• Nie Znaleziono Wyników

Miłość do trzech zuckerbrinów - Wiktor Pielewin - epub, mobi, pdf – Ibuk.pl

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Miłość do trzech zuckerbrinów - Wiktor Pielewin - epub, mobi, pdf – Ibuk.pl"

Copied!
40
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)

PSYCHOSKOK

MIŁOŚĆ DO TRZECH

ZUCKERBRINÓW

Tłumaczenie: Aleksander Janowski

Wiktor Pielewin

(3)

Wiktor Pielewin

„Miłość do trzech zuckerbrinów”

Russian text copyright © by Victor Pelevin, 2014

Polish publishing rights are acquired via FTM Agency, Ltd, Russia, 2016 Copyright for translation Aleksander Janowski

Copyright © Aleksander Janowski

& Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o., 2017 Copyright © by Victor Pelevin, 2014 Redaktor prowadzący: Renata Grześkowiak

Skład: MAG Projekt okładki: MAG

Korekta: Bożena i Janusz Sigismundowie Ilustracja na okładce: © kmit – www.fotolia.com

ISBN: 978-83-8119-093-0

Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o.

ul. Spółdzielców 3/325, 62-510 Konin tel. 63 242 02 02

www.psychoskok.pl

e-mail: wydawnictwo@psychoskok.pl

(4)

„Wszechświat składa się z opowieści, nie z atomów”

Muriel Rukeyser

(5)

SPIS TREŚCI

Wyjaśnienia i usprawiedliwienia ...7

Rozdział I. Kiklop ...9

Golem Ilelejem ...11

Pudło nr 1 ...16

Lustro ...22

Prorok ...31

Cios parasolką ...39

Ogniste słowo ...44

Świta ...48

Rozdział II. Dobrzy ludzie ...59

Dasza ...73

Rudolf ...82

Kie ...89

Rozdział III. Kiklop ...101

Objawienie bohatera ...102

Wielki Hamster ...107

Pociąg losu ...112

Multipociąg ...117

Komnata śmiechu ...122

W stronę Kieszy ...124

Rozdział IV. Fuck the system ...127

Klaster 23444-2BM ...129

Facestop...134

Marylyn ...140

Lovebook bedroom ...144

Grzech ...148

Anonimus ...156

(6)

Metadata...166

Faza LUCID ...184

Metadata 2 ...196

Praca ...206

Dzień rodziny ...215

Marylyn ...224

Igły i szpile ...232

Plan ...246

Przebudzenie ...256

Wykonywany operator ...265

Rozdział V. Kiklop ...277

Słowo Kiklopa ...279

Wyspa Małp ...285

Skoczkowie górni ...289

Nadieżda ...293

Żegnaj, „Kontro!” ...299

Rozdział VI. Dum spiro, spero ...305

Epilog ...329

(7)
(8)

7

WYJAŚNIENIA I USPRAWIEDLIWIENIA

Ta dziwna książka zawiera trzy powieści (jedną nieproporcjonalnie długą) oraz tekst objaśniający, łączący je w jednolitą całość. Materiał wiążący (nazwałem go Kiklopem) można potraktować jako dodatkowe opowiadanie, w pełni dokumentalne, chociaż przyznaję, że w takim cha- rakterze nie nadaje się do niczego – zawiera długi i szczegółowy wstęp i zakończenie, lecz prawie brakuje w nim części narracyjnej. Zamiast niej, czytelnik napotka kilka stronic moich chwiejnych rozmyślań zala- tujących popularnym żargonem naukowym, czyli popnauką.

Chcę prosić o wybaczenie mi tych niedociągnięć – książka mimo wszystko nie mogła być inna. Szczegółowo opisywać pracy Kiklopa nie chciałem z powodów, które za moment staną się w pełni zrozumiałe.

Z drugiej strony, nie mogłem nie powiedzieć o Kiklopie nic – wtedy wszystkie trzy powieści utraciłyby wewnętrzną spójność: nikt by nie zrozumiał, co mają ze sobą wspólnego, kto je napisał i z czego powstały.

Dlatego proszę mieć na uwadze: zamierzałem opowiedzieć nie tyle o Kiklopie, ile o tym, co bohater zobaczył i zrozumiał na swoim stano- wisku. Wiele z tych spostrzeżeń i przemyśleń zasługuje, moim zdaniem, na odnotowanie.

W swojej książce wykorzystuję czasem terminologię naukową. Chcę podkreślić, że nie jestem fizykiem i w ogóle nie mam żadnej wiedzy technicznej. Usiłuję po prostu objaśnić postrzegane realia przy użyciu terminów, z którymi jesteśmy dostatecznie obyci, by nie tworzyć zbyt wiele neologizmów. Fizycy być może znajdą w mojej opowieści pewne luki i sprzeczności. W takich przypadkach proponuję, by wymyślili wy- jaśnienie lepsze od mojego i… zachowali je sobie dla pamięci.

Fizyczna strona zagadnienia nie jest dla mnie szczególnie ważna, aczkolwiek bywa dość interesująca.

(9)

W czasach Galileusza i Kopernika do dobrego tonu należało na wstę- pie czynić ukłon w stronę dogmatu kościelnego i przymierzać doń wszystkie hipotezy i przypuszczenia. W dzisiejszych czasach z takim samym pietyzmem kłaniamy się dogmatom naukowym. Kiedy mówię więc o „multiversie” czy „wielowymiarowości”, czynię to z podobnymi mniej więcej uczuciami, z jakimi tenże Galileusz mógłby wspominać w swej książce o proroku Eneaszu czy aniołach Bożych: z nieśmiałą wia- rą, że ja – grzeszny czarownik – chociaż po części zrozumiałem i prawi- dłowo interpretuję Pismo Święte.

Książka nie zawiera żadnego związku z aktualną rzeczywistością. Są- dzę, że w obecnych czasach jest to raczej zaleta niż jej odwrotność.

Wobec tego z szacunkiem składam u stóp Czytelniczek i Czytelników swoje skromne dzieło.

(10)

K1156

Rozdział I

KIKLOP

(11)
(12)

11

GOLEM ILELEJEM

Na początku należy opisać punkt, w którym zbiegają się wszystkie opo- wieści – albo z którego się rozbiegają.

To było podobne do rozbłysku magnezji, który uwiecznił bohate- rów w przypadkowych pozach – i wysłał w przyszłość ich odbitki fo- tograficzne. Mówię „magnezji”, ponieważ ogień i dym były prawdziwe.

iPhone takiego rozbłysku nie zapewnia nawet na komendę z Agencji Bezpieczeństwa Narodowego. Chociaż, kto to wie – czytałem gdzieś, że amerykańskie smartfony mogą nie tylko podsłuchiwać, podglądać i podwąchiwać, lecz i detonować na sygnał z Centrali, przebijając ukie- runkowanym wybuchem baterii małżowinę uszną i mózg ich posiada- cza. Na pewno jest to rodzaj humoru konspirologicznego.

Po kolei jednak.

Wiedziałem, że nie pozostanę Kiklopem wiecznie. Ta praca jest nerwo- wa i niebezpieczna. Wykonuje się ją nie dłużej niż rok, dwa. Potem Ptaki lokalizują w tkance naszego świata zawadzający im węzeł z wystarczają- cą dokładnością, by go wyeliminować – razem z tkanką, jeżeli potrzeba.

Nie wykorzystują już w charakterze broni przypadkowych osób, które zna- lazły się w pobliżu. Zachowują się w taki sposób tylko wtedy, kiedy działają na oślep i Kiklop przypadkiem pojawia się w polu ich uwagi na kilka se- kund. Jeżeli wiedzą na pewno, gdzie mają szukać wroga, postępują inaczej.

W jaki sposób, zaraz opowiem.

Dokładnie pode mną mieściło się miejsce pracy Kieszy – młodego człowieka, którego różnym stanom i postaciom poświęcę znaczną część tej książki. Można powiedzieć, że w tamtym okresie był mi najbliższą istotą – w sensie przestrzennym w każdym razie.

Czasami pozwalałem sobie na nieskromną na pewno rozrywkę – nastra- jałem się na jego umysł i rozpoczynałem obserwować akcję w otaczającej

(13)

12

przestrzeni poprzez jego oczy, a nawet przez pryzmat jego świadomości.

