• Nie Znaleziono Wyników

Księga powtórzonego prawa

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Księga powtórzonego prawa"

Copied!
26
0
0

Pełen tekst

(1)

Tadeusz Komendant

Księga powtórzonego prawa

Teksty : teoria literatury, krytyka, interpretacja nr 5-6 (35-36), 140-164

(2)

Tadeusz Komendant

Pow tórzenia

Pięcioksięgu

Księga powtórzonego prawa

Co do mnie, to bez ob a w y mów ię

z serca, że g d y b y m pisał coś, co by tak wielką miało mieć powagę, w o la łb ym tak pisać, by m oje sło­ wa zaw ierały w sobie wszelkie pra w d ziw e ujęcie tych spraw, niż ż e b y m miał podkreślić z b y t w y r a ź ­

nie jedno p ra w d ziw e znaczenie, aby przez to w y k lu czy ć w s zy stk ie inne, choćby nie miały w sobie rażącego fałszu.

Sw. A u g u sty n : W y zn a n ia .

W międzyczasie zdarzy ł się jednak epizod ze stłuczonym kieliszkiem kry ształow ym , którego odłamki leżą na podłodze; tańczące pary z a t r z y ­

mały się, rozsunęły się wolno, t w o ­ rząc dość nieregularne koło; w s z y ­ scy patrzyli bez słowa, z prze ra że­ niem i zgrozą, ja k na przedm io t zgorszenia, na drobniutkie, ostre kawałki, w których światło ż y r a n ­ doli przełamuje się na tysiące n ie­ bieskich lodowatych, m igotliw ych błysków.

R obbe-G rillet: D om sc h a d z e k .

Pew na część w yd arzeń Pięcio­

księgu opow iadana je st parokrotnie. Ledwo b ib lijn a

n a rra c ja up o ra się z jed n ą w ersją przed staw ian ej historii, n aty ch m iast sięga po n astęp n ą — jak gd y ­ by nie w y starczał jeden opis, jak gdyby d ru g a —

inna — w e rsja g w aran to w ała praw dziw ość; jak gd y ­

by mogło się zdarzyć i tak, i tak, a żaden z p rze d ­ staw ionych w arian tó w nie jest na ty le fałszyw y, by go odrzucić. I tak m ające swe należne m iejsce w eko­ nom ii stw orzen ia narodziny człow ieka z pierw szego

(3)

rozdziału G enezis zupełnie inaczej p rzedstaw ione są w rozdziale drugim : to, co tam było realizacją jed ­ nego twórczego zam ysłu, tu staje się kw estią p rzy ­ p adku i grą fan tazji. T am człow iek był ukoronow a­ niem bożych dzieł, o statn im akordem stw orzenia: ziem ia p ełn a już b yła drzew i zw ierząt, gdy pojaw ił się na niej on, boży n am iestnik. Tu ziem ia jest je ­ szcze pusta, choć w szystko już w niej p otencjalnie istnieje: i pojaw ia się nad nią m gła, bo m gła unosi się nad świeżo zoran ą ziem ią — ziem ia oddycha — ona pozwoli Bogu ulepić z gliny człowieka: perłę, dom agającą się jeszcze opraw y.

Ale nie tylko ta m ityczna h istoria, dokonująca się u w ró t czasu, któ rej przeto do czasu może nie n a­

leży przym ierzać, opow iadana jest dw ojako; p aro ­ k ro tn a n a rra c ja dalszych historii, różna w obec siebie 0 przypadkow e szczegóły, każe podejrzew ać, że m a­ m y do czynienia z czym ś w ięcej niż przypadkiem . Sądzim y przecież, że nie może być tak , by w jed ­ n y m czasie zachodziły dw ie różne w ersje tych sa­ m ych zdarzeń. N ajp ew niejszą zasadą m etafizyczną, tw ierd zi A rystoteles, jest zasada niesprzeczności: niem ożliw e jest, b y jedno i to samo czem uś jed ­ n em u i pod ty m sam ym w zględem przysługiw ało 1 nie przysługiw ało. P ra w d a jest poznaniem bytu, a tylko b y t istn ieje: n ajsłuszniejsze, co o nim po­ w iedzieć można, to to, że jest. Fałsz jest brakiem

praw dy, u lo tn y m pozorem , p rzy słan iający m tę n a j­ w spanialszą obecność. Nie może być tak, by coś zarazem było i nie było. Nie może być tak, by coś zarazem było i nie było w ty m sam ym czasie, bo lin earn a koncepcja czasu w spiera się na koncepcji b y tu jako obecności. Nie istn ieją różne czasy, bo to dopuszcza p ierw o tn ą nieprzezroczystość bytu; to, co istnieje, trw a w ponadczasow ej pełni. W rażenie u pły w u czasu je st d iale k ty k ą pozorów; k ieru n ek w yznacza pełne uobecnienie b y tu , w k tó ry m jego praw da zrów na się z p raw d ą poznania. Czas jest lokalnym fenom enem ludzkiego um ysłu, jego p rze­

Tylko to, że jest

(4)

T A D E U S Z K O M E N D A N T 142

Czy jedynie w ielość źródeł?

czuw ana jedność bierze się z rozciągłości samego b y tu — czas jest rozw inięciem .

A jed n ak tu — skoro żadna z tych w e rsji nie jest na ty le fałszyw a, by ją odrzucić, żadna też nie jest n a ty le praw dziw a, by ją przyjąć. Um ieszczone obok siebie bez jak iejko lw iek h ierarch ii obie są rów nie w ażne — a znaczy to tyle, że nie podlegają k r y ­ terio m tak określonej praw dziw ości, w y m y k ają się logice zero-jedy n ko w ej, znoszą się w zajem nie, ale nie w sensie heglow skim , bo nie są e tap am i w zro­ stu ku praw dzie ostatecznej i jedynej. Ich zderzenie u jaw n ia pustk ę, isto tn ą nieobecność czegoś, co do­ m aga się w yp ełn ien ia i nazw y.

Zgoda: to, że pew na część w yd arzeń P ięcioksięgu opow iadana je st kilkakroć, za każdym razem nieco inaczej, tłu m aczy się zw ykle wielością źródeł w cho­ dzących w skład Biblii. Poklasyfikow ano je: na pod­ staw ie topografii im ion boskich w tekście w yróż­ niono p ra te k sty J a h w isty i E lohisty, na podstaw ie analiz treściow ych w ydzielono źródło kapłańskie i deuteronom iczne. Sprzeczność w n a rra c ji je st w y ­ nikiem nieuzgodnienia źródeł — ta k sta w ia spraw ę klasyczna teoria. N ieum iejętność k om pilato ra za­ w ażyła więc w o statecznym rozrach u n k u n a ty m kształcie Biblii, jak i znam y. Ale jakże to tak ? Czyż­ by b y ł na ty le ślepy, że nie dostrzegł sprzeczności? Czyżby był n a ty le bezradny, że uzgodnić ich nie mógł? Czyżby uznał je za na tyle błahe, że uzgad­ niać ich nie w idział powodu? O lbrzym i gmachy zbu­ dow any z n iep rzy staw aln y ch do siebie cegiełek, w k tó ry m poza ty m — w szystko się zgadza.

Filologia um ieszcza w szystko w czasie histo rycz­ nym , gdzie to, co jest, je st n iep ow tarzalne i jedn o ­ razow e. C ena za u sta le n ie jednorodności czasu jest duża: w szystko pozostałe staje się kw estią p rzy p a d ­ ku. W łaściw ym początkiem B iblii są dla niej p ierw ­ sze słow a G enezis, opisujące stw orzenie najw iększej od początku św ia ta bom by zegarow ej. To, co się zdarzyło, zdarzyć się mogło raz i w jed en określo­

(5)

n y sposób. Jednorodność u pły w u czasu je st nieza­ przeczalnym pew nikiem , pozw alającym segregow ać i spraw dzać zdarzenia. Czas o b iektyw n y jest ze­ w n ę trz n ą skalą, do k tó re j p rzym ierzane są opow ia­ dane historie. Nie podlega kw estionow aniu: m iaro­ we ty k an ie w yznacza u k ład i następstw o zdarzeń. Nie m ożna przypisać m u żadnego znaczenia: po pro ­ stu jest — w nim m ieści się w szystko, czem u u si­ łu je m y nadać sens. Ale rów nocześnie skutecznie pozbaw ia m ożliw ości usensow nienia w ydarzeń : w ich n ieu sta n n ej m igotliw ości, w ciągłym przepływ ie w szystko s ta je się p rzy p ad k iem (tylko o ty m , co pow tarzalne, m ożna sensow nie mówić, tylko to, co p o w tarzaln e, podlega p raw u), n a chw ilę utw orzone jed no stk i znaczące rozpraszają się, niweczą, giną. T ak oto, aby o czym ś coś powiedzieć, należałoby pow iedzieć w szy stk o , a wówczas każda chw ila m iałab y ran g ę nieskończoności, bo ty lko w nieskoń­ czonym opisie dałoby się w yczerpać jej wagę, albo przeciw nie — nie m ówić nic.

