• Nie Znaleziono Wyników

Za twoją krew : z roku 1905

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Za twoją krew : z roku 1905"

Copied!
156
0
0

Pełen tekst

(1)

Biblioteka

UMK Toruń 39962 «

STEFAN MOSZCZEŃSKI.

ZA TWOJĄ KREW

Z ROKU 1905.

W A R S Z A W A

S kład G łówny w K sięgarni G- ¡ sthnera i W olffa . 1918 .

(2)
(3)

ZA TWOJĄ KREW

Z ROKU 1905.

W A R S Z A W A

S kład G łówny w K sięgarni G ebethnera i W olffa .

1918 .

(4)

m ns

Geprüft und freigegeben durch die Kais. Deutsche Presseabteilung. Warschau den 18 III- 1918. T. N. 9476. Dr. N.419. __________

Druk K. Kowalewskiego w Warsz

(5)

Za twoją krew.

i.

O cudnym słoń ca zachodzie Stefan Ż uczek, po le­

w ając kwiaty, rosn ące pod ścianam i „p ałacu “, rozm yślał o tym dziwnym stosunku osób i rzeczy, w śród których m usiał żyć obecnie. W oda biła cieniutkimi strum ienia­

mi z przechylonej konewki na żółte i błękitne liście, to na złoto-zielone źdźbła traw, które opasyw ały klom by kw iatow e w ąziutką m uraw ą; bełgocąc, zbiegała w stru­

myki, ze strum yków zlew ała się w płaskie, m aleńkie zbio­

row iska na żółtym żw irze ścieżek.

G dy już ostatnie krople w ody w yciekły na ziemię, Ż uczek postaw ił próżną konew kę na słupku m ałego płotka, który dw iem a liniam i drutu k olczastego od gra­

dzał „ogródek “ od głów nej alei, następnie w ziął parciane lejce do ręki i pogn ał osiołka, zaprzężonego do becz­

ki. D roga biegła kręto i trochę spadzisto pośród roz­

rzuconych kęp dzikiego drzew a po żwirach, sk rzyp ią­

cych pod dw ukolnym w ózkiem , a naw iezionych um yśl­

nie na glin iaste ścieżki ogrodu. Stefan zatrzym ał osiołka u brzegu jeziora pod zw isającem i gałęziam i wierzb, gdzie w oda stała cicha, gładka, trochę już ciem niejsza, niż za

1

(6)

dnia, m iejscam i trochę zaróżow iona od obłoków, które szły sam otne po w ielkiem jasno-zielonem niebie w ogniu zachodzącego słońca.

Ż uczek objął przyjacielskiem spojrzeniem w szystek krajobraz. Leżało tam jezioro niezbyt szerokie, otoczone zew sząd zieloną w stęgą sitow ia, w yrosłego niedaw no p o nad w odą; nad sitow iem stały brzegi p iaszczy ste, w y so ­ kie a na brzegach ciem ne zagaje. Jezioro było, jak oko ja ­ sne, osadzone głęboko, z ciem ną zielenią szerokiego łuku brwi. M igotało w niem tajem niczo św iatło nieba. N a to niebo Ż uczek przeniósł z głębin jeziora w zrok radosn y W łaśnie płynęła pow oli skupiona chm ura obłoków. Ja k w m asie czw orograniastej, nie w ysokiej, grubej, pękatej, zebrały się mgły, zbiły się w m aleńkie chmurki, a chmur­

k a k ażd a tuż obok drugiej w tym jednym wielkim zw ale poum ieszczana, jak schody w ielkiego am fiteatru. U spodu w szystkie równo ucięte, niby bryła surow ego m ateryału, w którym dłoń człow ieka, czy B oga poczęła w ycinać o l­

brzym ie stopnie. Z ach od zące słońce przenika ich w n ę­

trza, że k ażdy z obłocznych odłam ów rozśw ieca się, roz­

p ala, rozognia krw aw ą żagw ią, niby płom ieniam i, bucha­

jącym i z wnętrza, gdy brzegi ich od strony w schodniej pozostały ciemne. C ała ta m asa jest ruchoma. W idać k a ż ­ d ą chmurkę osobno, jak płynie razem z drugiemi, ale p ły ­ nie również sam a, niezależnie od drugich, poru szając się w granicach w spólnej masy- W ielka, ciężarna, p ęk ata bryła zaledw ie się porusza, jakby ją zatrzym yw ały w i­

chry w górze w iejące, jakby ją obezw ładniały om dlew a­

jące prom ienie słońca. Praw ie jakby zaw isła nieruchoma,

ogrom na, krw aw a w niebie jasn em i niezgłębionem . A le

(7)

m aleńkie jej chmurki przesuw ają się jeszcze, w ydłużają sw e kształty, czasam i w ewnętrzny żar ognia w ygina mo­

cniej pow łokę, rozryw a ją w strzępiaste mgły, to znów w górę wyrzuci ostry cypel, jak szczyt wulkanu. Z e sto p ­ ni am fiteatru tworzy się czerwony zw ał chmur, nad chmu­

ram i urw iska skalne, szczyty zaw isłe, a w śród nich ciem ­ ne przepaście.

Słońce sp a d a coraz niżej. W górze cichnie pow iew zachodu. Z atrzym ała się chm ura olbrzym ia, zastygła w sw ym ruchu. N aw et w jej wnętrzu nie w idać dalszych przem ian. Z d a je się, że to olbrzym i grzbiet gór płynął w śród św iatów podniebnych i, zagubiw szy drogi, zatrzy­

m ał się. Z atrzym ało również słońce sw e prom ienie gore­

jące. Stan ęły przeto góry w ogniu wewnętrznym i w m o­

rzu seledenow em , które je opływ ało.

Ż uczek przeniósł wzrok znów n a wodę. T en sam zw ał krw aw ych chmur, to sam o niebo, ukryte głęboko, głęboko u dna wód. T uż obok m łodego sitow ia rozryw a się ciem na, szk lista tafla jeziora, otw iera się tajem nicza głąb ’, a w niej ten sam św iat podniebny, który łu­

dził wzrok.

Z ad rżał. Nie rozumiał, czem u ten św iat w górze nad mm, czem u ten sam św iat w przepastnych głębinach?

czem u oba jednakie? czem u ob a tak dalekie, choć serce chciałoby wchłonąć w siebie jeden i drugi? Nie rozumiał, poco on tu jest. Jak ie losy go przyniosły? Jak ie siły przerastają mu duszę, że stoi bezradny, nie m ogąc ich pom ieścić w piersiach?

Z budził go odgłos dzw onka podw órzow ego. W ziął

się raźnie do n alew an ia w ody. choć żal mu było gwał-

(8)

tow nym w ysiłkiem rąk budzić cichy sen jeziora, sen o tę­

sknotach niew ypow iedzianych, o praw dach, ukrytych na dnie. Po napełnieniu beczki w racał tą sam ą drogą. Przez cały czas gram olen ia się pod górę ogrodu, rozm yślał w trw ożnem zdum ieniu, co się z nim dzieje, jakie głębo­

kie zm iany zaszły w jego naturze od chwili przybycia do Wyrw. Nowy, nieznany prąd uniósł jego m yśli w św iaty obce i dalekie od dotychczasow ych upodobań. R zeczy napozór proste i znane nabierały treści innej, szerszej, jak ­ by pełniejszej o całe odczucie. M iał w rażenie, że z nich idzie ku niemu głos w ołający. Z tych rozkw itłych bukie­

tów bzu, które napełniały ogród .zapachem niewysłowio- nym, z tych tajem niczych bytów w ody uśpionej, z o b ło ­ ków, które płynęły wolno nad głow ą, z bezm iernej ciszy w ieczora szedł ten głos ku niemu, sk radał się cicho i ta ­ jem niczo, w dzierał się chytrze, a przem ocą w głębiny serca, tak, że poczynało k ołatać trw ogą i pragnieniem .

Z astan aw iał się nad przyczyną wewnętrznych zm ian.

C zyżby m iał je zaw dzięczać tajem nym urokom wód, w iośnie rozbujałej? czy innym nieznanym siłom ? Nie zd a­

w ał sobie spraw y. C oś w nim pow staw ało, coś w nim ro­

sło, coś się dopom inało o sw e praw a. Był, jako m łody ptak, któremu już rosną skrzydła, w ięc chce się zerw ać do lotu, w ięc nęci go i poryw a inny, szerszy, niż we wła- snem gnieżdzie św iat, a jeszcze nie m a sił, a jeszcze nie wie, że po za gałęzią, na której się buja dom jego rodzi­

cielski, leży przepaść. Jego prosty, m ało w ykształcony um ysł nie m ógł się uporać z rozbiorem i w yśw ietleniem w rażeń, które nosił w sobie głęboko.

N agle drgnął.

(9)

O d strony wsi szybko szła przez ogród „jaśn ie p a ­ n ienka“ . Patrzył na nią w ytężonym wzrokiem i odpro­

w adzał aż do oszklonych drzwi w erandy. P rzeszła zda- leka od niego i znikła. Jem u się zdało, że na drodze, k tó ­ rą przebiegła, pozostało przez chwilę jaśn iejsze św iatło, że kw iaty w tern św ietle rozbłysły, a od drzew podniósł się dziki zapach bzu i napełnił nozdrza i piersi.