Odbierałem nie tylko to, co widział, lecz i głosy rozbrzmiewające w jego umyśle (nie będę nazywał ich myślami, ponieważ połowy z nich on sam nie słyszał, a pozostałej połowie podporządkowywał się bez myślenia).

Czasem to było ciekawe, czasem – niezbyt. Kiedy, na przykład, włączał swe japońskie uczennice (to się zdarzało, kiedy w biurze pozostawało mało ludzi i Kiesza był pewien, że nikt go nie zajdzie od strony pleców), jego wewnętrzną przestrzeń wypełniały niewybredne komentarze po- dobne do piłkarskich. Kiesza jako zasłużony emerytowany pracownik bondage/bukkake (rodzaj japońskiego seksu, gdzie onanizujący się gru- powo mężczyźni ejakulują na ciało kobiety – przyp. tłum.) niby objaśniał zachodzące wydarzenia niewydarzonym prostakom, którzy oglądali por- nofilm razem z nim. W takich momentach byłem jedynym widzem – lecz Kiesza w swej wyobraźni transmitował sygnał na sporo większe audy- torium. Zdumiewające, do jakiego stopnia człowiek jest istotą społeczną.

Kiedy ludzi w biurze gromadziło się zbyt wielu, by można było oglądać pornusy lub grać z komputerem w różne gry, Kiesza zaczynał trollować zagapionych obywateli w Internecie – jak jaki as powietrzny w czasie II wojny światowej na swobodnym polowaniu. Ekran na ten czas wypełniały przyzwoite obrazki, całkiem funkcjonalne: każdy prze- cież pracownik medialny pół dnia surfuje po blogosferze.

Czasem Kiesza odrywał się od komputera, patrzył na swoich biuro- wych współpracowników i ferował im wyroki losu.

Najmniej okrutny był wobec Nadii, która zajmowała się bufetem i zazie- lenianiem przestrzeni biurowej – „jeśli ostrzyże się normalnie i przestanie bać się ludzi, znajdzie sobie jakiegoś Azerbota” (Azerbejdżanina – przyp.

tłum.). Innych osądzał surowiej. Redaktora naczelnego strony internetowej

„Contra.ru”, gdzie pracował, ochrzcił w duchu „szabesgejem” (co nie prze- szkadzało Kieszy codziennie mu się przypochlebiać – wiadomo przecież, że życie to błazenada). Jednocześnie Kiesza szczerze uważał, że pociąg do wirtualnych japońskich uczennic to norma, a redaktor naczelny – to zboczek.

Produkty informacyjne własnego biura Kiesza odpowiednio na- zywał „szabesgonem” (mruczał nawet pod nosem podczas kolejnego deadline własny wierszyk-mantrę: „mój szabesgon, mój szabesgon, jak wiele myśli rodzi on”, na modłę popularnego XIX-wiecznego romansu

(14)

13

„Wieczorny dzwon”). Kolegów z pracy dzielił wyłącznie na „śmierdzieli”

i „zmęczonych” (pierwsi z upływem lat stawali się ostatnimi, tracąc stopniowo swój fetor – podobnie jak wypalające się gwiazdy).

No i tak dalej. Kiesza nie był ani homofobem, ani antysemitą, ani snobem. Po prostu składaczem cudzych dusz, które przy bliskim przyj- rzeniu się rzadko kiedy wyglądają ponętnie. Wrócimy jeszcze do Kie- szy – opowiadam teraz o tym, by państwo zrozumieli, co wyczyniałem wewnątrz jego głowy tego dnia, kiedy przydarzyło się to fatalne wyda- rzenie. Odpoczywałem w niej jak w osobistej sali kinowej – wtedy aku- rat wyświetlali dość interesujący film.

W redakcji „Kontry” pojawił się wchodzący w modę poeta Gugin, beczkopodobny i łysy z trójkątną ryżą brodą („hipopotam Apokalipsy”

jak sam siebie określał, lecz ciemnoczerwony kolor twarzy świadczył raczej o bliskiej apopleksji). Planowano z nim duży wywiad.

Dodano dwie kamery telewizyjne i trzech postępowych dziennikarzy na potrzeby „okrągłego stołu” – usadzono ich półkolem przed wielką białą tarczą z napisem „Contra.ru” i Gugin, stojąc w centrum tego żywego koła recytował swoje wiersze („wiesze”– jak sam mawiał) ze swego no- wego projektu „Golem Ilelejem”.

Była to superambitna próba odzwierciedlenia w wierszowanej formie wszystkich najbardziej jaskrawych wydarzeń z nieodległej przeszłości:

sporządzenia – jak elegancko wyraziła się jedna z trojga dziennikarzy –

„Google – mapy stulecia”. Kiedy Gugin odpoczywał po wysiłku, wtrącał się któryś z pozostałych dziennikarzy i kamery obracały się na niego. Po- tem niewyczerpalny Gugin ponownie zaczynał deklamować.

Fragment, który wygłaszał przed rozbłyskiem, nazywał się „Bohate- rom Pasoliniego”, poświęcony, jak łatwo się domyślić, znanym wydarze- niom w Kijowie, które już lekko wyblakły w pamięci narodu:

„Na zimnym wietrze, w woni prochu Gnie się zmarznięty tartaras Tarczami berkut zjeżył w mroku

Ostatni raz, ostatni raz”

(Berkut – formacja specjalna MSW Ukrainy używana przed pomarańczową rewolucją do tłumienia zamieszek – przyp. tłum.)

(15)

14

Doskonale pamiętam tę sekundę – i zatrzymany w kadrze stan umy- słów wszystkich uczestników zdarzenia.

Gugin, recytując swój wiersz, myśli czy redaktor nie obrazi się o „tar- tarasa”, interpretując go jako zakamuflowanego „pederasa” (tak się wy- raził Chruszczow na wystawie rosyjskiego malarstwa nowoczesnego) i szybko odnotowuje w notatniku pamięci, że trzeba będzie skonkrety- zować utwór jako demaskatorską satyrę na chaos w świadomości sztur- mowca, którego porywa w zaświaty ducha wizerunek Tarasa na tarczy.

Wierszydło, krótko mówiąc, należy dopracować.

Pierwszy z dziennikarzy, kwaśno uśmiechający się blondyn z włosa- mi do ramion, rozmyśla o tym, czy można klasyfikować Gugina jako peł- nowartościowego liberała, i wątpi w to – nie wszystkie markery w jego wierszach rozstawiono jak należy i wydaje się, że uczyniono to całkiem świadomie. Chcecie wojny? To ją będziecie mieli!

Drugi żurnalista, z nalaną twarzą w jasnej aureoli włosów w połowie przerzedzonych wiatrami przemian, snuje długą i trudną myśl: Gugina można nazwać jednym z mnóstwa współczesnych kuplecistów uprawia- jących kulturhandel. Recytuje, w istocie, nie swoje wiersze, lecz cudze, z przebitymi numerami, przemalowane na żądany kolor. Po prostu sprze- daje je z drugiej ręki poprzez prawne mechanizmy parodii. Jakaś idiot- ka zwabiona widocznie słowem „golem” nazwała nowy projekt Gugina

„rosyjską ideą liberalną odlaną w granicie”– i chyba sama nie zrozumia- ła, co rzekła. A trafiła w sedno. Na prywatyzacji i powtórnej sprzedaży można zarobić, ale można też zarobić i na samym Guginie. Na przykład, napisać na ten temat artykuł pod tytułem „Spenglery są wszędzie”.

Trzeci dziennikarz, kobieta, przypomina sobie te właśnie słowa o odlanej w granicie idei liberalnej, tak niestosownie wypowiedzianej na tle „tartarasa” i w ogóle w kontekście oczerniania rewolucji. Gugin zawiódł zaufanie. Zaliczkę otrzymał przedwcześnie. No cóż, wystawimy mu fakturę do opłacenia…

Dziewczyna imieniem Nadia stoi w odległości kilku metrów od im- prowizowanej sceny i przeciera szmatką doniczkę z mizernym odrost- kiem palmy (w doniczce widzę dwa miniaturowe koniki z plastiku) i nie myśli o niczym – po prostu patrzy na te koniki i palemkę. Nie wiadomo dlaczego ziemia do kwiatów wydaje się jej dziś niezwykle czarna.