B y ująć coś w czasie obiektyw nym , potrzeba p e r­ sp ekty w y , a nie m oże być nią czas teraźniejszy, gdyż te n jest tylk o w skazów ką przesu w ającą się po skali, nie scala, lecz rozprasza. To chrześcijaństw o, nie

B ib lia , w prow adziło ten sposób m yślenia: w y zna­

czyło rozstęp m iędzy stw orzeniem a sądem osta­ tecznym , w prow adziło p ersp e k ty w ę ostatniego dnia stw o rzenia jako płaszczyznę oglądu. D opiero wów­ czas, gdy w szystko się dokona, gdy zak tualizuje się to, co jest jeszcze po tąd m ożliwością, św iat stanie się w ielką całością znaczącą: i tylko z tej p e rsp e k ­ ty w y m ożna u sta la ć na teraz tym czasow e sensy. (Z n am ien ny jest przy p ad ek historiozofów przełom u X V III i X IX w.: k ied y czas h isto ry czny w d a rł się w obszar historii jako n auki, by ocalić jej dotych­ czasow ą w izję jako całości znaczącej, należało spoj­ rzeć na nią z p e rsp e k ty w y zaw ieszenia czasu — s tą d to prześciganie się w im p uto w aniu jej celów ostatecznych). D la chrześcijanina u pływ czasu jest

Sens i prawo w powtórzeniu

(6)

T A D E U S Z K O M E N D A N T 144

Przem iana bytu w sens

Czas b iblijny

sposobem p rzem ian y b y tu w sens. Pisze św. A ugu­ styn: „Ty uczyniłeś w szystkie czasy, a przed w szy­ stkim i czasam i T y jesteś. I nie było czasu, w k tó ­ ry m by czasu nie było”. I inaczej to samo: „Słowem Tobie w spółw iecznym , rów nocześnie i wiecznie m ó­ wisz w szystko, co mówisz; i staje się, cokolw iek mówisz, by się stało; i inaczej nie czynisz, jak tylko m ów iąc”. Czas, zew n ętrzn y wobec obszaru m etafi­ zycznego m yślenia, podlega kry tyce: m etafizy ka d ą ­ ży do uobecnienia bytu, 'historia do u jaw n ie n ia sen ­ su dziejów. N iespójność obu w ym iarów spek u lacji źródło sw ej jedności m a w w yłączeniu czasu poza obszar nauki, k tó ra je st re k o n stru k c ją pierw otnego bądź ostatecznego utożsam ienia tego, co istn ieje i jego znaczenia. M it czasu linearnego jest n a jk ró tsz ą d ro ­ gą do osiągnięcia tego celu.

K ry ty czn a le k tu ra Pięcioksięgu pozornie re k o n s tru ­ u je jed n ą oś czasową. W istocie rozbija n a rra c ję na n ieprzyległe cząstki, ziarna m ozaiki, z k tó ry ch każde pochodzi z innego m iejsca i w ieku. „G w iazdy na nocnym niebie, k tó re ogarniam y jed n y m sp ojrze­ niem , należą — zdarza się nam stw ierdzić z dresz­ czem zdziw ienia — każda do innej epoki. Podob­ nym zdziw ieniem p rzejm u je m yśl, że dw a sąsiednie w e rsety Pięcioksięgu, k tó re czytam y jed n y m tchem , pochodzą — k ażdy z innego stu lecia” — n o tu je A rtu r S an d au er. Pięcioksiąg, indagow any o czas jego pow stania, przed staw ia się jako bezczasowa s tru k tu ra w tłoczona w ram y quasi-chronologiczne. J a k gd yby ram y te b yły jedynie m iejscem osadza­ nia się słów, jak gdyby istn iały w pew n ych m ie j­ scach k o rzy stn e w a ru n k i kry stalizacji, w fo to che­ m icznym procesie k olejn ych k o re k tu r i u zu p ełn ień tw orzące w idzialny obraz. Ale sam ych ty ch ra m nie sposób w tłoczyć w jednorod ną s tru k tu rę czasu historycznego, bo nie są odw zorow aniem , ale im i­ tacją czasu. A bsurdalność w szelkiej bib lijn ej ch ro ­ nologii stą d się bierze: czas b ib lijn y nie p łyn ie ró w ­ n ym stru m ieniem , pełen jest luk i zerw ań, p u n k ­

(7)

tów szczególnych, wokół k tó ry c h obraca się, unice­ stw iająca się w k o lejn y ch pow tórzeniach, a ciągle p odejm u jąca na nowo w ysiłek pow tarzania, bib lij­ na n a rra c ja . Czas ju d aizm u nie jest jednorodny: in g eren cja J a h w e w czasie h istorycznym niw eczy sam ą zasadę czasu historycznego. Pozostają niezro­ zum iałe w sw ej przerażającej oczywistości luki i ja ­ łowe n a ra sta n ie k o lejn y ch podbojów, zdrad i m or­ derstw .

S próbuj zrozum ieć, a nie — spróbuj opisać. Ale kolejne m nożenie słów, opisów, odgradza od p ie r­ w otnego fak tu , jak gdyby chciało coś ukryć, a nie w yjaw ić. K ażde słowo oddala, a mimo to przym us p o w tarzania pcha ku k o lejnem u słowu, k olejnem u opisowi. G iną szczegóły — każdy szczegół może więc być p raw d ziw y — w szystko roztapia się w olś­ n iew ającej bieli.

W fotochem icznym procesie n a ra sta n ia słow a n a j­ większą moc przyciągania m iało zaw arcie p rzy m ie­ rza na S y n aju . W okół tego zdarzenia zorganizow a­ na jest s tru k tu ra dzieła, k tó re długow iekow a tr a ­ dycja p rzy pisy w ała jego głów nem u bohaterow i — Mojżeszowi. Z przedziw ną uporczyw ością b ib lijn y tek st naw raca do coraz b ard ziej drobiazgow ych opi­ sów praw , gestów , nakazan ych ry tuałów : nic, co powinno być w ykonane, nie może zostać bez kody­ fikacji — n a jd ro b n iejszy ruch, m ałe poruszenie ręki, m ate ria o fiary i im ię o fiarnika — jak gdyby w ystarczyło na chw ilę zam knąć oczy, a w aliłaby się w g ru zy m istern a k a te d ra P raw a. W powodzi słó w -in stru k c ji ginie fa k t najw ażniejszy: nieobec­ ność sam ego P raw a, trag ed ia, k tó ra rozegrała się na S y n aju , a któ rej nośność i konsekw encje są być może w iększe niż ty lek ro ć rozw ażany stan rajskiej szczęśliwości i co z tego w ynikło.

Być może n a jb a rd zie j staro te stam e n to w ą in te rp re ­ tacją Biblii, n a ja k ą zdobyło się chrześcijaństw o,

jest prolog E w angelii Jan o w ej: „Na początku było Słowo...”. Słowo rów now ażne z bytem , niepodzielna

Tragedia nieobecności Prawa

(8)

T A D E U S Z K O M E N D A N T 14tf

jedność, w nim w szystko się zaw ierało, a ono za­ w ierało w szystko. Biblia jest poszukiw aniem tego słow a — nie tego, k tó re w ypow iedział Bóg w p ierw ­ szym dniu stw orzenia, lecz słowa — im ienia Boga. Słow a w spółistotnego Bogu, zaw ierającego całą jego istotę, niepodzielnego słow a-przedm iotu. Nazwa nierozłącznie w iąże się z rzeczą oznaczaną, nie za­ stępuje, ale dopełnia — nie nieobecność desy gn atu rodzi potrzebę nazyw ania, lecz pragnienie jego n a j­ doskonalszej pełni. „U lepiw szy z gleby w szelkie zw ierzęta ziem ne i w szelkie p tak i pow ietrzne, Ja h w e Bóg przy p ro w adził je do m ężczyzny, aby przekonać się, jak ą on da im nazw ę (...)” . Języ k nie jest więc m etajęzy k iem już u źródeł, bo nie u jm u je b y tu w nazw ie, lecz uzupełnia go o w y m iar znaczenia: powiedzieć coś — to um ieścić się na tej sam ej p ła ­ szczyźnie co byt, na ty m poziomie, gdzie rzecz n a ­ zyw ana i nazw a w zajem nie w spółistnieją bez zno­ szenia się — żadne z nich nie jest sygnałem n ie­ obecności drugiego, ale w zajem nym potw ierdze­ niem .

