T o d aje do m yślenia — odezw ał się ojciec Brow n, sięg ając po kapelusz i p araso l. — P rz e d sta w iłem w łaśnie tw oją spraw ę, M adziu, doktorow i, ale jego zdanie...
— B ardzo się zm ieniło — dokończył uczony p o ważnie. — N ie spodziew ałem się, że i pani jest tak w ybitnym typem rasy celtylckiej. Poniew aż nie m am obecnie nic lepszego do roboty, przeto pó jd ę razem z państw em .
Jakoż w przeciągu p a ru m inut znaleźli się wszy
scy tro je w ponurym i ciem nym zaułku. Dziewczyna szła kro k iem pewnym, i sprężystym , niczem w ytraw ny alpinista, krym inolog, idąc, k o ły sał się z pew nym n ied b ały m wdziękiem, m ający m w sobie coś k o ciego, ksiądz zaś kroczył zam aszyście bez żadnej zgo
ła dystynkcji.
N ie m ożna tw ierdzić, aby w ygląd tego zaułka nie u sp raw iedliw iał poniekąd pesym istycznych zap a
try w ań d o k to ra n a rozpaczliwe obyczaje m ieszkań
ców lichych dom ków, coraz rzadszych w m iarę, ja k I przybliżano się do w ybrzeża m orskiego.
N ad cho dził wieczór. Gdzie niegdzie snuł się już posępny m rok. N a ponuro jęczące, ciem ne fale m o rza k ła d ły się krw aw e sm ugi, o statn ie refleksy za
szłego już słońca. W zbiegającym ku m orzu ubogim ' o gró dku p an i M ac N ab sterczały, dw a u sychające
I . ■
drzew a z tragicznie w yciągniętem i ku niebu k o n a ra mi. P a n i M ac N ab n a w idok przybyłych załam ała swe szczupłe dłonie niem niej rozpacznym gestem . Jej surow a tw arz, b ielejąca w zm roku, m ia ła w so bie coś dem onicznego. Z nieukryw anem zadow ole
niem p ow tórzyła znane już obu przybyłym fak ty.
N ad m ien iła przytem , że słuszną zem stę za p rze d wczesną śm ierć p an a T o d h u n te ra bierze n a siebie, w yrażając jed n akże głębok ie przekonanie, że zgon m łodzieńca jest spraw iedliw ą k a rą niebios za jego zuchwały zam iar poślubienia najdroższej M adzi.
W reszcie przeszli wszyscy w ąskim kory tarzem i znaleźli się przed drzw iam i, prow adzącem i do t a jem niczego pokoju. D o k tó r H o o d ze zręcznością p o siw iałego w swym fachu w łam yw acza otw orzył je w n a d e r k ró tk im czasie. Oczom przybyłych ukazał się p on u ry d ram a t. Jakoż niepod o bn a było wątpić, że pokój ten sta ł się w idow nią zawziętej w alki p o m ię
dzy dwom a, a m oże i więcej osobnikam i. N a stole i na podłodze poniew ierały się porozrzucane k arty , ja k b y g rę n a g le przerw ano d la bójki. N a m niejszym stoliku sta ły dwie lam p k i wina, n a podłodze zaś m oż
n a było dostrzec szczątki trzeciego stłuczonego k ie licha. O bok leżała ja k a ś b ro ń w rod zaju miecza, czy też dług iego sztyletu o b łęk itn e j klindze i ozdob
nie rzeźbionej rękojeści. N a brzeszczocie p e łg a ł s ła by o db lask k o n ająceg o św iatła, zab łąk an y od strony okna, przez k tó reg o szyby w idać było czarne syl
w etki drzew, w yciągających n a tle płaszczyzny m o r
koju leżał jedw abny cylinder, najw idoczniej g w a ł
tow nym ruchem zdarty z głow y i z rozm achem ci- śnięty precz, gdyż zdaw ało się niem al, że kołysze się jeszcze. Rzucony zaś w d ru g i k ą t n iby w orek z k arto flam i, sta ra n n ie skrępow any sznuram i leżał Jam es T o d h u n ter, m ając kn eb el w u sta c h i stra sz li
we więzy n a p rzeg u b ach u r ą k i nóg. Lecz oczy m iał przytom ne i p rzy g lą d ał się b y stro sto jącym w p ro g u osobom .
D o k tó r H o o d s ta ł przez chwilę nieruchom o' i b a dawczym w zrokiem ro b ił sk ru p u la tn y p rzeg ląd p o koju. P o tem podszedł cicho do leżącego n a p o d ło dze kapelusza i, zbadaw szy s ta ra n n ie jego w nętrze przy pom ocy lupy, w łożył go z pow ażną m iną na głow ę skrępow anego m łodzieńca. C ylinder b y ł ta k d u ży, że zatrzym ał m u się do piero n a ram io nach .