(16)

15 Pozostałych umysłów w biurze „Kontry” nie śledzę.

Kiesza słucha zachrypniętego basu Gugina. Na sercu mu ciężko, podobnie jak przez cały ostatni tydzień – perspektywy pracowe wy- glądają bardzo niedobrze. Zauważa cień jakiegoś ruchu za swoimi ple- cami, ogląda się i widzi nieznajomego mężczyznę idącego przejściem między biurkami.

Mężczyzna patrzy Kieszy prosto w oczy. Nieogolona twarz górala pa- sjonata, brudny, z plecakiem na ramionach. Spod jego rozpiętej kurtki wygląda koszulka z wizerunkiem wyłupiastej owieczki wesoło prze- żuwającej liście konopi. Oczy mu płoną szklanym blaskiem: albo jest na haju albo w transie. Wargi się trzęsą …albo coś szybko szepcą.

Kiesza rozumie, że nieznajomy idzie właśnie do niego, lecz nie wie, po co (ja, natomiast, już to pojąłem: człowiek z plecakiem jest pewien, że idzie do mnie, ponieważ kieruje się na moją uwagę nakierowaną na niego poprzez oczy Kieszy). Kiesza zdążył jeszcze wstać i wyciągnąć przed siebie ręce. Mężczyzna jakby wpadł w jego objęcia i przycisnął chłopaka do siebie z całej siły, jakby spotkał nareszcie ukochaną isto- tę, której szukał przez całe życie. Kiesza zdążył odczuć niedorzeczny erotyzm tej chwili. Ściskający go mężczyzna musiał doznać podobnego wrażenia, gdyż szepnął:

– Mam na imię Batu… Allah akbar!

Po czym nastąpił potwornej mocy wybuch. Żarówki wszystkich zgromadzonych w pokoju umysłów natychmiast gasną.

Odzyskuję świadomość. Leżę na podłodze – siła wybuchu zrzuciła mnie z krzesła o piętro wyżej. Mija sekunda lub dwie i zdaję sobie spra- wę, że już nigdy nie będę Kiklopem.

A teraz objaśnię, jak nim zostałem i co to słowo oznacza.

(17)

16

PUDŁO NR 1

Nie zamierzam opowiadać o sobie zbyt wiele. Moje prawdziwe imię winno być utajnione, zgodnie z odwieczną tradycją, której sprzeniewie- rzać się nie zamierzam. Takiej potrzeby, zresztą, nie będzie – mianuję się ostatnią literą alfabetu, wykazując pokorę, której mi w przeszłości zawsze brakowało.

Wszystko zaczęło się od tego, że zmarł jeden z moich dalekich krew- nych i pozostawił mi jednopokojowe mieszkanie w Moskwie w pobliżu bulwaru Sadowoje Kolco. W ten sposób życie moje znacznie się upro- ściło – wprowadziłem się tam z wynajmowanego lokalu. Mogłem teraz pracować mniej, miałem naraz masę wolnego czasu. Wypełniałem go głównie spacerami, czytaniem i sportem. Z czasem zamierzałem zostać

„pisarzem”. Oznaczało to, że trwoniłem młodość, przekonując siebie sa- mego, że gromadzę niezbędne doświadczenie życiowe.

Mieszkanie porządnie odremontowano, dlatego też ograniczyłem się do wyrzucenia z niego wszystkich rzeczy zmarłego i wstawienia swo- ich. Pozostawiłem tylko jeden z odziedziczonych przedmiotów – wielką skrzynię z dykty, wypełnioną starymi księgami i pożółkłymi kseroko- piami. Zachowałem ją głównie dlatego, że spodobał mi się napis farbą olejną na wieku: „Pudło nr 1”.

Mój świętej pamięci krewny, coś pośredniego między wujkiem a dziad- kiem, był jednym z późnych postsowieckich „emigrantów wewnętrznych”.

Całe życie zbierał charakterystyczną dla tego środowiska literaturę, prze- ważnie tak zwaną ezoteryczną i przechowywał ją we wsuniętej pod łóżko skrzyni, by nie wpadała w oczy rzadkim gościom. W sowieckich czasach każdy stróż był święcie przekonany, że jest śledzony – i mógł mieć rację.

Nie mogę powiedzieć, że obudziła się we mnie nagła pasja do tajem- nej wiedzy z epoki moskiewskiej olimpiady. Z pewnego powodu jednak

(18)

17 pomyślałem, że byłoby nierozsądne wyrzucać na śmietnik odziedziczo- ne obligacje i weksle duchowe, nawet nie próbując ich upłynnić.

W skrzyni znalazłem powieści fantastyczne, które mieszkańcy so- wieckich katakumb uważali za przesłania z góry. Znalazłem przesłania z góry zakamuflowane na powieści fantastyczne. Natrafiłem na tek- sty staroegipskie, dzieła Szmakowa i Bławatskiej oraz inne materiały archeologiczne. Wygrzebałem też kilka książek hinduskich mistrzów w angielskich oryginałach.

Dziwny koktajl informacyjny chlusnął na mnie z tej arki i na długo za- czarował mą duszę. Jest taki dowcip o niewidomych obmacujących sło- nia – w podobny sposób podchodziłem do starożytnej ludzkiej mądrości.

Oczywiście, wielu z was teraz powie, że pieszczotliwa trąba słonia dotykająca mych spragnionych ust stanowiła w rzeczywistości mokry ogon odchodzącej w niepamięć kultury narkotykowej lat sześćdzie- siątych. Jeżeli nawet myliłem się, to i tak miałem szczęście. Miałem szczęście, że mogłem się mylić – w tamtych czasach jeszcze można było błądzić i awarie matrycy, jak to przeważnie bywa, prowadziły do nie- przewidywalnego labiryntu cudowności.

Pożółkłe kartki szeptały do mnie: jeżeli chcesz, by sprawy waż- ne i tajemne zagościły pod ciemnym sklepieniem twojego „ja”, roz- wiń w sobie głębokie poszanowanie wobec nieznanego i pochyl się przed nim w milczącym pokłonie. Nie chodzi o to, by te pokłony były komuś potrzebne. Działa tu zwykły efekt podobny do fizycznego:

by płuca wciągnęły w siebie powietrze, niezbędne jest wytworze- nie w nich próżni. Nie da się napełnić pełnego po brzegi kielicha – musi być pusty.

Jesteśmy zaledwie cząstkami wielkiej całości. Wchłania mnie za- marła w pokłonie cisza i największym złudzeniem człowieka jest wiara w to, że otacza go jakiś „zewnętrzny” świat oddzielony od niego war- stwą powietrza. Człowiek składa się właśnie ze świata, przerastające- go przez niego tysiącami zielonych gałęzi. Jest przeplataniem się tych gałęzi, wyrastających z jeziora życia. Odbijając się w jego powierzchni, gałęzie wierzą w swą odrębność, podobnie jak mógłby w nią wierzyć – na przykład – lustrzany walet karowy, nie domyślając się, że nim zwy- czajnie grają w durnia i poza talią kart nie funkcjonuje.

(19)

18

Nasz rozum jest kontynuacją rozumu ludzi, którzy żyli przed nami.

Nasze ciało składa się z prochu dawnych gwiazd, a cudowny język, w którym o tym myślimy, ta najbardziej intymna i centralna część naszej istoty, wystawiony jest na powszechny ogląd w każdym elementarzu…

Najwyższe „ja” całego świata zawiera się w każdym z nas – szeptały do mnie pożółkłe kartki. Musisz tylko je odnaleźć.

Od razu jednak zrozumiałem, że poszukiwaniem tego „ja” zajmie się inna, niższa istota, którą w końcu zostałem. Całą potajemną mądrość ludzkości wyobrażałem sobie w postaci zielonego leśnego labiryntu.

Jego ścieżki podprowadzały bliziutko, bliziutko do wiszącego nad nim jabłka prawdy – i ponownie wyprowadzały na manowce. Stawanie się lub stanie się tym czymś jedynym i unikatowym było dla śmiertelnego człowieka od samego początku niemożliwe. Jedno przywidzenie może dowolnie przemieniać się w inne, obłoki mogą przyjmować różnorodne kształty, lecz nigdy nie staną się niebem.