Tylko Bóg Izraela jest Bogiem nienazw anym . W szel­ kie jego im iona są nazw am i zastępczym i — omó­ w ieniam i. To jed y n e — w łaściw e im ię nie może zostać u jaw nione, bo wów czas człow iek posiadłby isto tę Boga, sta łb y się jako on. Ten ra d y k a ln y absurd, lu ka w system ie, jest solą w oku b ib lijn ych p a triarc h ó w — nie o powodzenie, nie o w innice i trzo d y prosi Boga Ja k u b , m ocując się z nim : je d y ­ ne, czego chce, to nazw ać i zrozum ieć. „Pow iedz mi,

Bóg zazdrosny proszę, jak ie jest Tw e im ię?” . Ale ten — Bóg

Za-o sw e imię zdrosny — w ym y ka się mu: na m iejscu Ja k u b a

zostaje Izrael. Ale te n — Bóg Z azdrosny — pom ie­ sza ludziom języki, zerw ie n a tu ra ln e w ięzy łączące słowo i byt, bo inaczej „na przyszłość nic nie będzie dla nich niem ożliw e, cokolw iek zam ierzą uczynić” . Bóg Zazdrosny... Tak przedstaw ia się M ojżeszowi, być może tak a przy stoi m u nazw a? A kolejne p rz y ­ m ierza są tylk o g ru n to w an iem podziału: sobie re

(9)

-zerw u je by t, człow iekow i pozostaw ia słowo? Bez­ silne, coraz m niej odpow iednie, zrodzone z nieobec­ ności b y tu i nieobecność tę usiłu jące w ypełnić?

A przecież Boże słowo było w r ę k u człow ieka. Sło-

w o-byt, tablice przym ierza zapisane ręk ą Boga. Praw o. Id e a ln y wzorzec, p u n k t styczny by tu, w a r­ tości i słowa. Cokolw iek jest, podlegałoby mu. Co­ kolw iek m u podlegałoby, przezeń zostałoby w y ra ­ żone. C okolw iek przezeń zostałoby w yrażone, m iało­ b y w artość. T ylko to m iałoby w artość, co nim moż­ n a by było nazw ać. Tylko to nazyw ałoby się, co istnieje. Słowo, p u n k t tożsam ości b y tu i w artości, p odaro w ane zostało człowiekowi. „M ojżesz zaś zszedł

z góry z dw iem a tablicam i Ś w iadectw a w sw ym Mojżesz

ręk u , a tablice b y ły zapisane na jed n ej i na dr u- niosący Słowo

giej stron ie. T ablice te by ły dziełem Bożym, a pis­ mo na n ich było pism em Boga, w y ry ty m na tab li­ cach” .

T ylko tyle. N a nich zaw ierało się w szystko: i pod­ staw ow e zasady K sięgi W yjścia, i ry tu a ln e przepisy K sięgi K ap łań sk iej, i u zupełnienie K sięgi Liczb, i p o w tó rn a kody fik acja K sięgi Pow tórzonego P r a ­ w a. W słowach, k tó re dopełniają, nie zapełniają. W artości, k tó re tw orzą, nie m ierzą. „Pism o na nich było pism em Boga” .

Dalej w szystko rozgryw a się jak we śnie: jeszcze się nie dokonało, ale już wiesz, że będzie to, czego się n a jb a rd zie j obawiasz. Mimo to próbujesz odw ró­ cić bieg w ydarzeń: ze w szystkich sił usiłujesz za­ trz y m ać tę chw ilę — przebudzić się — roztopioną w blasku południow ego słońca tańczącą tłuszczę, pył i se k re tn e napisy potu na oblepionych piaskiem ciałach, d osto jn y k ro k M ojżesza i obezw ładniający r y tm ty sięcy bosych stóp. Choć może było całkiem inaczej: noc i m roczna ch m u ra zaw isła nad góra, zd y szana ciem ność okrążająca zewsząd, podejrzane p ełgan ie ognisk i pew ność najbliższego ciała, po­ chylonego w ty m sam ym ruchu; ale w zrok tw ój z a trz y m u je się już tylko na dłoniach, jak gdyby

(10)

T A D E U S Z K O M E N D A N T 148

Odtąd wszystko powtórzeniem

chciał uprzedzić, na niepew nych dłoniach skry b y, k tóre p rze stały być oparciem praw a, dla któ ry ch przeto praw o stanie się oparciem . „Rozpalił się wówczas gniew M ojżesza i rzucił z rąk sw oich t a ­ blice i p o tłu k ł je u podnóża gó ry ”.

Czy m ożna napraw ić ten ab su rd a ln y gest — gn ie­ wu? — zw ątp ienia w Bożą potęgę? N iew ątpliw ie, ju tro M ojżesz wyciosa now e tablice, takie ja k po­ przednie i tak jak poprzednie zapisze je z obu stron , n iew ątpliw ie, k ap łan i opracu ją jeszcze bardziej do­ kład n e zasady postępow ania niż tam zaw arte, ale pismo Boga zostało zniszczone — rozbite — i w szy­ stko odtąd będzie pow tarzaniem : pow tórzeniem bę­ dą tablice przym ierza, m ający m u k ry ć b rak praw a, nieu stan n y m przy m usem p o w tarzan ia dyktow ane będą ko lejn e w e rse ty Biblii, m ające uzupełnić brak pism a Boga. Ale ta p ierw otna nieobecność, ten b ra k ciągle będzie po jaw iał się i ciągle nasze ludzkie, niedoskonałe słowo będzie próbow ało m u zaradzić. S próbuj zrozum ieć: kam ienne odłam ki leżą u stóp góry; tańczący wokół złotego cielca, p ijani w inem i pieśnią, za trzy m a li się, rozsunęli się wolno, tw o ­ rząc dość n iereg u larn e koło; wszyscy patrzą bez słowa, z przerażeniem i zgrozą, jak na przedm iot zgorszenia, na d ro b n iu tk ie ostre kaw ałki, w k tó ry c h odbija się św iatło tysiącleci — rozbite w m iędzy­ czasie pism o Boga.

II

R zeczywisto ść przeciekała mu p rze z palce jak mgła i pienił się gn iew ny strumień czasu. Więc ży ł jak zegar i że b y wzmocnić zachwiane poczu ­ cie rzeczywistości, narzucił sobie i sw em u światu punktualność ś w i ­ tu, południa i zmroku. Strzegł p o ­ rządku dnia z uporem i d e s p o ty z ­ mem. Nie lubił w i z y t nieproszo­ nych, w ybu c h ów śmiechu, łez i m u ­

(11)

zyki, która «niepożądana odwiedza sąsiadów».

B. M łcłński: P o r t r e t Ka n ta .

K ażde powtórzenie w y d a je się zw iększać pożądane opanowanie; także p rzy przeżyciach przyjem nych dziecko nie może zadowolić się po ­ w tórzenia m i i będzie nieubłagalnie obstawało p rzy identycznych w r a ­ żeniach. Ta cecha charakteru jest skazana na zagładę. Ponownie słu ­ chany dowcip nie w y w o łu je w nas wesołości, przedstawienie teatralne za dru gim razem nigdy nie w y w i e ­ ra takiego wrażenia, jakie zrobiło za pie rw szym ; dorosłego trudno b ę ­ dzie szybko skłonić do ponownej lektury książki, naw et jeśli mu się bardzo podobała. Nowość zawsze będzie warun kiem przyjemności. Dziecko jednak nigdy się nie z n u ­ dzi ßom agan iem się od dorosłego powtórzenia zorganizowanej lub p o ­ kazanej mu zabaw y, dopóki się on nie zm ę czy i nie odmów i, a jeśli opowie się mu jakąś piękną histo­ rię, to zaw sze będzie chciało u s ł y ­ szeć tę właśnie, zamiast jakiejś n o­ wej; z uporem domaga się iden­ ty cznych powtórzeń i poprawia k a ż ­ dą zmianę, której dopuści się opo­ wiadający, być może chcąc n awet w ten sposób zyskać nową zasługę.

