WSPOMNIENIA
STUDIA
SZKICE u r
Ürtfwerj^l«! Śftgtfc;
Kelawic* t 9 0 i
Julianie Przybosiu
Wspomnienia Studia Szkice
Prace N aukow e
U niw ersytetu Ś lą sk ieg o w K atow icąch
w
U n iw e rsy te t Ś lą sk i Katowice 1 9 8 3
WSPOMNIENIA STUDIA SZKICE
pod redakcjq T ad eu sza Bujnickiego i Krystyny H eskiej-Kw aśniew icz
R e d a k t o r s e r i i : H I S T O R I A L I T E R A T U R Y I R E N E U S Z O P A C K I
R E C E N Z E N T
J A C E K L U K A S I E W I C Z
P ro je k t o k ład k i i s tro n y ty tu ło w e j H alina LERMAN
R ed ak to r M aria GÖRSKA
R e d ak to r tech n iczn y H e n ry k PIO TRO W SK I
K o rek to r
W łodzim ierz DOBRZAŃSKI
C op y rig h t (C) 1983 b y U n iw e rsy tet Śląski W szelkie p ra w a zastrzeżone
WYDAWCA
U N IW E R S Y T E T Ś L Ą S K I ul. B ankow a 14, 40-007 K atow ice
N ąk ład : 1300+38 egz. +25 n a d b . A rk . d ru k . 8,4.
A rk. w yd. 10,33. O ddano do d ru k a rn i w e w rześ
n iu 1982 r . P odpisano do d ru k u i d ru k ukończo- ISSN 0208- no w lu ty m 1983 r. p a p ie r d ru k . kl. V 80 g ISBN 83-0' 70X100.
Zam . 987/82 B-17 Cena zł 103,—
D ru k a rn ia U n iw e rsy te tu Ś ląskiego ul. 3 M aja 12, 40-096 K atow ice
6336 )-00507-2
Słowo w stępne ... 1 JALU KUREK: W spomnienie o p r z y j a c i e l u ... 9 ALFRED ŁASZOWSKI: Poezja jako w yraz stylu ż y c i a ... 22
JÖZEF DUK: Ju lia n Przyboś jako spiskowiec i żołnierz (epizody z lat gim
nazjalnych) ... 30 TADEUSZ KŁAK: „Siatka innej geografii” (o cieszyńskim okresie tw ó r
czości Ju lian a Przybosia) . ... 43 ANDRZEJ K. WASKIEWICZ: Trzy fraszki Ju lian a Przybosia (przyczynek do
sporów literackich lat pięćdziesiątych) ... 70 KRYSTYNA HESKA-KW ASNIEW ICZ: Ju lia n Przyboś jako k ry ty k literacki . 87 STANISŁAW JAW ORSKI: „N adm iar św iata” ... 103 BOGUSŁAW ŻURAKOWSKI: P roblem atyka czasu w poezji Ju lia n a P rzy
bosia ... 112 BOGDAN ZELER: W iersze kated raln e Ju lia n a P rz y b o s ia ... 121
Słow o w stępne
J
esienią 1980 roku m inęło 10 lat od śmierci Juliana Przybosia.Rocznica ta stała się okazją do zorganizowania na W ydziale Fi
lologicznym U niw ersytetu Śląskiego sesji naukow ej poświęconej życiu i twórczości poety. Prezentow any czytelnikow i tom szkiców stanowi właś
nie efek t ow ej sesji. Obecne są w nim dwa n u r ty tem atyczne. Pierw szy zw iązany jest z biografią i osobowością autora „Pióra z ognia”, drugi ma charakter interpretacyjny. Oba odkryw ają nowe pola badawcze tak w ż y ciu, jak i w pisarstwie Juliana Przybosia.
W nurcie pierw szym mieszczą się przede w szystkim dwa te k sty o charakterze w spom nieniow ym : Jalu K urka i Alfreda Łaszowskiego. Esej J. K urka (choć ju ż częściowo znany czytelnikom z innych publikacji tego autora) w sposób bardzo isto tn y wprowadza do problem atyki tom u, ukazując najbardziej charakterystyczne elem enty tak bardzo złożonego zjawiska literackiego, ja kim był Julian Przyboś. Natom iast szkic A. Ła
szowskiego — to pewna suma dotychczasowych stw ierdzeń autora „Psów gończych” na tem at Przybosia. Dodajmy, że obie publikacje w yszły spod pióra ludzi, któ rzy Przybosia blisko znali, na których życiu i pisarstwie wycisnął on niezatarte piętno. I fa k t ten też ma swą wagę.
Z biografią — choć ju ż w in n y sposób -— związany jest także a rty
ku ł Józefa Duka o Przybosiu: żołnierzu i spiskowcu, bardzo w ażny ze w zględu na ustalenie now ych fa k tó w z okresu w czesnej młodości poety.
Także rozprawa Tadeusza K łaka „Siatka innej geografii”, dotycząca cieszyńskiego okresu Przybosia, mocno osadzona jest w realiach biogra
ficznych. W reszcie A ndrzej K. W aśkiewicz, analizując trzy nieznane fraszki poety, przyw ołuje ko n tekst p o lityki kultu ra ln ej lat pięćdziesią
tych i poszerza istniejący stan badań na tem at okresu, o k tó ry m w iem y stosunkowo mało.
W drugim nurcie te m a tyczn ym mieszczą się a rtyku ły: Stanisława Jaworskiego o opozycji nadm iaru i braku w poezji Przybosia, Bogdana Zelera o cyklach katedralnych, Bogusława Zurakowskiego o czasie w wierszach autora „Równania serca” oraz K r y s ty n y H eskiej-K w aśnie- wicz — o Przybosiu jako k r y ty k u literackim .
Dziesięć lat, które m inęły od śmierci poety — to ju ż miara czasu w eryfikująca dla twórcy. Szkice zebrane w niniejszym tom ie stanowią z pewnością próbę takiej w eryfikacji, a zarazem dowodnie potwierdzają, że ten klasyczniejący ju ż poeta wciąż stanowi dla badaczy inspirującą za
gadkę i jako osobowość twórcza, i jako autor wierszy, i jako anim ator życia literackiego. W szystkie zebrane tu te k sty są dowodem na to, jak w iele jeszcze m ożna o Przybosiu nowego napisać, a także ukazują, że p i
sać o ty m w ielkim poecie to zarazem ukazyw ać czas, w k tó ry m żył i tw o
rzył jeden z n ajw yb itniejszych twórców polskich dwudziestego wieku.
J a l u K u re k
W spom nienie o przyjacielu
Т
ак — spotkałem się z nim na U niw ersytecie Jagiellońskim w Krakowie. Ale z nazwiskiem Przyboś zetknąłem się wcześniej jako uczeń 7 (przedm aturalnej) klasy w gim nazjum Nowodworskiego.Interesując się już od ław y szkolnej spraw am i poezji, dowiedziałem się, że m łody polonista Ju lian Przyboś w raz ze swym b ratem stryjecznym S te
fanem jest ruchliw ym organizatorem życia literackiego na Alma M ater, odgryw ając tam zresztą czołową rolę. P am iętam jak przez mgłę, że byłem obecny (jeszcze jako gim nazjalista) na p aru wieczorach literackich w Sali K opernika Collegium Novum; a mieszkałem u stóp te j sali naprzeciw jej okien, a dwa p iętra niżej przy ulicy Jagiellońskiej 20 na parterze; w le- cie przy otw artych oknach mogłem słuchać im prezy literackiej, nie w y
chodząc z mieszkania.