„Zrozumieć, że byłeś zawsze…”.

Wyglądało na to, że pożółkłe kartki trochę kłamały. Albo coś przemyśl- nie ukrywały. Lub nie do końca dopowiadały. Fatamorgana może postrze- gać siebie, jak chce, lecz wiecznością nie stanie się nigdy – w najlepszym przypadku zostanie jej mirażem. Droga do wieczności nie istniała, ponie- waż po niej nie można było dojść dalej niż od tego płotu do cmentarza, w dodatku nawet tę krótką podróż rozpoczynały i kończyły całkowicie różne istoty. W komentarzach dodawano drobnym drukiem, że właśnie brak drogi stanowi samą drogę. Na tym można byłoby się uspokoić, ko- lejny raz zachwycić się mądrością starożytnych – i wszystko zapomnieć.

Nie mogłem jednak pozbyć się uczucia, że istnieje jakaś prosta czyn- ność – „wysiłek transcendentalny”, jak wyrażały się moje źródła, która za jednym zamachem prostowała wszystkie ostre kąty i eliminowała wszystkie niedociągnięcia. Podejrzewałem, że tego węzła gordyjskiego nie trzeba nawet rozcinać – wystarczy – jak w cyrku – przesuwać go w dół po linie, aż sam spadnie.

Chodzi o to, że to nie poszukiwacz prawdy stawał się nieskończono- ścią, jak mówiły pożółkłe kartki.

Wszystko było dokładnie odwrotnie – sama nieskończoność stawała się poszukiwaczem prawdy. Mogła to uczynić, ponieważ była w stanie

(20)

19 przyjąć dowolny kształt, łącznie z już istniejącym. Mogę ułożyć odpo- wiednio palce i rzucić na ścianę cień przypominający krokodyla. Cień krokodyla jednak przy największym nawet wysiłku duchowym nigdy nie stanie się moimi palcami.

Wieczność działała nie zgodnie z wyborem poszukiwacza, lecz we- dług własnego rozumienia. Wtedy rzeczywiście wszystkie kąty prosto- wały się, znikały wszystkie niemożności i wszystkie węzły gordyjskie spadały w trawę same z siebie.

Ale jak? Jak? A nijak – chichotały pożółkłe kartki. Taka właśnie jest ta droga. Długo nad tym rozmyślałem i zdaje się zacząłem rozumieć, że „nijak”. Zakładało to ciszę, spokój i jakby brak zafalowania. Spo- kój jednak jest niemożliwy bez czystego sumienia. Co to niby znaczy

„czyste sumienie”?

Pamiętam, jak zaszokowała mnie pewna scena w jakiejś rosyjskiej powieści: bandyta z krzyżem na piersi zamyśla się na sekundę przed intratnym morderstwem o jego moralnych skutkach, po czym macha ręką i mówi:

– A co tam! Wymodlę jakoś…

Przy całym szacunku wobec ojczystej tradycji duchowej czułem, że nie chodzi o to „wymodlę”. Wiele uczynków uważanych przez ludz- kość za grzeszne wydawało mi się niewinnymi igraszkami. Popełniać ich jednak nie należało. Po prostu dlatego, że łamanie ziemskich, nie- biańskich czy uważanych za takowe przykazań – niezależnie od stop- nia ich dziwaczności dla normalnego człowieka – niezmiennie rodziło w duszy niepokój.

W umyśle zaczynało rozbrzmiewać mnóstwo gniewnych staro- dawnych głosów, którym wtórował podobny bezlik rozdrażnionych młodszych i cieńszych. Zdarzało się to niezależnie od siły duchowej po- szczególnych osób i od wagi osobistego „mam prawo”. Zebrany w duszy mechanizm kulturowy niezmiennie wszczynał dyskusję z samym sobą, co doskonale obrazuje na przykład historia Rodiona Raskolnikowa w „Zbrodni i karze” Dostojewskiego.

Nie chodziło o to, który z głosów „ma rację”, lecz o ten zmierzchowy stan ducha w skali od sztormu na morzu do lekkich zmarszczek na po- wierzchni wody w stawie, który całkowicie pozbawiał umysł zdolności

(21)

20

odzwierciedlania – powiedzmy – ukrywając przed człowiekiem nie- bo wieczności z jego wielkimi gwiazdami. Domyślałem się, że dlatego właśnie światowe banki emisyjne oraz finansowana przez nie kultura podtrzymują tak zwany postęp, ten wiecznie tlący się konflikt między jednakowo śmierdzącym starym a nowym. Wieczność nie tyle gardziła wejściem do dusz porażonych rozdzierającymi wątpliwościami – po pro- stu nie była w stanie.

Zwierciadło duszy należy utrzymywać w stanie czystym i jasnym oraz czynić wszystko, co możliwe, by na jej powierzchni nie pojawiały się zafalowania. Dlatego starałem się nie wyrządzać zła innym i prze- strzegałem nawet najgłupsze nakazy społeczne, jeżeli ich łamanie gro- ziło karą wewnętrzną. Pomagałem ludziom czym mogłem, nie czyniąc z tego ostentacji. W ogóle byłem zgodnym i dobrym człowiekiem, co po- zwalało na szybkie zapominanie napotykanych osób.

Przebaczałem, oczywiście, wyrządzane mi krzywdy, uważając to za jedno z właściwych życiu niedogodności. Nie obrażałem się nawet na tych, którzy świadomie chcieli mnie obrazić i poniżyć. Upatrywałem w tym wzruszającą próbę zawarcia ze mną bliższej znajomości.

Pomagała mi w szczególności pewna doskonale rozumiana okolicz- ność: w Rosji „przywrócenie pohańbionej godności i honoru” szybko prowadziło na pryczę w niewielkim smrodliwym pomieszczeniu, gdzie zgromadzono wielu przepełnionych godnością ludzi, którzy teraz nie- spiesznie będą mogli porównywać ją między sobą. Nigdy nie chciałem trafić do ich towarzystwa z powodu chimery, którą usiłowali zainstalo- wać w moim umyśle.

Przy pierwszej nadarzającej się możliwości starałem się dystansować jak najdalej od ziejących podobnymi imperatywami obywateli. Nauczy- łem się identyfikować konstrukcje, wtłoczone przez nich w moją psychi- kę w moich nieświadomych latach. Dlatego też bez szczególnego wysiłku udawało mi się zauważać w swej duszy paroksyzmy nienawiści, tak cha- rakterystyczne dla naszej epoki. Nigdy nie pozwalałem im na skrystalizo- wanie się w racjonalne jądro, które czyniło z ludzi rusofobów, liberałów, nacjonalistów, bojowników politycznych oraz innych aresztantów.

Ani razu nie czułem pokusy, by spojrzeć hardo w oczy mijającemu mnie gościowi naszej stolicy (chodzi o mieszkańców dawnych azjatyckich

(22)

republik sowieckich masowo poszukujących zatrudnienia w Moskwie – przyp. tłum.) lub ugryźć dobermana w pozostałość obciętego ogona.

Nie miałem programu politycznego ani pistoletu traumatologicznego.

Haniebnie unikałem wszelkiej roboty rewolucyjnej i nie dopatrywałem się w odgrywanym przede mną wodewilu niecnych knowań ani swoich, ani obcych, ani nawet owłosionej łapy światowego kahału.

Kawałki rozkładającego się mięsa bojowników o swoją i moją wol- ność ukazywane w promieniach reflektorów telewizyjnych nie wywoły- wały we mnie ani współczucia, ani pogardy – tylko obojętne rozumienie sterujących nimi mechanizmów. Zawsze jednak starałem się lokować to rozumienie bliżej współczucia – nierzadko mi to wychodziło.

Nie oglądam telewizji i nie czytam gazet. Z Internetu korzystałem jak z zaświnionej toalety na dworcu kolejowym – z konieczności, szybko i z obrzydzeniem, prawie nie oglądając napisów na ścianach. I w dwu- dziestym piątym roku życia trwożliwe zmarszczki na powierzchni mojej duszy wygładziły się.

(23)

22

LUSTRO

W życiu każdego młodego człowieka zdarzają się ogromne równiny nudy.