— O to cylin der p an a L am p k ę — odezw ał się uczony. — H m ! jakżeby tu pogodzić nieobecność p a na L am p k ę z niew ątpliw ą obecnością jeg o kap elusza?
P a n L am p k ę zdaje się być człow iekiem wielce d b a łym o sw oją g ard ero b ę... K apelusz ten, pom im o że nienowy, zachow ał jednakże swój k sz ta łt w ytw orny i jest sta ra n n ie wyczyszczony i w ygładzony. N ie u le g a d la m nie kw estji, że ów L am p k ę je s t to sta ry elegant....
— Ależ n a m iłość boską! — zaw ołała porywczo p a n n a M ac N ab . — N iechże p a n przedew szystkiem rozwiąże p a n a T o d h u n tera!
czających danych, pow odow any n iejak o in tu icją — c ią g n ą ł z flegm ą niezm ieszany p rele g en t. M oje rozu
m ow anie może laikow i wydać się niezbyt ścisłe, a l
bowiem zm ysł inw encji od gryw a w niem w ybitną rolę. O tóż w łosy ludzkie w y p ad ają skutkiem n a jro z m aitszych przyczyn, niem niej w y p adają nao g ó ł dosyć łatw o, przeto pow inienem był dostrzec przy pom ocy lupy chociaż p a rę włosów w kapeluszu, zdjętym nie
daw no z głowy. N ie m am sk ąd in ąd żadnej w sk a
zówki, a b y tw ierdzić z c a łą stanow czością, że p an L am p kę je s t łysy, jeżeli je d n a k weźm iemy pod uw a
gę, że p a n n a M ac N ab słyszała podniesiony obcy głos o brzm ieniu kłótliw em , (cierpliw ości, d ro g a p a nienko, cierpliw ości), to wiedząc, że zgryźliw ym to nem lubią odzywać się osoby łyse i sta re , dojdziem y do wniosku, że p a n L am pkę jest w pow ażnym już w ie
ku. Pom im o to nie b rak n ie m u w igoru. Przytem jest on praw ie n a pewno w ysokiego w zrostu. M ógłbym po legać do pew nego stopnia n a tem , co łaskaw i p a ń stwo opow iedzieli m i o owym jegom ości, p o jaw ia ją cym się tajem niczo z m g ły n ad m o rsk iej, w ydaje mi się wszelako, że znalazłem się w p o siad aniu p ew niej
szej wskazówki. T e n oto kieliszek od w ina rozprysnął się n a w szystkie stro n y i jed e n z jeg o odłam ków znalazł się n a d e r wysoko n a półeczce obok kom inka.
W iele szans przem aw ia za tem , że nie m ógłby p o fru n ą ć rów nie wysoko, gdyby lam p k a ta zo stała b y ła wypuszczona z ręki niskieg o człow ieka ja k np.
pan T o d h u n te r.
— W każdym razie — w trąc ił ojciec B row n — m oglibyśm y już rozwiązać p a n a T o d h u n tera.
— Pozwoli p an zaznaczyć, że nie skończyłem jeszcze m oich wywodów — o d p a rł z flegm ą d o k tó r H ood. — Otóż śm iało m ogę przypuścić, że p a n L a m p kę jest łysy; dalej, że jeg o zdenerw ow anie zostało spow odow ane przez po d n iecający wpływ alkoholu.
J a k słyszałem , p a n T o d h u n te r jest skrom nym i o- szczędnym m łodzieńcem , przytem niew ątpliw ym a b stynentem . T e k a rty i alko hol nie leżą ted y w jego zwyczajach, lecz m u siał ich zażądać jak iś osobliwy kom pan. Ale w nioski nasze m o g ą być jeszcze d o k ła d niejsze. Być może, że p a n T o d h u n te r p o siad ał k ieli
chy, ale nic nie pozw ala przypuszczać, ab y trzym ał u siebie rów nież i wino. Cóż ted y m iały zaw ierać te szklanki? I tu ta j sam a nasuw a się myśl, że p rze znaczeniem ich m usiała być w hisky lub b ran d y , za
pew ne w n ienajgorszym g atu n k u , przyniesiona w przep aścisty ch kieszeniach p a n a L am pkę. T eraz już kry stalizu je się w naszym m ózgu w izerunek tego czło
w ieka, a p rzynajm niej jeg o cechy zasadnicze: w p o ważniejszym już wieku, łysy, wysoki, w ubr'aniu eleganckiem , chociaż podniszczonem już nieco, na- dew szystko zaś rozm iłow any w rozryw kach i g o r ą cych n apojach , może naw et n ad m iern ie w nich roz
m iłow any. P a n L am p kę m usi być dobrze znany w pew nych ko łach naszego tow arzystw a.
