Biblioteka
UMK Toruń 39962 «
STEFAN MOSZCZEŃSKI.
ZA TWOJĄ KREW
Z ROKU 1905.
W A R S Z A W A
S kład G łówny w K sięgarni G- ¡ sthnera i W olffa . 1918 .
—
ZA TWOJĄ KREW
Z ROKU 1905.
W A R S Z A W A
S kład G łówny w K sięgarni G ebethnera i W olffa .
1918 .
m ns
Geprüft und freigegeben durch die Kais. Deutsche Presseabteilung. Warschau den 18 III- 1918. T. N. 9476. Dr. N.419. __________
Druk K. Kowalewskiego w Warsz
Za twoją krew.
i.
O cudnym słoń ca zachodzie Stefan Ż uczek, po le
w ając kwiaty, rosn ące pod ścianam i „p ałacu “, rozm yślał o tym dziwnym stosunku osób i rzeczy, w śród których m usiał żyć obecnie. W oda biła cieniutkimi strum ienia
mi z przechylonej konewki na żółte i błękitne liście, to na złoto-zielone źdźbła traw, które opasyw ały klom by kw iatow e w ąziutką m uraw ą; bełgocąc, zbiegała w stru
myki, ze strum yków zlew ała się w płaskie, m aleńkie zbio
row iska na żółtym żw irze ścieżek.
G dy już ostatnie krople w ody w yciekły na ziemię, Ż uczek postaw ił próżną konew kę na słupku m ałego płotka, który dw iem a liniam i drutu k olczastego od gra
dzał „ogródek “ od głów nej alei, następnie w ziął parciane lejce do ręki i pogn ał osiołka, zaprzężonego do becz
ki. D roga biegła kręto i trochę spadzisto pośród roz
rzuconych kęp dzikiego drzew a po żwirach, sk rzyp ią
cych pod dw ukolnym w ózkiem , a naw iezionych um yśl
nie na glin iaste ścieżki ogrodu. Stefan zatrzym ał osiołka u brzegu jeziora pod zw isającem i gałęziam i wierzb, gdzie w oda stała cicha, gładka, trochę już ciem niejsza, niż za
1
dnia, m iejscam i trochę zaróżow iona od obłoków, które szły sam otne po w ielkiem jasno-zielonem niebie w ogniu zachodzącego słońca.
Ż uczek objął przyjacielskiem spojrzeniem w szystek krajobraz. Leżało tam jezioro niezbyt szerokie, otoczone zew sząd zieloną w stęgą sitow ia, w yrosłego niedaw no p o nad w odą; nad sitow iem stały brzegi p iaszczy ste, w y so kie a na brzegach ciem ne zagaje. Jezioro było, jak oko ja sne, osadzone głęboko, z ciem ną zielenią szerokiego łuku brwi. M igotało w niem tajem niczo św iatło nieba. N a to niebo Ż uczek przeniósł z głębin jeziora w zrok radosn y W łaśnie płynęła pow oli skupiona chm ura obłoków. Ja k w m asie czw orograniastej, nie w ysokiej, grubej, pękatej, zebrały się mgły, zbiły się w m aleńkie chmurki, a chmur
k a k ażd a tuż obok drugiej w tym jednym wielkim zw ale poum ieszczana, jak schody w ielkiego am fiteatru. U spodu w szystkie równo ucięte, niby bryła surow ego m ateryału, w którym dłoń człow ieka, czy B oga poczęła w ycinać o l
brzym ie stopnie. Z ach od zące słońce przenika ich w n ę
trza, że k ażdy z obłocznych odłam ów rozśw ieca się, roz
p ala, rozognia krw aw ą żagw ią, niby płom ieniam i, bucha
jącym i z wnętrza, gdy brzegi ich od strony w schodniej pozostały ciemne. C ała ta m asa jest ruchoma. W idać k a ż d ą chmurkę osobno, jak płynie razem z drugiemi, ale p ły nie również sam a, niezależnie od drugich, poru szając się w granicach w spólnej masy- W ielka, ciężarna, p ęk ata bryła zaledw ie się porusza, jakby ją zatrzym yw ały w i
chry w górze w iejące, jakby ją obezw ładniały om dlew a
jące prom ienie słońca. Praw ie jakby zaw isła nieruchoma,
ogrom na, krw aw a w niebie jasn em i niezgłębionem . A le
m aleńkie jej chmurki przesuw ają się jeszcze, w ydłużają sw e kształty, czasam i w ewnętrzny żar ognia w ygina mo
cniej pow łokę, rozryw a ją w strzępiaste mgły, to znów w górę wyrzuci ostry cypel, jak szczyt wulkanu. Z e sto p ni am fiteatru tworzy się czerwony zw ał chmur, nad chmu
ram i urw iska skalne, szczyty zaw isłe, a w śród nich ciem ne przepaście.
Słońce sp a d a coraz niżej. W górze cichnie pow iew zachodu. Z atrzym ała się chm ura olbrzym ia, zastygła w sw ym ruchu. N aw et w jej wnętrzu nie w idać dalszych przem ian. Z d a je się, że to olbrzym i grzbiet gór płynął w śród św iatów podniebnych i, zagubiw szy drogi, zatrzy
m ał się. Z atrzym ało również słońce sw e prom ienie gore
jące. Stan ęły przeto góry w ogniu wewnętrznym i w m o
rzu seledenow em , które je opływ ało.
Ż uczek przeniósł wzrok znów n a wodę. T en sam zw ał krw aw ych chmur, to sam o niebo, ukryte głęboko, głęboko u dna wód. T uż obok m łodego sitow ia rozryw a się ciem na, szk lista tafla jeziora, otw iera się tajem nicza głąb ’, a w niej ten sam św iat podniebny, który łu
dził wzrok.
Z ad rżał. Nie rozumiał, czem u ten św iat w górze nad mm, czem u ten sam św iat w przepastnych głębinach?
czem u oba jednakie? czem u ob a tak dalekie, choć serce chciałoby wchłonąć w siebie jeden i drugi? Nie rozumiał, poco on tu jest. Jak ie losy go przyniosły? Jak ie siły przerastają mu duszę, że stoi bezradny, nie m ogąc ich pom ieścić w piersiach?