U spokoiw szy się, zabrał się do polew ania k w ia­

tów, ale dnia tego robota szła mu wolno. M ęczyły go rozm yślania. Przedew szystkiem zastanow ił się, sk ąd m o­

gła iść „jaśn ie pan ien ka“ . Potem przypom inał sobie w ra­

żenie, jakiego doznał, w idząc ją raz pierw szy w W yr­

wach. Była w białej sukience. T ylko boki jej stanu op i­

nał czarny sw eter u przodu rozchylony. M iędzy połam i sw etera na białym staniku bukiet św ieżo rozkwitłych fijoł- ków, przepięty w złotym łańcuchu, który od zegarka zw ie­

sz ał się ku dołow i i o p asyw ał jej cienką, w ysm ukłą talię.

K reza białego stanika, podparta czarnym kołnierzem sw etera, zasłan iała szyję i część w ysoko z tyłu upiętych w łosów . W ykw itała z tego obram ow ania głow a przecud­

na. Nie um iałby Ż uczek zdać sobie spraw y z jej rysów.

Pam ięta jedynie, że nie wiedział, czy oczy jej, czy bukiet u piersi, biało opiętych, m ają piękniejszą barw ę fijołków.

Pam ięta czoło białe, w ypukłe, w ysokie, a nad niem sfa ­ lowane, ciemne w łosy z odcieniem złotej miedzi. O czy niosły blask, że Ż uczek spuścił wzrok ku ziemi i, nie­

zdarnie rozstaw iw szy nogi, odpow iadał bąknięciam i na jej pytania.

Jego niezdarność, m am lanie słów w pom ieszaniu,

zacieran ie rąk, szastan ie nogam i przyniosły na u sta ja-

(10)

śnie panienki uśm iech tow arzyskiej w yższości. Patrzyła n a m ego z dobrotliw ością p alącą, jak policzek. P ytała się go, co umie, co robił dotychczas, w skazyw ała obow iązki, które m iał spełniać. K a ż d e z tych słów czepiało się ser­

ca, niby drzazga, św iadom ie w bijan a w n ajboleśniejszą ranę. Nie m ógł w łaśnie zrozumieć, czem u go to w szyst­

ko boli? Przecież w głębi jego duszy daw no w yrosła po­

gard a d la ludzi bogatych. Pom iatał tern burżujskiem p le ­ mieniem, temi lalam i strojnem i, ich zw yczajam i w yrafino wanymi, a pustym i, jak ich serca i dusze- A jednak od czasu po zn an ia jaśn ie panienki w yrósł w nim ropień głęboko jeszcze ukryty, lecz przypom inający co dnia, co godzina, że jest on innym, niż oni w szyscy, jak gdyby niższym , jak gdyby całkiem z innego św iata, przed któ­

rym leży przep aść nie do przebycia. Ż e to są św iaty róż­

ne, w iedział. Przyjechał do W yrw z tą św iadom ością, lecz czem u go to gniew a? Czem u pragnie, żeby się coś zmieniło, choć sam nie w ie co? Poco w ogóle jem u to w szystko?

Był zły na jaśn ie panienkę, że mu m ąciła życie.

I kto? A le ona! W ydała mu się kw iatem cudnym, lecz nic po nad to. Choć obecnie ogrodniczek, obcow ał z ludź­

mi różnych sfer. Ż ycie rzucało go to tu, to tam. Nie um iał w sw ym um yśle prostaczym ok reślać słow am i w ra­

żeń, których doznaw ał, lecz je w yczuw ał nieśw iadom ie.

M ógł doskon ale odróżniać płytkość m yśli, a szczególnie uczuć, od głębi uniesień. W idział w jaśn ie panience na każdym kroku pow szedn iość dnia. W praw dzie zajm o­

w ała się w iele gospodarstw em , uczeniem dzieci, p ielę­

gnow aniem chorych, lecz to go w łaśnie najm ocniej gnie-

(11)

w ało. W olałby ją w idzieć strojącą się, baw iącą, całe dni w e flirtach, rom ansach, zupełnie do niczego dziew czyną, niż w takim układzie, który to niby w yw yższał ją po nad innych, a w rzeczyw istości tam ow ał rozwój m yśli w yo­

brażeniem , że się czem ś jest, że się coś robi, a nie robi się nic, i nie jest się niczem.

Była jasn ą, dobrą, w esołą. G dzie szła, sia ła słonecz­

ną rado ść pom iędzy ludzi. N aw et drzew a i kw iaty roz­

błyskiw ały, gdy stała w śród nich. Drobna, w białej su­

kience w y glądała, jak lilia wodna. Jej śm iech był, jak perły, czysty i radosny. Z d a le k a rozlegał mu się w du­

szy, to jak pokusa, to jak ton zimny i drw iący z jego nie"

zdarności. Nie wiedział, czy do niej dążyć, czy chronić się przed nią, czy błogosław ić życie, czy kląć, że go tu przyniosło.

M usiał się z nią w ciąż spotykać. O na to przew ażnie w y daw ała rozporządzenia, tyczące się zajęć w ogrodzie lub usług przy stole. W ięc nie raz, ale kilka razy na dzień doznaw ał uczucia, którego nie m ógł uzgodnić z tern. co dotychczas czuł. Nie um iał go naw et określić słow a­

mi. Ni to radość w idzenia ogarniała jego oczy, ni n ie­

chęć, że jest czem ś nikłem, nic nie znaczącem w blasku jej spojrzeń. Było mu tak, jak człow iekow i mocno roze­

spanem u, którego tw arz rozśw ieca południow e słońce.

O tw ierają się oczy do słońca, lecz ręka odgarnia prom ie­

nie, lejące się złotą falą, a fa la nęci i poryw a, a fa la razi i spraw ia ból.

T eraz oto, gdy w ylew a ostatnie konewki w ody na kwiaty, tonące w wieczornym zmierzchu, przychodzą ży­

wo w spom nienia, jak nigdy dotąd. N adew szystko jedna

(12)

w ielka chw ila. Było to niedaw no, bo przecież niedaw no Stefan Ż uczek objął m iejsce ogrodniczka w W yrwach.

Polew ał w ieczorem kw iaty pod oknem jaśnie panienki.

W ieczór był cichy i cudny, jak ten oto dziś. Sły szał na górze czyjeś kroki. Nie wiedział, kto chodzi. Poznał do­

piero po głosie. W ym aw iała ¿słowa, jak pieśń, jak m uzy­

kę, to cichą, to rw ącą, jak potok. W pew nej chwili sło ­ w a jej płom ienne rw ały się, jak burza. Nie dosłyszał słów , nie w iedział, czyje to m yśli, czyje to słow a w y­

m aw ia, lecz zd aw ało mu się, że to jej w łasne są słow a, w yrw ane z głębi duszy. Uczuł, jak płom ienną, jak w iel­

ką w sw ym rozm achu m usi być jej dusza. Uczuł jedno­

cześnie żal, że on sam jest tak daleki i obcy, że m iędzy nim, a nią istnieje mur nieprzebyty.

Niechęć ustąpiła z serca nagle. R o zlało się w niem błogie prześw iadczenie, że ona je st duchem, zagnanym czyjąś m ściw ą ręką w tę atm osferę nizkości i podłego burżujstwa, że chodzi, jak królew na, której zaczarow ano skrzydła. N ie m oże rozw inąć lotu sw ej duszy. W iążą ją zew sząd, trzym ają na łańcuchach u ziem i wrogie siły.

G dyby tak rozciąć łańcuchy! gdyby ją wyrw ać stąd ! S ta ­ łaby się jednym wielkim czynem.

Nie um iał zn aleźć słów na określenie sw ych uczuć- Przeżyw ał to w sobie stokroć silniej, aniżeli u św iad a­

miał. Jasn ość, która biła z jej oczu, uśm iechów, z jej ra­

mion i z niej całej, jak b lask zewnętrzny, po częła przeni­

kać kom órki jej ciała, poczęła w nikać w nią, św iecić w niej sam ej, niby m yśl, płon ąca w ujęciu szkieł błękit­

nych, przez które w ybucha św iatło, że w szystko staw ało

się dniem jasnym , radością życia, błękitem jego duszy.

(13)

C hodziła w tem św ietle w łasnem jasn a, biała, cudna. Ja k ­ że to w yrazić ziem skim i znakam i? cóż słow o bezm ocne znaczy? Z n ał jedno jedyne określenie: jaśnie panienka.

M yślał o niej temi słow am i i mówił do niej. M ógł do niej tak mówić, bo zw yczajem w iejskim w szyscy jej mówili:

jaśnie panienko. A le tem m ilsze były mu te słow a, że do rodziców jej, do pań stw a Krzyżtoporskich mówił: pań ­ stw o dziedzice. W ięc w tem określeniu była mu jak prom ień jasn y, jeden jedyny w całych W yrw ach.