Z. Freud: Poza za sa d ą p r z y j e m n o ś c i.

Praw o nie uznaje samotności: nic, co pojedyncze i jednorazow e, nie ostanie się wobec niego. Tylko to, co nim zaistnieje, już k ie­ dyś zaistniało, tylko to, co m ożna nazwać, bo się

pow tórzy, m ozolnie dźwiga jego gmach. P raw o jest n ieu sta n n ą m ożliwością: w ciągłym pogotow iu a k tu ­ alizacji spoczyw a obietnica i drzem ie przyzw olenie. Cokolw iek się zdarzy, już zostało przew idziane, co­ kolw iek zostało przew idziane, zdarzy się w jakim ś

N ie ma nic jednorazowego

(12)

T A D E U S Z K O M E N D A N T 150

Przyczyna mojej w oli

m iejscu i czasie: praw o je s t pow tarzaniem , upo rem i nakazem .

P raw o nie p rzy sta je na w y ją tk i: chce objąć w szy st­ ko. Dąży ku doskonałej pełni, a ta jest stan em bez­ ruchu. R uch jest niedoskonałością, praw o chce być doskonałe: niepew nem u n a ra sta n iu przeciw staw ia lodow atą pewność zakrzepłej chw ili. Nie dopuszcza w ahań, jako że jest abso lutn ie konieczne: „jeśli praw o opiera się n a em pirycznych podstaw ach, może być co najw y żej p rak ty c zn ą reg u łą ” . C hciałbyś uczy­ nić je przedm iotem p rzetarg u : zastanaw iasz się, czy słuszniej będzie postąpić ta k czy inaczej, m nożysz dom niem ane zyski, a po ry w a cię stru m ie ń n ien a­ zw anych chw il. Mówisz: ja k przyjem nie... Z ap isu­ jesz przyjem ność po stro n ie aktyw ów . M ijasz. P o ­ rzucone sp rz ę ty om yw a św iatło p orank u, w k ą ta c h pokoju zalega nocny ku rz; jeszcze jed en stracony dzień, jeszcze jedno stracon e złudzenie. Mówisz: jak przyjem nie... Podnosisz w zrok: p ta k pew n y m lotem tnie pow ietrze. P ta k — zabliźniająca się p rzestrzeń, ten sam ciągle głos. Podnosisz wzrok: nie d o strze­ gasz śladu.

„Tylko to, co łączy się z m oją w olą w yłącznie jako przyczyna, nigdy zaś jako sk u tek , co nie służy m ej skłonności, ale ją przezw ycięża, a p rzy n ajm n iej przy dokonyw aniu w y b o ru zupełnie ją w yłącza z o b ra ­ ch u nk u , a więc ty lk o praw o samo w sobie może być przed m iotem szacunku, a ty m sam ym n akazem ” . Czy przyjem ność może być przyczyną postępow a­ nia? Czy słusznie je st zakładać, że m otyw czynu, jakikolw iek by nie był, w ostatn iej in sta n c ji u ja w ­ nia swe p ierw otne, obrosłe racjonalizacjam i zało­ żenie: n iew in ną radość m ijający ch chwil? Czy, bez resz ty w nich zanurzony, odrzuciw szy zbędny p rz y ­ odziew ek — pew ność i w ah an ie — pojm iesz sens? Pojm iesz — a więc uw ięzisz i zatrzym asz? Ja k że to samo może być przyczyną i skutkiem ? P rz em i­ jasz bez re sz ty w każdym m om encie i tylko gdzieś — w k tó ry m m iejscu? w jak im czasie? — odkłada się

(13)

gorzki osad zw ątpienia. Że nigdy nie będziesz ró ­ w ieśnikiem rzeczy, k tó re lgną k u tobie, byś nadał im im ię — inaczej bije w asz zegar w ew nętrzny: one swe trw an ie o d m ierzają ty lk o w obiekty w ny m czasie, ty zawsze ju ż byłeś i rzeczy zawsze ju ż b yły ci dane. Że itfh doskonała spójność, k tó re j jesteś św iadom , n ajp ełn iejsza obecność, k tó re j nie sposób n aruszyć, są n a p ie rają c y m zew sząd w yzw aniem : za­ w ie ra ją w sobie p rzerażającą p ustkę, k tó ra w ciąga cię w swój w ir. Że ona w końcu odniesie zw ycię­ stwo. Tw oją isto tą je st skończoność, ko lejn y raz pow tarzasz w m yśli b ajk ę opow iadaną ci na d o bra­ noc: „był sobie raz...” .

„W n a tu rz e każdej duszy człow ieka leży oglądanie b y tó w ” — stw ierd za P la to n w Fajdrosie, i w zda­ niu ty m zaw iera cały p ro je k t euro p ejskiej filozofii, szczególnego ro d zaju szaleństw a, k tó re choć jest um iłow aniem rzeczy n ieśm iertelny ch, obraca się po­ śród przypadkow ych obrazów , m asek i nazw , jak gdyby u lo tn y pozór p rzy słan iał to, co najdo skonal­ sze: tw arz bytu. (Nie jest więc Eros, w yw odzi So­ k rates, folgow aniem p rzyjem ności w zan adrzu alko­ wy). Z danie to ok reśla n a jp ie rw niezbyw alne po­ krew ieństw o m iędzy m yślą a b y tem — tę więź, k tó ra zaowocowała sły n n ą k a rte zja ń sk ą form ułą, zrów nu jącą oba człony. „M yślę, więc jeste m ” to

nazw a owego pokrew ień stw a, imię, k tó re stw ierdza

jedynie, że coś istn ieje i że to coś jest przedm iotem oglądu. S tru k tu ra quasi-czasow a jest m yląca: ani

cogito, ani su m nie pozostają w obec siebie w sto ­

su n k u uprzedniości czy następczości; na pierw szy p lan w ysuw a się ergo — reto ry c zn y sygnał po w tó ­

rzenia — kojarzące obie sfery, zapseudonim ow ane

w podstaw ow ych fo rm ach g ram atyczn ych p rzy słu ­ gujących im czasow ników . Cogito. Ergo (jak pow ie­ działem ): sum , fu i, esse. I dalej — skoro coś istnieje i to coś jest przedm io tem oglądu, w szelkie pozna­ w anie b y tu je st jego uobecnieniem . W in n y m m iej­ scu tego sam ego dialogu czytam y: „U m iłow anie

Rzeczy przypadkowe i nieśm iertelne

(14)

T A D E U S Z K O M E N D A N T 152

Zawsze obecne i uobecniane powtarzaniem

m ądrości leży poniekąd w n a tu rz e ludzkiej d uszy” , um iłow anie m ądrości, czyli filozofia. Filozofia w o­ bec tego to tyle, co — zestaw m y c y ta ty — oglą­ danie bytów . A b y t przecież jest najdoskonalszą pełnią, n ajp ełn iejszą obecnością, jej b ra k jest wszakże niedoskonały, a tego w żaden sposób p rz y ­ pisać m u nie można. Ale tak pojęty, bardziej za­ k ry w a niż w yjaw ia swą w łaściw ą istotę: skoro w n a ­ tu rz e b y tu leży to, że je st p rzedm iotem oglądu, skoro jego poznanie jest uobecnianiem , cała filo ­ zofia m ieści się w ow ym k a rte zja ń sk im ergo, k tó ­ rego n a tu ra dom aga się w yjaśnienia. Ergo p rze staje być pierw szą oczywistością; jest sygnałem p o w ta­ rzalności; zgoda, stw ierd zający m tożsam ość dw u w y ­ m iarów b y tu — ale przez sam fa k t swego p o jaw ie­ nia się zarysow uje odstęp, u jaw n ia zw ło kę, pew ne nieznaczne przesunięcie, k tó re niw eczy doskonałą p rzystaw alność m yśli i istnienia. D latego to, co zawsze obecne, m usi być uobecniane, uobecniane przez pow tarzanie, a każde pow tórzenie pozornie zbliża ku pożądanem u opanow aniu. Filozofia dąży ku n a jb ard ziej rad y k a ln ej przezroczystości, ku te ­ m u stanow i bezruchu, jak i dać może tylko w ieczny czas teraźn iejszy, ale skazana jest przez to na w iecz­ ną teraźniejszość sw ych rozstrzygnięć. Jeśli praw dą jest, że w szystko zaistniało na początku, a począ­ tek, jeszcze raz przy w o łajm y P lato n a, „nie m a ch w i­ li narodzin. Z niego rodzić się m usi w szystko, co się tylko rodzi, ale on sam z niczego. Przecież, g d y ­ b y się rodził z czegoś, nie b y łb y początkiem ” — a więc skoro początek jest bezczasow ym źródłem i doskonale spójną obecnością, k tó re j nie p rz y słu ­ g u ją m om entalne k w a n ty fik a to ry , filozofia jest n ie ­ u sta n n y m jego poszukiw aniem . Bo jest on tym , co um ożliw ia w szelkie m yślenie i tym , co m yślenie m a jeszcze do m yślenia: a p rzeto nie um ieszczonym w czasie m om entem identyczności m yśli i b y tu , do którego ta w n ieu stan n y ch n a w ro ta c h p ró b u je do­ trzeć, ale w łaśnie ow ym ergo, ow ym p o w ta rz a ­