Nic się nie dzieje, człowiek drętwieje jak drzewo w lipcowe południe i wydaje mu się, że „teraz” nigdy nie ruszy się z miejsca. W takich chwi- lach właśnie przyjmujemy swoją główną pozę – główną nie z powodu ja- kiegoś swoistego dla niej sensu, lecz dlatego że takimi właśnie wieczność utrwala nas na pamiątkę. Najczęściej fotografuje nas młodymi.

Dla mnie ta wieczna fotografia wygląda następująco: chłopak w sza- rym kimono (za duże dla mnie, służy jako rodzaj podomki) siedzi w pozycji półlotosu przed starym lustrem w dębowej ramie. Lustro ma takie wymiary, że bardziej przypomina furtkę ogrodową. Warstwa górna zaczęła się już utleniać – czy jak to tam się nazywa ten proces w przypadku starych zwierciadeł – i po nim wachlarzowo rozchodzą się czarne plamy. Mnie to nie przeszkadza – tam gdzie patrzę, lustro jest w porządku.

Robię ćwiczenie zwane „cyklopem”, którego opis znalazłem w pu- dle numer 1 w rozsypującej się ze starości broszurze drukowanej w 1915 roku na papierze kredowym, niebieskimi czcionkami z twardy- mi znakami (zlikwidowanymi po reformie pisowni po Rewolucji Paź- dziernikowej – przyp. tłum.).

Ćwiczenie polega na tym, że jogini (bardzo wzruszało mnie to słowo) siada przed lustrem w odległości trochę mniejszej od jednego metra – dokładny dystans ustala się eksperymentalnie – i robi zbieżnego zeza w taki sposób, że odbicia oczu w zwierciadle się rozdwajają, aż odbicie prawego oka nakłada się na odbicie lewego dokładnie nad nasadą nosa.

Zrobić to jest łatwo. O wiele trudniej jest utrzymać zeza w taki sposób.

Przy odpowiedniej praktyce można tę sztukę opanować. Dzięki temu ćwiczeniu – jak twierdzi broszura – rozwija się jasnowidzenie.

(24)

23 Nie bardzo wierzyłem w jasnowidzenie, oczywiście. Bawił mnie jednak sam proces. Po niedługim czasie z lustra zaczynało spozierać bardzo głębokie, dziwne i zadziwiająco realne oko, już nie całkiem moje – w swojej geometrii stanowiło coś pośredniego między prawym a lewym. Potem już w ogóle przestawałem widzieć cokolwiek poza nim, ponieważ w przeciwnym wypadku nie potrafiłem go zogniskować. Je- żeli robiłem to ćwiczenie dostatecznie długo – czasem przesiadywałem przed lustrem godzinami – oko zaczynało powoli ożywać.

Wyrażało po kolei wszystkie możliwe ludzkie odczucia – pogardę, gniew, zainteresowanie, obrzydzenie, obojętność, kpinę… Wiedziałem, że oglądam po prostu odzwierciedlenie swojego własnego umysłu – „skła- du psychicznego”, jak głosiła stara broszura z niebieską czcionką. Stopnio- wo zaczynało do mnie docierać, że nie chodzi tylko o stan psychiczny.

Ćwiczenie, niewątpliwie, zawierało jakąś tajemnicę. Spozierające z lustra oko nie było moim. W ogóle nie było niczyim. Wydawało mi się, że najbardziej przypominało dziurkę od klucza. Jakbym siedział przed drzwiami, za którymi od czasu do czasu ktoś przechodził i na krótko zatrzymywał na mnie swój wzrok – jak gdyby jacyś filozofowie z bar- dzo poważnymi kontaktami sprywatyzowali słynną pieczarę Platona i wzmocnili ją stalowymi drzwiami.

Czasem dziwne oko spoglądało na mnie z nienawiścią, czasami z po- gardą, czasem z obrzydzeniem – za każdym razem moje serce płochliwie zgadzało się na takie traktowanie, że niby na nie w pełni zasługiwałem.

Pewnego razu jednak oko spojrzało na mnie z nowym wyrazem.

Spojrzenie to wyglądało na współczujące zrozumienie. Zrozumienie inżyniera, powiedziałbym. Wydawało mi się na moment, że spogląda na moją duszę jak na piłeczkę do gry w pinball – po pochyłej płaszczyź- nie z otworami co chwila miota się wyrzucana ukrytą sprężyną piłecz- ka, odskakując od dźwigienek elektrycznych. Patrzące mi w serce oko uważnie przyglądało się tej piłeczce.

Potem moje spojrzenie straciło na ostrości i oko znikło.

Wspomnienie o tym, co wydarzyło się następnie, dotychczas wywo- łuje u mnie dreszcze.

Przychodzi mi na myśl scena ze starego filmu katastroficznego, gdzie pokazano wnętrze kabiny pilotów w momencie, kiedy „Concorde”

(25)

24

z impetem wpada w fale oceanu – przez rozpryskujące się przednie szy- by chlusta srebrzysta woda, zmiatając wszystko na swej drodze.

Stojące przede mną lustro naraz jakby zderzyło się na ogromnej szybkości z takim oceanem – albo powierzchnia oceanu z potworną siłą grzmotnęła w lustro i we mnie, zgniotła nas wybuchem i rozerwa- ła na atomy…

Kiedy odzyskałem przytomność, leżałem na podłodze w środku pokoju. Bolała mnie niezręcznie podwinięta noga, lecz byłem cały. Lu- stro też wyglądało na całe, gdzieniegdzie pozostało nawet zakurzone, z czego wywnioskowałem, że wybuch był po prostu halucynacją. Albo – pojawiła się w mojej świadomości myśl – przeciwwaga – wybuch był prawdziwy, a halucynacją jest to, co widzę teraz.

Wstałem i spojrzałem w otwarte drzwi balkonu. Zobaczyłem dom naprzeciw i okno cudzej kuchni. Krzątała się w niej przy piecu piersia- sta kobieta z agresywnym rumieńcem na cały policzek. Ukłuła się no- żem w palec i zmarszczyła się z bólu.

Nazywała się Maria Lwowna, po czterdziestce, mężatka z dwojgiem dzieci. Męża nienawidziła za małą pensję i dużego członka (tak, to też się zdarza). Dzieci raczej kochała, ale czasem darzyła je uczuciem podobnym do nienawiści. Potomstwo bało się jej. Pochodziła z Kostromy, wychowa- ła się na brzegu Wołgi. W dzieciństwie otrzymała w prezencie plastikowy rower o trzech czerwonych kółkach. Pewnego razu, kiedy jeździła na nim po leśnej ścieżce, usiadła jej na ręku zadziwiająco piękna osa o czerwonym podbrzuszu i prawie z ludzką wściekłością wbiła żądło wprost w palec…

Moja uwaga na sekundę zapadła się w pamięć tej kobiety po jakiejś udziwnionej wybiórczej trajektorii, omijając mnóstwo sprasowanych zdarzeń – prosto do punktu, w którym powstał odruch emocjonalny, który zniekształcił twarz kobiety. Nie wiedziała, że przeżywa ponownie tamto dawne wydarzenie. Ja wiedziałem.

Widziałem też więcej. Była w złym nastroju z powodu zakończonego przed chwilą skandalu z wezwaniem policji: oskarżyła sąsiada zza ściany, matematyka z Instytutu imienia Stiekłowa – to też skądś wiedziałem – o pedofilię i rusofobię, na podstawie dolatujących zza ściany odgłosów.

Gliny przyjechały na wezwanie i zamierzały pierwotnie zapuszkować ją samą, ale główny łaps chyba dał jej wiarę, jako że doświadczenie

(26)

25 operacyjne podpowiadało mu, że prawie wszyscy brodacze-matematy- cy to pedofile i rusofobi.

Mąż, natomiast, nie uwierzył. Co więcej, zaproponował, by napisała donos na innego sąsiada, oskarżając go o nekrofilię na podstawie total- nego braku odgłosów za ścianą. Główny glina na pewno się na to zła- pie – powiedział. Może to i jest dowcipne. Kobieta jednak się nie śmiała.

Mąż zamierzał błysnąć wyszukaną ironią, a tymczasem w jej oczach żałośnie się zbłaźnił, ponieważ co miesiąc przynosił do domu poniżej tysiaka. Komu więc i na co się zdadzą jego żarty…

Te zygzaki myślowe migotały przed moim spojrzeniem jak białe linie rozgraniczające na asfalcie pod kołami samochodu w świetle reflektorów.