G d y tak rozm yślał, słońce chyliło się ku zachodo­

wi, aż zaszło za dalekim lasem , schow ało się głęboko za różow e mgły. L a w a podniebnych chmur p aliła się jesz­

cze jakiś czas, ale i jej żar stygł, bladł, ginął w ciem no­

ściach wieczoru, który szybko szedł po niebie, a zw ały szare poczęły pow oli rozstępyw ać się, rozszerzać, rozpły­

wać, aż się utworzył z nich jeden w ielki w ydłużony obłok, ciemny, a tylko od zachodu na w ązkim skraw ku różowy. R ozw iała się całkow icie w izya gór, gorejących na niebie.

O d strony jeziora w iał orzeźw iający chłód. Ż uczek spojrzał przyjacielskiem i oczym a na tę długą, ciem ną sm ugę w ody, Z w ierzył jej bezw iednie w jednej przelot­

nej chwili tajem nicę serca. Potem w ziął pustą konewkę i ruszył osiołka ku stajence. T u od dał go opiece stajen ­ nego chłopca i poszedł do sw ego pokoiku w oficynie, tak zw anej „ciupki“ , gdzie począł się przebierać. W ieczorem czek ała go, jak zw ykle, usługa przy stole.

Lubił to zajęcie, bo ono daw ało mu sposobność sp ę ­

dzania w ieczorów tak blizko jaśn ie panienki. Z jej ust

otrzym yw ał w szystkie szczegółow e rozporządzenia. Ileż

(14)

to razy szedł za nią po zastaw ę do kredensu lub spiżarni.

M ógł w ów czas osw ajać oczy z jej cudną tw arzą. A le d a ­ remne to były wysiłki. O czy, które co chw ila biegły na zw iady, w racały oślepłe od blasku. C zasem odróżniał, jak by przez błękitne św iatło, upięcie włosów , uśmiech, jak połysk słońca, oczy, jak prom ienie gw iazd. Nie spo j­

rzał jedn ak nigdy w ich głębie, nie m iał odw agi, ani sił.

G d y m ów iła do niego, patrzył ku ziemi, ale przez sp u sz ­ czone pow ieki czuł św iatło jej duszy. A jeżeli kiedy od­

w ażył się podnieść zalękłe źrenice, w ów czas zazdrosny, prom ienny b lask zasłan iał przed niemi zjaw isko. W zrok zachodził błękitną m głą i tylko łoskot serca m ów ił mu o jej blizkości.

T ak m ijały krótkie, w iosenne wieczory.

Do stołu siadało osób niewiele. O boje państw o K rzyżtoporscy, jaśn ie panienka, m adam e L abeilłe, sta ­ ra eksnauczycielka, obecnie rezydentka; sia d ał również młodziutki praktykant gospodarczy. D nia tego z pow o­

du przyjazdu gości tow arzystw o było znacznie licz­

niejsze.

Ż uczek czuł się niezadow olony. Nie lubił gości, bo mu psuli nastrój i odryw ali jaśn ie panienkę od zajęć, przy których m ógł się z nią spotkać. Z w łaszcza dzisiaj był rozdrażniony ich obecn ością i z upragnieniem oczekiw ał chwili, w której się znajdzie w sw ojem m ieszkanku i bę­

dzie m ógł sw obodnie rozm yślać.

W tem zwróciło jego uw agę n astępujące pytanie:

— Panie K azim ierzu, jakże pan spędził karnaw ał w W arszaw ie?

— K arnaw ał, proszę pani? A leż w W arszaw ie nie

(15)

było karnaw ału w tym roku. Nie pozn ałaby pani W ar­

szaw y. Co za nudy. N aw et ludzie z tow arzystw a nie m y­

ślą o zabaw ie, tylko ciągłe zebrania i mowy, m ow y bez końca. A o czem ? O konstytucyi, autonomii, o jak iejś fe- deracyi. Brrr! uciekłem.

— M ój Boże! ależ to m ilsze było, niż te w szystkie hupsztyki.

— H alk o!—odzyw a się n agle pani K rzyżtoporska—

jak żeż m ożna m ieć tak pospolite gusta i tak się w yrażać.

— C zy to gust pospolity? Cóż to takiego nadzw y­

czajnego ciągłe tańce i tow arzyskie zebrania. C hciałoby się skosztow aę innego życia.

— Jakie znów inne życie? N a zebraniach poznajesz m łodzież. C o m oże być odpow iedniejszego d la m łodej panny?

— Ach! m am a znowu ze sw ojem i w ystąpieniam i.

Pani Krzyżtoporska nachyla się do uch a Stefan a i mówi:

— Proszę cię, pow iedz M ielnickiej, żeby prędzej p rzy słała pieczyste.

Ż uczek znika za drzw iam i. K iedy pow raca, słyszy już inną rozm owę.

— Pani się tern w szystkiem interesuje, bo pani taka społecznica.

— Ja? czem uż to?

Niech pani nie będzie za skrom ną. W szyscy w okolicy w iedzą i o tern m ówią.

— O czem że takiem?

— Ż e pani leczy chorych, uczy dzieci w iejskie.

(16)

Przez usta Stefan a przew ija się uśm iech ironii. N a­

słuchuje z rosnącą ciekaw ością.

— Słyszeliśm y naw et, choć nie bardzo dajem y w ia­

rę, że pani zak łada jak ow ąś ochronkę,1 gdzie będą przy­

noszone dzieci w kołyskach, czy coś podobnego.

H alk a w ybucha śmiechem. Stefan znów wychodzi do kredensu i niezadługo pow raca.

— A w ie pani, czem u tak się spieszyłem z W ar­

szaw y?

— Nie dom yślam się w cale—mówi H alk a, ale oczy jej biegają po tw arzy sw ego rozm ów cy w filuternych uśm iechach.

— P o ciągał m nie fijołkow y kolor w W yrwach.

— Ach! wiem, w iem —w oła, k laszcząc w dłonie. T o nos n aszego ekonom a.

K azim ierz W ichłacz śm ieje się z przym usem , zły, że mu się nie udało w ziąć H alki nastrojem . Z a to uciecha Stefan a w zrasta coraz w ięcej.

— Pani zaw sze żartuje—mówi W ichłacz, ale ja się n apraw dę stęskniłem za pew nem i oczkam i w W yrwach.

M ów ię to zupełnie szczerze. Nie w idziałem ich przez c a łą zimę. Pani d om yśla się, o jakich oczkach m arzę?

— D om yślam się — mówi H alk a w pow ażnym n a­

stroju, biorąc jego zw ierzenia na seryo.

W ichłacz oczekuje słów . W ów czas H alk a sp o g lą­

d a przez stół na starą, pom arszczoną tw arz eksrezydent- ki i szepce półgłosem do sw ego tw arzysza, niby rozu­

m iejąc spraw y jego serca:

— M adem oiselle Labeille.

W ybucha znów śm iechem , czystym , jak perły. Wi-

(17)

chłacz już się nie śm ieje. Siedzi zły, zasępiony. Stefan nie p o siad a się z radości. O bnosi półm iski w esoło. Ukon­

tentowanie jego w zrasta, gdy pan K rzyżtoporski odzy­

w a się do sąsiad a:

— W szelkie ruchy socyaln e są u nas godn e potę­

pienia z narodow ego punktu w idzenia. K raj n asz jest na to za ubogi. Nie jestem przeciw nikiem postępu, lecz k a ż ­ d a akcya, p om yślan a na szerszą skalę, m usi przebyć wia- ściw y sobie okres czasu. G dy już sam i będziem y g o ­ spodarzam i w kraju, pom yślim y o ustępstw ach d la k la­

sy pracującej.

— T ak! tak! szanow ny sąsied zie—podchw ytuje roz­

m ów ca— w tedy dam y sobie z nimi radę.

Stefan a interesuje otyła jejm ość, którą widzi po raz pierw szy. D am a ta mówi głośno, a m ów iąc gestykuluje żywo. Co chw ila przykłada do oczu binokle, opraw ne w szyldkretow ą rączkę. G dy je odejm ie, w idać z pod pow iek zmrużonych bystre piw ne oczy. Z w raca się do pani Krzyżtoporskiej z n ajw yższą p asy ą w głosie.

— J a jej każę robić tak, a ona sw oje tak. M oja ko­

chana, broń cię Boże przed sługam i z m iasta.

— W iem , wiem, jak a się tam szerzy dem o ralizacya, istna So d o m a i Gomora-

— A to w szystko z braku wiary.

— C o się tu dziw ić ciemnemu motłochowi, kiedy ludzie niby to wykształceni, n a których edukow anie łoży­

ło się nie m ało — tu m atczyny wzrok p ad a na córkę — a i to w pow ażnych tow arzystw ach, głośno krytykują księży.

— Straszn e czasy. Ja jej m ów ię tak, a ona sw oje tak.

(18)

— T e w szystkie asp iracye zem szczą się kiedyś.

Pom yśl tylko, m iałam służącą, która w ieczorem czytyw a­

ła gazetę. Czy nie lepiej odm aw iałaby pacierze?