(15)

niem — m om entem zaw ieszenia identyczności, k tó ­ ry pozw ala w prow adzić samo pojęcie identyczności, spójną pełnię, k tó ra rodzi potrzebę uobecnienia, bez- czasow ym rozdarciem , z którego bierze się czas. K a n t pow tarza K artezju sza: z pew nego p u n k tu w i­ dzenia jego k ry ty k a jest niczym w ięcej niż g ram a ­ tyczną analizą k a rte zja ń sk ie j form uły. Co znaczy

ergo w stw ierdzen iu cogito ergo sum , pod jakim

w aru n k iem m ożna mówić o przystaw alności w y ­ różnionych członów, a to znaczy — jak m ożliw a je st filozofia w ogóle, jak m ożliw a jest m etafizyka. „Rozum w nika w to tylko, co sam w edle swego pom ysłu w y tw a rz a ” . Cogito ergo (cogito. Ergo

„ sum ”). Czym jest cogito ergo w tej form ule?

P rzed e w szystkim u siłu je zdać spraw ę z p rzy ro ­ dzonego nam b raku. Skoro już jestem — a jestem zawsze w pierw , n im pom yślałem — p otrafię ozna­ czyć w p rzestrzen i w skaźniki kierunkow e, oddzie­ lić to, co jest m ną, od tego, co m ną nie jest. Ja, m oje ciało, p rzed staw ia mi się jako pierw sza oczy­ w istość, niepodw ażalna i jedyna, póki w olne jest od zw ątpienia — bólu. W pierw szym akcie rozu­

m ienia podzieliłem p rzestrzeń na p rzy jazn ą mi i wrogą. P o tra fię zm niejszać stra ty , a m aksym ali­ zować zyski. W iem — w iedziałem zawsze — że ogień parzy, codziennie po w tarza się p o ran n y r y ­ tu ał, słuszniej będzie poniechać niepew nej p rzy ­ jem ności, jeśli przyszłość u k ry w a w zanadrzu p rzy ­ jem ność większą. Całe m oje postępow anie obraca się w przedziałach, k tó ry m n adałem nazw y, w obła­ skaw ionej przestrzeni. Ale w iem rów nież, jak zw od­ nicza jest p rzy ja źń rzeczy. Chw ilow a współbież- ność, k tó rą — łudzę się — utrzym afi* jak n a jd łu ­ żej, przesuw a jed ynie na później m om ent uśw iado­ m ienia: m oja własna natura pozostaje ciągłe drę­

czącą zagadką, choć je st pierw szą daną dośw iadcze­

nia. Jestem niew y jaśn ialn ą luk ą w ich spójności, brakiem , k tó ry u siłu ją zapełnić, a przez to ciągle ponaw ianym w yzw aniem .

Kant in ter­ pretujący Kartezjusza

(16)

T A D E U S Z K O M E N D A N T 154

Ego w ergo

Kanta próbowanie m etafizyki

Cogito ergo. M yślę „w ięc” . „U m iłow anie m ądrości

leży poniekąd w n a tu rz e ludzkiej du szy ” . R ozu­ m ienie b y tu zaczyna się ode m nie: to ja n a d a ję nazw y rzeczom, to ja obłaskaw iam przestrzeń , m oje istn ien ie n a ru sz a ich trw a łą spójność, czyni, że są. To ja — p o znający podm iot — w y ry w a m rzeczy z ich trw a łe j bytowości, orzekam o nich, a więc n a d a ję im w artość; je ste m początkiem m yślenia, zaw ieszeniem identyczności m yśli i b y tu , dzięki k tó ­ rem u p o w staje samo pojęcie identyczności. O braz św iata, jak i tw orzę, dokonuje się ze w zględu n a m nie, bo n a d a ję św iatu znaczenie. J e ste m cały w ty m ergo, m oje ego jest ty lk o jego m o m en taln y m w yznacznikiem , jako że ucieleśniam s tr u k tu rę po­ w tarzalności.

Bo jeste m u n iw e rsa ln y m p raw e m w szy stk ich rzeczy, a przeto m uszę być przeliczalny. Ś w iat nie może być tym czasow ym p ro jek tem , ale m usi m ieć — skoro istn ieje — w alor pow szechnie obow iązujący. P raw o, jak ie tw orzę, spoczyw a w e m nie i ty lko w e m nie, i dlatego w łaśnie m usi być uniw ersalne. Tylko dzięki tak iej s tru k tu rz e cogito ergo, k tó ra je st n ie ­ u sta n n y m początkiem i ciągłym p ow tarzan iem , p rz y - staw alność m yśli i b y tu może każdorazow o za ­ istnieć.

A ty m je st praw o. U n iw e rsaln y początek i n ie­ skończona pow tarzalność. Źródło i m ia ra w szyst­ kiego. To, co się pow tórzy, już zostało p rzezeń p rz e ­ widziane, a pow tórzyć się m usi, by ono zaistniało.

„Postępuj ty lk o w ed łu g ta k ie j m a k s y m y , d zię k i k tó ­ rej m ożesz za razem chcieć, że b y stała się pow szech ­ n y m p ra w e m ”.

N igdy dość je st p o w tarzać o znaczeniu p raw a w fi­ lozofii K an ta. Tu może u k ry w a się o sta tn ia próba m etafizycznego m yślenia, jak ą znam y: m yślen ia o bycie jako sp ó jn ej całości, dom agającej się uobec­ nienia. Tu zaw iera się n a jisto tn ie jsz a p rzesłan k a k an tow skiej antropologii: człow iek jest m aleń k ą w y ­ sepką praw a, n ieu sta n n ie o d k ry w a n ą przez odpływ m rocznego oceanu czasu.

(17)

III

W dniu, w któ rym Jahwe podał

A m o r y tó w w moc sy n ów Izraela, rzekł Jozue w obecności Izraelitów: Stań, słońce, nad Gibeonem.

I t y księżycu, nad doliną Ajjalonu! I zatrzym ało się słońce,

i stanął księżyc,

aż pomścił się lud nad wrogami sw ym i.

Księga Jozuego.

#

A słońce nie przekroczy w y zn a c zo ­ nych mu granic, w p rze c iw n y m ra ­ zie ścigałyby je Erynie, pomocnice sprawiedliwości.

H e r a k l i t .

Gdzie leży p u n k t styczny b y tu i w artości? W słowie? — w słow ie zrodzonym przez b rak , bezsilnym p rzy zw y czajen iu naszej g ram atyk i, pow ołującym do istn ien ia hipotety czne b y ty , w k tó ­ ry ch realność czyż trz e b a w ierzyć? W praw ie? — w p raw ie n ieu sta n n ie znoszonym przez czas, ze­ w n ę trz n y czynnik nieładu, k tó re m u próżno opie­ ra ją się budow le pow inności? P różna je st n adzieja poetów i kodyfikatorów : w n ieu sta n n y ch n aw ro tach u siłu ją zatrzy m ać czas, a ten m ija i trw a, ciągle ten sam i ciągle now y.

M oja w łasna n a tu ra pozostaje ciągle dręczącą za­ gadką: jakże pojm ę w łasną otw artość w świecie, k tó ry — już gotow y — istn ieje? W świecie, k tó ry z pańską łaskaw ością zezw ala: stań się czasem... P oruszam się w śród u stalo n y ch form uł, u k a rto - w a n y c h p raw i ry tm m oich kroków jest tylk o bez­ siln y m sm aganiem m orza p rzem ijan ia — gestem obrażonego satrapy... S ta ń się czasem...

