[r 4 ?;S. l~ i J1 1!6 6(4#./
VARIA
WITOLD GOMBROWICZ
D ZIELA ZEBRANE
TOM X
INSTYTUT :fł LITERACKI
PARYZ
~L
1973p
WITOLD GOMBROWICZ
VARIA
INSTYTUT
PARyz
l
LLITERACKI
1973WITOLD GOMBROWICZ - DZIEŁA ZEBRANE
© COPYRIGHT POUR LA LANGUE POLONAISE BY INSTITUT LITTERAIRE, S.A.R.L., 1973
«
BIBLIOTEKA KULTURY
~TOM 239
IMPRIME EN FRANCE
Editeur: INSTITUT LITTERAIRE, S.A.R.L., 91, avenue de Poissy, Mesnil-Je-Roi
par 78600-MAISONS-LAFFITTE
1933
DRAMAT BARONOSTWA
Baronowa była czarującym stworzeniem. Baron wziął ją
z rodziny pełnej zasad i miał prawo do zupełnej ufności, po- mimo, iż dość głęboko nadgryzł go już ząb czasu ... a jednak
drzemał w niej niepokojący żywioł wdzięku i czaru, który łatwo mógł skomplikować praktyczne zastosowanie imponderabiliów barona (gdyż baron był wielkim skrupulantem). Po dłuższym pożyciu, opromienionym cichym szczęściem małżeńskiego obo-
wiązku, baronowa przybiegła kiedyś do męża i zarzuciła mu
ręce na szyję. -Uważam, że powinnam ci to powiedzieć. Kocha
się we mnie Henryk... wczoraj wyznał mi miłość, tak szybko i niespodziewanie, że nie zdążyłam temu przeszkodzić.
- A ty czy także kochasz się w nim?
- Nie, nie kocham go, ponieważ tobie ślubowałam miłość
- odparła.
- A więc bardzo dobrze - odrzekł. - Jeśli kochając się
w nim, nie kochasz go, gdyż twym obowiązkiem mnie kochać
- zyskałaś podwójnie w moich oczach i kocham cię dwakroć więcej. A jego cierpienia są słuszną karą za dowód słabości cha- rakteru, który złożył, durząc się w mężatce. Zasady! - moja droga! Jeśli jeszcze raz wyzna ci miłość, odpowiedz, że i ty wyznajesz - ale zasady. Kto ma niezłomne zasady, ten może przejść przez życie z podniesionym czołem .
•
Ale po pewnym czasie doszły barona fatalne wieści. Henryk nie miał najmniejszego hartu. Odpalony przez baronową rozpił się, hulał; potem dostał melancholii, nic go nie interesowało, świat stracił dlań swój powab i patrzył już tylko na księżą oborę. Przebąkiwano powszechnie, że przyczyną jego wkrótce 9
spodziewanego zgonu będzie nieszczęśliwa miłość. -Ładna spra- wa! - rzekł baron do żony. My tu sobie jemy przekąski, a on tam nic przełknąć nie może ... rozumiesz? ... gdyż twój obraz stoi mu przed oczyma. Ciekawy jestem, co on w tobie widzi, przecież żyję z tobą tyle lat, a nigdy nie czułem do ciebie nic, co by
nazwać można gwałtownym. W każdym razie sprawa jest po-
ważna i dziwię ci się, że tak dobrze wyglądasz, wiedząc, że
przez ciebie cierpi ten nieszczęśliwy.
W tydzień potem przyszedł w jeszcze gorszym humorze. -
Winszuję! - rzekł ironicznie- możesz być zadowolona! Twoje
wdzięki okazały się bardzo skuteczne, Henryk jest już na wsia- danym.
- Cóż ja mogę poradzić? - odparła ze łzami. - Nie
kokietowałam go, nie mam sobie nic do wyrzucenia.
- Jeszcze by tego brakowało! Ty jesteś przyczyną jego bez- nadziejnego stanu, twoje to filigrany, twoje rysy i kształty są
bakcylem, który go przeżera.
- Cóż pocznę? On oszalał. Czy wiesz o czym wspominał
wtedy, gdy mi się oświadczył? O rozwodzie!
- Co? rozwód? Chyba nie jesteś jeszcze ladacznicą. Owszem
zresztą, dostaniesz rozwód, ale wiesz kiedy? - gdy umrę, gdy
wyzionę ducha, który wyznaje pewne niezłomne zasady.
- A jeśli on skona?
- Skona! - krzyknął w ostatniej pasji. - To szantaż,
dla którego ja nie będę łamał przysięgi, iż cię zachowam aż do
śmierci!