Stefan obnosi lody. P odaje jaśn ie panience, przy- czem poch yla się tak, że nieom al dotyka się jej sukienk . Z pod pow iek nieco przym kniętych w idzi bujną falę w ło­

sów o odcieniu m iedzianym , jak się unosi nad czołem, a potem op ad a ku szyi, zasłan iając ją do połowy. P rze­

dziw ny b lask o ślep ia mu oczy. Nie w idzi nic, czuje je­

dynie jasn ość prom ienną w około siebie. W szystkie m y­

śli, całą duszę zagłębia w ów blask.

W tem do jego św iadom ości w p ad ają słow a m ade­

m oiselle L abeille.

R egardez A line! q u 'elle bonne mine a ce garçon.

H alk a odw raca oczy ku Stefanow i. Przez chwilę n a jego tw arzy spoczyw a jej błękitne spojrzenie, tak bliz- kie, że on je w yczuw a przez spuszczon e powieki, jak najcudow niejszą pieszczotę. M iesza się, płoni i cofa.

Idzie wolniutko do kredensu pod bezm iernym ciężarem w rażenia, idzie, jak złoczyńca, którego uchwyciły śledcze oczy sęd ziego i w iodą na skazan ie. U ciekłby chętnie do sw ojej „ciupki“ , żeby odetchnąć sw obodnie, ale rozlega się dzwonek z pokoju jad aln ego i m usi pow racać.

H alk a znów rozm aw ia z panem K azim ierzem . Ś m ie­

ją się oboje w w esołej zabaw ie. Stefan, zaledw ie w szedł do pokoju, spo strzega ręce ich obojga, ułożone obok sie­

bie na stole. Śm ieją się z w łasnych rąk. H alk a m a dło­

nie w ązkie, długie, z w yraźnem ukostnieniem , przebijają-

cem przez cienką, błękitnem i żyłkam i poprzerzynaną

skórę, ale p alce jej są nieco opalone, nadniszczone, pa-

(19)

znogcie półokrągło obcięte. R ęk a K azim ierza również nie jest w ielka, ale za to tłusta, pulchna i tak w ypielęgno­

w ana, że lśni białością. Paznogcie długie, w y glan sow a­

ne, w ostry szpic zakończone. N a palcu mieni się w iel­

ki brylant.

— Jakie to biedne te rączyny, takie opalone, sp raco­

w ane—m ów i W ichłacz. Po co to pani w szystko robi?

— Chcę nauczyć się każdej roboty. Chcę w iedzieć, ile się w ym aga i czy nie za dużo?

— T o rzecz ekonom a.

Chciała H alk a coś odpow iedzieć, lecz zaniechała m yśli. Pochyliła trochę głów kę i patrzy filuternie w oczy sw em u tow arzyszow i. W sercu Stefan a w zbiera gniew.

— A le pan, panie Kazim ierzu, pan m a rękę wyko- kietow aną, jak dam a do tow arzystw a. A to w styd, p a ­ nie Kazim ierzu.

O boje się śm ieją. O czy H alk i m ienią się blaskiem , stają się ciem niejsze, niż zw ykle. Stefan w trwodze, nie­

pojętej d la siebie sam ego, jest cały w jej wzroku, W idzi teraz, jak W ichłacz przysunął sw ą rękę do dłoni jaśn ie panienki. Nie usunęła się dłoń, nie uciekła od tej tow a­

rzyskiej pieszczoty, nie gniew ają się oczy, nie oburzają usta. Stefan w idzi sznur białych zębów w uśmiechu, oczy, jak gw iazdy błyszczące. Przed jego oczym a mąci się św iat, czyjaś ręka okrutna zap uszcza w ilcze pazury w jego ciało i szarp ie z całych sil. Nie zdając sobie sp ra­

wy, co robi, podaje jaśn ie panience herbatę w ten sp o ­

sób, że wchodzi m iędzy nich i w łasnym naporem zm usza

do rozsunięcia się dłoni. Jest blad y i drżący, ale na szczę-

(20)

ście nikt tego nie widzi. W ów czas K azim ierz W ichłacz p o d aje mu sw oją w ypitą filiżankę herbaty i mówi:

— Proszę, niech mi Stefan n aleje drugą.

Ż uczek stoi bezradnie i patrzy na tę twarz z bacz- kam i, w złotem pince-nez, zaledw ie w y stającą z w yso­

kiego, lśniącego kołnierzyka. Bezdenna nienaw iść w zbie­

ra mu w oczach. K rew zalew a twarz, skronie, rozlew a się po uszach, na czole pulsuje grubem i, nabrzm iałem i żyłami. N astaje chw ila, że w yciąga rękę, by ująć w garść złoconą u brzegu filiżankę i rżnąć mu prosto w pysk. Nie w iadom o jak, nie w iadom o skąd, czy z ukrytej komórki m ózgu, czy z głębi serca, czy gd zieś z duszy czuw ającej, nadlatuje głos i w strzym uje mu rękę. Jednocześnie czu­

je na sw ej tw arzy spokojny, w yczekujący wzrok H alki.

O pu szcza rękę i cofa się z pom iędzy nich. W szyscy na niego patrzą z zaciekaw ieniem , w szyscy ujrzeli n agłą zm ianę twarzy. Pod ciężarem spojrzeń, w ślepej bezsil­

ności, Stefan idzie wolno do kredensu. N a progu drzwi słyszy głos pani K rzyżtoporskiej, uspraw iedliw iający je ­ go zachow anie się:

— T o jest chłopiec dobry, ale dziś naw et prości lu­

dzie m iew ają sw oje fantazye.

Z am y k a drzwi cicho. P ostaw iw szy tacę na stole, w ychodzi do ogrodu w stronę jeziora. T am staje nad w ierzbą nadbrzeżną. Jezioro jest ciche, ciemne, zaledw ie w idać brzegi przeciw ne. W ierzba nachyla sw e liście do wody. Stefan opiera ram ię o pień drzew a, w ramieniu kryje sw ąitw arz. Po chwili słychać szept jego ust: Boże!

Boże! jak ja w tern w szystkiem w ytrzym am .

C zy m inęła godzina, czy dwie? Któż policzy minu-

(21)

ty życia, gdy serce człow ieka rozpacza? Idą w św iad o­

m ości pow oli, jak wieki, to znów w odrętw ieniu niew ia­

dom o kiedy przem ija czas. K iedy Stefan Ż uczek ocknął się , już księżyc, podobny do kuli spłaszczon ej, w isiał nad czarną ścian ą przeciw ległych lasów . Jezioro pod la­

sem , brzeg n iedaleki były jeszcze ciemne, ale tu prze- błyskiw ało św iatło pośród wierzb. Srebrne ich liście w i­

siały nad w odą, a w oda była cicha i rozbłyszczona, choć od nich ciem niejsza. Niektóre prom ienie przebijały się przez gęstw ę konarów i gałęzi i u kładały się w dziw acz­

ne kształty na ścieżce ogrodu. Jeden z nich olśniew ał i trącał oczy Stefana. On to zapew n e zbudził go ze sn ó w .

Pow oli pow lókł się Stefan ku pałacow i. Św iatła s a ­ lonów już były pogasły. P om yślał z ulgą, że się goście rozjechali. P aliła się jeszcze lam p a w pokoju pań stw a K rzyżtoporskich i tam na górze, gdzie czuw a jaśn ie p a ­ nienka. Z e ściśniętem sercem z niewiadom ych wzruszeń zaw rócił n agle od pałacu i poszed ł prosto do sw ego p o ­ koiku.

T u legł n a łóżko, ale sen nie sk lejał mu powiek.

Przez szyby nizkiego okna poczęła się w lew ać fa la k się­

życow ego św iatła i sz ła srebrną drogą do jego nóg. F a la żyła, m ieniła się, błysk ała i w ołała, w ołała obietnicą słod­

ką, tęsknotą upojną, nadzieją trwożną. C ały pokój był jej pełen, drżał w oczach i w sercu, że trudno było oczy zam ­ knąć, n a łóżku doleżeć. W ięc Stefan się zryw a i bosem i nogam i, w koszuli, idzie po tej św ietlnej drodze ku oknu.

T am otw iera je n a rozścież. Z.e św iatłem w lew a się z a ­

pach nocy, zapach bzów i konw alii. D rzew a stoją ciche,

(22)

zaczarow ane. K ą p ią się ich rozstrzępione czuby w błę­

kicie i w srebrnym półmroku. W dole, po przez ich czar­

ne pnie, w idać ciem ną sm ugę rozbłyszczonej wody, niby na srebrne łoże ogrodu i lasów rzucony sz al królewny.