Z budził go odgłos dzw onka podw órzow ego. W ziął
się raźnie do n alew an ia w ody. choć żal mu było gwał-
tow nym w ysiłkiem rąk budzić cichy sen jeziora, sen o tę
sknotach niew ypow iedzianych, o praw dach, ukrytych na dnie. Po napełnieniu beczki w racał tą sam ą drogą. Przez cały czas gram olen ia się pod górę ogrodu, rozm yślał w trw ożnem zdum ieniu, co się z nim dzieje, jakie głębo
kie zm iany zaszły w jego naturze od chwili przybycia do Wyrw. Nowy, nieznany prąd uniósł jego m yśli w św iaty obce i dalekie od dotychczasow ych upodobań. R zeczy napozór proste i znane nabierały treści innej, szerszej, jak by pełniejszej o całe odczucie. M iał w rażenie, że z nich idzie ku niemu głos w ołający. Z tych rozkw itłych bukie
tów bzu, które napełniały ogród .zapachem niewysłowio- nym, z tych tajem niczych bytów w ody uśpionej, z o b ło ków, które płynęły wolno nad głow ą, z bezm iernej ciszy w ieczora szedł ten głos ku niemu, sk radał się cicho i ta jem niczo, w dzierał się chytrze, a przem ocą w głębiny serca, tak, że poczynało k ołatać trw ogą i pragnieniem .
Z astan aw iał się nad przyczyną wewnętrznych zm ian.
C zyżby m iał je zaw dzięczać tajem nym urokom wód, w iośnie rozbujałej? czy innym nieznanym siłom ? Nie zd a
w ał sobie spraw y. C oś w nim pow staw ało, coś w nim ro
sło, coś się dopom inało o sw e praw a. Był, jako m łody ptak, któremu już rosną skrzydła, w ięc chce się zerw ać do lotu, w ięc nęci go i poryw a inny, szerszy, niż we wła- snem gnieżdzie św iat, a jeszcze nie m a sił, a jeszcze nie wie, że po za gałęzią, na której się buja dom jego rodzi
cielski, leży przepaść. Jego prosty, m ało w ykształcony um ysł nie m ógł się uporać z rozbiorem i w yśw ietleniem w rażeń, które nosił w sobie głęboko.
N agle drgnął.
O d strony wsi szybko szła przez ogród „jaśn ie p a n ienka“ . Patrzył na nią w ytężonym wzrokiem i odpro
w adzał aż do oszklonych drzwi w erandy. P rzeszła zda- leka od niego i znikła. Jem u się zdało, że na drodze, k tó rą przebiegła, pozostało przez chwilę jaśn iejsze św iatło, że kw iaty w tern św ietle rozbłysły, a od drzew podniósł się dziki zapach bzu i napełnił nozdrza i piersi.
U spokoiw szy się, zabrał się do polew ania k w ia
tów, ale dnia tego robota szła mu wolno. M ęczyły go rozm yślania. Przedew szystkiem zastanow ił się, sk ąd m o
gła iść „jaśn ie pan ien ka“ . Potem przypom inał sobie w ra
żenie, jakiego doznał, w idząc ją raz pierw szy w W yr
wach. Była w białej sukience. T ylko boki jej stanu op i
nał czarny sw eter u przodu rozchylony. M iędzy połam i sw etera na białym staniku bukiet św ieżo rozkwitłych fijoł- ków, przepięty w złotym łańcuchu, który od zegarka zw ie
sz ał się ku dołow i i o p asyw ał jej cienką, w ysm ukłą talię.
K reza białego stanika, podparta czarnym kołnierzem sw etera, zasłan iała szyję i część w ysoko z tyłu upiętych w łosów . W ykw itała z tego obram ow ania głow a przecud
na. Nie um iałby Ż uczek zdać sobie spraw y z jej rysów.
Pam ięta jedynie, że nie wiedział, czy oczy jej, czy bukiet u piersi, biało opiętych, m ają piękniejszą barw ę fijołków.
Pam ięta czoło białe, w ypukłe, w ysokie, a nad niem sfa lowane, ciemne w łosy z odcieniem złotej miedzi. O czy niosły blask, że Ż uczek spuścił wzrok ku ziemi i, nie
zdarnie rozstaw iw szy nogi, odpow iadał bąknięciam i na jej pytania.
Jego niezdarność, m am lanie słów w pom ieszaniu,
zacieran ie rąk, szastan ie nogam i przyniosły na u sta ja-
śnie panienki uśm iech tow arzyskiej w yższości. Patrzyła n a m ego z dobrotliw ością p alącą, jak policzek. P ytała się go, co umie, co robił dotychczas, w skazyw ała obow iązki, które m iał spełniać. K a ż d e z tych słów czepiało się ser
ca, niby drzazga, św iadom ie w bijan a w n ajboleśniejszą ranę. Nie m ógł w łaśnie zrozumieć, czem u go to w szyst
ko boli? Przecież w głębi jego duszy daw no w yrosła po
gard a d la ludzi bogatych. Pom iatał tern burżujskiem p le mieniem, temi lalam i strojnem i, ich zw yczajam i w yrafino wanymi, a pustym i, jak ich serca i dusze- A jednak od czasu po zn an ia jaśn ie panienki w yrósł w nim ropień głęboko jeszcze ukryty, lecz przypom inający co dnia, co godzina, że jest on innym, niż oni w szyscy, jak gdyby niższym , jak gdyby całkiem z innego św iata, przed któ
rym leży przep aść nie do przebycia. Ż e to są św iaty róż
ne, w iedział. Przyjechał do W yrw z tą św iadom ością, lecz czem u go to gniew a? Czem u pragnie, żeby się coś zmieniło, choć sam nie w ie co? Poco w ogóle jem u to w szystko?
Był zły na jaśn ie panienkę, że mu m ąciła życie.
I kto? A le ona! W ydała mu się kw iatem cudnym, lecz nic po nad to. Choć obecnie ogrodniczek, obcow ał z ludź
mi różnych sfer. Ż ycie rzucało go to tu, to tam. Nie um iał w sw ym um yśle prostaczym ok reślać słow am i w ra
żeń, których doznaw ał, lecz je w yczuw ał nieśw iadom ie.
M ógł doskon ale odróżniać płytkość m yśli, a szczególnie uczuć, od głębi uniesień. W idział w jaśn ie panience na każdym kroku pow szedn iość dnia. W praw dzie zajm o
w ała się w iele gospodarstw em , uczeniem dzieci, p ielę
gnow aniem chorych, lecz to go w łaśnie najm ocniej gnie-
w ało. W olałby ją w idzieć strojącą się, baw iącą, całe dni w e flirtach, rom ansach, zupełnie do niczego dziew czyną, niż w takim układzie, który to niby w yw yższał ją po nad innych, a w rzeczyw istości tam ow ał rozwój m yśli w yo
brażeniem , że się czem ś jest, że się coś robi, a nie robi się nic, i nie jest się niczem.