W roku następnym — było to chyba na wiosnę, przed zdaniem m a
tu ry — poznałem Ju lian a Przybosia na Plantach, zresztą za pośrednic
tw em dziewczyny. K rytykow aliśm y wspólnie „Ponow ę”, pismo literackie o m ętnych tendencjach, rzekłoby się dziś: chłopomańskich: na tej p la t
formie zgadzaliśmy się całkowicie. Już m niej porozum ienia znajdowałem w związku z oceną futurystów i ich głośnych naonczas występów; by
łem po ich stronie, on natom iast potępiał w czam buł m anifesty tej grupy.
Ju lia n w tym że roku debiutow ał na łam ach „Skam andra” wierszem Cieśle, k tó ry zrobił na mnie duże w rażenie. Zresztą w tym czasie i ja zamieszczałem wierszowane płody na łam ach pism warszawskich, tyle że o m niej znanych szyldach („Czyn”, „Młody Robotnik”, „Twórczość Mło
dej Polski”).
W krótce Ju lian Przyboś ginie mi z oczu, podejm ując pracę nauczy
cielską w gim nazjum (chyba w Sokalu), a ja także wyjeżdżam z rodzin-
nego m iasta na u n iw ersytet w Neapolu, choć odwiedzam K raków paro
krotnie. K iedy wróciłem tu na stałe, już wyszedł z d ru k u debiutancki tomilk Ju lian a Śru b y nakładem krakow skiej „Zw rotnicy”. W łaśnie Peiper w ystartow ał w spaniale spod W awelu pierw szą (sześcionumerową) serią tego czasopisma mającego odegrać doniosłą rolę w środowiskach poetyc
kich całego kraju . W tym samym roku (1925) ukazuje się mój książkowy debiut poetycki Upały, tyle że przygotow any w W arszawie i w ydany nakładem A lm anachu Nowej Sztuki.
Tak więc zadebiutow ałem równocześnie z Julianem i odtąd datują się dzieje naszej długoletniej przyjaźni. W K rakow ie — zaraz po stażu neapolitańskim — zbliżyłem się osobiście do P eipera i do futurystów , których szef „Zw rotnicy” hołubił wówczas na swoich łamach. Mieszkał o kilka domów dalej ode mnie, przy tej samej ulicy. Przyboś zachowywał ciągle krytyczny pogląd na futurystów , zachował go do końca. Specjal
nie nie znosił B runona Jasieńskiego, nazyw ał go bufonem, aroganckim dekadentem , odnosił to zarówno do jego sposobu bycia, jak i do jego po
ezji. Mój stosunek do najw ybitniejszego poety polskiego futuryzm u był inny, może dlatego, że znałem go osobiście, wiedziałem, jaka jest jego n a tu ra a jaka maska, Ju lian zaś nie znał go osobiście.
W idywałem się teraz z przyjacielem rzadko, jako że orał nauczyciel
sko poza Krakowem: tym razem praktykow ał w Chrzanowie, skąd nas
tępnie przeniósł się do Cieszyna, gdzie odwiedzałem go kilkakrotnie, a i on stam tąd również zaglądał do K rakowa. M ieliśmy już ustalone zda
nie co do wspólnego fro n tu poezji now atorskiej. W tym roku chyba •—
roku mojego i Julianowego debiutu (1925) ustala się krąg moich przyjaźni poetyckich: Peiper, Przyboś, Brzękowski.
N iemal w prost z gim nazjum w depnąłem do dziennikarstw a. Rozpo
cząłem pracę w redakcji „Głosu N arodu”; dziennik ten był organem chrześcijańskiej dem okracji, z któ rą światopoglądowo nic m nie nie łą
czyło. Zaangażował m nie tam szef tej gazety, Jan M atyasik, żarliw y en
tu zjasta poezji nowoczesnej, niedoceniony publicysta wielkiego form atu.
Uczynił m nie redaktorem działu literackiego' i recenzentem filmowym dziennika. Nieraz Ju lian w ypom inał m i gorzko tę posadę.
— Uważam, że szkodzi ci ta kruchta jako awangardziście.
Często nazyw ał z przekąsem „zakrystią” skrom ny budyneczek przy ulicy świętego Krzyża, zapom inając jak gdyby, że w tej zakrystii druko
wałem pierwsze jego wiersze. W krótce m iał się przekonać do poziomu literackiego te j gazety, któ rą „Zw rotnica” nazw ała „najczulszym lite
racko dziennikiem polskim ”. To nie byle jaka pochw ała i nie z byle jakich ust.
Nie zapomnę epizodu z roku 1925. Podczas jednej z w izyt u mnie w redakcji Przyboś dowiedział się ze świeżego serw isu prasowego Pols-
kiej Agencji Telegraficznej PAT o śm ierci Reym onta. Dodać wypada, że Żerom ski i Reym ont zm arli tego samego roku jakoś w niew ielkim od
stępie czasu. Ju lian odprowadzał m nie z redakcji do domu i po drodze omawialiśm y zgon lau re a ta Nobla. W pew nym momencie — pam iętam dokładnie, było to na wysokości ulicy M ikołajskiej — przyjaciel odzywa się ze śm iertelną powagą:
— Słuchaj, chw ila jest doniosła. U były dwie wielkie kolum ny lite
ra tu ry polskiej. N ajw yższy czas, abyśm y skupili się w sobie i dali z siebie w ybitne dzieła, n a k tó re czeka społeczeństwo.
W ysłuchałem tego z przejęciem i zrozum iałem dosłownie jako apel, abyśm y we dw ójkę poprzez genialne dzieła (mieliśmy 21 i 24 lata) objęli dwa czołowe stanow iska w literaturze, osierocone przez zgon znako
m itych pisarzy. Do dziś dnia nie mogę rozszyfrować tego, czy to było wyrzeczone poważnie, z uniesieniem (ambicje dw udziestolatków nie m ają przecież granic i tak powinno być) czy też tkw ił w ty m odcień żartu.
A Przyboś naw et dowcipy mówił z uroczystą miną, jako że powaga sta
nowiła nieodłączny strój jego oblicza. I raczej nie był skłonny do żartów.
„Jest nas tak mało — rozum iejących się, że każda wiadomość o któ
rym ś ze znajom ych i przyjaciół ożywia mnie i cieszy” — tak w ita mnie Przyboś listem z grudnia 1929 roku, dowiedziawszy się, że odwaliłem półtoraroczną służbę wojskową; świeżo upieczony podporucznik artylerii.
Był to mom ent literacko ważny, kiedy po 6 num erze „Zw rotnicy” stano
wiącym ostateczny rozrachunek i bilans fu turyzm u P eiper postanowił kontynuow ać pismo w składzie odmłodzonym, m iał to już być dosłownie organ aw angardy. Na łam ach „Zw rotnicy” pojaw iają się nasze utw ory, a Przyboś w ysuw a się bezspornie na czoło naszej trójki. W ystartow ał pod dobrą gwiazdą, w zbudzając z m iejsca uznanie dla swej wybitności.
Całą swą istotą był nakierow any ku poezji, obsesyjnie opętany poezją.
K onstruow ał ją świadomie na praw ach odrębnego, odkrywczego widze
nia, m iał w yobraźnię ruchow o-przestrzenną, stąd może pochodziło silne jego zaangażowanie w spraw y nowoczesnej plastyki.
J a k m i się wówczas przedstaw iał Przyboś? Urodzony w podrzeszo- wskiej wsi, zgoła nie przypom inał w yglądem wiejskiego młodzieńca. Syl
w etkę m iał zawsze w yprostowaną, sztywną, ucieleśnienie mózgowca, nie zmysłowca, nosiciel treści w yłącznie intelektualnych, całkowite przeci
wieństw o m ojej n a tu ry bezpośredniej, spontanicznej, poddanej żywio
łowi. Mówiłem o nim: kiedy je zupę, podnosi łyżkę do ust takim gestem, jak gdyby czynił zaszczyt zupie, że raczy ją konsumować. Wolno m i było docinać m u jako przyjacielowi: „Nosisz się jakbyś kij połknął”. In ni nie bez k rzty złośliwości określali go jako olimpijczyka, k tó ry w ygląda jak w łasny pom nik na cokole. Istotnie — poprzez obsesję młodego w ieku związaną m iędzy innym i z kom pleksem niedużej, szczupłej, drobnej, deli
katnej, jakby filigranow ej figury — w ykształcił w sobie (prawem kom
pensacji) przedwczesną powagę, silną dyscyplinę duchowną, którą mógł imponować literackiem u środowisku (w którym nie b rak u je mięczaków).