Stefan sia d a na ram ie okna i patrzy w niebo. Przy­

pom ina sobie wieczór dzisiejszy. Jeszcze go gniew chw i­

lam i poryw a, jeszcze ta twarz w złotych binoklach n a­

suw a mu praw dę życia przed oczy, ale pow oli, coraz sil­

niej, coraz w yraźniej w idzi nad św iatem uśm iech aniel­

ski. Przychodzi z dalekich błękitów nieba, po rozpostar­

tych drogach mlecznych, jak wonny sen, jak kształt nie­

w idom y rzeczy aż nadto dobrze znanej. O bejm uje w sw e ręce pieściw e oczy, usta, serce, duszę człow ieka tuli do m arzeń podniosłych, do pragnień, które nie znają k op­

ców granicznych, rozsiadłych w życiu codziennem . Z a- pam iętyw uje się Stefan tej nocy księżycow ej. T raci poczucie wzroku i słuchu, traci św iadom ość bytu na zie­

mi- Przed nim roztacza się w izya błękitów D w ie błysz­

czące źrenice patrzą na niego, jak dw ie czarne, odległe gw iazdy na niebie, a niebo, jak oczy, ciche, lśniące, błę­

kitne. D ługie, tęskniące ręce idą od nich, jak prom ienie, ku duszy i nęcą ją i w iodą w nieznane św iaty. O puszcza dusza ziem skie siedlisko, w ybiega w głębie nieprzejrza­

n e—a ciało tym czasem w spiera się nieruchomo o ram ę otw artego okna.

Idą pow oli minuty nocy, pow oli k siężyc zasuw a się za drzew a, a gw iazdy poczyn ają mocniej błyszczeć.

Budzą Stefan a z zadum y k ulejące kroki dziada. S ły ­

szy lekkie stukanie do drzwi, w ięc w ybiega szybko i bie­

(23)

rze ze znajom ych rąk m aleńką, zap isan ą karteczkę. Przy św ietle zapałki przebiega ją szybko oczym a i sp ala.

Po chwili stoi ubrany przed oficyną i rozgląda się.

D ziad a już niem a, ale z k ąta ogrodu dochodzi króciutki gw izd. Sprężystym i a cichymi, jak u drapieżnego kota, krokam i przebiega szybko obok dom ów zam ieszkałych i sp u szcza się boczną uliczką nad brzeg jeziora. T u w za­

roślach w ym acuje sw oje ukochane w iosła.

Nie dobra noc — mówi do siebie — za w idna i za krótka.

L ecz nie m a czasu do nam ysłów . W jednej chwili staje się cały, jak w ykuty z żelaza. Z ruchu rąk, z w yra.

zu tw arzy bije od niego siła. Z a chw ilę szum ią trzciny, łam ane naporem wioseł, a łódka w ym yka się z pośród nich lekko na czystą w odę i leci w cieniach nadbrzeż­

nych sitow i i lasów .

II.

N azajutrz Ż uczek palikow ał ziem ię pod now e klom ­ by- Z nużony był i senny po całej nocy, spędzonej na je ­ ziorze za granicam i W yrw. Słońce południow e paliło go ogniem i rozbierało pragnieniem snu. A le zbierał całą si- łę woli, żeby robota szła prędzej. P ragn ął sw oją gorliw o­

ścią zatrzeć przykre w rażenie, jakie na dziedzicach zro­

bić m usiało jego w czorajsze zachow anie się podczas w ie­

czornej usługi. S am szybko zatykał kołki i w ołał n a chło­

paka, żeby mocniej d o ciągał linki.

P o dczas zajęcia rozm yślał, jak łatw o m oże nieo­

patrznym w ybuchem zepsuć sw oje plany. Ile to potrze-

(24)

l?a siły pan ow an ia nad sobą, uw agi, zręczności. P rzysię­

gał w duchu, że odtąd będzie niezłom nym i jak kam ień nieczułym- A le podczas składan ych sobie przy siąg bie­

gła m yśl ku oknom pałacow ym i stam tąd w racała mniej pew na siebie, osłabiona pragnieniem , które niew iadom o sk ąd w ybuchało raz po raz, że nie p o m agały zak lęcia w łasn e, a w szystkie niezłom ne postanow ienia szły w ni­

wecz.

R o zm y ślan ia Stefan a przerw ało n ad ejście pan a K rzyżtoporskiego. Szed ł razem z H alk ą. Serce uderzy­

ło Stefanow i gw ałtow nie. Stan ął w yprostow any, a uniósł­

szy czap k ę niew ysoko nad głow ą, dygnął całym sobą.

P an K rzyżtoporski lubił zajęcia ogrodow e, więc często przychodził na w spólne narady. Stefan chętnie rozm aw iał z dziedzicem , ale dziś żałow ał przedew szyst- kiem, że jaśn ie pan ien ka przy szła nie sam a. M iał dzisiaj w piersiach pragnień w ezbranych więcej, niż zw ykle.

C hciał ją w idzieć bez osób trzecich, jak gdyby od dan ą je ­ m u w yłącznie, jego oczom i m yślom . Chciał z nią mówić choćby o rzeczach najbłahszych, o pogodzie, o kwiatach, które się w ysiew a, byle mu nie płoszono nastroju, byle m ógł bez zw racania uw agi osób postronnych chłonąć oczym a jej obraz.

H a lk a dość często przychodziła, gdy Stefan pro­

w adził roboty. C zasem po m agała mu, kopiąc, sad ząc*

w y k reślając linie n a ziem i, przygotow anej zaw czasu . S te ­ fan m iał n adzieję, że i teraz, kiedy dziedzic odejdzie, ona z nim pozostan ie. Z eb rało się tyle w sercu, że ono już po­

m ieścić nie m ogło. W ięc zaklinał w duszy w szystkie si­

ły, rząd zące św iatem , by mu zostaw iły ją sam ą. A le d a ­

(25)

rem ne błagania! P an K rzyżtoporski dłużej, niż zw ykle, rozw odził się o sw oich planach, dobierał gatunki kw iatów i traw, obliczał, ile w yjdzie nasienia, sk ąd je zakupić.

Stefan a ogarn iała rozpacz. P oczął um yślnie odpow iadać półsłów kam i, by się z jego odpow iedzi nie w yw iązyw a­

ła d a lsz a rozm ow a, ale pan Krzyżtoporski był niew y­

czerpany. Przechodził to tu, to tam, staw ał i znów w iódł dyskurs.

W reszcie ruszył się dziedzic.

— H aluniu, pójdziesz ze mną?

Chw ila oczekiw ania. Szalo n e pragnienie, skupione w oczach, w szystk a w ola, cała dusza! O czy, jak m agne­

sy, w bijają się w profil jej tw arzy. Już nie w ład a niemi m yśl, że ktoś dojrzy ich wyraz, już n a nic w szystkie p o ­ stanow ienia niezłom ności, n a nic w szystkie zaklęcia, że się będzie nieczułym kam ieniem . Jedno jedyne żyje w piersiach zaklęcie, by okuć jej w olę i zniew olić do p o ­ zostania. C zyje siły zw yciężą? K to z bogów nieznanych mu pom oże?

T ym czasem trw oga szarp ie serce. Z k ażd ą chw ilą oczekiw ania słabnie n adzieja. N areszcie!

— Z o stan ę — sły szy jej ukochane słow a. Popatrzę, a m oże naw et pom ogę Stefanow i.

— A le nie siedź długo, bo obiad już praw ie na stole.

Z o stała sam a z nim.

Stefan uczuw a bezsiln ość sw ego położenia. Chciał­

by z H alk ą m ówić o czem kolw iek, byle słow am i wyrzucić

ciężar, który przygniatał serce, ale w szystkie m yśli ueje-

kły w głąb. R ozniósł je wicher, który się zerw ał z trwogi

(26)

przed m ów ieniem . W głow ie p u stk a straszliw a! A ni je ­ dnej m yśli, ani jedn ego słow a, któreby m ogło n aw iązać rozm owę. W bezradności, szarp iącej k ażd y nerw bólem , bierze kołki do ręki i zaty ka je na oznaczonych liniach.

A tym czasem chw ila za chw ilą ucieka, a tym czasem zbliża się pora obiadow a, która H alk ę zabierze stąd-

A H alk a obojętna i n ieśw iadom a przeżyć Stefan a baw i się z m ałym buldogiem . A n i to ją pociąga, ani to jej zaw adza, gdy Stefan mówi do niej, a ona do niego.

Baw i się z psiną, która przykolebała się na niezdarnych nogach i ociera się o sukienkę. M ały buldożek przestępuje z nogi na nogę i m acha ogonkiem . H a lk a poryw a go na ręce i przyciska do twarzy. P ies robi minę pow ażną, obw isłe skóry u szczęk n ad ają szczeniakow i w yraz star­

czy, ale znać w całej m ordzie zadow olenie. H alk a staw ia go znów na ziem i, a sam a cofa się o parę kroków.

Pies przestępuje z łap y n a łapę, kolebie się i zbliża do H alki. Cóż ją to obchodzi, że Stefanow i w yryw a się serce?

czyż zresztą m oże o tem w iedzieć? M yśl m a zajętą tern, że p siak do niej dąży, że ona przed nim się cofa, i tak się baw ią: ona i psiak.

T ym czasem chw ila za chw ilą ucieka, tym czasem zbliża się pora obiadu.

W reszcie odzyw a się H alka:

— Czem u to Stefan nie chciał w czoraj podać her­

baty panu K azim ierzow i?