— Panie! — zaw ołała dziewczyna. — Jeżeli nie w puści m nie pan, abym m o g ła rozwiązać Ja m e s‘a, pobiegnę po policję!
i i
— N ie radziłbym p an i tego czynić, panno M ac N ab — odrzekł d o k tó r poważnie. — N ie będziem y śpieszyć się ze sprow adzaniem policji. Ojcze Brown, zupełnie poważnie proszę o um itygow anie swoich owieczek, oczywiście w ich w łasnym interesie, nie w moim. R ozpatrzyliśm y już zgrubsza p o s ta ć i w ła ściwości p an a L am pkę, ale zali wiemy coś pew nego o obiecującym pan u T od hun terze? W iem y tylko tyle, że jest oszczędny, że prow adzi życie m niej więcej d o statn ie i że p o siada jak ą ś tajem nicę. W łaściw ości tak ie znakom icie kw alifikują danego człow ieka na o fiarę szantażu, szantażystą zaś może być w yłącznie człowiek, k tó re g o w ątpliw ą elegancję, rozw iązłe oby
czaje i popędliw y c h a ra k te r przed chw ilą ro ztrząsa
liśmy, to je s t p a n L am pkę. O to dw óch ak to ró w tego d ram a tu : jed en z nich to otaczający się pew ną t a jem niczością, lecz cieszący się ogólnym szacunkiem m łody człowiek, d ru g i — to w ielkom iejski p ta k n ie
bieski, k tó ry w każd ej obcej tajem nicy przyw ykł wi
dzieć sw oją zdobycz. Ci dwaj ludzie zbliżyli się^ i p o kłócili, używszy przy tem pięści i noża.
— Czy p a n nareszcie zdejm ie z niego więzy? — zaw ołała p o d rażn ion a do żywego dziewczyna.
D o k tó r H o o d położył ostrożnie jedw abn y cylin
der n a m ałym stoliku i podszedł do związanego.
P rzyjrzał się bacznie leżącem u, p oruszył go, a n a wet przew rócił n a bok, ale o d p a rł:
— Sądzę, że więzy pow inny zostać na swojem
O M ąd ro ści O jc a B ro w n a — 2.
m iejscu, dopóki nie zastąp ią ich dostarczone przez policję k ajd ank i.
O jciec Brown, k tó ry utkwiwszy wzrok w p o d ło gę, nie reag o w ał dotychczas n a zastan aw iające w y
wody uczonego, tym razem pod n ió sł głow ę i zaw ołał:
— Ja k to ? A to dlaczego?
M ister H oo d , podniósłszy w m iędzyczasie szty
let z podło g i i p rzy g lą d ają c m u się uważnie, p raw ił d alej z niezm ąconą p o g o d ą :_J>
— Poniew aż znaleźliście państw o tego m łodzień
ca związanego, przeto w yw nioskow aliście n a ty c h m iast, że to p an L am pkę m u siał go skrępow ać, p o czerń, nie zw lekając, u lo tn ił się. Że w niosek to zbyt ; pośpieszny, świadczą wym ownie cztery n a stęp u jące j fa k ty : po pierwsze, dlaczego jegom ość, ta k d b ały : o sw oją g a rd e ro b ę , ja k p a n L am pkę, m iałb y d o brow olnie pozostaw iać tu ta j swój kapelusz? N a j
widoczniej został do tego zmuszony. Po d ru g ie m ó g ł ' i on w yjść jedynie przez okno, k tó re tym czasem jest od w ew nątrz zam knięte. P o trzecie, nóż n a sam ym końcu je s t słabo zakrw aw iony, ale p a n T o d h u n te r nie poniósł, o ile m nie w zrok nie myli, najm niejszej naw et rany. T edy nóż ten zo stał zbroczony krw ią p an a L am pkego. O ileż praw dopodobniejsze jest przypuszczenie, że to nie szantażujący p an L am pkę u siłow ał zam ordow ać p a n a T o d h u n te ra , p rzed staw ia
jąceg o d lań wszakże pow ażną w artość kury, znoszą
cej m u szczerozłote ja ja , lecz że w łaśnie p a n T o d h u n te r z a p ra g n ą ł pozbyć się raz na zawsze swego
dręczyciela. M am w rażenie, że d ałem państw u wy
starczająco d o k ład n y sk ró t zaszłego tu ta j d ram atu.
— A te więzy? — zap y tał ksiądz, k tó re g o oczy zdradzały niek łam an e zdum ienie i podziw.
•—! A ch, więzy... — odrzekł uczony .dziwnym to nem . — P a n n a M ag d alen a je s t n a m nie poważnie obrażona, że nie rozw iązałem dotychczas jej u k o chanego. Otóż nie uczyniłem teg o z obaw y, że p a n T o d h u n te r nie p rzy jąłb y m ojej pom ocy, m ogąc d o skonale sam pozbyć się k ręp u ją cy c h go więzów.
— Co takieg o ?!! — wszyscy słuchacze zgodnie w ydali okrzyk nieopisanego zdum ienia.