Baronowa przeżywała okropne chwile. Za nic nie chciała po-
stąpić nieetycznie, a znów z drugiej strony serce krajało jej
się na myśl o cierpieniach Henryka. W dodatku baron, członek
wielu towarzystw, powziął do niej wyraźną idiosynkrazję. Nie
mógł wprost patrzeć na jej krasę. Jej życie fizjologiczne stało
mu się wstrętne. Kiedyś zaproponował jej: - może bułeczkę?
- a gdy odmówiła roześmiał się z niesłychanym szyderstwem:
- ha, ha, on tam kona, ona zjeść nie może bułeczki. Gdy snuła się przez pokoje, wdzięcznie przeginając się w biodrach, gdy
uśmiechała się blado, gdy spała, lub czesała się, widział w tym akty bezecnego okrucieństwa i ponurego seksualizmu. Kiedyś przytuliła się do niego. - Proszę mię nie dotykać - krzyknął.
- Zbrodniarka! Wplątałaś mię w ładną sytuację, ani słowa. Widzę teraz, że człowiekowi moralnie odpowiedzialnemu nie wolno kojarzyć się z cudzą cielesnością pod żadnym pozorem.
- No! - rzekł baron. - Tak dalej być nie może. Dziś
rano dowiedziałem się, że chciał popełnić samobójstwo. Czy ty w ogóle zdolna jesteś pojąć, iż pchnąć kogoś do samobójstwa to
znacznie gorzej, niż udusić go własnymi rękoma? Ten chłystek
pozbawiony zasad zgubi nas i siebie. Zdecydowałem się - nie
możemy obarczać sumienia tak straszliwą odpowiedzialnością.
Jeśli nie ma innej rady - trudno, daję ci moje placet, zgadzam
się, a ty w imię wyższej konieczności rób swoje, to znaczy to, co ci dyktuje twoja brudna kobiecość.
-Mężu!
- Trudno! Czyż mogłem przewidzieć, gdym cię poślubiał, że pewnego dnia nie będzie dla ciebie innej możliwości, jak morderstwo lub cudzołóstwo?
- Jeśli istotnie nie ma innej rady, a ty uważasz to za naj- stosowniejsze, zgadzam się - rzekła. - Mnie samej ciężko,
ale Bóg świadkiem, że jestem zupełnie niewinna.
- Tfy! - odrzekł baron.
Odtąd młody człowiek zaczął powracać do zdrowia. Nato- miast baronowa mizerniała coraz bardziej. Piekło miała w domu.
Mąż zażądał, by jadała przy osobnym stoliku i sprawił dla niej oddzielne nakrycie. Kiedyś, gdy dotknęła go przypadkiem: - Brudzisz mnie - rzekł z zimną obojętnością. - Spójrz! dotknę
łaś mnie, muszę przerwać czytanie i pójść umyć się do łazienki.
Często wymykało mu się obrażające słowo: cudzołożczyni.
O czwartej wyjmował zegarek: - No - mówił - czas na ciebie, pora już na rozpustną filantropię. Na próżno tłumaczyła
mu, że jest niewinna. - O jedno cię proszę - odpowiadał - nie wprowadzaj przynajmniej do domu atmosfery wyrozumiałości
i tolerancji dla grzechu. Bo w takim razie powinnibyśmy zaprosić
na obiad pospolite ulicznice, które przecież Bogiem a prawdą też są niewinne. Baronowa zrozpaczona, kilkakrotnie chciała prze-
rwać przymusowy swój romans, ale za każdym razem młody człowiek groził samobójstwem i widać było, że nie mówi na wiatr.
•
- Nie - rzekła baronowa - dłużej nie wytrzymam. Ży
cie stało się dla mnie niewysłowioną udręką. Popadłam w okrop- ne grzechy - a dlaczego? Gdyż jestem ponętna. Nikt nie zrozu- mie, kto sam na sobie nie może doświadczyć, jak to dziwnie pod
względem moralnym -być ponętną. Dosyć mam tego. Oszpecę się, nie wiem tylko, czy Henryk to zniesie.
- Tu cię poznaję! - zawołał z entuzjazmem jej mąż - Henryka istotnie może to przyprawić o szaleństwo, ale w takiej opresji, jak nasza, trzeba ryzykować, a zresztą przygotujemy go odpowiednio. Na dowód zaś, że ja, twój mąż, solidaryzuję się
11
z tobą zawsze, gdy idzie o brzemię moralne - oszpecę się także.
- Niewiele będziesz miał do roboty - rzekła z gryzącą ironią.
Udali się do swoich pokojów, skąd wkrótce wyszły dwie maszkary. Baron uściskał i ucałował żonę. -Teraz trzeba jeszcze odpowiednio na cios ten przygotować Henryka. I napisał list.
- Szanowny Panie.