Stąd pochodził ostry n erw polemiczny, dojrzałość przem yśleń, gw ałtowna paradoksalność sądów, słabo lub celowo przytłum ione poczucie hum oru.
Raz powziął urazę do Broniewskiego, kiedy ten (było to już w Polsce Ludowej) przy spotkaniu na ulicy w K rakow ie pow itał go radośnie: „Co słychać, panie J a lu ”? O dparł ze śm iertelną powagą, godną dyrektora Bib
lioteki Jagiellońskiej: „Nazywam się Ju lian P rzyboś”. Znam ten epizod z obu przeciw staw nych relacji. Ktoś inny uśm iechnąłby się z powodu tej zabawnej, przypadkow ej gaffy warszawskiego poety (kto wie czy nie bę
dącego w stanie ducha cokolwiek zmierzwionym). No cóż — pomyłka była zgoła możliwa. Obaj z Julianem byliśm y -— zwłaszcza dla Broniew
skiego — krakow ianam i, aw angardzistam i i wreszcie m ikrusam i. Ale J u liana nie stać było na zbagatelizowanie epizodu, jak gdyby dostrzegał v/ nim zam ysł zlekceważenia go. Nie to go zabolało, że pomieniano go z K urkiem , ale że nie dostrzeżono Ju lian a Przybosia. A przecież od po
czątku jako niezaprzeczony ta len t cieszył się dużym, w yjątkow ym uzna
niem naw et u przysięgłych wrogów aw angardy.
Zgoła chłopięcy w ygląd pasował późniejszego profesora Przybosia niem al na własnego jego ucznia. M atka m oja zw ierzała m i się z troskli
wością po obiedzie: „Dlaczego on taki drobiażdżek? Ileż on może zjeść?
Dlaczego tak mało zjadł, czy może m u nie sm akow ało”? To było dla niej ważne, góralki z Naprawy: żeby nasz gość sobie podjadł.
Opowiadano m i w kręgu najbliższych świadków, iż pewnego razu podczas dużej pauzy w gim nazjum cieszyńskim Przyboś spraw ow ał obo
wiązkowy dyżur na korytarzu. Chłopcy grali w szmacianą piłkę i kiedy pedagog celem interw encji w kroczył w gromadę rozwrzeszczanych gim
nazjalistów, padł ofiarą ogólnej szamotaniny, ponieważ w tłoku wzięto go za kolegę klasowego. Oberwał przy tym niejednego szturchańca. Tym komicznym epizodem nie nadszarpnął jednak au to ry tetu wychowawcy, ponieważ cieszył się nim w znacznym stopniu w całej szkole. Jako polo
nista w yw ierał na niektórych uczniów duży w pływ inspiratorski. Oto list młodego Zdzisława Nardellego do m nie z tego okresu:
Jestem uczniem prof. Przybosia i w tajem nicy przed nim posyłam Szanow nem u M istrzow i m oje prace z prośbą o ocenę. Razem z Fredem Łaszow skim (który do tej sam ej klasy uczęszcza, co ja) tw o rzym y włos awangardy w gim nazjum , jes
teśm y zwalczani przez kolegów, a popierani oczywiście przez prof. Przybosia. Z dzi
sław Nardelli. Proszę nie wspom inać prof. Przybosiowi o m nie.
Drugi wielbiciel aw angardy z Cieszyna, A lfred Łaszowski przysyła mi swoje wiersze pod pseudonim em F red G erard z obawy przed surow ym
profesorem. Zresztą uczniam i Ju lian a w Cieszynie byli między innym i K ornel Filipowicz (pisarz) i Ja n Szczepański (socjolog). W belferce cie
szyńskiego polonisty odgryw ała zapewne w ielką rolę niepowszednia swada i urokliw y sty l w ykładu, to co później fascynowało czytelników i słuchaczy: słownictwo śmiałe, celne, świeże, proste a odkrywcze.
Ju ż wtedy, po zam ilknięciu „Zw rotnicy” m yśleliśm y o założeniu własnego pisma literackiego, które by skupiło w szystkich nowatorów od Witkacego po Czechowicza. W korespondencji dokonujem y między sobą analiz w ew nętrznych i recenzji. Oto próbka sam okrytyki w liście Ju lian a z Gwoźnicy (1931):
M oje „Oburącz” to jednak nieśw iadom y faszyzm, syn d yka listyczn y (ma rację W ygodzki), a Tw oja „Pieśń o Halinie” prowadzić Cię w inna ko nsekw entnie do proletariatu. O bydw aj zresztą z proletariatu w yszliśm y. Sprawa ta — w idzisz — jest trudna i m oże się pism o o nią rozbić, zw ażyw szy, że B rzęk to m ieszcza
n in z ducha.
Na razie jednak pozostaje konieczność publikow ania gdzie się da.
Taktykę naszych w ystąpień konsultow aliśm y nieraz wspólnie. Oto co mi radzi Julian:
Pytasz, czy gw ałtow ny atak na Skam andra w skazany? Naturalnie, w szystkie fo rm y ataku są potrzebne. Targają nas po pism ach za now inkarstw o, za niezrozu- miałość, za nieprzejednany ton polem ik, nie m a ja k i gdzie opędzić się przed ata
kam i. Donosi m i przyjaciel: W „M iesięczniku Literackim ” napadł .na Ciebie ordy
narnie Wat. Może poślesz sprostowanie. Chociaż —- ton napaści nie pozwala na odpowiedź tam właśne.
W roku 1931 rozpoczęliśmy nareszcie w ydaw anie „Linii”. Koledzy pow ierzyli m i redagow anie tego pisma, które miało kontynuow ać wysiłki now atorskiej grupy krakow skiej na podłożu uprzednich doświadczeń
„zwrotnicowych” , Trzon pisma stanow iła tró jk a (Przyboś, Brzękowski, K urek), choć patronow ał nam niew ątpliw ie duch Peipera. W ciągu dwóch lat wyszło zaledwie pięć zeszytów „Linii”, ale o dużym ciężarze gatun
kowym. W tym okresie Ju lian w ykazał podziwu godną troskę o pismo, zasypując m nie żarliw ą korespondencją uw ięziony na belferskiej po
sadzie w Cieszynie. Na przykład: „Kochany! Pisał m i Peiper, że rozm awiał z Tobą kilka godzin na tem at publikacji” — donosi m i w liście.
Istotnie P eiper rozm awiał ze m ną długo, lecz nic z tego nie wychodziło.
Miałem do spółki z nim napisać arty k u ł syntetyczny do planowanego pisma. W edług określenia przyjaciela P eiper „kluczył”. Główny ciężar w „Linii” położyliśmy na „N oty” — krótkie, ostre, lapidarne ostrzeli
w anie frontu. Chwali m nie za nie Julian. „Noty, noty to g ru n t” — pow
tarza w korespondencji. „Liczę n a Twój geniusz notow y” — przypom ina
przed złożeniem do d ruku nowego num eru pisma. Innym razem nadcho
dzi monit:
D rukuj więc, kochany Jalu, rączo. M aterial zebrany i sam go najlepiej zm on
tujesz. Chodzi m i jednak o korektę, zw łaszcza m oich poematów, przyślij, natych
m iast odeślę. A Podsadeckiego capnij, niech graficznie ułoży i drab jeden zapłaci.