— Z dążyłem przyjrzeć się węzłom n a pętach tego m łodego człow ieka—tłum aczył d o k tó r H o od sp o
k ojnie.— Z nam się nieco n a w iązaniu sznurów, k tó re całkow icie w ypełnia jed n ą z licznych gałęzi krymi- nologji. K ażdy z tych węzłów zaw iązał p a n T o d h u n te r sam i sam je również p o tra fi rozw iązać; jeg o w róg nie przyłożył do nich naw et ręki. C ałe to zdarzenie ze związaniem należy zakw alifikow ać jako w cale sp ry tn y fortel, m ający w prow adzić nas w b łąd, że to p a n T o d h u n te r je s t o fia rą zbrodniczego zam achu, nie zaś p a n Lam pkę, k tó re g o tru p został już może zakopany w ogrodzie lub w epchnięty do kom inka.
Z m rok n a s ta ł już zupełny i sp o w ijał wszystkie przedm ioty. W po koju zapan ow ała przy tłaczająca cisza.
P odniecona w yobraźnia stru c h la ły ch słuchaczy
nasuwała, obrazy straszliw ych bestyj ap o k alip tycz
nych, potw orów m orskich, m rożących krew w żyłach, potw ornych sepij i ohydnych polipów , wypełzłych z d n a m orskiego, aby przyjrzeć się epilogow i tej p o n u rej tra g e d ji. Z m gły n a d m o rsk iej w ynurzała się o fia ra m ordu, szczwany i nikczem ny p a n L am pkę.
W pow ietrzu tego pokoju niby zabójcza trucizna u n o siła się atm o sfe ra szantażu, jed n e j z najdokuczliw szych bolączek ludzkości. S p o ch m u rn iała n ag le jo- w jalna tw arz księdza, zwykle ta k uprzejm ie u śm iech
n ięta, chw ilam i naw et kom iczna. Z n ik ł z niej wyraz pobłażliw ego zaniepokojenia, n a to m ia st znać było, że m ózg księdza usilnie p racuje.
— W ięc p an pow iada — odezw ał się z widocz- nem przygnębieniem w głosie — że ten T o d h u n te r m ó g ł sam się związać i że rów nież sam p o tra fi się rozwiązać ?
— T ak , jestem tego pew ien — odrzekł uczony.
— Pochw alone Im ię P ańskie! — zaw ołał ksiądz B row n. — J a k b y tu się o tem przekonać?
U derzony najw idoczniej ja k ą ś m yślą, przesunął się cicho i zwinnie przez pokój i w patrzył się b a dawczo w tw arz więźnia, to znaczy w tę jej część, k tó ra nie została p rzysłonięta k n eb lu jącą u sta chustką.
— Ależ tak, pan d o k tó r H o o d m a św iętą r a cję — k rzy k n ął po chwili wzburzony. — Przecież to w yraźnie m aluje się n a jeg o twarzy. S pójrzcie tylko w te oczy!
— Rzeczywiście, jak ie on m a dziwne oczy!—z au
w ażyła panna. — Ach, b ru ta le, przecież on m usi cierpieć!...
— N ie sądzę — o d p a rł d o k tó r H o od . — W p ra w dzie oczy m a istotn ie dziwne, ale ich niezw ykły wyraz należy uspraw iedliw ić w zburzeniem psychicz- nem.
— N a B oga! — krzy k n ął n ag le ojciec B row n — ależ on najw yraźniej w świecie śm ieje się!
— Śm ieje się? — nieco niepew nym głosem po
w tórzył zdziwiony d o k tó r H ood.
— Z czegóż u licha może on się śm iać?
— R adziłbym panu, pan ie doktorze — tłu m a czył w ypogodzony n ag le ksiądz — nie b rać tego zbyt do serca, ale m am w rażenie, że śm ieje on się z pana. Z resztą m a słuszność za sobą, gdyż i m nie chce śm iać się z sam ego siebie... T eraz nareszcie rozum iem ...
— Co p a n rozum ie? — zap y tał zniecierpliwiony d o k tó r H ood.
Z rozum iałem , w jak im celu... C hciałem p o wiedzieć, że wiem już, czem zajm uje się p an T o d h un ter.
R ad o śn ie podniecony ksiądz B row n zachow ywał się n ad wyraz- zastanaw iająco. K rę c ił się po całym pokoju, m rucząc coś niezrozum iale pod nosem , to znów w ybuchając trudn y m do w ytłum aczenia, z g łęb i serca płynącym śm iechem , co niezm iernie denerw ow ało obecnych. Z aśm iew ał się n ad cylindrem , w idok s tłu
czonego kielicha zmusił go do u jęcia się pod boki, g d y zaś zkolei s ta n ą ł m ad porzuconym sztyletem , zachow yw ał się tak, jak b y go k to w podeszw y ł a sk o tał. O becnych w p rost zdejm ow ała obaw a, aby nie d o sta ł konw ulsyj. N areszcie zw rócił się do na- srożonego nie n a żarty d o k to ra :
— D oktorze, jesteś zaiste w ielkim poetą! O to stw orzył p a n z niczego, jed y nie m ocą w łasnej wy
obraźni, nieistn iejącą zgoła osobę. S tra c h bierze p o m yśleć, w co kazałbyś n am uwierzyć, gdybyś p o
sia d a ł więcej d anych w sw ojem rozum owaniu!