Mogłem podążyć dowolną trasą. Wszystko wiedziałem o mężu tej kobiety – wykładowcy historii w jakimś upadającym instytucie. Wiedziałem wszyst- ko o głównym łapsie, który sam cierpiał na pedofilię i dlatego jego werdykt na temat matematyków wydał mi się wiarygodny. Mogłem w sekundę zwa- lić się lub ześlizgnąć – tak to odczuwałem – w dowolne ich przeżycie daw- no przez nich samych zapomniane. Poprzez ich pamięć mogłem dosięgnąć innych ludzi. I tak bez końca. To był bezkresny labirynt, do którego dowol- nego miejsca mogłem się przenieść – jak gdybym szybował nad rozległym rozświetlonym miastem i stawał się prądem, który żywi jego światła uliczne.

Wszystko to przemknęło w mojej świadomości, kiedy patrzyłem na kobietę przy piecu w oknie naprzeciw. Jak tylko zamknąłem oczy, wi- dzenie ustało…

Dywanik i poduszkę nabyłem w swoim czasie przez Internet. Teraz już wiedziałem, skąd przywiózł je kurier – ze sklepu o dziwnej nazwie

„Jogobranie”. Jeśli znamy odpowiednie słowa hasła, możemy tam ku- pić stosowne mieszanki do palenia. Właściciel wykorzystuje jedną ze sprzedawczyń w charakterze osobistej zabawki seksualnej. Wiedzia- łem, że sierpokształtne poduszki wytwarzano w piwnicznym pomiesz- czeniu, wiedziałem także, gdzie szyto pokrowce na meble i materace (dla nich to był drobny biznes). Potrafiłem nawet zobaczyć pole grycza- ne, gdzie zrodziły się plewy do nabijania poduszek.

Dywanik pochodził z tego samego sklepu, ale przede mną zdą- żyła pokorzystać z niego przez dwa dni pewna fenomenalnie giętka dziewczyna. Zwróciła go do sklepu, ponieważ na jej gust był za gruby

(27)

26

i za miękki. W sklepie dywanikowi przywrócono dziewictwo, zagrzewa- jąc go w folię plastikową.

Lustro… Na jego temat nie miałem prawie żadnych widzeń. Bardzo stare. Wszyscy rzemieślnicy, którzy je tworzyli, dawno zmarli. Mogłem tylko zobaczyć fartuch w paski, ręce z wżartym w nie brudem oraz stoją- ce przy oknie drewniane ramy – chyba w warsztacie. Widzenie to przy- pominało kawałek starej i źle przechowywanej fotografii.

Nawet parkiet usiłował ponownie stać się umierającym pod piła- mi lasem i opowiedzieć mi o swoich mordercach. Powstrzymałem go ogromnym wysiłkiem woli.

Świat się zmienił. I to jak!

Z moich słów może się wydawać, że przygoda ta była interesująca i wesoła. Odebrałem ją inaczej – czułem się nurkiem w otoczeniu stada agresywnych ryb, którymi naraz stały się wszystkie bez wyjątku przed- mioty. Każda z tych ryb zamierzała wedrzeć się do mego umysłu i go połknąć. W tym celu wystarczyło, bym zatrzymał uwagę na dowolnym otaczającym mnie przedmiocie i nieco osłabił swój opór.

Podszedłem do okna i wyjrzałem na podwórze. Zobaczyłem kilku przechodniów. Zacząłem po kolei wpuszczać ich do swego wnętrza.

Przeżyłem w ciągu jednej minuty tyle emocji, dość zresztą jednostaj- nych (wszyscy jesteśmy skleceni z tych samych desek), że przy końcu tej krótkiej podróży przestałem w ogóle pojmować, kim w rzeczywistości jestem. Moja przeszłość nie różniła się niczym od ich przeszłości – róż- nica polegała tylko na ukierunkowaniu mojej uwagi.

Po dalszych kilku doświadczeniach z przedmiotami martwymi (zaparkowany w podwórzu czerwony samochód, cebulowata kopuła dalekiej cerkwi, pojemnik na śmieci), odechciało mi się dalszego ekspe- rymentowania z ptakami. Zrozumiałem, dlaczego zwierzętom przedtem odmawiano duszy – nie różnili się niczym od tego, co z nimi się dzia- ło, podczas gdy ludzie nosili w sobie ten odosobniony, kipiący i niczym niezwiązany z otoczeniem świat. Ostatecznie przekonałem się, że te za- strzyki informacyjne wcale mi się nie podobają.

Nie, nie były bolesne. Były zbyt natarczywe. Każde penetrujące mnie nowe przeżycie okazywało się ogłuszającym i na tyle oślepiającym, że przypominało wybuch granatu hukowo-błyskowego w głowie.

(28)

27 Mogłem, na szczęście, sprzeciwiać się tej agresji, trzymając na dy- stans nakierowane na mnie ze wszystkich stron ostrza niezliczonych znaczeń. Mogłem wybierać, któremu ulegnę, a któremu nie.

Wystarczyło jednak na chwilę tylko osłabić uwagę i zapomnieć się, jak równowaga się zachwiała. Jedna z licznych dzid jakby wchłonęła ogólny nacisk całego świata i przebiła moją osłonę – zniknąłem, stając się albo drzewem rosnącym przez ludzkie kości, albo ławką wyszli- fowaną przez tysiące sowieckich tyłków, albo i sterczącym z pojem- nika śmieciowego damskim butem – nosicielem tajemnic swej pani i jej rottweilera.

Nie przychodziło mi do głowy nic innego jak połknąć trzy tabletki nasenne i popić je wódką z lodówki („smirnowka” okazała się podrabia- nym produktem osetyńskich baronów alkoholowych, z których jeden pocałował mnie w same usta swym niegolonym śmierdzącym pyskiem w momencie, kiedy wydychałem powietrze po przełknięciu płynu).

Potem wlazłem pod kołdrę, zamknąłem oczy i zacząłem odpychać od siebie wszystkie próby wszechświata dostania się do wnętrza mojej czaszki – do chwili, aż nakrył mnie czarny medyczny sen.

Z początku ten sen był jak głęboki dół, podobny do grobu. Podobało mi się leżenie w nim, ponieważ moje zmysły wyłączyły się i przestały mnie dręczyć. Potem nawiedziło mnie bardzo wyraziste i jasne widze- nie senne. Zbyt wyraziste – nie wątpiłem ani sekundy, że oglądam za- chodzące wydarzenia w realu.

Ujrzałem półciemną komnatę, coś w rodzaju wykutej w skale sali z wysokim, kamiennym tronem surowej formy, bez żadnych ozdób. Sie- działa na nim woskowa kukła człowieka. Poznałem w niej siebie – nieco zresztą wyidealizowanego.

W ścianie naprzeciw kukły świecił się szklany prostokąt. Domyśliłem się, że mam przed sobą to samo lustro, przy którym tyle czasu spędzi- łem w pozycji półlotosu, ale widziane z drugiej strony. Z półciemnego pomieszczenia, skąd patrzyłem, wydawało się, że za szklanym prosto- kątem znajduje się basen żółtego światła, z którego wpadały do kamien- nej sali przyjemnie drżące chłodne refleksy świetlne.

Po bokach mojego woskowego sobowtóra stali dwaj mężczyźni w białych maskach, podobnych do weneckich półwyrobów do pomalo-

(29)

28

wania – ukazywały regularne, miękkie rysy twarzy bez jakiegoś szcze- gólnego wyrazu. Nieznajomych otulały długie peleryny z szarej tkaniny, które idealnie pasowałyby i współczesnemu chirurgowi, i starożytne- mu Egipcjaninowi.

Czynili coś dziwnego z moją woskową kopią. Najpierw jeden zawią- zał jej oczy szeroką płócienną wstęgą. Następnie przylepił w środku czoła wielkie otwarte oko. Drugi uczestnik tej procedury nałożył na szy- ję pod gardłem inny woskowy atrybut – czerwone półotwarte usta. Po- tem pierwszy z nich przykleił na splot słoneczny blade woskowe ucho.