O św ięta naiwności cieszyńskiego belfra! Od młodego m alarza żądać pieniędzy! Chodziło o wy drapanie udziału pieniężnego ze strony ludzi najbliżej związanych z pismem; w ydaw aliśm y je przecież za w łasne pie
niądze.
Zresztą i prof. Przybosia trap iła podobna choroba- Oto pocztówka:
N iestety w sobotę najbliższą z braku forsy nie mogę przyjechać.
Albo innym razem:
Ja nie mogę dać w ięcej n iż 30 zł, ponieważ ściągnięto m i z poborów po 130 zł miesięcznie. Chciałbym więc, żeby ty m razem nieco m nie odciążyć. Zaproś Peipera,
Czuchnowskiego, m oże Czechowicza, ja napiszę do Strzem ińskiego.
Ale cóż — aw angardziści m ieli pełno pomysłów, wiele zapału, za to znacznie m niej pieniędzy. D o ‘num eru 4 radzi mi Ju lian uporczywie:
... wciągnąć Peipera, m oże Chwistka, Kołaczkowskiego, Czechowicza, Sobeskiego, Strzem ińskiego itp. Dalej należy szukać źródeł w ydaw niczych, jakiego mecenasa lub subw encji, bo bez tego nie w ytrzym am y.
Owszem, pisałem do Świętego M agistratu m. K rakow a o subwencję, ale m i odmówiono, miano nas za bolszewików.
A przyjaciel bom barduje m nie ustawicznie znad Olzy o egzekwo
w anie pieniędzy od współpracowników, sugerując ciągle nowe nazwiska.
W ażną jest rzeczą — pisze — żeby i C zuchnowski regularnie spłacał po 50 zł miesięcznie. Jego obiecanki, że od razu w ybuli ile trzeba, nie są przekonywające.
Co innego Peiper — kapitalista.
Domaga się ciągle obecności Peipera, nie czując jednoznacznej sy
tuacji, jaka się w ytw orzyła na miejscu. A utor „Tędy” znajdował się w impasie, niemożliwością było wydostać coś od niego, zawsze był pod tym względem pryncypialny i nieustępliwy. J a k gdyby uznał, że jego rola skończyła się na łam ach „zwrotnicowych” przed laty.
Jeszcze jeden doping listowy:
Czy Czuchnowskiego i Elinównę pompujesz? P ow inni dać choć po 50 złotków.
Zwłaszcza ta Elin, która sw oim i bezbarw nym i w ierszam i psuje „Linię”. K tóż Ci wepchnął tę babinę? Pew nie Peiper.
Nie, nie Peiper. Elinów ny z W arszaw y nie znałem osobiście, nie w i
działem jej nigdy na oczy, łączyła nas jedynie korespondencja. H istoria naszych finansow ych tarapató w oddaje w jakiś sposób atm osferę po
święcenia i wyrzeczeń ze strony ludzi związanych z „Linią”. Koszty d ru ku opłacaliśm y wspólnie wszyscy trzej, choć udziały nasze nie były roz
łożone proporcjonalnie. Przyboś wpłacił 11 proc. ogólnych kosztów, Brzę- kowski — trochę więcej, reszta przypadła na m nie (75 proc.); już w tedy byłem redaktorem w „Ikacu”, stałem dobrze finansowo.
Z wiosną 1932 roku zawiadamia m nie Ju lia n o swoich kłopotach m a
terialny ch w takim stylu:
Jestem zupełnie bez pieniędzy, żyję na kredyt, nie mogę dać na „Linię” ani złotówki.
Tak pisze Przyboś, k tó ry w iernie jak anioł-stróż dodawał mi ducha z Cieszyna, walcząc dzielnie o zaplecze finansow e dla pisma. Toteż w świetle takich szczegółów „od strony kuchni” popatrzyć należy na
„Linię” nie tylko jako owoc duchowej tw órczej pasji, ale także jako na dzieło wspólnego w ysiłku połączonego z poświęceniem i w yrzecze
niami. Dziecko, którem u daliśm y życie, nie tylko ogrzewaliśm y żarem własnego w nętrza, karm iliśm y je złotówkami zarabianym i z trudem przez młodych, początkujących poetów.
W roku 1933 przestaje wychodzić „Linia”. Pismo traci periodycz- ność, obaj przyjaciele m ieszkają poza Krakowem, stąd trudności w szyb
kim kontakcie. Przyboś ożenił się i tu łał nadal po gim nazjalnych posa
dach, Brzękowski osiada na stałe we F rancji. Tak więc każdy z nas od
chodził od wspólnej platform y, zstępując w głąb w łasnych osobistych doświadczeń; okrzepliśmy, niepotrzebne już nam było pismo dzy grupa.
W archiw um „Linii”, które przekazałem przed la ty Bibliotece In sty tu tu Badań Literackich w W arszawie (przy Polskiej A kadem ii Nauk) znaj
duje się bogata korespondencja Ju lian a Przybosia do m nie z okresu re dagowania tego pisma — świadectwo jego głębokiej pasji i zaangażo
w ania w spraw y „Linii”.
Na dw a lata przed ostatnią w ojną Ju lia n w yjechał do F rancji jako stypendysta literacki. Miałem się z nim spotkać ponownie w okolicznoś
ciach noszących posmak tragizm u. Oto po w yczerpującej pieszej w ęd
rówce z K rakow a do Chełma w pam iętnym w rześniu 1939 dotarłem do Lwowa z grupą literatów z W arszawy (W. Wasilewska, T. Hollender, S. K. Gacki, S. W asylewski, W. Czereśniewski i inni). Przechodzę lwow
ską ulicą zatłoczoną tłum em uciekinierów z całej Polski i słyszę z ulicz
nych głośników nadaw ane w łaśnie przez radio fragm enty z m ojej po
wieści Grypa szaleje w Naprawie. W ty m momencie spostrzegam idą
cego naprzeciw m nie Ju lian a Przybosia. I jego z a g n a ł'd o tego m iasta w ojenny los. Można sobie wyobrazić uczucie załamanego uchodźcy, po
zbawionego ojczyzny, ściganego w łasnym i gorzkimi słowami. Tak oto pi
sarz płaci cenę swoich słów.
— Nie mogę iść za granicę — oświadcza przyjaciel. — Do wojska nie pójdę, nie m am zdrowia, odwojowałem już jedną wojnę, pozostaję tu taj. Zostań i ty.
Odłączyłem się od m ojej grupy, k tórej udało się przejść przez g ra
nicę i wydostać na zachód, zarejestrow ałem się w organizacji literackiej.
Chlubię się tym, że w pierw szych miesiącach pobytu w łaśnie wespół z Julianem Przybosiem przedsięwziąłem kilka odważnych interw encji w spraw ie ochrony żywiołu polskiego przed masowymi wywózkami w głąb Związku Radzieckiego oraz w spraw ie ochrony k u ltu ry polskiej przed szkodliwymi akcjam i władz. Jeśli te interw encje naw et były bez
skuteczne, to jednak świadczą dobrze o godności pisarza polskiego. K ie
dy z uw agi na stan zdrowia zam ieniłem Lwów na huculską miejscowość Mikuliczyn nad P ru tem , urw ał się mój k ontakt z Julianem , k tóry pod
jął pracę w lwowskim Ossolineum. A z chwilą w targnięcia w ojsk hitle
row skich do Lwowa straciłem wszelką wiadomość o Przybosiu, sam ogar
nięty na Huculszczyźnie przez arm ię węgierską.