— M ało m nie obchodzi, co p a n o tem p om yśli—■
rzekł d o k tó r zimno. — W nioski m oje, aczkolwiek jeszcze niezupełne, są jed n ak że nie do obalenia, to też ponoszę za nie całkow itą odpow iedzialność.
Rzecz p ro sta, że intuicja, k tó rą pan u po d ob ało się nazwać łaskaw ie poezją, o d e g ra ła w nich dużą rolę, nieprzelcraczającą wszelako przew idzianych dla t a kich w ypadków granic. O tóż w nieobecności p an a Lam pkę...
— W łaśnie, właśnie!... — zaw ołał skwapliw ie księżulo — w tem sęk! N ieobecność p an a Lam pkę!...
T ru d n o jest naw et sobie wyobrazić, do jak ieg o sto p nia p a n L am pkę jest nieobecny!... H o! ho! N ik t z nas, nie w yłączając pana, panie doktorze, nie do- k azałby tej zadziw iającej sztuki, aby być bardziej nieobecnym od tego przezacnego p a n a L am pkę!
— P a n sądzi, że niem a go w m ieście?
— O śm ielam się przypuścić, że nigdzie go n ie
m a — odpow iedział p o p ro stu ksiądz. — N iem a go „w sam ej rzeczy", ja k to się pow iada.
— W ięc p an isto tn ie m niem a, że ta osoba nie istn ieje? — zapy tał d o k tó r z pobłażliw ym u śm ie
chem.
K siądz sk in ął głow ą. — B ardzo mi przykro, ale ta k jest.
O rion H o o d p a rsk n ą ł k ró tk im , pogardliw ym śm iechem .
— D obrze więc — rzekł — zanim przejdziem y do innych dowodów, om ówm y pierwszy. Gdyśm y w targ n ęli do teg o pokoju, w praw dzie nie zastaliśm y już w nim p a n a Lam pkę, n a to m ia st zobaczyliśm y porzucony cylinder. Czyją tedy w łasność stanow i ten kapelusz, skoro pan L am pkę jeszcze nie przyszedł n a św iat ?
— Je st on w łasnością p an a T o d h u n te ra — o d p a rł ksiądz.
— Ależ je s t o wiele n a niego za duży! — za
w o łał d o k tó r niecierpliw ie — i w żadnym razie nie m ógłby go nosić.
O jciec B row n ubolew ająco pokiw ał głow ą: — N ie pow iedziałem bynajm niej, że on go nosił, wy
raziłem się jedynie, że jest to jeg o kapelusz, a to niekoniecznie oznacza to sam o. Sądzę, że dostrzega p a n różnicę pom iędzy „noszeniem " kapelusza i je go „p o siad an iem " ?
— I jak aż to je st różnica? — zap y tał k ry m in o log z lekkiem szyderstw em w głosie.
wiony w reszcie ksiądz. — Jeżeli p an ud a się do n a j
bliższego kapelusznika, to spostrzeże p a n może, że kapelusznik p o s i a d a kapelusze, chociaż ich n i e n o s i .
— T ak, ale kapelusznik za swoje kapelusze otrzym uje pieniądze, n a to m ia st nie wiem, ja k ą p ro blem atyczną korzyść m ó g łby odnieść p an T o d h u n te r z tego stareg o cylindra.
— Co m ógłby mieć ze sw ojego kapelusza? Ależ króliki, m ój panie!
— Cooo?
— K róliki, wstążki, cu kierki, złote rybki ( n a tu ra ln ie żyw e), papierow e serp en tin y i inne n ie
m niej cenne rzeczy — wyliczał w zapale ksiądz. — Czyż panu to nie przyszło do głow y n a w idok owych więzów, nałożonych przez m łodzieńca na siebie s a m ego? P o d o b n a spraw a jest z tym groźnym m ie
czem, n a k tó ry m krw aw y ślad pochodzi od skalecze
nia, zn ajdu jącego się w ew nątrz p a n a T o d h u n tera.
— N ie rozumiem, do pioru n a, co p an chce przez to powiedzieć!...