Była jasn ą, dobrą, w esołą. G dzie szła, sia ła słonecz
ną rado ść pom iędzy ludzi. N aw et drzew a i kw iaty roz
błyskiw ały, gdy stała w śród nich. Drobna, w białej su
kience w y glądała, jak lilia wodna. Jej śm iech był, jak perły, czysty i radosny. Z d a le k a rozlegał mu się w du
szy, to jak pokusa, to jak ton zimny i drw iący z jego nie"
zdarności. Nie wiedział, czy do niej dążyć, czy chronić się przed nią, czy błogosław ić życie, czy kląć, że go tu przyniosło.
M usiał się z nią w ciąż spotykać. O na to przew ażnie w y daw ała rozporządzenia, tyczące się zajęć w ogrodzie lub usług przy stole. W ięc nie raz, ale kilka razy na dzień doznaw ał uczucia, którego nie m ógł uzgodnić z tern. co dotychczas czuł. Nie um iał go naw et określić słow a
mi. Ni to radość w idzenia ogarniała jego oczy, ni n ie
chęć, że jest czem ś nikłem, nic nie znaczącem w blasku jej spojrzeń. Było mu tak, jak człow iekow i mocno roze
spanem u, którego tw arz rozśw ieca południow e słońce.
O tw ierają się oczy do słońca, lecz ręka odgarnia prom ie
nie, lejące się złotą falą, a fa la nęci i poryw a, a fa la razi i spraw ia ból.
T eraz oto, gdy w ylew a ostatnie konewki w ody na kwiaty, tonące w wieczornym zmierzchu, przychodzą ży
wo w spom nienia, jak nigdy dotąd. N adew szystko jedna
w ielka chw ila. Było to niedaw no, bo przecież niedaw no Stefan Ż uczek objął m iejsce ogrodniczka w W yrwach.
Polew ał w ieczorem kw iaty pod oknem jaśnie panienki.
W ieczór był cichy i cudny, jak ten oto dziś. Sły szał na górze czyjeś kroki. Nie wiedział, kto chodzi. Poznał do
piero po głosie. W ym aw iała ¿słowa, jak pieśń, jak m uzy
kę, to cichą, to rw ącą, jak potok. W pew nej chwili sło w a jej płom ienne rw ały się, jak burza. Nie dosłyszał słów , nie w iedział, czyje to m yśli, czyje to słow a w y
m aw ia, lecz zd aw ało mu się, że to jej w łasne są słow a, w yrw ane z głębi duszy. Uczuł, jak płom ienną, jak w iel
ką w sw ym rozm achu m usi być jej dusza. Uczuł jedno
cześnie żal, że on sam jest tak daleki i obcy, że m iędzy nim, a nią istnieje mur nieprzebyty.
Niechęć ustąpiła z serca nagle. R o zlało się w niem błogie prześw iadczenie, że ona je st duchem, zagnanym czyjąś m ściw ą ręką w tę atm osferę nizkości i podłego burżujstwa, że chodzi, jak królew na, której zaczarow ano skrzydła. N ie m oże rozw inąć lotu sw ej duszy. W iążą ją zew sząd, trzym ają na łańcuchach u ziem i wrogie siły.
G dyby tak rozciąć łańcuchy! gdyby ją wyrw ać stąd ! S ta łaby się jednym wielkim czynem.
Nie um iał zn aleźć słów na określenie sw ych uczuć- Przeżyw ał to w sobie stokroć silniej, aniżeli u św iad a
miał. Jasn ość, która biła z jej oczu, uśm iechów, z jej ra
mion i z niej całej, jak b lask zewnętrzny, po częła przeni
kać kom órki jej ciała, poczęła w nikać w nią, św iecić w niej sam ej, niby m yśl, płon ąca w ujęciu szkieł błękit
nych, przez które w ybucha św iatło, że w szystko staw ało
się dniem jasnym , radością życia, błękitem jego duszy.
C hodziła w tem św ietle w łasnem jasn a, biała, cudna. Ja k że to w yrazić ziem skim i znakam i? cóż słow o bezm ocne znaczy? Z n ał jedno jedyne określenie: jaśnie panienka.
M yślał o niej temi słow am i i mówił do niej. M ógł do niej tak mówić, bo zw yczajem w iejskim w szyscy jej mówili:
jaśnie panienko. A le tem m ilsze były mu te słow a, że do rodziców jej, do pań stw a Krzyżtoporskich mówił: pań stw o dziedzice. W ięc w tem określeniu była mu jak prom ień jasn y, jeden jedyny w całych W yrw ach.
G d y tak rozm yślał, słońce chyliło się ku zachodo
wi, aż zaszło za dalekim lasem , schow ało się głęboko za różow e mgły. L a w a podniebnych chmur p aliła się jesz
cze jakiś czas, ale i jej żar stygł, bladł, ginął w ciem no
ściach wieczoru, który szybko szedł po niebie, a zw ały szare poczęły pow oli rozstępyw ać się, rozszerzać, rozpły
wać, aż się utworzył z nich jeden w ielki w ydłużony obłok, ciemny, a tylko od zachodu na w ązkim skraw ku różowy. R ozw iała się całkow icie w izya gór, gorejących na niebie.
O d strony jeziora w iał orzeźw iający chłód. Ż uczek spojrzał przyjacielskiem i oczym a na tę długą, ciem ną sm ugę w ody, Z w ierzył jej bezw iednie w jednej przelot
nej chwili tajem nicę serca. Potem w ziął pustą konewkę i ruszył osiołka ku stajence. T u od dał go opiece stajen nego chłopca i poszedł do sw ego pokoiku w oficynie, tak zw anej „ciupki“ , gdzie począł się przebierać. W ieczorem czek ała go, jak zw ykle, usługa przy stole.
Lubił to zajęcie, bo ono daw ało mu sposobność sp ę
dzania w ieczorów tak blizko jaśn ie panienki. Z jej ust
otrzym yw ał w szystkie szczegółow e rozporządzenia. Ileż
to razy szedł za nią po zastaw ę do kredensu lub spiżarni.
M ógł w ów czas osw ajać oczy z jej cudną tw arzą. A le d a remne to były wysiłki. O czy, które co chw ila biegły na zw iady, w racały oślepłe od blasku. C zasem odróżniał, jak by przez błękitne św iatło, upięcie włosów , uśmiech, jak połysk słońca, oczy, jak prom ienie gw iazd. Nie spo j
rzał jedn ak nigdy w ich głębie, nie m iał odw agi, ani sił.