M ilczenie. H alk a w łaśnie przyklękła i pociąga p siak a za ogon. Śm ieje się z kom icznej jego miny. Z d aje się nie w iedzieć, że Stefan nie odpow iada. A le w idocz­

nie przypom niała sobie, bo znow u pytanie:

(27)

— C zy to takie zw ykłe humory?

— Nie, jaśn ie panienko. Nie m ogłem —za nic na św iecie nie m ogłem !

— C zy pan K azim ierz pow iedział Stefanow i co ta­

kiego?

— N igdy w życiu. Nie m am nic do pow iedzenia na p an a K azim ierza.

— W ięc po cóż było robić tyle nieprzyjem ności nam w szystkim ?

— Niech jaśn ie panienka w ybaczy. Już się to ni­

gdy nie powtórzy. Przysięgam na w szystko na św iecie.

— J a wiem, że Stefan jest porządny chłopiec, i w ie­

rzę mu najzupełniej, ale bardzo chciałabym w iedzieć, co Stefan a skłoniło do tej niegrzeczności.

— Niech się jaśn ie panienka nie pyta — błagał ją słow am i i spojrzeniem . Ja nie mogę, nie chcę i nie pow i­

nienem pow iedzieć.

— J a m yślę, że rodzice Stefan a żyli w lepszych w arunkach—poczęła mówić z pew nem zainteresow aniem i że dlatego Stefanow i trudno się teraz nakłonić do p o ­ spolitych posług.

— O! nie dlatego, jaśn ie panienko. R odzice moi byli prości ludzie. R oili sobie, że mnie w ychow ają na coś lepszego, ale w dom u u n as było ubogo.

— N igdy Stefan nie w spom inał o sw oich rodzicach.

C zy żyją jeszcze?

— Ż y ją, ale nie d la mnie, jaśn ie panienko.

— Jak to nie d la Stefana?

— A to...

U rw ał nagle.

(28)

Ja k ż e b y pragn ął odkryć przed nią choć cząstk ę sw e go istnienia. A gdyby wolno, jak żeby pragnął w kradać się do tych codziennych pospolitych rozm ów ze sw ym szerszym św iatem uczuć. G dy jej nie widział, ileż to ra­

zy układał słow a, któremi do niej przem ów i, nic nie zn a­

czące słow a, dalekie od rzeczyw istych praw d, a jednak odm ienne, jak odm ienną była d u sza jego od pospolitości otoczenia. L ecz w obec niej słow a zam ierały mu na ustach. Ś cisk ała je żelaznem i ram ionam i—trw oga.

Jakim że wzrokiem spo jrzałaby ona, jaśn ie panien­

ka, na niego, ogrodniczka, gd yby odw ażył się narzucać jej m yślom sw ój wew nętrzny św iat! D latego odgan iał precz m yśli, w rzące pragnieniem , pragnienia, dom agające się słów . Chciał, by w takich chw ilach były jak kamień, rzucony przed w iekam i na dno mórz, gdzie oka zdra­

dzieckich sieci m ijają zd ała jego oślizgłe zielenie.

D latego i teraz urw ał słow a, choć powinien od po­

w iedzieć na jej pytanie. Nie m ógł się przem ódz, by mówić o tern, co żyło w nim, jak ropień niezagojpny- L ecz H alk a już się zd ąży ła zainteresow ać jego opow iadaniem , więc d alej wypytuje, aż w reszcie Ż uczek zaczyn a mówić.

— C zyż m ogło być inaczej? Poczciw e serca, ale ochłodłe w tw ardych zarobkach, nie m ogły tego czuć, co ja czułem. Ż y liśm y w zap ad łej osadzie. Ja, syn jedynak.

C ała m iłość dw ojga spłyn ęła na mnie, cała n adzieja we mnie. O dejm ow ali sobie od ust, w ysupłali się z ostatnie­

go grosza, żeby mnie kształcić- Skończyłem cztery k la­

sy gim nazyalne. Chciałem iść dalej. Byłbym już szedł

o w łasnych siłach, ale im było w głow ie co innego, mnie

co innego.

(29)

P rzerw ał na chw ilę m ów ienie, by odetchnąć od wzruszeń, które mu rozsadzały piersi. H alk a sied ziała na pieńku drzew a. Łokcie jej oparte o kolana, tw arz w dło­

niach. Pogodne, ciemno niebieskie, nieom al fijołko- w e oczy patrzyły na niego przyjaźnie. G ubił się w ich blasku, jak w południow em niebie. A z duszy tym cza­

sem w yw lekał n ajcięższy ciężar życia.

— R odzice moi chcieli, żebym został księdzem . Znów chw ila milczenia.

— A Stefan?

— Nie, jaśn ie panienko, nie m ogłem , za nic na św iecie nie m ogłem przeciw sw em u przekonaniu.

Ja k słodko jest m ów ić o najtajniejszych spraw ach ducha do oczu, pochłaniających całe serce!

— Z n ałem już w iele. M y ludzie prości pozn aje­

m y życie prędzej, niż bogaci. Patrzałem na życie k się­

ży, na ich pow ołanie, na pobudki, z jakich szli n a księży synow ie zbogaconych chłopów. Ja k m ało w idziałem o d ­ dan ia się siebie. N igdzie św iętego ognia zapału.

— R odzice nie chcieli ustąpić?—pyta się H alka.

— Pam iętam , jak dziś. Nie zapom n ę nigdy. Siw e oczy m atki zapłakan e, tw arz ojca pochm urna, gniewna.

A te długie w ieczory w m ilczeniu spędzan e. T roje ludzi kochających się, a tak dalekich duszam i. A noce, w któ­

rych w ybuchały uczucia, tłumione za dnia. P o co krw a­

w iliśm y ręcę w pracy? po co od ejm ow aliśm y sobie od ust? po co d aliśm y ci edukacyę? Przy tobie chciały w y­

począć n asze głow y siw e. Byłbyś panem . Byłbyś szan o­

wany, całow any po rękach, a m y przy tobie. Z aw iodłeś

n as, synu, srogo.

(30)

26

O! jak słodko jest w yw lekać sw e rany przed o cza­

mi, które się miłuje nad w szystko n a św iecie...

Stefan zaciąga linkę powtórnie. T w arz m a zbielałą od w zruszeń. Słyszy znów pytanie:

— 1 Stefan rzucił rodziców ?

— O! nie dlatego. K azali mi nie pójść do szkoły, nie poszedłem więcej. K a z a li mi ciężko pracow ać ze so ­ bą, pracow ałem z nimi. A le był u n as w e w si nauczyciel.

Steran a to była biedota. Nie zapom nę nigdy jego oczu. P aliły się, jak dw a ognie. On m nie nauczył m y­

śleć i żyć.

Z d a le k a rozlega się wołanie:

— A line! A line!

T o m adem oiselle L ab e ille w oła na obiad.

Przeryw a się złota nić! Stefan uczuw a w sercu ude­

rzenie jej końca, jak gdyby pęk ła żyła krw ionośna. Z a ­ lew a go żal i głuchy gniew n a życie. Po ustach błąka się sk arga przekleństw a.

— A lin e! A line!

O czem u m ijasz, chw ilo niepow rotna? D okąd odnio­

s ą cię złe duchy życia?

— A line! A line!

H alk a podnosi się. Budzi się m ała psina, która cały ten czas sp a ła u jej nóg z jedn ą łapk ą pod głow ą, z dru ­ g ą n a oczach. P rzeciąga się, ziew a i staje na k olebią­

cych się nogach. H alk a poryw a ją w dłonie, u kłada na ram ieniu i odchodzi.

Stefan patrzy w bolesnem zam yśleniu na jej białą, o d d alającą się postać, na pęk w łosów pod jasnym k ap e­

i

(31)

luszem . W idzi złotą klam rę, spin ającą niesforne ich skręty.

G łos cichy, głos — szept rozchyla mu usta bez- mocne:

— Jaśn ie panienko! jaśn ie panienko!

Z a zielonem i kępam i drzew przem yka się biała sukienka, czasem jeszcze w słońcu zabłyśnie różow a p a­

rasolka.

III.

Była to niedziela. Słoneczny, południow y dzień.

Stefan w łóczył się po ogrodzie. Czuł się osłabionym i zgorączkow anym . W ycieczki nocne, pow tarzane dw a lub trzy razy w tygodniu, podkopyw ały siły, zw łaszcza, że nie chcąc zw racać n a nie niczyjej uwagi, nie kładł się na spoczynek, lecz biegł tem gorliw iej do pracy. Po ła ­ godnej w iośnie następow ało znojne, duszne lato. Już nie m iał daw nych sił. W pracy pot zlew ał mu czoło. A i duch jego osłabł. P o d czas długich, na w yczekiw aniu sp ę d z a ­ nych nocy przychodził głuchy lęk. C oraz częściej, co­

raz częściej w ybuchała w nim tęsknota, krw aw ym i pazu­

ram i w dzierała się w serce, olbrzym iem cielskiem gniotła ku ziemi. Przez jej rozpostarte skrzydła, jak przez zło­

m y w ęglow ych skał, rw ały się ogniste języki w zrastają­

cych pragnień.