— P a n T o d h u n te r •— tłum aczył w yczerpująco ksiądz — uczy się tru d n eg o rzem iosła kuglarza-cu- dotw órcy, brzuchom ów cy i sp ecjalisty od ro zp ląty w ania węzłów. W y jaśn ił mi to ten poczciwy cylin der. N iem a w nirn śladu włosów nie dlatego, że przy kryw ał łysą czaszkę p a n a L am pkę, lecz dla
tej p ro stej przyczyny, że n ik t go w ogóle jak o przy
kry cia głow y nie używał. T em i trzem a lam p kam i od w ina ćwiczył się nasz m łodzian dla n a b ra n ia w p ra wy w żonglow aniu, sztuce, w fach u k u g larsk im w prost niezbędnej. Ale że „pierw sze k o ty za płoty", więc je d n ą z lam pek przy zbyt silnym rzucie roz
trz a sk ał o sufit. Jednakże praw dziw ym „gwoździem "
w rep ertu arze każdego szanującego się kug larza, je go słuszną dum ą, ale i świętym obow iązkiem jest p o ły k anie m iecza. Poniew aż je d n a k p an T o d h u n ter, ja k to już zaznaczyłem , je s t dop iero nowicjuszem, więc niem a w tem nic dziwnego, że leżącym tu oto sztyletem skaleczył sobie do krw i g a rd ło . Czyli, jak rzekłem , ran k ę m a w ew nątrz siebie. Ćwiczył się rów nież w wyzw alaniu się z więzów, co niew ątpliw ieby m u się u d ało , gdyby nie nasza niespodziew ana in terw encja. Łatw o się już dom yślić, żą rozrzucone n a podłodze k a rty również m usiały mu służyć do w praw ek w różnych szulerskich figlach. N ikom u nie zwierzał się ze swoich m ozolnych prób, gdyż ja k każdy k u g larz chciał tajem n icę swoich sztuk za
chow ać dla siebie. N a podstaw ie, że kiedyś m usiał zajrzeć do jeg o okna jakiś d ra b w w ysokim k a p e luszu, zbyt łatw ow iernie ułożyliśm y sobie c a łą tę b a jk ę o prześlad u jącym m łodzieńca szantażyście.
— A sk ąd te dwa gło sy? — sp y ta ła M adzia zdumiona.
— Czy n igd y nie słyszałaś brzuchom ów cy? —
zw iocił się do niej ksiądz. — Czy nie wiesz, że n a przód mówi on natu raln y m głosem , a potem o d p o w iada w łaśnie tak im ostrym i skrzeczącym , ja k to przez drzwi słyszałaś?
Z ap an ow ała cisza. D o k tó r H o o d p a trz y ł z p o dziwem n a niepozorną postać księdza, w y g łaszające
go te swoje rew elacje z nie.zamąconym spokojem i słodyczą.
— Jesteś p a n n ap raw dę g e n ja ln y — przyznał po nam yśle. — D ow iódł p a n swoich tw ierdzeń bez zarzu
tu, ale jeszcze nam p a n nie w ytłum aczył, skąd wzięło się to nazwisko Lam pkę, k tó re przecież pan n a M ac N ab w yraźnie słyszała?
K siądz B row n roześm iał się z zadowoleniem .
— N a tem w łaśnie polega całe to nieporozum ienie.
K iedy nasz m łody cudotw órca p o d rzu cał owe lam pki od wina, to niezaw odnie liczył gło śn o chw yty u dane i nieu d an e: „ je d n a lam p ka! dobrze! d ru g a lam p k a !—
dobrze! trzecia —- nic z te g o !“, w yrażając przytem swoje zadow olenie lub gniew, stosow nie do pow odze
nia. Z pew nością genezy nazw iska L am pkę szukać należy w kieliszku.
Przez chwilę panow ała brzem ienna cisza, poczem wszyscy w ybuchnęli zgodnym śm iechem , gdyż z k ą ta p okoju w ygram olił się leżący tam m łodzieniec. K rę p u jące go doniedaw na więzy leżały n a podłodze. S ta nąwszy n a śro dk u pokoju, w yciąg nął z zanadrza i rozw inął jask raw e ogłoszenie, obwieszczające wszem wobec i każdem u zosobna, że w najbliższy
r e P a v i ł ł o n sw oje gościnne w ystępy wszechśw ia
tow ej sław y p restid ig ita to r, cud o tw ó rca i brzucho- mówca, człowiek-Iina, znam ienity Z A L A D I N (d la żołnierzy i dzieci połow a).
L okal m odnej re sta u ra c ji znajdow ał się n a d m o
rzem Śródziem nem w cieniu niew ielkich p o m a ra ń czowych i cytrynow ych drzew. W śró d stały ch g o ści w ykw int tego lokalu budził uczucie niem ałeg o za
dow olenia, graniczącego niem al z pychą.
T eraz o południow ej porze kelnerzy w białych fa rtu c h a c h zajęci byli szykow aniem stolików do wcze
snego 1 u n c h ‘ u.
R e sta u ra c ję tę u p o d o b ał sobie p o eta M uscari, wielki, sław ny już, najo ry g in aln iejszy z poetów to skańskich. Z m ierzał więc do niej szybkim krokiem .