„P o trzeb a nam k r y ty k i m o raln y ch w artości. Sam ą

w artość ty c h w artości na leży raz podać w w ą tp li­ w ość” — oto p u n k t w yjścia m yśli Nietzschego.

P u n k t w yjścia będący p y tan ie m o w artość w a rto ś­

(18)

T A D E U S Z K O M E N D A N T 156

Czasowa relatywizacja dyskw alifikuje wartości

m etaetyczny: im m oralizm , o k tó ry m ty le się mówi, nie polega bow iem n a pro sty m zaprzeczeniu tego, co potąd za w artość uw ażano. P rzeciw nie — au to r

Z a ra tu stry ja k n ajd alszy był od takiego w niosku,

a w analizach sw ych w ykazyw ał ich użyteczność. Ale, i tylko, użyteczność na pew nym etapie historii. W łaściw ie prow adzona analiza — bo dotychczasow i filozofowie m oralności m yśleli niehistorycznie — w skazuje na czasowe uw aru n k o w an ie tego, co do­ tychczas za trw ałe i niezm ienne było uw ażane. Mo­ ralność w idziana przez czas je st narzędziem adap­ tacyjn ym , jed y n y m sposobem obłaskaw ienia „pło­ w ej b estii” : „Zgodziw szy się na to, iż praw d ziw ym jest, co się i tak dziś za «praw dę» uw aża, iż zna ­

czenie w sze lk ie j k u ltu r y leży w łaśnie w tym , by

z drapieżnego zw ierza «człowieka» w yhodow ać, obłaskaw ione, cyw ilizow ane zw ierzę dom owe, toby należało bezsprzecznie w szystkie owe in sty n k ty re ­ akcji, in sty n k ty m ściow o-uraźliw e, z k tó ry ch po­ m ocą szczepy dostojne i ich ideały zostały w końcu zniszczone i przem ożone, uw ażać za w łaściw e na­

rzędzia k u ltu r y ” . Skoro więc dotychczasow e etyczne

w artości są narzędziam i k u ltu ry , nie m ogą być po p ro stu zaprzeczone. Nie m ożna om inąć czasu, złu ­ dzeniem jest w ędrów ka pod jego prąd: N ietzsche k u ltu ry nie odrzuca, nie głosi „nowego b a rb a rz y ń ­ s tw a ” ; droga do nadczłow ieka w iedzie przez czło­ w ieka, a tylko sztu k m istrz m yśli, że człow ieka m oż­ na przeskoczyć. P ro b lem leży gdzie indziej: są u ży­ teczne, ale nie znaczy to jeszcze, że są w artościam i. Ich czasowa relaty w izacja jako tak ie je dyskw alifi­ kuje. W sam ej ich n a tu rz e tk w i m ożliwość zaprze­ czenia — nihilizm nie jest w ynalazkiem Nietzschego, on tylko o d kry ł go i opisał. A poniew aż są histo­ rycznie zm ienne, poniew aż m ożna im przeczyć, być może nie są tym , za co się podają: w artością jest bow iem tylko to, co, choć podlega staw an iu się, trw a. Co nie zn ika z czasem , lecz powraca n ieskoń ­

(19)

Jeszcze raz należy to podkreślić: im m oralizm nie polega na przeczeniu dotychczasow ym w artościom O d czy tajm y w łaściw ie d eklarację: „do czego zm ie­ rzam przez to w łaśnie niebezpieczne rozw iązanie, k tó re o statn ia m a książka nosi na grzbiecie: Poza

do b rem i ziem ... To b y n ajm n iej nie znaczy «Poza

do b rem i lichem »” . „D obre i liche” jako przeciw ­ staw ienie określa, zgodnie z analizam i Z genealogii

m oralności, dotychczasow e sy stem y etyczne, oparte

na uczuciu ressen tim en t. C y tat ten znaczy więc — w łaściw ego m iejsca rozw ażań tej filozofii nie n a ­ leży szukać poza dotychczasow ą m oralnością, lecz na zupełnie innej płaszczyźnie, o d k ry tej i opisanej przez sam ego Nietzschego.

Płaszczyzna ta jest przede w szystkim płaszczyzną m etaetyczn ą: genealogia — poszukiw anie w artości w artości — tam się mieści. M oralność zastana przez nas nie ma c h a ra k te ru absolutnego, jest w ynikiem b u n tu niew olników na polu m oralności, zaprzecze­ niem pierw otnego zróżnicow ania. O ddziela siłę od jej p rzejaw u , a k ty w n e czyni rea k ty w n y m , tw orzy w szystko na swój obraz i podobieństw o. „Morał

w E uropie d zisiejszej je st m orałem zw ierzą t sta d ­ n y c h ; zatem , jak m y to rozum iem y, li jedynym

m o rału ludzkiego rodzajem , obok którego, przed k tó ry m , po k tó ry m m nogo innych, przede w szyst­ kim szc zy tn ie jszy c h m orałów jest m ożliw ych lub

m o ż liw y m i być w in n y ”.

K oncepcja genealogii m a dw a u zup ełniające ^ się a sp ek ty — odkryw a n araz znaczenie i w artość. Z na­ czenie — bo tam , gdzie dostrzegano trw ałość, u ja w ­ nia czasow ą relatyw izację, sk ry tą pod m aską u ży­ teczności; w artość — bo przeprow adzona k ry ty k a pozw ala dokonać specyfikacji w obrębie b ezk ry ty cz­ nie po tąd p rzyjm ow an y ch „m orałów ” . „Oto spraw a n a jisto tn ie jsza — pisze Deleuze w m onografii o N ietzschem — w yso kie i niskie, szlachetne i podłe nie są w artościam i, lecz p rzed staw iają elem en t róż­ n icu jący , od którego pochodzi w arto ść sam ych w a r­

Koncepcja genealogii

(20)

T A D E U S Z K O M E N D A N T 158

Zwierzę, które przyrzeka

tości” . M oralność niew olników (ta, k tó re j odpow ia­ d ają słow a „n isk i” , „p odły” ) u sta n a w ia n a jest ze w zględu n a coś — dla swego zaistn ien ia p o trz e b u je zaistniałego ju ż św iata zew nętrznego: „jego ak cja je st z g ru n tu re a k c ją ”. J e s t rea k c ją przede w szy st­ kim przeciw m oralności ary sto k ra ty cz n e j, będącej sw obodną tw órczością i p rze jaw e m w oli mocy. T y l­ ko ona bow iem nie oddzielała siły od jej p rzejaw u , podm iotu w arto ści od w arto ści sam ej. Z am iast p a r ­ ty cy p acji w u stalo n y ch w arto ściach proponow ała sw obodne ich tw orzenie. B yła w szakże przez to nieprzeliczalna, siłę sw ą zaś czerpała z p ierw o tn ej różnicy. B yła ud ziałem „płow ow łosej b estii” , ale jeszcze nie człow ieka. „Isto tnie, z pew ną słusznoś­ cią m ożna by też dodać, że dopiero na gruncie tej

zasadniczo — niebezpiecznej fo rm y istn ien ia czło­

w ieka, fo rm y k ap łań sk iej, s ta ł się człow iek w ogóle

za jm u ją c y m zw ierzęciem , że dopiero tu posiadła d u ­

sza ludzka w pew n ym w yższym znaczeniu głąb i sta ła się zła — a to są przecie dw ie zasadnicze fo rm y dotychczasow ej wyższości człow ieka n ad in ­ n y m zw ierzęciem ” . Bo w łaściw ym p rob lem atem człow ieka je s t — pow iada N ietzsche — „w ychow ać zw ierzę, k tó re może p rzy rze k a ć ” . Ale b y to uczy­ nić — b y m ógł człow iek zaręczyć za przyszłość — należy go uczynić przeliczalnym , podlegającym k o ­ nieczności i praw om . Z adanie to rozw iązyw ane jest w dw u k ieru n k ach : służą tem u celow i kateg orie „zam iar” , „jedność” , „ b y t”. P ojęcia te są tylko „ re ­ z u lta ta m i p ew ny ch p e rsp e k ty w użyteczności dla p o d trzy m an ia i p rzeniesienia w y tw o ró w panow ania ludzkiego i jeno fałszyw ie przerzucone w istotę rzeczy” . (Czyż nie je st dzieło N ietzschego pow tó­ rzeniem K r y ty k i czystego ro zu m u , ale tak im po­ w tórzeniem , k tó re znosi sam ą zasadę p o w tarzan ia, podobnie ja k jego im p e ra ty w m o ra ln y — zobaczy­ m y to za chw ilę — będzie pow tórzeniem k a n io w ­ skiego?). K ie ru n e k d ru gi — to w y tw o rzen ie w czło­ w iek u sum ienia. Od tego m o m en tu sta je się on