G d y m ów iła do niego, patrzył ku ziemi, ale przez sp u sz czone pow ieki czuł św iatło jej duszy. A jeżeli kiedy od
w ażył się podnieść zalękłe źrenice, w ów czas zazdrosny, prom ienny b lask zasłan iał przed niemi zjaw isko. W zrok zachodził błękitną m głą i tylko łoskot serca m ów ił mu o jej blizkości.
T ak m ijały krótkie, w iosenne wieczory.
Do stołu siadało osób niewiele. O boje państw o K rzyżtoporscy, jaśn ie panienka, m adam e L abeilłe, sta ra eksnauczycielka, obecnie rezydentka; sia d ał również młodziutki praktykant gospodarczy. D nia tego z pow o
du przyjazdu gości tow arzystw o było znacznie licz
niejsze.
Ż uczek czuł się niezadow olony. Nie lubił gości, bo mu psuli nastrój i odryw ali jaśn ie panienkę od zajęć, przy których m ógł się z nią spotkać. Z w łaszcza dzisiaj był rozdrażniony ich obecn ością i z upragnieniem oczekiw ał chwili, w której się znajdzie w sw ojem m ieszkanku i bę
dzie m ógł sw obodnie rozm yślać.
W tem zwróciło jego uw agę n astępujące pytanie:
— Panie K azim ierzu, jakże pan spędził karnaw ał w W arszaw ie?
— K arnaw ał, proszę pani? A leż w W arszaw ie nie
było karnaw ału w tym roku. Nie pozn ałaby pani W ar
szaw y. Co za nudy. N aw et ludzie z tow arzystw a nie m y
ślą o zabaw ie, tylko ciągłe zebrania i mowy, m ow y bez końca. A o czem ? O konstytucyi, autonomii, o jak iejś fe- deracyi. Brrr! uciekłem.
— M ój Boże! ależ to m ilsze było, niż te w szystkie hupsztyki.
— H alk o!—odzyw a się n agle pani K rzyżtoporska—
jak żeż m ożna m ieć tak pospolite gusta i tak się w yrażać.
— C zy to gust pospolity? Cóż to takiego nadzw y
czajnego ciągłe tańce i tow arzyskie zebrania. C hciałoby się skosztow aę innego życia.
— Jakie znów inne życie? N a zebraniach poznajesz m łodzież. C o m oże być odpow iedniejszego d la m łodej panny?
— Ach! m am a znowu ze sw ojem i w ystąpieniam i.
Pani Krzyżtoporska nachyla się do uch a Stefan a i mówi:
— Proszę cię, pow iedz M ielnickiej, żeby prędzej p rzy słała pieczyste.
Ż uczek znika za drzw iam i. K iedy pow raca, słyszy już inną rozm owę.
— Pani się tern w szystkiem interesuje, bo pani taka społecznica.
— Ja? czem uż to?
Niech pani nie będzie za skrom ną. W szyscy w okolicy w iedzą i o tern m ówią.
— O czem że takiem?
— Ż e pani leczy chorych, uczy dzieci w iejskie.
Przez usta Stefan a przew ija się uśm iech ironii. N a
słuchuje z rosnącą ciekaw ością.
— Słyszeliśm y naw et, choć nie bardzo dajem y w ia
rę, że pani zak łada jak ow ąś ochronkę,1 gdzie będą przy
noszone dzieci w kołyskach, czy coś podobnego.
H alk a w ybucha śmiechem. Stefan znów wychodzi do kredensu i niezadługo pow raca.
— A w ie pani, czem u tak się spieszyłem z W ar
szaw y?
— Nie dom yślam się w cale—mówi H alk a, ale oczy jej biegają po tw arzy sw ego rozm ów cy w filuternych uśm iechach.
— P o ciągał m nie fijołkow y kolor w W yrwach.
— Ach! wiem, w iem —w oła, k laszcząc w dłonie. T o nos n aszego ekonom a.
K azim ierz W ichłacz śm ieje się z przym usem , zły, że mu się nie udało w ziąć H alki nastrojem . Z a to uciecha Stefan a w zrasta coraz w ięcej.
— Pani zaw sze żartuje—mówi W ichłacz, ale ja się n apraw dę stęskniłem za pew nem i oczkam i w W yrwach.
M ów ię to zupełnie szczerze. Nie w idziałem ich przez c a łą zimę. Pani d om yśla się, o jakich oczkach m arzę?
— D om yślam się — mówi H alk a w pow ażnym n a
stroju, biorąc jego zw ierzenia na seryo.
W ichłacz oczekuje słów . W ów czas H alk a sp o g lą
d a przez stół na starą, pom arszczoną tw arz eksrezydent- ki i szepce półgłosem do sw ego tw arzysza, niby rozu
m iejąc spraw y jego serca:
— M adem oiselle Labeille.
W ybucha znów śm iechem , czystym , jak perły. Wi-
chłacz już się nie śm ieje. Siedzi zły, zasępiony. Stefan nie p o siad a się z radości. O bnosi półm iski w esoło. Ukon
tentowanie jego w zrasta, gdy pan K rzyżtoporski odzy
w a się do sąsiad a:
— W szelkie ruchy socyaln e są u nas godn e potę
pienia z narodow ego punktu w idzenia. K raj n asz jest na to za ubogi. Nie jestem przeciw nikiem postępu, lecz k a ż d a akcya, p om yślan a na szerszą skalę, m usi przebyć wia- ściw y sobie okres czasu. G dy już sam i będziem y g o spodarzam i w kraju, pom yślim y o ustępstw ach d la k la
sy pracującej.
— T ak! tak! szanow ny sąsied zie—podchw ytuje roz
m ów ca— w tedy dam y sobie z nimi radę.
Stefan a interesuje otyła jejm ość, którą widzi po raz pierw szy. D am a ta mówi głośno, a m ów iąc gestykuluje żywo. Co chw ila przykłada do oczu binokle, opraw ne w szyldkretow ą rączkę. G dy je odejm ie, w idać z pod pow iek zmrużonych bystre piw ne oczy. Z w raca się do pani Krzyżtoporskiej z n ajw yższą p asy ą w głosie.
— J a jej każę robić tak, a ona sw oje tak. M oja ko
chana, broń cię Boże przed sługam i z m iasta.
— W iem , wiem, jak a się tam szerzy dem o ralizacya, istna So d o m a i Gomora-
— A to w szystko z braku wiary.