P o e ta ów m iał orli nos D an teg o , włosy czarne, delikatne. Ciem ny płaszcz i artystyczny fontaź n a szyi zdobiły jego postać, a g d y b y na tw arz n a ło żył m askę, m ó głb y z pow odzeniem w yobrażać b o h a te ra średniow iecznego w eneckiego d ram atu . I m i
nę m ia ł przytem niebyłe jak ą, ja k b y chciał zazna
czyć, że rolę tru b a d u ra uważa za stanow isko so c ja l
ne wcale nie gorsze chociażby naw et od biskupa.
N osił się jed n em słowem, z w ysoka, niczem D on Ju an z rap ierem i g ita rą .
U sposobienie tego m łodzieńca nie w ypływało z pozy lub dziecinnady, był on tylko zapalnym , zu
pełnie zresztą logicznie m yślącym Latyńczykiem , k tó rego zw ykła pociągać wszelka o ryginalność. Poezja jego b y ła bard ziej szczera, niż n iejed en utw ór prozy.
P ra g n ą ł sław y, wina, pięknych k o b iet i dążył do teg o celu z n am iętn ą bezw zględnością, niezrozum iałą dla ludzi północy, w patrzonych w ch m u rne id eały lub biorących życie kom prom isow o. U ludzi niezrów no
ważonych żywiołowość jego w zbudzała nieufność, wie
trzyli w nim naw et jakieś zbrodnicze instynkty. Zbyt m ało był skom plikow any ja k ogień lub woda, aby m u m ożna było ufać.
A ngielski b a n k ie r ze swą p ięk ną c ó rk ą m ieszkał w hotelu, w k tó ry m m ieściła się ulubiona re s ta u ra c ja M uscariego, nietru d n o więc zrozum ieć, dlaczego
była m u ta k m iła. ,
M u scari o b ejrzał się po sali i spostrzegł, że a n gielskie tow arzystw o jeszcze je s t nieobecne. R e sta u ra c ja olśniew ała przepychem , lecz ziała pustką.
Przy stole, w k ącie sali rozm aw iali jacy ś dwaj k się ża, lecz M uscari, jakkolw iek gorliw y kato lik , nie zw rócił n a n ich wcale uw agi, jak b y byli co n ajw y żej p a rą wron.
O d stołu, u k ry teg o za k a rlo w a tem drzew em po- m arańczow em , podniósł się jak iś jeg om o ść i zbliżył się do M uscariego. U b ran ie m iał n a sobie niezwykłe.
W Londynie przyodziew ek ta k i je s t zupełnie p ospo
lity : g a rn itu r z k rac iaste j wełny, wysoki, sztywny kołnierzyk, przew iązany czerw onym k raw atem , na n o g ach jask ra w o żółte buty. N a tle jed n a k p o łu d niow ego n ieb a w yglądało to wielce dziwacznie, a przypuszczać należy, że było to celem tego m łodzień
ca. Z bliżał się do M uscariego, a ten zauważył, że g łow a zupełnie nie p asu je do teg o stro ju . B y ła to typow a głow a W łocha, p o ta rg a n a , o tw arzy o p alo nej, pełnej życia, stercząca n a d sztywnym wysokim kołnierzykiem i śm iesznym czerwonym kraw atem .
Ależ on tę głow ę zna!
I m im o ohydnego św iątecznego stro ju lo n d y ń skiego m ieszczucha poznał wreszcie stareg o , za
pom nianego p rzyjaciela nazw iskiem Ezza.
Koledze tem u, gdy m ia ł zaledw ie piętn aście lat, rokow ano w kolegjum jeszcze w ielkie nadzieje, p rze pow iadano eu ro p ejsk ą sław ę. N iestety, ukazanie się jego n a w idowni św iata przyniosło m u zawód. N a przód d a ł się poznać jako d ra m a tu rg , potem jako dem agog, potem dłfugi czas k ry ł się w zaciszu do- m owem, wreszcie znano g o ja k o a k to ra , jak o p o dróżnika, dziennikarza, kom iw ojażera, a ostatnio M u sc ari w idział go w szrankach szybkobiegaczy. U sp o sobienie Ezzy doskonale n ad aw ało się do tego za
wodu, należało więc przypuszczać, że chyba jak ieś in try g i w ygnały go z tych szeregów.
— Ezza! — zaw ołał poeta, podnosząc się i ści
sk ając rękę przyjaciela z radosnem uniesieniem . —
W idziałem cię już nieraz w rozlicznych k ostjum ach, nie sądziłem jed n ak , że się kiedy przebierzesz za Anglika.
— To nie jest stró j A nglika — odrzekł Ezza poważnie — lecz W łocha w przyszłości.
— M uszę ci się przyznać, że w tak im razie w o
lę W ło ch a z przeszłości.
—• B łęd ne masz o tem zdanie, M uscari — za
pro testo w ał p rzyjaciel w k ra c ia ste m u b ran iu — i W łochy trw a ją w tym b łędny m oporze. Szesnasty wiek b y ł zaraniem T oskan ji. D aliśm y św iatu n a jle p szą stal, n ajp iękn iejszą rzeźbę i now ą chem ję... D la czego teraz nie m oglibyśm y stw orzyć now ego p rze m ysłu, now ych m otorów , nowyclh fin an só w i — no'- wych kostjum ów ?