(21)

u d zielny m in d yw id uum , p an em w olnej woli. N a­ stąpiło oto zn am ienne odw rócenie: jeśli dla płow o­ w łosej bestii św iat b y ł p rzy p ad k o w ą m aterią, w k tó ­ re j m anifestow ała się jego w olność a ta z koniecz­ nością w y n ik ała z n a tu r y jego siły — dla człow ieka św iat je st dom eną konieczności, jego wolność zaś została zin terio ry zo w an a i obrócona przeciw niem u sam em u. W ten sposób człow iek sta je się podw ój­ n y m w ięźniem : już zaistniałeg o św iata (wszelkie poznanie jest uobecnianiem ) i w łasnej celowości (życie je st poszukiw aniem sen su w łasnego istn ie­ nia). P rz eto — p o w ta rz a ln y — dhyli czoła przed praw em . We w ładzy tego podw ójnego p ow tó rze­ nia — bo b y t u o b ecn ian y je s t b y tem istn iejący m w pozaczasowej obecności, bo sens mego istnienia je st sensem istn ien ia ludzkości — czyni czas lo­ giczną fo rm ą w ypow iedzi: ta chw ila, ta tw arz i ból w skron iach są szczególnym p rzy p ad k iem tego, co ogólne.

N ieczyste sum ienie w iąże i w ięzi. J e s t przeto cho­ robą człow ieka, ale tak ą jak ciąża. „N ieczyste su ­ m ienie w sw ym początku je st w prow adzonym w stan u taje n ia , g w ałtow nie w y p a rty m ze św iata przez rasę panów — płow ow łosych najeźdźców —

in s ty n k te m w olności” . D latego nie w olno nim pom ia­

tać — in sty n k t w olności je s t w olą mocy. W nie­ czystym sum ieniu — m ów i się tu — tw orzyw em jest sam człowiek, a nie ja k u najeźdźców — inni ludzie. Otóż to. P ro b le m bow iem w tym , by stać się p anem nie ze w zględu n a in n y ch ludzi — n ie ­ wolników , lecz ze w zględu n a siebie. P ostulow ana p ańska m oralność nie będzie w ięc m oralnością w y ­ b ran y c h z bezm yślnej m asy, lecz stan ie się n a j­ w yższym szczytem a u to k re a c ji człow ieka, k tó ry w a­ ży się w ziąć swój los w e w łasn e ręce, nie gnąc k olan przed m orałem , B ogiem i w łasnym w yim agi­ n ow an ym obrazem . Te są bow iem — pow iada gdzieś N ietzsche — tylko w ym ogam i naszej g ram atyki... S ta ń się pan em siebie sam ego. Nie znaczy to p rze­

Być panem siebie

(22)

T A D E U S Z K O M E N D A N T 160

Absolutna wartość i wieczny powrót

cież: sta ń się panem dla innych. Ani: sta ń się w łas­ n y m niew olnikiem . (Zbyt często zestaw ia się N ie­ tzschego i K anta, nie widząc m iędzy nim i tej pod­ staw ow ej różnicy; N ietzschem u obca je st ta s tr u k ­ tu ra m yślenia, p ełna zaduchu królew ieckiej auli i um iłow ania k ategoryj). Znaczy: p rzestań być p ro ­ b lem em dla siebie, sta ń się twórczością. „Rzecz, k tó ra się w yjaśn ia, p rzestaje nas obchodzić. — Co m niem ał bóg ów, k tó ry doradzał: «poznaj sam ego siebie!». Znaczyło to snadż: «przestań zajm ow ać się sobą, bądź przedm iotow ym !» — A S okrates? A «człowiek naukow y»? ■— ” .

W artością jest tylko to, co, choć podlega sta w an iu się, trw a. Co nie znika z czasem, lecz po w raca n ie­

skończoną ilość razy. „Czyż u suniem y z procesu w yobrażenie zam iaru i mimo to p rzy ta k n ie m y p ro ­ cesowi? — Byłoby to w tedy, gdyby coś w obrębie

tego procesu było osiągalne w każdym tegoż m o­ m encie — i zawsze to sam o” — pisze w W o li m ocy. A bsolutna trw ałość w artości zostaje tak oto sk o ja­ rzona z w iecznym pow rotem , jako sposobem na przezw yciężenie obezw ładniającej E uropę choroby nihilizm u. D o k try n a wiecznego pow rotu stan ow i od­ pow iednik dotychczasow ych system ów ety cznych (jej fu nkcjonow anie jako tak iej p rzed staw ia G illes D eleuze w m onografii N ietzsche et la philosophie, k tó ry ch to w yw odów poniższe m ogą być ty lk o po­ w tórzeniem ). P rzede w szystkim m yśl o w iecznym pow rocie selekcjonuje, dostarcza działaniu w skazów ­ kę praktyczną: jeśli chcesz czegoś, chciej tego tak,

być chciał nieskończoną ilość razy. Człow iek m usi

porzucić — m arzy N ietzsche — cerem oniał b łah o ­ stek i sam ookłam yw ań: zrobię to dziś, by nie robić tego ju tro . M yśl o w iecznym pow rocie elim in u je z woli to w szystko, co do wiecznego p o w ro tu nie d orasta — ale rów nocześnie jego im p e ra ty w zn a­ czy coś w ięcej, bo w ieczny pow rót nie m oże być m y ślan y tylk o w p ersp ek ty w ie użyteczności. W iecz­ n y pow rót jest — pow iada N ietzsche — s k ra jn ą

(23)

form ą nihilizm u. A jeżeli jest nią, wobec tego n ih i­ lizm, pozbaw iony w iecznego pow rotu, jest nih iliz­ m em nieko m pletnym . W ola nicości, zw iązana z nih i­ lizmem , pojaw ia się zawsze w zw iązku z siłam i rea k ty w n y m i — n eg u je siły aktyw ne, doprow adza je do zaprzeczenia sobie. Ale rów nocześnie dąży też do zachow ania, do kon serw acji sił reak tyw n ych , za­ bezpieczenia zw ycięstw a słabych. Jed y n ie odniesio­ na do w iecznego po w rotu w ola nicości zryw a swój zw iązek z siłam i reak ty w n y m i. W ieczny pow rót czy­ ni bow iem z negacji negację jej sam ej, a przez to staje się a u to d e stru k c ją sił reak ty w nych. Przez w ieczny pow rót, przez a k ty w n ą negację, słabi z w łasnej woli u leg n ą unicestw ieniu, radość tw o­ rzenia będzie rów nocześnie radością unicestw iania. Życie będzie tw orzeniem , u stan aw ian iem w a rto ś­ ci — i to w artości o c h a ra k te rz e absolutnym , bo stw orzone raz, pow racać będą nieskończoną ilość razy. Ale — by człow iek p rzestał dbać o pożytek, a zaczął o w arto ść — m usi przestać działać re a k ty w ­ nie, zrezygnow ać z ressen tim en t, z u raz y do św iata i ludzi, dostrzegać w artości nie poza sobą, lecz w sw ym w olnym , tw órczym działaniu. W ówczas je ­ go w olna w ola okaże się najgłębiej pogodzona z ko­ niecznością, wówczas w artość, jak ą ustanaw ia, bę­ dzie trw ać, w staw an iu się pow racając w nieskoń­ czoność. I chw ila — jako że piękna :— będzie trw ać wiecznie.

Sam proces sta je się praw em , bo czas obum iera i — ciągle now y — pow staje: więc i jego ręka nie­ ustan n ie n o tu je te sam e słowa: „O, p rzyjaciele moi, wieczór to we m nie tak sm u tn ie pyta. W ybaczcie mi to zasępienie! W ieczór nastał. W ybaczcie mi, że wieczór n astał!” . B yt i w artość sp o ty k ają się w cza­ sie; choć słuszniej byłoby powiedzieć, u n ikając słów, k tó re zam iast łączyć — dzielą, że czas jest jed y n y m m iejscem uobecnienia tego, co absolutne i niepodległe mu. Bez resz ty zanurzony w jego u p ły ­ wie św iat dozna oczyszczenia: bo ten chrzest

eli-Raz

stworzone — wracają wiecznie

(24)

T A D E U S Z K O M E N D A N T 162

Ogólne nad jednostkowym

m in u je to w szystko, co do czasu nie dorasta, co — użyteczne i przez to przypadkow e — nie pow inno

być. Czas sam jest uobecnieniem : w k o lejn y ch n a­

w ro tach staje się coraz doskonalszy, w olny o rze­ czy zbędne.