— C o się tu dziw ić ciemnemu motłochowi, kiedy ludzie niby to wykształceni, n a których edukow anie łoży
ło się nie m ało — tu m atczyny wzrok p ad a na córkę — a i to w pow ażnych tow arzystw ach, głośno krytykują księży.
— Straszn e czasy. Ja jej m ów ię tak, a ona sw oje tak.
— T e w szystkie asp iracye zem szczą się kiedyś.
Pom yśl tylko, m iałam służącą, która w ieczorem czytyw a
ła gazetę. Czy nie lepiej odm aw iałaby pacierze?
Stefan obnosi lody. P odaje jaśn ie panience, przy- czem poch yla się tak, że nieom al dotyka się jej sukienk . Z pod pow iek nieco przym kniętych w idzi bujną falę w ło
sów o odcieniu m iedzianym , jak się unosi nad czołem, a potem op ad a ku szyi, zasłan iając ją do połowy. P rze
dziw ny b lask o ślep ia mu oczy. Nie w idzi nic, czuje je
dynie jasn ość prom ienną w około siebie. W szystkie m y
śli, całą duszę zagłębia w ów blask.
W tem do jego św iadom ości w p ad ają słow a m ade
m oiselle L abeille.
R egardez A line! q u 'elle bonne mine a ce garçon.
H alk a odw raca oczy ku Stefanow i. Przez chwilę n a jego tw arzy spoczyw a jej błękitne spojrzenie, tak bliz- kie, że on je w yczuw a przez spuszczon e powieki, jak najcudow niejszą pieszczotę. M iesza się, płoni i cofa.
Idzie wolniutko do kredensu pod bezm iernym ciężarem w rażenia, idzie, jak złoczyńca, którego uchwyciły śledcze oczy sęd ziego i w iodą na skazan ie. U ciekłby chętnie do sw ojej „ciupki“ , żeby odetchnąć sw obodnie, ale rozlega się dzwonek z pokoju jad aln ego i m usi pow racać.
H alk a znów rozm aw ia z panem K azim ierzem . Ś m ie
ją się oboje w w esołej zabaw ie. Stefan, zaledw ie w szedł do pokoju, spo strzega ręce ich obojga, ułożone obok sie
bie na stole. Śm ieją się z w łasnych rąk. H alk a m a dło
nie w ązkie, długie, z w yraźnem ukostnieniem , przebijają-
cem przez cienką, błękitnem i żyłkam i poprzerzynaną
skórę, ale p alce jej są nieco opalone, nadniszczone, pa-
znogcie półokrągło obcięte. R ęk a K azim ierza również nie jest w ielka, ale za to tłusta, pulchna i tak w ypielęgno
w ana, że lśni białością. Paznogcie długie, w y glan sow a
ne, w ostry szpic zakończone. N a palcu mieni się w iel
ki brylant.
— Jakie to biedne te rączyny, takie opalone, sp raco
w ane—m ów i W ichłacz. Po co to pani w szystko robi?
— Chcę nauczyć się każdej roboty. Chcę w iedzieć, ile się w ym aga i czy nie za dużo?
— T o rzecz ekonom a.
Chciała H alk a coś odpow iedzieć, lecz zaniechała m yśli. Pochyliła trochę głów kę i patrzy filuternie w oczy sw em u tow arzyszow i. W sercu Stefan a w zbiera gniew.
— A le pan, panie Kazim ierzu, pan m a rękę wyko- kietow aną, jak dam a do tow arzystw a. A to w styd, p a nie Kazim ierzu.
O boje się śm ieją. O czy H alk i m ienią się blaskiem , stają się ciem niejsze, niż zw ykle. Stefan w trwodze, nie
pojętej d la siebie sam ego, jest cały w jej wzroku, W idzi teraz, jak W ichłacz przysunął sw ą rękę do dłoni jaśn ie panienki. Nie usunęła się dłoń, nie uciekła od tej tow a
rzyskiej pieszczoty, nie gniew ają się oczy, nie oburzają usta. Stefan w idzi sznur białych zębów w uśmiechu, oczy, jak gw iazdy błyszczące. Przed jego oczym a mąci się św iat, czyjaś ręka okrutna zap uszcza w ilcze pazury w jego ciało i szarp ie z całych sil. Nie zdając sobie sp ra
wy, co robi, podaje jaśn ie panience herbatę w ten sp o
sób, że wchodzi m iędzy nich i w łasnym naporem zm usza
do rozsunięcia się dłoni. Jest blad y i drżący, ale na szczę-
ście nikt tego nie widzi. W ów czas K azim ierz W ichłacz p o d aje mu sw oją w ypitą filiżankę herbaty i mówi:
— Proszę, niech mi Stefan n aleje drugą.
Ż uczek stoi bezradnie i patrzy na tę twarz z bacz- kam i, w złotem pince-nez, zaledw ie w y stającą z w yso
kiego, lśniącego kołnierzyka. Bezdenna nienaw iść w zbie
ra mu w oczach. K rew zalew a twarz, skronie, rozlew a się po uszach, na czole pulsuje grubem i, nabrzm iałem i żyłami. N astaje chw ila, że w yciąga rękę, by ująć w garść złoconą u brzegu filiżankę i rżnąć mu prosto w pysk. Nie w iadom o jak, nie w iadom o skąd, czy z ukrytej komórki m ózgu, czy z głębi serca, czy gd zieś z duszy czuw ającej, nadlatuje głos i w strzym uje mu rękę. Jednocześnie czu
je na sw ej tw arzy spokojny, w yczekujący wzrok H alki.
O pu szcza rękę i cofa się z pom iędzy nich. W szyscy na niego patrzą z zaciekaw ieniem , w szyscy ujrzeli n agłą zm ianę twarzy. Pod ciężarem spojrzeń, w ślepej bezsil
ności, Stefan idzie wolno do kredensu. N a progu drzwi słyszy głos pani K rzyżtoporskiej, uspraw iedliw iający je go zachow anie się:
— T o jest chłopiec dobry, ale dziś naw et prości lu
dzie m iew ają sw oje fantazye.
Z am y k a drzwi cicho. P ostaw iw szy tacę na stole, w ychodzi do ogrodu w stronę jeziora. T am staje nad w ierzbą nadbrzeżną. Jezioro jest ciche, ciemne, zaledw ie w idać brzegi przeciw ne. W ierzba nachyla sw e liście do wody. Stefan opiera ram ię o pień drzew a, w ramieniu kryje sw ąitw arz. Po chwili słychać szept jego ust: Boże!