— Bo nie w arto ich m ieć — odrzek ł M uscari. — N ie w twej m ocy je s t uczynić W łochów n ajb ard ziej postępow ym i, są n a to za in telig en tn i. Ludzie, k tó rzy u w ażają k ró tk i fason u b ra n ia za najw y g o d n iej
szy, nie k o rzy sta ją n igd y z ulepszonych w spółcze
snych d ró g . ^
— D la m nie M arconi, nie d ‘Annunzio jest chw a
łą W ło ch — oponow ał przyjaciel -— i tylko d la tego stałem się fu tu ry stą i... gońcem .
— G ońcem ? — roześm iał się M uscari. — T ak i więc je s t o sta tn i twój rodzaj p rac y ? A kom u s łu
żysz? 1 . . ,
— N azyw a się H a rro g a te . Służę jem u i jego rodzinie.
— Je st bank ierem i m ieszka w tym hotelu, p raw d a ? — zapy tał żywo poeta.
— T a k
—- D obrze ci płaci?
— Z ap łaci m i — odpow iedział Ezza z zag ad k o wym uśm iechem . — Jestem sobie tak im osobliwym gońcem ... — I zm ieniając tem a t rozmowy, d o d a ł: — M a córkę i syna.
— C órk a je s t boginią! — un o sił się poeta — ojciec zas i syn są tylko ludźm i. Lecz przyznając ojcu pewne, niew inne zresztą zalety, musisz się zgodzić ze m ną, że chociaż H a rro g a te m a m iljony w swych sa fe s‘ach, a ja m am dziury w kieszeni, — jed n a k r ie będziesz m ógł,' nie będziesz śm iał tw ierdzić, że jest sprytniejszy, czy odważniejszy, lub b ardziej energ icz
ny ode m nie. W cale nie je s t sprytniejszy. Oczy jeg o są podobne do n iebieskich guzików... N ie jest też energiczniejszy... przenosi się z k rzesła na krzesło z szybkością p arality k a. Je st to sobie solidny, uprzejm y, sta ry bałw an, a że m a pieniądze, to tylko dlateg o, że je kolekcjonuje, ja k sztubaki k o lekcjo n u ją sta re znaczki pocztowe. Ty, Ezza, jesteś za in telig en tn y do interesów , dlateg o nic ci się nie u d a je. A by dojść do m ajątk u , trzeb a być dość głupim , aby go p rag n ąć.
— J a w łaśnie n a to jestem w ystarczająco g łu pi — o d p a rł Ezza posępnie. — A le radzę ci, p rze sta ń k rytykow ać tee o b an k iera, bo w łaśnie n a d chodzi.
W szedł n a salę p a n H a rro g a te , wielki słynny fin an sista, ale n ik t naw et n a niego nie spojrzał.
B ył to tęgi, starszy już mężczyzna o spłow iałych niebieskich oczach. Z garbiony, z obw isłem i, siwawe- mi w ąsam i m iał m inę sta re g o pułkow nika. N iósł w ręku kilk a nierozpieczętow anych listów . Syn jego F ra n k b ył b ardzo przystojnym chłopcem , opalonym , o w łosach kędzierzaw ych, żywego usposobienia, ale na niego też n ik t nie spojrzał. J a k zwykle wszystkie oczy spoczęły n a p annie E th e l H a rro g a te . Jakże ta cudna, złotow łosa głow a g reck iej b o g in i i ju trz en k o wa c e ra przepięknie w y g lądała n a tle szafirow ego m orza! G łębokie w estchnienie, p ełn e upojenia, wy
d a rło się z p iersi M uscariego. U poiło go wcielenie poezji, odtw arzanej ongi przez przodków . Ezza p a trzył n a nią rów nie silnie, a b ard ziej może bezna
dziejnie.
P a n n a H a rro g a te b y ła w dosko n ałem u sposo
bieniu i c h ę tn a do rozmowy, więc ojciec jej, stosu jąc się do zwyczajów kontyn entalnych , pozwolił poecie, a naw et i gońcow i zasiąść przy ich stole i wziąć udział w rozmowie.
C ó rk a m iljo nera b y ła typem św iatow ej dam y, pyszniła się ojcow skiem bogactw em , p rze p a d a ła za m odnem i rozryw kam i, za flirtem , ale okazyw ała g łę bokie przyw iązanie ojcu. Cechy swego c h a ra k te ru u jaw n ia ła z c a łą p ro sto tą d o b rej w g run cie natury.
Św iatowe pow ażanie było dla niej świeżą i cenną rzeczą, więc cieszyła się niem ja k dziecko.
O M ą d ro śc i O jca B ro w n a — 3.