Miałem dopiero zetknąć się z przyjacielem wiosną 1945 roku w K ra
kowie, dokąd wróciłem po p aruletniej w ojennej tułaczce. Tu już zasta
łem krzepnący ruch literacki, połowa naszego piśm iennictw a (a może więcej) tłoczyła się pod Wawelem. P rzyjaciel aw ansow any na prezesa Związku Literatów Polskich pracow ał w redakcji „O drodzenia”, posło
w ał do K onstytuanty, niebawem zaś w yjechał do Szw ajcarii na stano
wisko posła PRL w Bernie. Z tego okresu przypom inam sobie krakow ską rozmowę, którą w m ojej obecności odbył Ju lia n z ówczesnym m i
nistrem spraw zagranicznych Modzelewskim. M arzeniem Przybosia była Italia, zachwycał się tym krajem , jego historią, sztuką, krajobrazem , pragnął otrzym ać nom inację na am basadora w Rzymie, przy czym upa
trzył sobie m nie ak u rat na tow arzysza w charakterze attache k u ltu raln e
go z uw agi na m oją znajomość języka włoskiego. Modzelewski, bardzo nam życzliwy i sympatyczny, zrobił dyplom atyczny unik, obiecał wszcząć starania, ale nic z .tego nie wyszło i w rezultacie Przyboś zakotwiczył się w Bernie szwajcarskim.
Julianow i zawdzięczam dw a ważne posunięcia życiowe. K iedy w mło
dości kierow nicy moich studiów uniw ersyteckich (Ignacy Chrzanowski i W ładysław Folkierski) doradzali m i karierę naukow ą, obiecując naw et poniejakie protekcje w uzyskaniu stopnia doktorskiego — on za pomocą dwóch lapidarnych zdań w ybił m i skutecznie tę am bicję z głowy.
— Człowieku, pomyśl jak by to wyglądało na, wizytówce: dr Jalu Kurek! Na m yśl o tym sam brzuch w strząsa mi się drgaw kam i śmiechu.
Posłuchałem go; może ku szkodzie literatu ry , ale z w yraźną ko
rzyścią dla nauki. Dzięki niem u podjąłem też ostateczną decyzję zerw a
nia ze starokaw alerstw em . Może i dozbrajałem się do tej chwili, ale czyniłem to w tem pie podejrzanie opieszałym. Aż tu, przyjaciel, stary żonkoś, zagrzmiał przekonywająco:
— S tary m otylu, jak długo jeszcze tego polatyw ania z kw iatka na kw iatek? Jak ty możesz być pisarzem i to powieściopisarzem nie bę
dąc mężem ani ojcem! Czy ci nie w styd? To tak jak gdybyś pisał o mo
rzu nie znając jego dna. Dopiero kiedy wkorzenisz się w ziemię, w ży
cie, będziesz stam tąd czerpał soki, w tedy możesz powiedzieć o sobie, że jesteś pełnym , całym człowiekiem, a więc i pełnym , całym pisarzem. Na razie ślizgasz się po powierzchni. Zejdź głębiej.
Zszedłem. Nie żałuję. Tak więc Ju lia n Przyboś m nie wysw atał. Ja zaś z kolei — jak gdyby w rew anżu — udzieliłem m u dwóch rad, choć może nie m iały one dlań takiego znaczenia, jak to było w moim przy
padku. Namówiłem Julian a do pisania i drukow ania prozy, między inny
mi w ydania książki o Mickiewiczu. K iedy mianowicie skarżył się na niskie zarobki, bo z poezji tru d no wyżyć, powiedziałem mu:
— Słuchaj, przecież ty masz doskonałą prozę. Pisz prozą i pu
blikuj.
D rugiej rady udzieliłem mu, kiedy powrócił w roku 1951 ze Szw aj
carii do kraju. P y ta ł mnie, jakie zajęcie, jaka posada byłaby moim zda
niem dla niego najodpowiedniejsza. Z m iejsca nam ówiłem go do starania się o stanowisko dyrektora Biblioteki Jagiellońskiej.
— Jako dyrektor nic nie robisz, zawiadujesz, kierujesz, pracują za ciebie inni. A ty obcujesz na co dzień z najw iększym i um ysłam i w h i
storii świata. Czy może być piękniejsza posada dla pisarza? Siedzieć w bibliotece, w samotności, w ciszy, być otoczonym książkami. Bierz bibliotekę, nie p y taj się.
Nie pytał więcej, wziął, posłuchał mnie. Nie wiem co praw da, czy pracownicy Jagiellonki są m i wdzięczni za radę udzieloną przyjacielowi, który dyrektorow ał im przez cztery lata.
Zachodził do m nie często na kawę. Mieszkam przy tej samej Alei Mickiewicza, co Biblioteka. Był w nastroju rozdarcia, w ażyły się losy jego małżeństwa, tęsknił do spokoju, do ciszy. W net przeniósł się do W arszawy, gdzie ożenił się powtórnie. D orastały jego dwie córki z pierw szego m ałżeństw a, doczekał się także córeczki od drugiej żony. W idzia
łem, czułem, iż przeżywa renesans twórczy, w ystarczy na dowód tego przeglądnąć pisma literackie z tego okresu.
1 O J u l i a n i e P r z y b o s i u
We współżyciu ze środowiskiem pisarskim — w skutek apodyktycz- ności sądów był raczej niełatw y, nieprzejednany, zapatrzony w (impo
nujący zresztą) model własnego widzenia. W tym przypom inał nieco P ei
pera: tyleż znakomity, co niepopularny i trudny. Jak każda w ybitna in dywidualność twórcza m iał w łasny słownik, toteż był natychm iast roz
poznawalny. N atu ra jego była w yraźnie poddana ciągom racjonalistycz
nym. Takiego poety można naw et nie kochać, ale musi się go słuchać, zdjąwszy przed nim czapkę z uszanowaniem. Zresztą sami poeci byli i są pod urokiem Przybosiowych wierszy, naw et ci w yznający odm ien
ne konwencje. Jed n ak masowego rezonansu w społeczeństwie poezja ta nie mogła wzbudzić z uw agi na wysokie wymagania, jakie autor sta
wia czytelnikom.
— Niech trochę popracują — powiadał — poezja to praca um ysło
wa, a nie legum ina po obiedzie.
W ostatnich latach obrastał w w aw rzyn, poruszał się jak gdyby w aurze dostojeństwa, choć najbardziej charakterystycznym i cechami je
go wypowiedzi pozostawały nadal pasja, deklaratyw ny wigor, polemika, bezkompromisowość. Przem aw ia już jednak jak dyplom owany praw o
dawca literackich gustów, e x cathedra, zdając sobie sprawę z wagi w y
stąpienia. Pow tarzam : chociaż jako poeta m iał jednoznacznie wysoką rangę w kręgach środowiska, to jako krytyk, głosiciel norm estetycz
nych, oskarżany był nieraz o jednostronność, autorytatyw ne niepoham o
wanie, zaskakujące gusty, niespraw iedliw e potępienia. Tak, grzeszył nie
tolerancją. Ale taka była n atu ra jego wyobraźni, że nie przyjm ow ał do wiadomości, nie aprobował form atów innych, odrzucał je wręcz.
Obsesją jego późnego w ieku staje się wieś rodzinna i m atka. Z dumą i radością pojechał do stolicy województwa odebrać odznaczenie za za
sługi dla ziemi rzeszowskiej. Pow iadam iał mnie:
— Widzisz, w Rzeszowie pow stała grupa literacka „Gwoźnica”. To satysfakcja dla pisarza. Ja k ty wyglądasz ze swoją Naprawą?
Broniłem się.
— Tak, ale Naprawa przeorała głęboko świadomość społeczeństwa, a tw oja „Gwoźnica” reprezentuje jedynie wpływ form alny na środowisko literackie; to różnica. Moje am bicje były inne. J a zatargałem sumieniem społecznym, ty — zapłodniłeś sztukę. Działamy na innych kondygnac
jach.