Boże! jak ja w tern w szystkiem w ytrzym am .
C zy m inęła godzina, czy dwie? Któż policzy minu-
ty życia, gdy serce człow ieka rozpacza? Idą w św iad o
m ości pow oli, jak wieki, to znów w odrętw ieniu niew ia
dom o kiedy przem ija czas. K iedy Stefan Ż uczek ocknął się , już księżyc, podobny do kuli spłaszczon ej, w isiał nad czarną ścian ą przeciw ległych lasów . Jezioro pod la
sem , brzeg n iedaleki były jeszcze ciemne, ale tu prze- błyskiw ało św iatło pośród wierzb. Srebrne ich liście w i
siały nad w odą, a w oda była cicha i rozbłyszczona, choć od nich ciem niejsza. Niektóre prom ienie przebijały się przez gęstw ę konarów i gałęzi i u kładały się w dziw acz
ne kształty na ścieżce ogrodu. Jeden z nich olśniew ał i trącał oczy Stefana. On to zapew n e zbudził go ze sn ó w .
Pow oli pow lókł się Stefan ku pałacow i. Św iatła s a lonów już były pogasły. P om yślał z ulgą, że się goście rozjechali. P aliła się jeszcze lam p a w pokoju pań stw a K rzyżtoporskich i tam na górze, gdzie czuw a jaśn ie p a nienka. Z e ściśniętem sercem z niewiadom ych wzruszeń zaw rócił n agle od pałacu i poszed ł prosto do sw ego p o koiku.
T u legł n a łóżko, ale sen nie sk lejał mu powiek.
Przez szyby nizkiego okna poczęła się w lew ać fa la k się
życow ego św iatła i sz ła srebrną drogą do jego nóg. F a la żyła, m ieniła się, błysk ała i w ołała, w ołała obietnicą słod
ką, tęsknotą upojną, nadzieją trwożną. C ały pokój był jej pełen, drżał w oczach i w sercu, że trudno było oczy zam knąć, n a łóżku doleżeć. W ięc Stefan się zryw a i bosem i nogam i, w koszuli, idzie po tej św ietlnej drodze ku oknu.
T am otw iera je n a rozścież. Z.e św iatłem w lew a się z a
pach nocy, zapach bzów i konw alii. D rzew a stoją ciche,
zaczarow ane. K ą p ią się ich rozstrzępione czuby w błę
kicie i w srebrnym półmroku. W dole, po przez ich czar
ne pnie, w idać ciem ną sm ugę rozbłyszczonej wody, niby na srebrne łoże ogrodu i lasów rzucony sz al królewny.
Stefan sia d a na ram ie okna i patrzy w niebo. Przy
pom ina sobie wieczór dzisiejszy. Jeszcze go gniew chw i
lam i poryw a, jeszcze ta twarz w złotych binoklach n a
suw a mu praw dę życia przed oczy, ale pow oli, coraz sil
niej, coraz w yraźniej w idzi nad św iatem uśm iech aniel
ski. Przychodzi z dalekich błękitów nieba, po rozpostar
tych drogach mlecznych, jak wonny sen, jak kształt nie
w idom y rzeczy aż nadto dobrze znanej. O bejm uje w sw e ręce pieściw e oczy, usta, serce, duszę człow ieka tuli do m arzeń podniosłych, do pragnień, które nie znają k op
ców granicznych, rozsiadłych w życiu codziennem . Z a- pam iętyw uje się Stefan tej nocy księżycow ej. T raci poczucie wzroku i słuchu, traci św iadom ość bytu na zie
mi- Przed nim roztacza się w izya błękitów D w ie błysz
czące źrenice patrzą na niego, jak dw ie czarne, odległe gw iazdy na niebie, a niebo, jak oczy, ciche, lśniące, błę
kitne. D ługie, tęskniące ręce idą od nich, jak prom ienie, ku duszy i nęcą ją i w iodą w nieznane św iaty. O puszcza dusza ziem skie siedlisko, w ybiega w głębie nieprzejrza
n e—a ciało tym czasem w spiera się nieruchomo o ram ę otw artego okna.
Idą pow oli minuty nocy, pow oli k siężyc zasuw a się za drzew a, a gw iazdy poczyn ają mocniej błyszczeć.
Budzą Stefan a z zadum y k ulejące kroki dziada. S ły
szy lekkie stukanie do drzwi, w ięc w ybiega szybko i bie
rze ze znajom ych rąk m aleńką, zap isan ą karteczkę. Przy św ietle zapałki przebiega ją szybko oczym a i sp ala.
Po chwili stoi ubrany przed oficyną i rozgląda się.
D ziad a już niem a, ale z k ąta ogrodu dochodzi króciutki gw izd. Sprężystym i a cichymi, jak u drapieżnego kota, krokam i przebiega szybko obok dom ów zam ieszkałych i sp u szcza się boczną uliczką nad brzeg jeziora. T u w za
roślach w ym acuje sw oje ukochane w iosła.
Nie dobra noc — mówi do siebie — za w idna i za krótka.
L ecz nie m a czasu do nam ysłów . W jednej chwili staje się cały, jak w ykuty z żelaza. Z ruchu rąk, z w yra.
zu tw arzy bije od niego siła. Z a chw ilę szum ią trzciny, łam ane naporem wioseł, a łódka w ym yka się z pośród nich lekko na czystą w odę i leci w cieniach nadbrzeż
nych sitow i i lasów .
II.
N azajutrz Ż uczek palikow ał ziem ię pod now e klom by- Z nużony był i senny po całej nocy, spędzonej na je ziorze za granicam i W yrw. Słońce południow e paliło go ogniem i rozbierało pragnieniem snu. A le zbierał całą si- łę woli, żeby robota szła prędzej. P ragn ął sw oją gorliw o
ścią zatrzeć przykre w rażenie, jakie na dziedzicach zro
bić m usiało jego w czorajsze zachow anie się podczas w ie
czornej usługi. S am szybko zatykał kołki i w ołał n a chło
paka, żeby mocniej d o ciągał linki.
P o dczas zajęcia rozm yślał, jak łatw o m oże nieo
patrznym w ybuchem zepsuć sw oje plany. Ile to potrze-
l?a siły pan ow an ia nad sobą, uw agi, zręczności. P rzysię
gał w duchu, że odtąd będzie niezłom nym i jak kam ień nieczułym- A le podczas składan ych sobie przy siąg bie
gła m yśl ku oknom pałacow ym i stam tąd w racała mniej pew na siebie, osłabiona pragnieniem , które niew iadom o sk ąd w ybuchało raz po raz, że nie p o m agały zak lęcia w łasn e, a w szystkie niezłom ne postanow ienia szły w ni
wecz.