Za każdym razem, kiedy ich ręce dotykały mojego sobowtóra, czułem ten dotyk – na czole, szyi i na piersi.

Kiedy skończyli, synchronicznie obrócili się w stronę lustra, skłonili się przed nim i równie synchronicznie powiedzieli:

– Kiklop!

Zrozumiałem, że zwracają się do mnie, a słowo „kiklop” oznacza cy- klopa wymawianego na stary sposób. Wydawało mi się też, że do moich uszu doleciał jakiś starodawny dźwięk unoszący się nad światem od czasów Troi – jeśli nie dłużej.

Wiedziałem już, kim są ci ludzie w maskach. To Świta. Nie powinie- nem na razie zaprzątać nimi swojej uwagi, by nie niepokoić ich na próż- no swoimi myślami. To też wiedziałem.

Potem zapadła czarna ciemność.

Obudziłem się prawie w połowie następnego dnia i od razu zrozu- miałem, że moje problemy wcale się nie skończyły.

Wcale.

Na prześcieradle przede mną leżało ptasie piórko. Zwykłe takie. Wy- padło z poduszki.

Mój umysł, odbijając się od niego, skoczył w cuchnące piekło ptasiej farmy, wynurzył się w jej dyrekcji, gdzie unosił się nie mniejszy fetor, tylko innego rodzaju. Po kilku szaleńczych przewrotkach w cudzych gło- wach, rozwiązał tajemnicę dawno zapomnianego głośnego morderstwa, jak również metodę popełnienia zbrodni: bezgłośnie, przez uduszenie.

W ślad za tym do mojej świadomości z gdakaniem i odpowiednim smro- dem wdarło się mnóstwo korporacyjnych tajemnic rosyjskiej społecz- ności biznesowej, których też nie potrafiłem uniknąć.

(30)

29 Wiedziałem już jednak, co powinienem zrobić. Zachowałem w sobie spokojną, pewną jasność wyniesioną z głębin mojego snu. Nie pamię- tałem, czy przyśniło mi się takie rozwiązanie, czy ktoś je mi narzucił, ale rozumiałem, że jest to jedyne wyjście z sytuacji.

Należało całkowicie odrzucić wszelki opór i pozwolić, by świat ze- wnętrzny do reszty wypełnił mój umysł. Miałem nie odpychać od siebie ostrzy znaczeniowych przebijających moją świadomość, lecz wpuścić je w siebie – wszystkie naraz. Wiedziałem, jakiego rodzaju wysiłek jest niezbędny. Porównałbym go do wyjścia z przeciekającego okapu pod ulewny deszcz lub do skoku z lodowatej zamieci w ciemną przerę- bel zamarzniętego jeziora.

Wyboru w istocie nie miałem – w innym przypadku życie moje sta- łoby się nie do zniesienia. Byle piórko w polu mojego widzenia mogłoby rozsadzić mi czaszkę. Nie byłbym w stanie walczyć przez całe życie ze skradającymi się do mnie ze wszystkich stron rewelacjami – stałbym się poduszeczką dla igieł.

Musiałem zdecydować. Pierwszą połowę dnia zmagałem się z wąt- pliwościami. Dała mi kopniaka lodówka, do której polazłem po jedzenie (nie wiedziałem, że koreańska linia montażowa jest tak podobna do ta- śmociągu bagażowego na prowincjonalnym lotnisku, a pracujący przy niej ludzie są tak dogłębnie nieszczęśliwi).

Prysznic zmoczył mnie straszliwą prawdą o stanie technicznym po- wiatowego wodociągu, po czym odczułem chęć ponownego umycia się w jakiejkolwiek innej wodzie.

Nawet drzwi do łazienki zdążyły poinformować o pijaństwie wśród smagłolicych i wąsatych inżynierów w hiszpańskiej fabryce mebli, z po- wodu czego nieprawidłowo wysuszony lakier pęka na powierzchni drobną siateczką.

Twaróg i włoska oliwa z oliwek (nie bardzo włoska i nie całkiem z oli- wek – na sto procent była tylko włoska mafia, która przyprowadziła z Tu- nezji lewy tankowiec z canolą) przebyły tak długą i nie zawsze higieniczną drogę do mojego talerza, że nie byłem pewien, czy je spożyję. A herbata…

Nie, lepiej bym nie widział, kto i w jaki sposób zgarnia ją na kupę.

Ogólnie biorąc, wyglądało na to, jakby świat przestał się mnie krępo- wać i ukazał mi cały swój wstyd i hańbę. Nawet nie wstyd, a wszystkie

(31)

swoje niezliczone wstydy: jakby rozłożył przed mym obliczem ten sam wieloczłon, który w starym dowcipie tak fascynował zainteresowanych matematyką czerwonych kawalerzystów. Lecz tamto działo się w dow- cipie, a tu – w realu. Co więcej, tenże wieloczłon walił mnie swoimi odrostkami ze wszystkich stron, jak tylko na ułamek momentu traci- łem czujność.

Jasnowidzenie – to piekło. Należało kapitulować.

Domyślałem się, że drogi z powrotem nie będzie. Ostatnie sekundy przed moim skokiem w nieznane były naprawdę straszne – podobne do schodów, po których wchodziłem na szafot. Jak każdy skazaniec chcia- łem się jeszcze obejrzeć na pozostawiany za sobą świat. Ostatnie z nim pożegnalne spojrzenie padło na leżący na skraju stołu iPod. Przesycony taką amerykańsko-chińską masowo wyzyskiwaną rozpaczą, że nawet przestałem się martwić o siebie osobiście.

Uczyniłem krok wprost do punktu niepowrotu: odrzuciłem swą niewidoczną tarczę i pozwoliłem światu wypełnić mnie całkowicie, ze wszystkich stron i naraz.

(32)

31

PROROK

Poeci też mają zdolność do pewnego rodzaju wszechwiedzy i jasnowi- dzenia. Nie spoglądają jednak na świat ze swej wieży, lecz wylegują się na poetyckiej kanapce, gapiąc się w sufit, na który padają odblaski tak miłych ich sercom zachodów słońca. Z tego też powodu odzwierciedlają wydarzenia za oknem w sposób dość swoisty. Mają świadomość, że po niebie płyną obłoki, lecz o ich kształcie i kierunku ruchu większego po- jęcia nie mają.

Niemniej jednak.

Puszkin napisał kiedyś wiersz „Prorok”.

W dzieciństwie, muszę przyznać, nie miałem poważnego stosunku do tego utworu, jako że wchodził do programu lektur obowiązkowych.

Podobnym uczuciem darzyłem tran – pożyteczny, lecz niesmaczny.

Z tym wierszem jednak nawiązałem wyraźny kontakt karmiczny.

W ósmej klasie, cytując jego fragment w wypracowaniu na zadany temat, napisałem: „wzlatują górne duchy”, zamiast „wzlatują w górę duchy”. Nauczycielka literatury odczytała ten lapsus chichocącej klasie i dodała cierpko, że zadała wypracowanie na temat Puszkina, a nie Do- stojewskiego. Nie sądzę, by wielu z uczniów zrozumiało jej sarkazm.

Po powrocie z dwóją do domu wysłuchałem od mamy pocieszają- cej historyjki z jej własnego dzieciństwa. Wtedy za puszkinianę w ogóle można było wyjechać na przymusowy wyrąb lasu i to na długo: mamy kolega z klasy, żydowski chłopczyk Misza, deklamując ten wiersz na porannej imprezie szkolnej pomylił się i zadeklamował: „serafin stanął sześciogwiezdny” zamiast „sześcioskrzydły”. Biedaka cały miesiąc cią- gano po powiatowych i miejskich komitetach Komsomołu, upatrując z freudowską przenikliwością w ryżowłosym prymusie przyszłego refu- senika (któremu odmawiano prawa na wyjazd do Izraela – przyp. tłum.)

(33)

32

i syjonistę. Dlatego być może Misza został zdrowym przeciwnikiem re- żymu sowieckiego i zwycięskim emigrantem, i – ostatecznie – spalonym trupem w czołgu.

Reasumując, wiersz ten zawiera istotnie prorocze myśli. Bohater opisuje swe spotkanie z aniołem w następujący sposób:

„I lekkiem palców swych ujęciem Mych źrenic dotknął: za dotknięciem

Ocknęły się źrenice wieszcze, Jak ptak porwany w strachu dreszcze.