Jego próby poetyckie naw rotu ku źródłom ludowości ujaw nione w niektórych stru k tu rach stylistycznych (podobnie zresztą jak i leksy
kalne gierki wierszyków „dziecięcych”) w ydały m i się niezbyt dopaso
wane do jego poetyckiego rodowodu. M ieliśmy dw ukrotnie burzliw ą na ten tem at dyskusję i rozstaliśm y się w zajem nie przekonani. Byłem bo
wiem zdania, że n atrętn e pohukiw anie ludową nutą przy wysokospraw-
nej m achinie poetyckiej stanow i raczej potrzebę serca, uzasadnienie m i
tu, skroplenie narastającej nostalgii a nie natu raln ą konsekwencję tw ór
czego w arsztatu. Może mścił się tu jego racjonalizm nie uznający p ry n cypialnie przyrody? Przyboś nienawidził gór, bał się ich, pewnie dlatego, że czuł się tam bezbronny, czyli słaby; a traktow ał swoją postawę w łaśnie jako przejaw siły, postępu, nowoczesności. K iedy mówiłem o h u manizmie, zarzucał m i sentym entalizm , zapóźnienie. T atry uznaw ał ty l
ko jako gołe widzenie, jako nastyrm ane przepaście, wywrócone do góry dnem, jako brzydkie strup y na powierzchni ziemi. Odrzucał sm utek i rozpacz jako zabobon, a przecież na tej inspiracji w yrastały całe lite
ra tu ry i filozofie. Popełniał pomyłki, m iotał się w niekonsekwencjach, podnosił swoje kontrow ersyjne poglądy do rangi estetycznych kanonów;
inaczej nie byłby poetą.
Ten odzywający się coraz intensyw niej ciąg ku nucie ludowej, ku źródłu, tak zdawałoby się daleki od jego stru kturalnego modelu poetyc
kiego — w ydaje m i się zrozumiały. Ktoś, kto dopływa do drugiego brze
gu, ogląda się wstecz poza siebie, patrząc z miłością i żalem na n aj
piękniejszy obszar wspomnień, na kołyskę, na m atkę, na dzieciństwo, na młodość, na k raj lat najpierw szych. Tu leży geneza Jabłoneczki.
Nie zapomnę rozmowy — bodaj z 1969 roku — w gm achu ZSL przy ulicy Grzybowskiej w W arszawie przy okazji jakiegoś zjazdu na tem at „spraw y wsi w litera tu rze ”. W kąciku siedzą rozpraw iając dwaj starsi panowie, jeden zafascynowany od lat N aprawą, wsią swojej m at
ki, drugi — pod w zrastającym coraz częściej ciśnieniem m itu Gwoźnicy.
— Teraz rozum iem tw oje opętanie N aprawą. W racam w łaśnie z kli
niki, z moim sercem jest niedobrze. Tylko dlaczego ty w ostatnich w ier
szach tak często mówisz o śmierci? Poezja jest atakiem , siłą, żywiołem, a nie — roztkliw ianiem się. W jej cieniu rodzi się życie, pokój, kw itnię
cie, budowa -— brzm i jeszcze dziś w moich uszach dziarskie w ybijanie ostatnich słów, tak charakterystyczne dla Juliana.
K to wie zresztą — może spełnieniem tego nostalgicznego m itu jest jego wędrówka po śm ierci do Gwoźnicy? Wyszedł z tej wsi i wrócił do niej po całym życiu. Ale jak inaczej wrócił! Syn m arnotraw ny syt chwa
ły powrócił we wsiowe obejście, z którego się począł i które wsławił.
Z Gwoźnicy do Gwoźnicy. Koło się zawarło, obieg zamknięty.
Był natu rą raczej samotniczą (chyba jak każdy z nas w głębi), choć nie uchylał się od form społecznej współpracy, traktow ał to nie tylko jako obowiązek szlachetny pisarza, także jako rodzaj higieny duchowej, aktywności, dynamizmu; przykładał dużą wagę do tych spraw. Nie cier
piał pesymizmu, należał do „pisarzy św iatła”, to znaczy był gloryfika- torem jasności w dosłownym i przenośnym tego słowa znaczeniu. Ktoś, kto go nie znał dobrze, mógł go uważać za wypranego chemicznie z uczu
ciowości. Ale on chował ją w sobie bardzo głęboko, w stydził się jej może jako słabości, może w m yśl kanonu now atorskiej poezji, która propa
gowała jako zasadę w styd uczuć. Ale awangardziści nie zwalczali w poe
zji uczucia, byłby to nonsens, piętnow ali tylko sposób, w jaki niepo
wściągliwi poeci uczucie to w yrażali. W ostatnich wierszach Przybosia co
raz częściej pojaw ia się obraz m atki (zmarłej w roku 1945), tak jak w po
przednim etapie twórczości królowała córeczka Uta, obraz wschodzące
go życia. Zresztą Gwoźnica (podobnie jak u m nie Naprawa) nie jest ni
czym innym jak synonimem m atki, to w arian t zastępczy tego, m itu.
- Oglądam pismo przyjaciela, charakterystyczne stawianie liter, k tó re potrafiłbym rozróżnić pośród stu innych rodzajów pisma; praw ie każ
da litera osobno, jakby autonomiczna, ciąg pism a równy, stanowczy, lekko pochylony w prawo. Czytam jeden z ostatnich jego listów, ten człowiek do końca życia pisał listy ręcznie, nie lubił m aszyny do pisa
nia, a w korespondencji najchętniej posługiwał się kartkam i pocztowy
mi (odkrytkami). Pisze mi Ju lia n ty m razem w liście z 1967 roku:
C zytam oto „Rzecz niepodległą” (tytu ł mojego to m iku poetyckiego — J. K.) i uderza m nie obecna w niej jaskraw a m yśl o śmierci: „Poniosą m nie ja k innych nieśli”. Ale i przedtem napisałeś sporo w ierszy o sw ojej śmierci, przedtem , kiedy byłeś chyba na szczycie swojego czasu biologicznego i w spinałeś się po górach.
Mógłbyś ten ostatni tom zatytułow ać ta k ja k wiersz, z którego cytuję: „Na pogrzeb serca”, tylko że brzmiałoby to sentym entalnie. T ak tak, drogi Jalu, starzejem y się i „um rzem y w szyscy albo prawie w szyscy”, ja k powiedział pew ien kaznodzieja w pew nej powieści, ale po co lam ent z tego powodu i self-pity? O rzeczach osta
tecznych ludziom dojrzałym wypada m ów ić spokojnie albo lepiej: m ilczeć z god
nością. Daruj te uwagi, Kochany, m oże m am do nich troszkę prawa; ja jestem przecież starszy od Ciebie. Tw ój stary kom pan Julian.
No, starszy nie starszy, co to trzy lata, cóż za różnica? P isał wiersze już na ławie gim nazjalnej, ta k jak i ja, byliśm y więc rówieśnikam i.
W grudniu 1967 donosi m i z W arszawy:
Dawno się ju ż nie w idzieliśm y i stw ierdzić naw et nie m ożem y, że się starze
jem y — na przekór kalendarzowi, nieprawdaż? — a m oże to tylko m oje okulary nieco różowe, kiedy je zakładam do czytania — a T y pew nie czytasz bez szkieł?
Tak, czytam po dziś dzień bez szkieł. Chciałbym do końca oglądać św iat gołym okiem (o ile się da). Integralny optym ista, k tó ry mnie, jak wiadomo, wysw atał, pisze m i w 1959 roku:
W inszuję Ci syna, a T w ojej Pani składam głęboki ukłon. Doczekałeś się więc tego Janosika, którego sobie zaplanowałeś zapewne ju ż bardzo dawno tem u — oby prześcignął najsław niejszych z rodu!
To piękne, coś jak w iatyk na drogę życia dla mojego dziecka.