R o zm y ślan ia Stefan a przerw ało n ad ejście pan a K rzyżtoporskiego. Szed ł razem z H alk ą. Serce uderzy
ło Stefanow i gw ałtow nie. Stan ął w yprostow any, a uniósł
szy czap k ę niew ysoko nad głow ą, dygnął całym sobą.
P an K rzyżtoporski lubił zajęcia ogrodow e, więc często przychodził na w spólne narady. Stefan chętnie rozm aw iał z dziedzicem , ale dziś żałow ał przedew szyst- kiem, że jaśn ie pan ien ka przy szła nie sam a. M iał dzisiaj w piersiach pragnień w ezbranych więcej, niż zw ykle.
C hciał ją w idzieć bez osób trzecich, jak gdyby od dan ą je m u w yłącznie, jego oczom i m yślom . Chciał z nią mówić choćby o rzeczach najbłahszych, o pogodzie, o kwiatach, które się w ysiew a, byle mu nie płoszono nastroju, byle m ógł bez zw racania uw agi osób postronnych chłonąć oczym a jej obraz.
H a lk a dość często przychodziła, gdy Stefan pro
w adził roboty. C zasem po m agała mu, kopiąc, sad ząc*
w y k reślając linie n a ziem i, przygotow anej zaw czasu . S te fan m iał n adzieję, że i teraz, kiedy dziedzic odejdzie, ona z nim pozostan ie. Z eb rało się tyle w sercu, że ono już po
m ieścić nie m ogło. W ięc zaklinał w duszy w szystkie si
ły, rząd zące św iatem , by mu zostaw iły ją sam ą. A le d a
rem ne błagania! P an K rzyżtoporski dłużej, niż zw ykle, rozw odził się o sw oich planach, dobierał gatunki kw iatów i traw, obliczał, ile w yjdzie nasienia, sk ąd je zakupić.
Stefan a ogarn iała rozpacz. P oczął um yślnie odpow iadać półsłów kam i, by się z jego odpow iedzi nie w yw iązyw a
ła d a lsz a rozm ow a, ale pan Krzyżtoporski był niew y
czerpany. Przechodził to tu, to tam, staw ał i znów w iódł dyskurs.
W reszcie ruszył się dziedzic.
— H aluniu, pójdziesz ze mną?
Chw ila oczekiw ania. Szalo n e pragnienie, skupione w oczach, w szystk a w ola, cała dusza! O czy, jak m agne
sy, w bijają się w profil jej tw arzy. Już nie w ład a niemi m yśl, że ktoś dojrzy ich wyraz, już n a nic w szystkie p o stanow ienia niezłom ności, n a nic w szystkie zaklęcia, że się będzie nieczułym kam ieniem . Jedno jedyne żyje w piersiach zaklęcie, by okuć jej w olę i zniew olić do p o zostania. C zyje siły zw yciężą? K to z bogów nieznanych mu pom oże?
T ym czasem trw oga szarp ie serce. Z k ażd ą chw ilą oczekiw ania słabnie n adzieja. N areszcie!
— Z o stan ę — sły szy jej ukochane słow a. Popatrzę, a m oże naw et pom ogę Stefanow i.
— A le nie siedź długo, bo obiad już praw ie na stole.
Z o stała sam a z nim.
Stefan uczuw a bezsiln ość sw ego położenia. Chciał
by z H alk ą m ówić o czem kolw iek, byle słow am i wyrzucić
ciężar, który przygniatał serce, ale w szystkie m yśli ueje-
kły w głąb. R ozniósł je wicher, który się zerw ał z trwogi
przed m ów ieniem . W głow ie p u stk a straszliw a! A ni je dnej m yśli, ani jedn ego słow a, któreby m ogło n aw iązać rozm owę. W bezradności, szarp iącej k ażd y nerw bólem , bierze kołki do ręki i zaty ka je na oznaczonych liniach.
A tym czasem chw ila za chw ilą ucieka, a tym czasem zbliża się pora obiadow a, która H alk ę zabierze stąd-
A H alk a obojętna i n ieśw iadom a przeżyć Stefan a baw i się z m ałym buldogiem . A n i to ją pociąga, ani to jej zaw adza, gdy Stefan mówi do niej, a ona do niego.
Baw i się z psiną, która przykolebała się na niezdarnych nogach i ociera się o sukienkę. M ały buldożek przestępuje z nogi na nogę i m acha ogonkiem . H a lk a poryw a go na ręce i przyciska do twarzy. P ies robi minę pow ażną, obw isłe skóry u szczęk n ad ają szczeniakow i w yraz star
czy, ale znać w całej m ordzie zadow olenie. H alk a staw ia go znów na ziem i, a sam a cofa się o parę kroków.
Pies przestępuje z łap y n a łapę, kolebie się i zbliża do H alki. Cóż ją to obchodzi, że Stefanow i w yryw a się serce?
czyż zresztą m oże o tem w iedzieć? M yśl m a zajętą tern, że p siak do niej dąży, że ona przed nim się cofa, i tak się baw ią: ona i psiak.
T ym czasem chw ila za chw ilą ucieka, tym czasem zbliża się pora obiadu.
W reszcie odzyw a się H alka:
— Czem u to Stefan nie chciał w czoraj podać her
baty panu K azim ierzow i?
M ilczenie. H alk a w łaśnie przyklękła i pociąga p siak a za ogon. Śm ieje się z kom icznej jego miny. Z d aje się nie w iedzieć, że Stefan nie odpow iada. A le w idocz
nie przypom niała sobie, bo znow u pytanie:
— C zy to takie zw ykłe humory?
— Nie, jaśn ie panienko. Nie m ogłem —za nic na św iecie nie m ogłem !
— C zy pan K azim ierz pow iedział Stefanow i co ta
kiego?
— N igdy w życiu. Nie m am nic do pow iedzenia na p an a K azim ierza.
— W ięc po cóż było robić tyle nieprzyjem ności nam w szystkim ?
— Niech jaśn ie panienka w ybaczy. Już się to ni
gdy nie powtórzy. Przysięgam na w szystko na św iecie.
— J a wiem, że Stefan jest porządny chłopiec, i w ie
rzę mu najzupełniej, ale bardzo chciałabym w iedzieć, co Stefan a skłoniło do tej niegrzeczności.