C oraz trudniej m ógł zn aleźć uspokojenie. P raca fi­

zyczna w ogrodzie odryw ała nieco m yśli od rozbujałego

nurtu uczuć, ale m ęczył się, gdy ta praca przykuw ała go

do m iejsca. Chciałby biegać to tu, to tam, w szędzie nie-

(32)

spokojny, w szędzie poszukujący niew iadom o czego. R zu ­ cała nim z m iejsca na m iejsce trw oga przed sam ym sobą.

Czuł w yraźnie, jak się w nim dzieje coś straszliw ego, jak nieznane m oce w chodzą w jego głąb, niby złe duchy ży­

cia. A jego prosta, silna, a gw ałtow na natura buntow ała się przeciw ko tej przem ocy. Przyw ykł był brać w szystko

„za łe b “ , patrzeć spokojnie w oczy śmierci. Ileż to razy zim ną krw ią zw yciężał śm ierć. A tu od sam ego począt­

ku czuł się bezm ocnym , w ziętym niezłom nie w tw ardą obrożę życia. W ięc zryw ał się w nim gniew przeciw sobie sam em u, przeciw tej przem ocy, przeciw życiu i św ia­

tu całem u i gn ał go przez długie ulice ogrodu, nad jezio­

ro, obrosłe sitow iem , lub w y pęd zał w p o la i lasy . L eciał nieraz, jak źrebiec rozhukany, to k ładł się n a wilgotne igliw ie ciemnych lasów i z tw arzą, ukrytą w ram ionach, leżał bez ruchu. Jak ie m yśli nim w ów czas w strząsały, któż w ypow ie? Były to pół—m yśli, raczej uczucia, nie­

św iadom e sw ych nazw .

K ied y był nieco spokojniejszy, chodził do ogrodu i kładł się na znajom ej, ukochanej ław eczce. T u z głow ą, podpartą na łokciu, leżał nieruchomo i patrzył w dalekie okna pokoju jaśn ie panienki. R ozsuw ała się w tem m iejscu ścian a drzew. Duży, zielony, o aksam itnym po ły­

sku trawnik. W środku stoi dąb, którego nie obejm ie trzech chłopów w około. K ąp ie się cały w zieleni traw. N ad ław k ą ogrodow ą szum ią stare, już nieco próchniejące li­

py. S to ją w dali olbrzym ie buki i w iązy. T raw nik sz e ­ roki, jakby polan ka w śród lasów , przem yka się obok nich, w ygina się nieco ku jezioru i biegnie do p ałaco w e­

go podjazdu. Przez to przegięcie, nie w idziany przez ni-

(33)

kogo, m ógł Stefan patrzeć n a okna piętrow e, które się w ychylały z pośród gałęzi drzew.

W to św ięto niedzielne, w ten słoneczny, popołu­

dniow y dzień skw arnego lata, leżał Stefan na ław ce ogro­

dow ej i patrzył. O kna w ychodziły n a w schód, w ięc choć upał dokuczał, stały otw arte na rozścież. Mimo dobrego wzroku nie m ógł Stefan dojrzeć, co dzieje się tam w śród czterech ścian pokoju. Czuł jednak, że tam jest jaśn ie p a ­ nienka. W iedział o tern napew no. Przed chw ilą prze­

biegł wszystkie pokoje. N igdzie jej nie było. D ow iedział się od służby, że p o szła do siebie n a górę. D latego to co- prędzej pobiegł pod sw oje stare, znajom e lipy i położył się na ław ce w ich ukryciu.

C zasam i m ignął mu w oknie cień, w ięc serce biło, jak młotem. A le jaśn ie pan ien ka nie w ychyliła się dziś ani razu. Chciał w szystkim i zm ysłam i przejrzeć, co ona tam robi, duszą sw oją zgłębić, o czem teraz myśli. Nie w iedział, że nieśw iadom ie ona przygotow uje mu chwile szczęśliw ego zapam iętania.

D ługo tak jeszcze leżał, długo tak czekał, m a­

jąc duszę we wzroku. N ag le drgnął. N a górze ode­

zw ał się klaw isz. O dezw ał się i ucichł. Po chwili znów się odezw ał. T eraz już dw a, trzy, jeden za drugim. Z n o ­ w u ucichły- Po chwili słychać ciche brzęczenie strun for­

tepianu. Ni to m uśnięcie skrzydeł m yśli, ni to w es­

tchnienie z głębi stęsknionych piersi. L e c ą tony z k law i­

szów , zaledw ie dotykanych palcam i.

T o H alk a zaczyn a grać. G ra rom ans muzyczny.

D w oje ludzi się kocha. Jego m iłość przyszła n a św iat już bardzo daw no. P rzy szła niew iadom o sk ąd.

29

(34)

niew iadom o jak. P odniosła piersi westchnieniem . Jak że cudow nie dźw ięczy m uzyka tym pierw szym głosem , któ' ry się sk rad a cicho do serca. L e c ą tony niepew ne, pełne zam yślenia, pełne w ahań w przepastnych głębiach czło­

w ieczej duszy. N a ustach sia d a pytanie, jak ptak śpiew a- j ący na rozkwitłym kwiecie. N ie um ie serce odpow ie­

dzieć w łasnym m yślom , nie um ieją m yśli przejrzeć w ła­

sn ego serca. O tw ierają się oczy trwożne, a radosne.

T rw oży je o ślep iający b lask now ego dnia. Poryw a je i unosi w kraj szczęścia przeczucie rozkoszy nieznanej.

C zyżby to już m iłość była?

M orze się kolebie w sw ych m asach olbrzym ich.

R az sk acze ku brzegom , w ezbrane w sw ej głębi, to znów odpływ a dalek o za piaski żółtaw e. Cóż serce człow ieka?

Z an im je burza ogarnie i rzuci n a pastw ę szalonych pra­

gnień m a ono sw oje odpływ y i przypływ y, m a sw o je chw ile wahania, w których nikt nie przew idzi, którędy ta burza przeleci, czy serce uniesie ze sobą, czy pozo­

staw i w spokoju.

Ja k drży ten klaw isz! Z ry w a się głos z pod niego, niby grom, zw iastujący burzę. L e c ą tony splątan e, niby gałęzie drzew, rw ane wichrem. R a z się uciszą, to w y.

buchają z siłą dw akroć, stokroć w iększą. O garn iają nie­

bo, ziem ię, cały św iat. W sercu czuć k ażdy liść, który drży, w sercu czuć trw ogę. B ezn adziejn a rozpacz targa duszą, silniej, niż burza- D ługow łosa tęsknota rozplata sw e w arkocze, puszczone z wichrem. Szum i w śród szu ­ m iących gałęzi głos: o czem u serce m e m usi się w tę­

sknotach rw ać? O, czem u nikt mu nie odpow ie silą w za­

jem ną? O, czem u m iłość m a sk rzy d lata nie m a potęgi

(35)

porw ania jej duszy z sobą? O, czem u pożar, który trawi mnie, nie obejm ie ogniem pragnienia i jej oczu?

T a k schodzą dnie, tygodnie, m iesiące. T a k trw ają wieki-

T am z okna, n a piętrze pałacu, sp a d a z pod trąca­

nych k law iszy burza ku zielonym, w słońcu rozpieszczo­

nym trawom. Podnosi się huragan tonów z chwili na chwilę, m iesza się z niedzielnym , południow ym wy­

poczynkiem , jak zgrzyt.

N agle się ucisza. D źw ięczy jeden klaw isz, niby k ro pla deszczu, jak i sp ły w a z liścia po burzy, która nie­

daw no przeszła bokiem. D źw ięczy jeden klaw isz. Chw i­

la oczekiw ania. U ch odzące zw ały chmur płoną w o g­

niu słońca. Pod nimi, w śród ciem nych grud ziem i w błę- kitnem św ietle dnia w idać drzew a, zlane deszczem , w i­

d ać m aleńką w ioskę, a za nią dalekie, dalekie ugory i płow e rżyska, D zieje się coś na św iecie, czego nie m ogło przew idzieć serce, dzieje się cud. T a m dusza mówi do drugiej: nie byłaś zaw sze tak sam otną, chodzi­

łam twoimi szlakam i, czek ając napróżno na tw oje słow a.

O! burzo, burzo, czem u nie zab iłaś grom em ludzi w chwili n ajw iększego szczęścia na ziemi, gdy serca m ó­

w ią praw dę?

D źw ięczy klaw isz niepokojem . Czem u ten niepo­

kój? D w oje ludzi się kocha. C zy m oże być szczęście większe? czem u ten niepokój? czem u le c ą tony znów sp lą ­ tane? L ecz już nie słychać burzy. T o brzęczą w ięzien­

ne kajdany.

C zy serca, które się kochają, m ogą się zaw sze zro­

(36)

-

zumieć? czy nie w ybiega jedno n aprzód, uniesione w i­

chrem miłości? czy w ów czas nie targa niem trw oga, że znowu jest sam o na św iecie szerokim ? gdzie drugie? zale­

dw ie je w idać, zaledw ie n adąża.