Miał w sobie Ju lia n Przyboś zawsze am bicję tężyzny, żywotności, ile że sam był szczupły, wiotki, drobny i sercowo chory. Tym tłum aczą się częste aluzje przyjaciela — pisem ne i słowne — do m ojej zadzior- ności, tem peram entu, niespożytej góralskiej natury; to kom pensacja u ra zu. Na przekór tej dynam icznej pozie poetę coraz częściej nawiedza myśl o gnębiącej go starości. I kiedy w ostatnich latach odwiedzałem go w stolicy, skarżył się na dolegliwości sercowe, czuł się samotny i zmę
czony. Podszczypywali go z ukrycia młodzi, najmłodsi, nie otwarcie, bo oficjalnie był niepodważalny, ale jego apodyktyczne sądy przysparza
ły m u wrogów. N ieraz przechodził — jak w yznaje — Conradowską smugę cienia. Zresztą w Zapiskach bez daty jak wiadomo wywróżył so
bie śmierć. Na serce. Przewidział, przeczuł, przepowiedział. Co to znaczy umrzeć na serce? To znaczy umrzeć nagle. Czyli — w pełni życia.
Wiem o tym , że Przyboś w cichości ducha m arzył o „rządzie dusz”.
Takie m arzenie, jeśli uzasadnione, może przynosić tylko zaszczyt. Tęsk
nił do popularności w znaczeniu masowego społecznego odbioru, co nie stało się jego udziałem (z różnych powodów). Ale nie starał się o popu
larność za wszelką cenę, był na to za dumny; i za trudny. Stanow ił więc przykład poety z rasy najw ybitniejszych, bo tylko im tak a gonitwa wy
daje się godna pogardy. „Zobaczysz, sami nas jeszcze poszukają” — po
cieszał m nie w latach młodzieńczych, kiedy aw angardę atakowano, w y
śmiewano, przemilczano.
Myślę o przyjacielu. Ucałowany ongi w usta przez Muzę (co m a być dowodem wzajemności), nigdy nie został zdradzony. Ale jak trudno pi
sać ze stygm atem pocałunku boginki! Zaw istni (gdzież ich nie brak?) mruczeli: Powiela siebie raz po raz, nie wychodzi poza swój profil, rozdaje kontrow ersyjne pochw ały i nagany, sztywny, nietolerancyjny olimpijczyk. A on zdążał zwycięsko do m ety drogą budow aną przez całe życie samodzielnie i konsekw entnie przez własne, niepodrabialne w i
dzenie. Do końca żywotny, dociekliwy, pełen pasji poszukiwawczej — Ju lian zapatrzony w Eldorado poezji, w Arkadię, w ra j utracony poe
tów — czy jak to jeszcze nazwać — w Gwoźnicę, w m atkę. I z tym w szystkim wpisał się trw ale jako odnowiciel poetyckiego stylu w dzie
je współczesnej liryki polskiej, zatoczywszy krąg św ietlisty od Gwoź- nicy do Gwoźnicy.,
Alfred Łaszowski
Poezja jako w yraz stylu życia
C
zy można postawić znak rów nania pomiędzy życiem i tw órczością? P y tanie to jest wieloznaczne, więc może się okazać bezcelowe. Lub po prostu źle sformułowane? Także i dlatego, że treść w tym zdaniu zaw artą czytelnicy interpretow ać będą rozmaicie. Tak.
To praw da. Ale nam tu właśnie idzie oto, żeby ukazać tę grę różno
rodnych odcieni znaczeniowych w najściślejszym ich powiązaniu w za
jemnym.
Z doświadczenia wiemy, że każda próba odczytania dzieła sztuki w świetle biografii tw órcy okazać się może zabiegiem tryw ialnie plot
karskim i powierzchownym. Tych niebezpieczeństw w ram ach wypo
wiedzi aż tak osobistej nie da się całkowicie uniknąć. Zasadnicza jed
nak intencja tych naszych dociekań jest inna. W ynika ona z długolet
nich doświadczeń człowieka, dość daw no obracającego się w środowisku literackim . Otóż zaraz na samym w stępie powiedzieć tu trzeba, że pisa
rze, z jakim i na co dzień obcujemy, dzielą się z grubsza na dwie kate
gorie. Jedni są jak gdyby żywym uosobieniem treści swoich książek.
A drudzy nic z nimi na pozór wspólnego nie m ają. Co gorsza: w ze
staw ieniu z tym , co napisali, w ydają się rozpaczliwie przeciętni i w y
bitnie mało atrakcyjni. W odniesieniu jednak do osoby Przybosia, słyn
ne powiedzenie: „Styl to człowiek” znajduje pełne pokrycie w tym , co on z siebie zrobił. Poza nim nie znam nikogo, kto by tak konsekw ent
nie zharm onizował proces kształtow ania dzieła sztuki z am bicją bezustan
nego stw arzania i przeobrażania swej osobowości, będącej dla niego je
dynie obiektem tw órczych przekształceń. Twierdzenie, że poezja określi
ła jego sposób bycia w stopniu najwyższym z możliwych, może się tu w pierw szej chwili wydać psychologicznie nieprawdopodobne. Ale w od
powiedzi na ten zarzut w ystarczy w ty m m iejscu krótko przypom nieć, że au to r Zapisków bez daty pod tym względem nie był szczegól
nym w yjątkiem . W ystarczy bowiem prześledzić historię ewolucji postaw artystow skich, by na tle tej niezm iernie bogatej skali porównawczej ostro zdać sobie ąpraw ę z tego, że poeci w życiu codziennym nieraz zachowywali się tak, by móc uosobić „naturę i ducha” w yrażanej przez siebie epoki.
Gdy ktoś przy nas mówi o byronizm ie albo o w ybuchach tak zwa
nej egzaltacji rom antycznej, to w yobraźnia w sparta erudycją natych
m iast w yzwala w nas całą law inę emocjonalnie w niej zakodowanych skojarzeń. Dobrze wiemy, jaka to była „szkoła serca” i na czym polega
ło to „w ychowanie sentym entalne”, wywodzące się jeszcze spod znaku Now ej H eloizy Jan a Jakuba Rousseau. Ale po cóż ta k daleko sięgać?
Lord B yron dość wcześnie zorientow ał się w tym , że jego posępnie buntow niczy sposób bycia stał się w swoim czasie szalenie m odną i sno
bistycznie powielaną konw encją towarzyską.
Rom antycy wiedzieli, że pisarz, niezdolny do ukształtow ania swego profilu za życia, w samym dziele nigdy nie zdoła utrw alić swojej syl
w etki bez reszty. Przekonanie, że najpierw trzeba kim ś być, by móc pozostawić po sobie pom nik charakteru, było dla ludzi obracających się w kręgu Goethego czymś wręcz oczywistym. Toteż w tedy znacznie więcej myślało się o tym , jak nadać swej egzystencji pełnię osobistego wyrazu. Klęskę mógł ponieść każdy, kto nie potrafił uczynić sztuki ży
cia czymś nieraz stokroć w ażniejszym od książek. A rty sta w rzeczy samej nieatrakcyjny i mało pociągający dla tych co z nim obcowali, czuł się w głębi duszy kim ś upośledzonym i zdegradowanym. W ystarczy z tego pun ktu widzenia prześledzić biografie K leista, H öderlina i No- valisa, cierpiącego na wieczny niedosyt ekspresji przejaw iającej się w życiu codziennym, by treść tych uwag, od razu stała się jasna.
Ta potrzeba stw arzania nowych wzorców osobowych, zdolnych z w ielką siłą narzucić się w yobraźni społecznej — okazała się k u ltu ral
nie istotna. Wiemy, że poeci rom antyczni stylizowali swoje sylw etki czule, starannie i pieczołowicie. Z w ielu oznak sądząc, Mickiewicz dobrze wiedział, jakie pragnie wywrzeć w rażenie na tych co się z nim stykali.
