Marian Białko-Szewski
Z portretów gadaniowych
Teksty : teoria literatury, krytyka, interpretacja nr 4-5 (28-29), 319-320
M arian B iałko-S zew ski
Z portretów gadaniowych
Be. Le. i Wa. o P. się dogadali. Z araz p o b iesia dzie badaw czej o literacie Go. Gdzie go omówili. Bo nie* żyje. Nie u nas skończył. A n a astm ę. Za g ranicą ciągle był. Tam w y b ił się. I u nas też, choć p ok ątn ie i jakoś dziw nie. A le coraz bardziej. Rozu m ienie u nas lepsze. Niż tam . Młodzi ty lk o o nim . W ięc te ra z b a d a nia. N iedługo resortow e. P. się w łączyła. I n a biesiadzie też. To co ciem ne jej n a w ątrobie. Szczególnie. U niego (u Go.). I w ogóle. Podziem ne spraw y tropi. R om antyczne. Płciowe, k rw ią obm azane i w redne. O strach ach i diabłach lubi. I w idm ach z lew ego łoża. Z dem onam i się posiostrzyła. A do tego żeby rew o lu cy jn ą drogą kroczyły chce. O ty le je s t niesłuszna. I dobrze sobie robi z t ą n ie słusznością. Ale słuszności też pożąda. Bo słuszność n ie je s t zła. Życiowo. Słuszna jej m etoda. Jedynie. I ona to podkreśla, żeby w ie dzieli. Słuszna m etoda n a w e t niesłuszność przerobi w słuszność. T ak uważa. Inni różnie. I to ją boli. Chciałaby w yjątkow ości słuszn o -nie- słusznej. K łopot z ty m jednak. K ry ty k S. zaznaczył, że się rozw ija. Ona. Bo i praw da. A le z tą słuszną niesłusznością to jej nie w ychodzi. U nas m ało w ty m gustu ją. Słusznych się uznaje. Do czasu. N iesłusz nych n a w e t z pow ażaniem tra k tu je się. Niekiedy. A słu szno -nie- słusznych po uszach. Bo n i to ni sio. Ja k b y św ider jaki. A ja k n ie po uszach to p rzy g an ą i w ytykiem . Albo b ędą słuszni albo niesłuszni. Ale niesłuszny z tak ieg o słuszno-niesłusznego ju ż jak b y gorszego gatunku. Nie m a p ow ażania ja k niesłuszny od razu. Na niego p rz y w ołania do porząd ku i odpory idą. To on coraz dalej od słuszności. I już z niego ty lk o b u lio n niesłuszności. A ni się obejrzy. W tedy jego dobre sobie bycie je s t naruszone. Bo dobroci słuszności zna. I ceni. A one już hen. Z aczyn ają się w tedy n asłu chiw an ia i w słuchiw an ia
się. W sytuację. A sy tu a c ja m a rację. To o P. zauw ażyła Wa. A Le. że te ciem ności podziem ne coś ta k ie a n i ciem ne a n i jasne. Z w ysile n ia jak b y pow stały. Bez tra f u celnego. Gdzieś obok. I gorączka jej m ało gorąca. Z im na może naw et. A le nie lodow ata. P odstudzona p rę dzej. Gorącość ze stronniczości się bierze. A stronniczości tu brak. W ielu św iętych czci i oni w niej zam iast niej m ówią. Niby chórem zgodnym, czyli nijako. M arks z D iltejem , a ten z F ro jdem po p iera nym From em i dopraw ionym Desadem. G rupow o rec y tu ją . I o nich Czewapczici doniośle coś pow iada. O k tó ry m znów R iker. A o nim B onżur n iejak i z Sorbony. System w y m yślił rew olucji. Dla goszy- stów . Sam olot porw ał. A n a w e t dwa. H egla w yssał do dna. Teraz Lukacza przysw oił. W raz z D yrdym andem n ajlepiej ze w szystkich. Z boku sw oje dośpiew ują C ym bergaj z P etry k o n im i M aruchą. I ta k jed en przez drugiego nadają. K ażdy n a sw oje kopyto. A ona ich do kupy. D odaje i ustaw ia. Że n ib y to sam o n adają. T ylko je d e n basem a in ny tenorem . Coś ja k rew elersi. C hór C zejanda wielkości dyw izji. I z tego żenienia chórkow ego podstudzenie pow staje. Duchowe. Bo m yśli niezgodę lubią. W k łó tn i ży ją n a gorąco. A n ie w przym usie uzgodnienia i przyśw iadczania sobie. P. chce żeby to za lekarstw o uważać. Tę m ieszankę szlachetną. J a k k to m a n e rw y zd a rte to go ukoi. W rzody też załagodzi. N a żołądku. A ju ż najb ard ziej bezsen ności terap ię da. Człowieka dziś cyw ilizacja uszkadza. D ostarczać m u trzeb a pomocy. To nau k i hum anistycznej zadanie. Bo w ubezpieczal- ni tło k i dopchać się tru d no . Le. ta k nie uw aża. Pow iada, że zęby go bolą od tej m ieszanki. «Chorobę m i przynosi, n ie zdrowie». Tak się użalił. Co innego Be. dorysow uje. W ty m zbiorow ym u stalan iu cha rak te ru . D obra Polka — m ów i — ale patetyczność w sobie wzdym a. Więc i komikę., Tylko że każdy jak go z nienacka zobaczyć śm ieszny aż strach. N ajbardziej ja k uw aża że n ie śm ieszny. M a się za donio słego, bo sam e w ażne rzeczy mówi. W tej doniosłości granic n ie ma. Dla niego. Bez w yniesienia się patetycznego w górę nie poradzi. I w tedy pech. W koło h a ha, hi hi itp. Też po kątach. H um or i saty ra. Bo komiczność sw oją w ypiął za dużo. I się z niej w yłączył. Ze niby go nie dotyczy. I d latego bezradny. O bśm ieją go ja k norki. Nieżyczli wie. Bo jakb y się nie w yłączył to życzliwie. Czyli lepiej. Na to w y chodzi. W ażności nie m a co drabink i podstaw iać. J a k jest to sam a w yjdzie. Tak w y jaśn iał Be. d o Le. i Wa. W sobotę. W szyscy z dala od życzliwości. J a k to u nas. A potem były następ n e dni.