Słychać głos jego:

P ołączm y się razem . Ż y jm y razem .

— Nie m ogę, nie m ogę. Ja jestem kapłanką ognia.

Nie dotkną się m oje usta twoich przed końcem św ia­

ta tego.

— M ów isz, przed końcem św iata tego? Cóż to jest św iat? T o my! G d y n as nie będzie, zginie n asz św iat.

W ięc zróbm y koniec z nim. Niech w ów czas usta twoje dotkną się moich.

— A leż to śmierć!

T ak! to śm ierć, lecz dopiero po w ypiciu do dna kielicha rozkoszy.

Ja nie chcę jeszcze umierać!

Z nów k law isze brzęczą, ale jak k ajdan y więzienne.

W loką się u nóg żelaza, zakute n a wieki. C zy dusza ludzka m ocna jest rozerw ać obręcze, które op asu ją św iat?

N ęka się, rozpacza i rozbija o ściany sw ej celi.

N agle noc zap ad a ciemna, głucha. N a skraju lasów sied zą oboje-

Przyszłam n a tw e w ezw anie. D ałam ci usta moje. W ypijm y teraz ten kielich do dna, zanim śm ierć zniszczy n asz św iat.

Z arzu ca mu cudne ram iona n a szyję.

P rzy szłaś n a m oje w ezw anie. D ałaś mi usta sw o­

je. U stam i duszę mi sw oją d ałaś. Czy serce człow ieka

32

(37)

m oże pom ieścić w ięcej szczęścia? Po co w ychylać kie­

lich rozkoszy do dna? Niech te krople niedopite zostaną, jak woń niedopełnionych snów. U m ierajm y razem!

Pod szalem , rzuconym na nagie ram iona, szuka jej serca. T u pod dłonią bije serce. Z a chw ilę w edrze się tędy kula.

Jednak, zanim spełni przeznaczenie, patrzy raz ostat­

ni w jej oczy. Ciem na w około noc. Jeszcze północ nie biła, ale w jej źrenicach w schodzi krw aw a łuna. Sk ąd ten blask?

O boje odw racają tw arze ku w schodow i. Z za chmu­

ry, która legła bezw ładnem cielskiem u widnokręgu, w y­

b iegają promienie. Jeden za drugim, chyżo, chyżo, aż dnieje.

Patrz! Stał się cud. Jeszcze północ nie biła, już słońce wschodzi.

C zy to d la nas w schodzi słońce!?

L e cą tony po k law iszach hucznie. Podniósł się hymn podniebny. Biją, jak dzw onam i nadziei . . .

. . -Tak szły obrazy przed oczym a kom pozytora, gdy tworzył sw ój rom ans muzyczny. N a duszę Stefan a sp a ­ dały dźw ięki te, jak zaklęcia. Serce, które praw dziw ie kocha, nie m oże nie m ieć chwil złudy. W ięc przed jego oczym a szły również obrazy za tonam i fortepianu, w le­

czone ich nastrojem .

Śn iła mu się jego w łasn a m iłość. Z aw arł pow ie­

ki. Prom ień słońca przedarł się m iędzy rozchylone- mi gałęziam i lipy i p ad ł na jego przym knięte oczy. Już pierw sze tony ciche, niepew ne wyw lokły zeń w szystko uczucie. Patrzył ze sm utkiem w toń przed sobą, której nie

3

(38)

rozum iał. Z a w szystko, co jest w św iecie, m iało starczyć ślepe pragnienie. T a k śnił sw ój ogrom uczucia, w iększy,

niż jego serce.

A ż nagle uderzyły k law isze tonam i burzy. Z erw ał się i siadł na ław ce. W ydało mu się, że to hasło do boju.

Już znika ta chw ila, w której uczucie było w szystkiem , i obrazem i m yślą. Przelatuje przez głow ę w izya w iel­

kich spraw . Serce, które praw dziw ie kocha, nie m oże żyć bez złud.

Jaśn ie pan ien ka w niebezpieczeństw ie! Szerokiem i ulicam i m iasta żandarm i w lok ą ją w kajdanach. O bok krokiem m iarow ym idzie piechota. L śn ią w słońcu ostrza bagnetów . Środkiem z rękom a zakutem i, w po d ar­

tych łachm anach więźnia: jaśn ie panienka! Idzie i roz­

m yśla: któż m nie ocali? któż w yrw ie z rąk carskich sie­

paczy? Chyba on jeden n a całym św iecie, on, któryby w y­

jął z p aszczy lw a.

Stefan zw ołuje sw oich tow arzyszów . Biegną różnemi ulicam i, pojedyńczo, po dwóch. Spokojne, w eseln e ich twarze, choć za chwilę czeka ich śm iertelny bój. T y lk o w bocznych kieszeniach po dw a brauningi i zap as ładun­

ków. Jeden niesie bukiet kw iatów , pew nie d la n arzeczo­

nej, bo niesie go ostrożnie, jak relikw ię św iętą. A drugi niesie bochenek chleba, pew nie d la starej, zgłodniałej matki, bo niesie go ostrożnie, by mu nie u padł na ziemię-

N a rogu ulic krzyżujących się sp o ty k ają się tw arzą

w twarz. D w ie długie kolum ny żołnierstw a. Pośrodku

żandarm i n a olbrzym ich, czarnych koniach. Ich garstka,

zaledw ie dziesięciu.

(39)

D any znak. Kw iaty, przeznaczone d la ukochanej, rozsypują się nad głow am i sołdatów . Z a chw ilę słychać trzask łam iącej się ulicy. Z e słupem dym u w ylatuje bruk. R ozryw a się szeroko koło lśniących bagnetów . K rzyk przerażenia i jęk. Z łow rogo brzęczą szyby w y­

bijane szczątkam i ciał ludzkich.

Z aled w ie przebrzm iał huk, już się rozlega drugi sil­

niejszy. To chleb, przeznaczony d la m atki zgłodniałej, p a d a do nóg żołnierzy. A potem zaraz salw a za salw ą.

S p a d a ją z koni żandarm i, w ali się na ziem ię piechota, a pan ien ka już w olna! T ylk o pew na część żołnierzy, nie­

tkniętych jeszcze pogrom em , form uje się szybko i staje pod ścianam i dom ów z bronią do strzału. Stefan w idzi nie­

bezpieczeństw o. W oła na dw óch tow arzyszy. W m gnie­

niu oka chw ytają ją i unoszą n a żandarm skich koniach O n z resztą rzuca się na lśn iącą ścianę bagnetów . Nim m ogli dać salw ę, już huczą brauningi, przykładane do ich piersi, już rozw alają im skronie. Jedni leżą na ziemi, drudzy broń rzucając, w ołają o zmiłowanie.

C zas już uchodzić, zanim n adciągn ą św ieże od dzia­

ły. Stefan rozgląd a się po pobojow isku. D aje znak. R o z­

latują się tow arzysze. On sam w idzi jeszcze jednego żandarm skiego konia. T rzym a go za uzdę młodziutki sołdat. Już p alec na cynglu. Z a chw ilę będzie żołnierzyk bił nogam i o krw aw y bruk ulicy. A le to dziecko w szy­

nelu carskim patrzy n a niego niebieskiem i niewinnemi

oczym a. Cóż ono winno? O p ad a ręka z brauningiem .

L e w ą ręką w yryw a mu Stefan cugle, sk acze n a konia

i w ali po boku tw ardą rękojeścią broni. D usza się rwie,

Cytaty

Powiązane dokumenty

Powierzchniowa forma tych problemów sugeruje błędną ścieżkę rozwiązań, prawdo- podobnie więc osoba badana szacuje swoje „poczucie ciepła” na podstawie złej repre-

Z tego punktu widzenia można więc mówić o nadmiarowości nośnika prawa stanowionego i wskazać co najmniej trzy, opierające się na różnicach między tym

Z uwagi jednak na fakt, że w łodziach próbujących pokonać Morze Śródziemne znajdują się obok Erytrejczyków, Sudańczyków i Somalijczyków również Gambijczycy, Senegalczycy

ukazała się druga mo- nografia szkoły, Andrzeja Szmyta Gimnazjum i Liceum Wołyńskie w Krzemieńcu w systemie oświaty Wileńskiego Okręgu Naukowego w latach 1805–1833, ukazująca

Rasizm jest to zjawisko społeczne i polityczne polegające na dyskryminacji przedstawicieli jednej rasy przez drugą.. Jest ono charakterystyczne dla obszarów gdzie występują

- Ci, co chodzą do kościoła, uczą się, ale nic nie robią, żeby nadać lepszy ton i coś w mieście zainicjować twórczego, pozytywnego.. Boją się

„– Spodnie nie dotyczą kota, messer – niezmiernie godnie odpowiedział kocur, – Może polecisz mi, messer, włożyć jeszcze buty? Koty w butach występują jedynie

Dopiero złożenie tego aktu autentycznej pokory i poddania się woli Boga — które napawa tu przecież jeszcze rozczarowaniem i smutkiem, budzi gorzkie refleksje