Pow tarzalność słowa. P ow tarzalność praw a. P o w ta­ rzalność czasu. A rów nocześnie przy n ależn a im nie­ zm ienność praw a, bezczasowego b y tu , w artości. S tru k tu ra p o w tarzania nierozłącznie w iąże się z czym ś u zn an y m za niezm ienne i absolutne. Ta zw ierzchnia uprzedniość jest tym , k u czem u w cią­ głych n aw ro tach się dąży: nigdy nie osiągniętym , zawsze obecnym celem. I choć nie sposób przypisać p o w tarzaniu celowości — nie cel, lecz jego brak dy ­ n am izuje s tru k tu rę — w każdym m om encie idzie tu o to samo: likw idację rozstępu, p o tw ierdzenie obecności, ja k gd yby nieobecność nie b yła bardziej pierw o tn a niż obecność, jak gdyby każde nowe pow tórzenie rozstęp ten likw idow ało, gdy w istocie rozspaja. To pierw szeństw o ogólnego nad jed n o st­ kow ym , u zn an y m tylko za tego szczególny p rz y ­ padek: dlatego sądzisz — n ik t sa m o tn y nie prze­

kroczy w ró t prawa. P raw o jest naszym p rze d sta ­

w ieniem , w yzw aniem i w ezw aniem . P raw o jest ko­ niecznością naszego m yślenia: jesteśm y skazani na nie, gdyż ty lk o dzięki niem u m yśl nie zdradza sie­ bie, porzucając k rąg w spólnoty, k tó ry o kreślił zro­ zumiałość. N aw et tu: jeśli jed y n ie ja istnieję, to przecież ja m nogi. Pom nożony przez czas, odjęty zbędnym gestom , słowom, sytuacjom . A to, co było brakiem , coraz doskonalej się w ypełnia: z każdym pow tórzeniem w y raźn ieje sylw etka, zaczynasz po­ woli rozpoznaw ać zarysy, jeszcze n a jb a rd zie j ogólne, n ajb ard ziej k o ntrastow e, ale stopniow o w yłan ia się m ocny zarys stóp, pew nie w sp arty ch o ziemię, śm iało ciosane nogi, m aszyneria m ięśni i zw ichrzo­ ne czoło, i wiesz już — oto nadczłowiek.

O statnie dostrzegasz ręce: d elik atn e dłonie skryby, zatrzy m ane w geście pow tarzan y m w nieskończo­

(25)

Najbardziej radykalna odmowa

IV

„P rzed praw em stoi strażnik. Do strażn ik a zgłasza się człowiek ze w si i prosi o po­ zw olenie w ejścia do p raw a. Ale strażnik powiada, że n a razie nie może m u pozwolić na w ejście. Czło­ w iek zastanaw ia się, czy wobec tego będzie m u w ol­ no w ejść później.

— To m ożliw e — m ów i strażn ik — ale teraz nie. Poniew aż b ram a do p raw a stoi otw orem , jak zawsze, a strażn ik ustęp u je w bok, człow iek pochyla się, aby zajrzeć przez b ram ę do środka, G dy strażn ik to spo­

strzega, śm ieje się i mówi:

— Jeśli cię to tak nęci, sprób u j w obec tego wejść pom im o mego zakazu. Lecz zapam iętaj sobie: jestem potężny. A jestem tylko najniższym strażnikiem . Lecz przed każdą salą z n a jd u ją się strażn icy coraz potężniejsi. I n a w e t ja nie m ogę znieść w idoku trz e ­ ciego strażn ik a.

Człow iek ze w si nie spodziew ał się tak ich tru d n o ś­ ci: praw o pow inno być przecież dostępne dla w szyst­ kich i zawsze, m yśli sobie, lecz gdy dokładniej oglą­ da teraz stra ż n ik a w kożuchu, gdy w idzi jego w ielki spiczasty nos i jego długą, rzadką, czarną ta ta rs k ą brodę, postanaw ia jed n ak raczej zaczekać, ność. W ówczas pojm ujesz, że uległeś złudzeniu: —

to, co b rałe ś za harm o n ię tak doskonałą, że aż p rzerażającą, pew ność każdego n erw u i skończoność ciała są jedynie w y c h y le n ie m ku praw u: praw u, którego już nie m a, którego kam ienne odłam ki leżą u stóp góry; p atrzy sz bez słowa, z przerażeniem i zgrozą, jak na przed m iot zgorszenia, na d ro b n iu t­ kie ostre kaw ałki, w k tó ry c h odbija się św iatło tysiącleci — rozbite w m iędzyczasie pism o Boga. S pró bu j zrozum ieć ten gest: bierze się z n a jb a r­ dziej tw órczej, n a jb ard ziej rad y k a ln ej odm ow y pow tarzania.

(26)

T A D E U S Z K O M E N D A N T 164

W szyscy pragną prawa

aż otrzym a pozwolenie na wejście. S tra ż n ik podaje m u stołek i pozw ala m u usiąść z boku p rzed bram ą. Siedzi tam dniam i i latam i. (...)

W reszcie w zrok jego słabnie i nie w ie już, czy to wokół niego robi się ciem no, czy też oczy go oszu­ kują. Ale dobrze widzi tera z w ciem ności blask, k tó ry bez p rze rw y bije z b ram y praw a. N iewiele już m u teraz życia pozostało. P rzed śm iercią w szy st­ kie dośw iadczenia całego tego czasu zlew ają się w jego głowie w jedno py tan ie, którego dotychczas nie postaw ił jeszcze strażnikow i. P rzyzyw a go, gdyż nie może już w yprostow ać swego zesztyw niałego ciała. S tra ż n ik m usi się pochylić k u n iem u bardzo głęboko, poniew aż różnica ich w zrostu zm ieniła się bardzo na niekorzyść człow ieka.

— Co jeszcze teraz c*hcesz wiedzieć? — z a p y tu je strażnik. — Je ste ś nienasycony.

— W szyscy przecież p rag n ą p raw a — pow iada czło­ w iek — jak więc to się dzieje, że przez te w szyst­ kie lata n ik t in n y poza m n ą nie dom agał się w e j­ ścia?

S tra ż n ik poznaje, że nadchodzi koniec człow ieka, i aby dosiągnąć jeszcze jego zanikający słuch, k rz y ­ czy do niego:

— Tędy nie mógł przejść n ik t inny oprócz ciebie, gdyż to w ejście było przeznaczone tylk o dla ciebie. Teraz ochodzę i zam ykam je ” (F. K afka: Przed

Cytaty

Powiązane dokumenty

Gdy on ju˝ si´ skoƒczy∏ lub jeszcze nie zaczà∏, to u˝ywam Êwiat∏a..

Oprócz sieroctwa Biblia wskazuje na jeszcze inną cechę człowieka: staje się on kimś, kto się ukrywa, kto ucieka przed Bogiem, a konsekwentnie przed praw dą i przed

Syrop zaleca się także zażywać po dodaniu do dobrze ciepłego naparu z kwiatów bzu czarnego lub kwiatostanów lipy (najlepiej na noc przed położeniem się do ciepłego

I przez cały czas bardzo uważam, dokładnie nasłuchując, co się dzieje wokół mnie.. Muszę bardzo uważnie słuchać, ponieważ nie mam zbyt dobrego

- scenariusz zajęć propagujący ochronę praw zwierząt i działań przeciwdziałających zwiększaniu się populacji bezdomnych i porzuconych zwierząt. Cele główne:4. -

 Czas wiary jest podobny do czasu zasiewu; nie trzeba tracić ducha i nie wolno załamywać się – aż do końca. Bądź wytrwały do czasu, kiedy bę- dziesz mógł zebrać co

Oferujemy im leczenie chemioterapią oraz chemiotera- pię wspartą przeciwciałami, ale oczywiście wiemy, że to nie jest leczenie, które może ich całkowicie wyleczyć, bo to

Kształcąc się w kierunku zarządza- nia w ochronie zdrowia, należy więc stale poszukiwać możliwości doskonalenia.. Młodzi Menedżerowie Me- dycyny to organizacja, która