Goethe — w edług słów K adena — sam siebie odgryw ał szlachetnie. A tę swoją „olim pijską” pozę przybrał zupełnie świadomie i chyba nie było w tym nic spontanicznego. On takim chciał być w oczach świata. A św iat uznał tę jego kreację za autentyczną, bo m istrz dopasował się do swego
„boskiego pierw ow zoru” bezbłędnie i naturalnie. Ta maska stała się jego drugą naturą. Goethe z biegiem czasu nieomal się z nią utożsamił. Nie ma w tym nic dziwnego, gdyż praw ie każdy z nas, na pół bezwiednie i podświadomie, urzeczywistnia w sobie jakąś (nie zawsze najlepiej
w ybraną) wizję osobowości i stara się narzucać ją swoim współczesnym w przekonaniu, że ostatecznie będzie w oczach ludzkich tym , kogo ze
chce zaprezentować swemu otoczeniu z m yślą o w yw ołaniu pożądanej reakcji społecznej.
Model poety rom antycznego dość wcześnie nabrał cech jednoznacz
nych. A mówiąc o nim, m am y tu na myśli nie tylko pew ien patetyczny sposób bycia typow y dla ludzi przejętych „kapłańską m isją sztuki” i ce
lebrujących fak t swego istnienia w sposób dla - wielu dziś na pewno śmieszny, kabotyński i anachroniczny. Ale czyż mógł się inaczej zacho
wywać wieszcz, głęboko zasłuchany w siebie, „cierpiący za m iliony” ? W tych czasach, kiedy niejako uosabiał Naród, nie mógł być samym sobą, bo nie egzystował w liczbie pojedynczej i wcale nie m iał ochoty być kimś tylko we w łasnej osobie. Ten w ielki bowiem wtajemniczony, przem aw iający do nas głosami w szystkich żywiołów i epok, jakie wysło
wił w swym dziele, przeniknięty był świadomością swojej wszechobec- ności w istnieniu. Słowacki, trw ający w stanie dumnego odosobnienia, odkrył w swym w nętrzu Króla Ducha na długo przed tym , zanim za
czął pisać (pod jego dyktando) ten swój poemat, nigdy nie skończony.
W tych postaciach wielkiego form atu bardzo trudno jest odróżnić pozę, będącą w ytw orem zwykłej ludzkiej pychy i megalomanii, od czegoś, co zdaje się być w yrazem autentycznej inspiracji twórczej. Przyboś tw ier
dził, że metafizyczna egzaltacja młodopolska była już tylko historycz
nie spóźnioną i bardzo złą im itacją postaw y rom antycznej. Nic nie było dlań bardziej drażniące i obce niż ten dekadencki, nędzny i chaotyczny try b życia wiecznie zapitych i zadłużonych, szatańsko i demonicznie pod
ekscytow anych brodaczy w czarnych piwnicach. On tej młodopolskiej m aniery nienawidził! Tym bardziej że doskonale zdaw ał sobie sprawę z przeklętej żywotności te j alkoholowej psychozy, także i dziś jeszcze wyniszczającej największe talen ty w ciągu k ilkunastu lat. Cóż z tego, że młodzi nie biją już w te n bęben wielkich słów, kpią z patosu, bufo- nady i egzaltacji i uosabiają raczej m entalność pokolenia cynicznych szyderców? Starośw iecki kostium zużył się i zdarł ostatecznie. Ale ów stan posępnego rozm am łania w dalszym ciągu daje znać o sobie niemal przy każdej okazji. Tradycja dekadencka przybiera u nas wciąż nowe postacie, jednakże ten pęd do samozniszczenia w łasnej substancji w ital
nej zdaje się być czymś nieodpartym .
Przyboś, uporczywie i konsekw entnie poszukujący własnego w yra
zu ekspresji, zarówno artystycznej, jak i osobistej, nigdy nie ulegał dzia
łaniu takich czy innych, snobistycznie czy historycznie w pełni już ukształtow anych wzorców osobowych. On z zasady nie dokonywał wybo
ru między skrajnościami. Toteż pseudonowoczesne m anifesty futurystów w rodzaju: „[...] przeszłość i trady cja — dwie spluw aczki” w yzw alały
w nim ta k i sam odruch odrazy, gniewu i pogardy, jak epigońskie podry
gi m ałych „wieszczów”, przybierających na pozór tylko zmodernizowane pozy, będące przeraźliw ie w tórnym odbiciem mimowolnie sparodiowanej bufonady m łodopolsko-romantycznej. N atom iast poezja pojęta wyłącznie jako bluźnierstw o, wyzwanie i prowokacja, świadomie obliczona na to, żeby tylko oburzać i drażnić — uchodziła w jego przekonaniu za nazbyt jednostronną, krzykliw ą i reklam iarską błazenadę, kulturalnie bezpłod
ną i w yjątkow o niesmaczną. A więc pozbawioną wszelkich szans i wi
doków na przyszłość. N awet swój własny, młodzieńczy i bałwochwalczy k u lt techniki odrzucił i przezwyciężył. A wobec tych swoich dwóch pierwszych książek zajął postawę nieprzejednanie krytyczną. I począt
kowo nie chciał ich włączyć do pełnego w ydania w ierszy zebranych. Bo najwięcej zależało m u na tym , by nie wlec się nigdy w ogonie żad
nego kierunku czy prądu. A to pragnienie osiągnięcia szczytu, absolut
nie oryginalnej samowiedzy tw órczej stało się dlań czymś w zasadzie najm ocniej zobowiązującym m oralnie i artystycznie. Od P eipera przejął jedynie najbliższy jego istocie w styd uczuć, zbyt długo już rozm ienia
nych na drobne i bezczelnie nadużytych i sprofanowanych przez całe generacje naiwnie sentym entalnych grafomanów i nie wiadomo dlaczego i po co nazbyt często drukow anych pseudolirycznych nudziarzy. Tego gatunku nie znosił i dlatego przysparzał sobie ty lu wrogów, że każde
m u w prost mówił, co m yśli o jego „moczu pisarskim ” i zakalcowatych tw orach, sztucznie w ysilającej się wyobraźni. Powieści, zwłaszcza prze
ciętne, czytał rzadko. Ale Ferdydurke Gombrowicza przeżył mocno i rzecz całą gruntow nie przem yślał. Osobiście wcale w to nie w ątpił, że człowiek na wpół bezwiednie i podświadomie wciąż siebie trochę fałszuje. Bo dzia
łając pod naporem instynktów samozachowawczych, mimowoli ulega działaniu praw a m im ikry, przybiera barw ę ochronną i tak czy inaczej przystosow uje się do panujących konwencji, reguł gry i tradycyjnie przyjętych zwyczajów, obowiązujących w jego środowisku rodzinnym, społecznym i zawodowym. Bo jeśli chce się utrzym ać przy życiu, to nie może drażnić swoim zachowaniem tych ludzi, od których zależy. I zwyk
le czyni wszystko, by nie popaść w konflikt z otoczeniem, zdolnym go so
lidarnie wykończyć lub wpędzić w stan okrążenia. Tak więc ta socjolo
gicznie uzasadniona konieczność ciągłego przypraw iania sobie takiej gęby, jaka w danym gronie może być m ile widziana, upokarzała go zawsze n aj
głębiej.
Przyboś dobrze wiedział, że ci co z nim obcują na co dzień, oczy
wiście najchętniej zaakceptują tak i jego sposób bycia, k tó ry on w tej sytuacji uzna za jedynie rozsądny i ... rozpaczliwie banalny. Po przy- jeździe do Cieszyna szybko się w tym zorientował, że w tym środowis
ku, niezmiernie konserw atyw nym i drobnomieszczańskim, nie ma żad-