— Niech się jaśn ie panienka nie pyta — błagał ją słow am i i spojrzeniem . Ja nie mogę, nie chcę i nie pow i
nienem pow iedzieć.
— J a m yślę, że rodzice Stefan a żyli w lepszych w arunkach—poczęła mówić z pew nem zainteresow aniem i że dlatego Stefanow i trudno się teraz nakłonić do p o spolitych posług.
— O! nie dlatego, jaśn ie panienko. R odzice moi byli prości ludzie. R oili sobie, że mnie w ychow ają na coś lepszego, ale w dom u u n as było ubogo.
— N igdy Stefan nie w spom inał o sw oich rodzicach.
C zy żyją jeszcze?
— Ż y ją, ale nie d la mnie, jaśn ie panienko.
— Jak to nie d la Stefana?
— A to...
U rw ał nagle.
Ja k ż e b y pragn ął odkryć przed nią choć cząstk ę sw e go istnienia. A gdyby wolno, jak żeby pragnął w kradać się do tych codziennych pospolitych rozm ów ze sw ym szerszym św iatem uczuć. G dy jej nie widział, ileż to ra
zy układał słow a, któremi do niej przem ów i, nic nie zn a
czące słow a, dalekie od rzeczyw istych praw d, a jednak odm ienne, jak odm ienną była d u sza jego od pospolitości otoczenia. L ecz w obec niej słow a zam ierały mu na ustach. Ś cisk ała je żelaznem i ram ionam i—trw oga.
Jakim że wzrokiem spo jrzałaby ona, jaśn ie panien
ka, na niego, ogrodniczka, gd yby odw ażył się narzucać jej m yślom sw ój wew nętrzny św iat! D latego odgan iał precz m yśli, w rzące pragnieniem , pragnienia, dom agające się słów . Chciał, by w takich chw ilach były jak kamień, rzucony przed w iekam i na dno mórz, gdzie oka zdra
dzieckich sieci m ijają zd ała jego oślizgłe zielenie.
D latego i teraz urw ał słow a, choć powinien od po
w iedzieć na jej pytanie. Nie m ógł się przem ódz, by mówić o tern, co żyło w nim, jak ropień niezagojpny- L ecz H alk a już się zd ąży ła zainteresow ać jego opow iadaniem , więc d alej wypytuje, aż w reszcie Ż uczek zaczyn a mówić.
— C zyż m ogło być inaczej? Poczciw e serca, ale ochłodłe w tw ardych zarobkach, nie m ogły tego czuć, co ja czułem. Ż y liśm y w zap ad łej osadzie. Ja, syn jedynak.
C ała m iłość dw ojga spłyn ęła na mnie, cała n adzieja we mnie. O dejm ow ali sobie od ust, w ysupłali się z ostatnie
go grosza, żeby mnie kształcić- Skończyłem cztery k la
sy gim nazyalne. Chciałem iść dalej. Byłbym już szedł
o w łasnych siłach, ale im było w głow ie co innego, mnie
co innego.
P rzerw ał na chw ilę m ów ienie, by odetchnąć od wzruszeń, które mu rozsadzały piersi. H alk a sied ziała na pieńku drzew a. Łokcie jej oparte o kolana, tw arz w dło
niach. Pogodne, ciemno niebieskie, nieom al fijołko- w e oczy patrzyły na niego przyjaźnie. G ubił się w ich blasku, jak w południow em niebie. A z duszy tym cza
sem w yw lekał n ajcięższy ciężar życia.
— R odzice moi chcieli, żebym został księdzem . Znów chw ila milczenia.
— A Stefan?
— Nie, jaśn ie panienko, nie m ogłem , za nic na św iecie nie m ogłem przeciw sw em u przekonaniu.
Ja k słodko jest m ów ić o najtajniejszych spraw ach ducha do oczu, pochłaniających całe serce!
— Z n ałem już w iele. M y ludzie prości pozn aje
m y życie prędzej, niż bogaci. Patrzałem na życie k się
ży, na ich pow ołanie, na pobudki, z jakich szli n a księży synow ie zbogaconych chłopów. Ja k m ało w idziałem o d dan ia się siebie. N igdzie św iętego ognia zapału.
— R odzice nie chcieli ustąpić?—pyta się H alka.
— Pam iętam , jak dziś. Nie zapom n ę nigdy. Siw e oczy m atki zapłakan e, tw arz ojca pochm urna, gniewna.
A te długie w ieczory w m ilczeniu spędzan e. T roje ludzi kochających się, a tak dalekich duszam i. A noce, w któ
rych w ybuchały uczucia, tłumione za dnia. P o co krw a
w iliśm y ręcę w pracy? po co od ejm ow aliśm y sobie od ust? po co d aliśm y ci edukacyę? Przy tobie chciały w y
począć n asze głow y siw e. Byłbyś panem . Byłbyś szan o
wany, całow any po rękach, a m y przy tobie. Z aw iodłeś
n as, synu, srogo.
26
O! jak słodko jest w yw lekać sw e rany przed o cza
mi, które się miłuje nad w szystko n a św iecie...
Stefan zaciąga linkę powtórnie. T w arz m a zbielałą od w zruszeń. Słyszy znów pytanie:
— 1 Stefan rzucił rodziców ?
— O! nie dlatego. K azali mi nie pójść do szkoły, nie poszedłem więcej. K a z a li mi ciężko pracow ać ze so bą, pracow ałem z nimi. A le był u n as w e w si nauczyciel.
Steran a to była biedota. Nie zapom nę nigdy jego oczu. P aliły się, jak dw a ognie. On m nie nauczył m y
śleć i żyć.
Z d a le k a rozlega się wołanie:
— A line! A line!
T o m adem oiselle L ab e ille w oła na obiad.
Przeryw a się złota nić! Stefan uczuw a w sercu ude
rzenie jej końca, jak gdyby pęk ła żyła krw ionośna. Z a lew a go żal i głuchy gniew n a życie. Po ustach błąka się sk arga przekleństw a.
— A lin e! A line!
O czem u m ijasz, chw ilo niepow rotna? D okąd odnio
s ą cię złe duchy życia?
— A line! A line!
H alk a podnosi się. Budzi się m ała psina, która cały ten czas sp a ła u jej nóg z jedn ą łapk ą pod głow ą, z dru g ą n a oczach. P rzeciąga się, ziew a i staje na k olebią
cych się nogach. H alk a poryw a ją w dłonie, u kłada na ram ieniu i odchodzi.
Stefan patrzy w bolesnem zam yśleniu na jej białą, o d d alającą się postać, na pęk w łosów pod jasnym k ap e
i