Mych uszu dotknął czarem ręki I je napełnił szum i dźwięki”.

(przekł. Michała Metelickiego) Każde słowo tu jest prawdziwe. Zadziwiająco dokładna jest kolej- ność doznawanych przeżyć oraz ich treść. Nie rozumiem nawet, w jaki sposób poeta o tym się dowiedział.

Jak tylko przestałem się opierać, coś dotknęło moich oczu. Jakby mi bezboleśnie odcięto powieki – nie byłem już w stanie zamknąć oczu i przestać widzieć. To, co widziałem, nie poddawało się żadnemu nor- malnemu ludzkiemu rozumieniu. Podobne było do migotania, pojawia- jącego się w nerwie wzrokowym przy szczelnym zamknięciu oczu, lecz wielokrotnie wzmocnionego.

Tak mógłby wyglądać abstrakcyjny film rysunkowy przy przyspie- szonym przewijaniu. Nie widziałem w nim żadnych „strachów” – naj- straszniejsze było to, że przed tym widowiskiem nie było ucieczki.

Nie mogłem schować się w ciemności. Jakby ktoś zerwał ze mnie grubą watowaną kołdrę, pod którą mnie kiedyś poczęto, pod którą się urodzi- łem i wyrosłem – i obudzono na zawsze.

Potem ciśnienie przemieściło się na uszy. I tu też Puszkin wypowie- dział się na tyle dokładnie, że do jego słów nie mam prawie nic do doda- nia. Szum i dźwięk. Dokładnie.

Szum wydał mi się podobny do szumu w muszli morskiej, kiedy ją przyłożymy do ucha, tylko o wiele głośniejszy i bardziej basowy, jak gdyby w niej rzeczywiście ryczało wzburzone morze. Przez ten niski

(34)

33 ryczący dźwięk przebijał się inny, delikatny i melodyjny – jak gdyby dzwonienie miniaturowych trybików i dźwigienek jakiejś delikatnej maszynerii z brązu. Składała się z mnóstwa mechanizmów bardzo nie- podobnych do siebie: tykały delikatnie z różną prędkością. Dzwonienie wydawało się zadziwiająco sensowne – prawie je rozumiałem, jak jakieś starożytne pismo.

Potem zdarzyło się coś, o czym Puszkin nie wspomniał. Ciśnienie w mojej głowie przemieściło się do tyłu i jakby miękko wtłoczyło tył mo- jej czaszki do samego jej środka – jakieś rozłączone części mego mózgu, o których nie wiedziałem, że są rozłączone, wygięły się, złączyły ze sobą i nawet jakby się zatrzasnęły, trwale łącząc się zaczepami ze sobą.

Rozumiem, że zabrzmi to nieco dziwacznie, ale tak właśnie było.

Rozumiem także, dlaczego Puszkin zachowuje milczenie: spróbujcie znaleźć stosowne porównanie dla takiego wstrząsu (przychodzi mi na myśl angielskie słowo, ale nie mogę przecież imputować go naszemu rosyjskiemu prorokowi – konspirolodzy by mnie zadziobali). Pretensji do Puszkina nie mam. Nie warto jednak – moim zdaniem – traktować wiersza jako „zwierciadła epoki”.

I właśnie po tym utajnionym przez Puszkina wstrząsie zdarzyła się rzecz najciekawsza. To niewyobrażalnie jaskrawe, szybkie i pstrokate, co majaczyło przed moimi oczami, naraz weszło w synchron z dzwonią- cym szumem w moich uszach. Stało się jedną całością, dokonało kilku niewyobrażalnych pulsacji, z których każda zmuszała mnie do zgonu i zmartwychwstania przy błyskach i grzmotach (nie usiłuję nawet opi- sywać tego zjawiska dokładnie, ponieważ normalny człowiek wyłączy się o wiele wcześniej, nim samo odczucie stanie się możliwe).

Potem, po upływie miliardów lat, kiedy zdążyłem już zapomnieć kim jestem (a właściwie kiedy zdążyłem przypomnieć, że nigdy tego nie wiedziałem) wszystko znów stało się jedną całością.

Pierwszym odczuciem była ulga.

Mój plan się powiódł – spowodowane przez przymusowe jasnowi- dzenie męki ustały. W moim wnętrzu wiedza wszystkiego o wszystkim wyzerowała się samoczynnie, równoważąc zewnętrzną presję takim samym ciśnieniem wewnętrznym. Łódź przyjęła balast i wyrówna- ła się bez groźby wywrócenia. Teraz mogłem spokojnie rozejrzeć się

(35)

34

dokoła, nie obawiając się wycelowanych we mnie informacyjnych strzał i sztyletów.

Zamiast jednego problemu pojawił się jednak inny.

Znacie na pewno takie intelektualne zagadki: kartka papieru gęsto pokryta zygzakami i plamami z napisem: „znajdź na rysunku młodą kobietę z wachlarzem”. Kiedy ją w końcu znajdujesz, nie rozumiesz, dlaczego nie widziałeś jej na samym początku – i już nie potrafisz przestać jej widzieć.

Coś podobnego przydarzyło się właśnie mnie, tylko zamiast kobiety z wachlarzem do mego umysłu wdarł się cały wszechświat – zachybotał się kilka razy i znieruchomiał.

W niepojęty sposób opierał się… na mnie samym. Jakby cały świat był ogromnym rozrysowanym talerzem, którego spód balansował na wierzchołku stożka, a ten stożek tworzył mój umysł.

Jak tam dalej u Puszkina?

„Jam pojął sfer niebieskich drganie, I jak wzlatują w górę duchy, I czem są płazów morskich ruchy

I ziół powolne wyrastanie”.

(przekł. Michała Metelickiego) I znów wszystko się zgadza.

Pozostaje tylko rozszyfrować, co poeta miał na myśli.

Odczuwałem wszechświat jako ogromną równowagę chwiejną, na którą jakby oddziaływała nie jedna wola, lecz dwie, dwa różne sym- bole znaczeniowe. Oddziaływały z takim wysiłkiem i mocą, że niebo aż zadrżało w konwulsjach. W rzeczywistości jednak w świecie istniała ogromna mnogość różnych rodzajów woli, o różnych ukierunkowaniach.

Każda z nich nie chciała niczego wiedzieć o pozostałych. Wszystkie ra- zem tworzyły dwa przeciwstawne, zderzające się ze sobą potoki.

Jeden z nich chciał istnieć, drugi – nie chciał. Dokładniej mówiąc, chciał nie istnieć. Rozpoczęły ze sobą walkę na śmierć i życie: zwierały się, spalały, wymrażały i ponownie powstawały z siebie nawzajem, jak tylko jeden z nich zgęstniał w stopniu dostatecznym. Jeżeli widzieliście

Cytaty

Powiązane dokumenty

Tym, co czyni oprawców winnymi, nie jest jedy- nie niewinność ofi ar – które mogły znaleźć się w położeniu po- krzywdzonych w wyniku zmowy, fałszywych oskarżeń, a może

in Russian Poland and Plebeian Political Experience...505

Opuściwszy pociąg, rozejrzał się dość uważnie po peronie w poszukiwaniu tablicy informującej o przyjazdach i odjazdach pociągów, czekała go jeszcze mała podróż

Amant-szaleniec nagle jakby się zreflektował, widocznie pod wpływem mojej groźby, otrząsnął się z letargu, potem odwrócił wzrok, a twarz jego rozpromieniła się i

Znajdują się w niej rozdziały czysto teoretyczne, wyjaśniające dogłębnie, czym jest Kwantowa Miłość, jak i dlaczego działa oraz co może zrobić dla ciebie, twoje- go

Łykałem różowe tabletki, niczym dropsy, po których przez kilka godzin czułem się lepiej.. Wtedy najczęściej

cze, jeśli oczywiście zechce mnie widzieć (może okazać się zbyt zajęty, jako że wraz ze mną na to spotkanie wybierze się niejeden zastęp ludzi).. Duchowni powiadają, że

Okazało się, że bezsenność zaczęła się w momencie, w którym mama dziecka dowiedziała się, że na parę dni musi iść do szpitala.. Miało to być pierwsze rozstanie