Z przykrością muszę powiadomić pana o okropnym wypadku mojej żony. Jeden z jej amantów w ataku zazdrości o drugiego wielbiciela, który właśnie niedawno przestał być platoniczny -
oblał ją witriolejem. Biedaczka utraciła wdzięki, z których tak wszechstronny umiała robić użytek. Niech pan przyjdzie ją obej-
rzeć. Nota-bene ja sam, ratując ją, uległem także strasznemu
zniekształceniu.
- Uczyniliśmy wszystko, co do nas należało - oświadczył.
Zdawało się, że Henryk oszaleje, lecz wiadomość o wiarołom
stwie kochanki dodała mu sił. Przetrwał swoje uczucie, które nie mogło ostać się potwornemu widokowi. Za to baronowa
zaczęła gwałtownie niknąć i wkrótce wyszło na jaw, że przyczyną złośliwej blednicy jest miłość do Henryka, która wybuchnęła
w niej po zerwaniu z żywiołową siłą.
- Czy klątwa ciąży nad moim domem! - zawołał baron.
- Teraz ona znów zaczyna!
•
Konająca zażądała widzenia się z Henrykiem, a lekarze poparli to żądanie.- Na miłość Boską- szepnął baron Henrykowi- ona gotowa umrzeć z wyznaniem grzesznej miłości na ustach. - Zwariowałaś - krzyknął na żonę. - Na twoim miejscu
cieszyłbym się raczej czystym sumieniem; chyba nie zdajesz sobie sprawy, jak potwornie wyglądasz - a kochanek, który pałał
tylko do twego ciała, pomiata i gardzi tobą, odkąd oszpeciłaś się
dla niego. Zerwij z tym, a wyzdrowiejesz i wrócisz do świata
zasad.
- Tym razem nie dam się nabrać - odparła baronowa
skonała.
Dwaj mężczyźni pozostali sami z trupem.
- Zgasła jako ofiara obowiązku - rzekł baron - pana
czynię odpowiedzialnym za jej śmierć.
- To pańska żona, pański trup - odparł młodzieniec.
Polska Zbrojna, 1933, Nry 246/247.
1934
Z DIARIUSZA PRYWATNEGO HIERONIMA PONIZALSKIEGO
Właśnie dziś dowiedziałem się, że odrzucono mój felieton
"Człowiek-zwierzę". Powiedziano - myśl słuszna, ale źle napi- sany. Trochę może i zabolało. Mnie, mnie odrzucają felieton w gazecie! Ciężarny bólem, łzy muszę porodzić. Lecz czyż ja sam nie wiedziałem, że źle napisany? Czyż każde jego słowo nie
przygnębiało mnie? Dlaczegoż to - nie jest się głupcem, a jak przyjdzie pisać, wypada głupio?
Dlaczego? A dlaczegoż-to, pytam, w ogóle w życiu publicz- nym wypada się zgoła inaczej, niż w życiu prywatnym?
Jedna i ta sama osoba zmienia się do niepoznaki w przejściu
z sypialnego do salonu, z salonu zaś do gabinetu pracy. Inna jest gdy drapie się za uchem, inna kiedy pisze wiersz; inna, gdy
wygłasza sąd swój o upadku moralności, inna zaś gdy je sznycel z buraczkami. Przeklęta zręczność! I czyliż nie stąd właśnie,
z tego rozdwojenia bierze się ta siła nudotwórcza, która spra- wia, że w życiu prywatnym wszyscy są tacy wspaniali, tak bogaci i wszechstronni, tak urozmaiceni-zaś książki ich, gazety, mowy i fajfy, konwersacje i maniery tak jełką zalatują nudą? O, życie
nasze obfituje w potworne paradoksy i wydaje się, jakby w każ
dym tkwiły dwie osoby: jedna -prywatna, druga- publiczna, przy czym publiczna tak bardzo dławi, ogranicza, uszczupla pry-
watną, że nic dobrego z tego wyniknąć nie może, chyba śmierć.
Dlaczego śmierć? Dlatego, że tak mi się napisało. A jeśli myślą, że nadal będę doskonalił swój nieudolny, odpalony felie- tonik, póki nieudolność jego nie przeobrazi się w zdolność i póki wreszcie nie odpowie wszystkim wymogom i kanonom życia
publicznego - mylą się grubo. Nie - bywają momenty, kiedy trzeba powziąć stanowczą decyzję - i taki właśnie moment
nastąpił. Zapytany, czy zamierzam nadal wypracowywać się jako pisarz, gwoli Duchowi, Kulturze, Sztuce etc. odpowiadam: nie, 15
nie i koniec, nie i kwita. Jeśli funkcja pisania ma być udręką,
z której wynika nuda, to wolę raczej złamać pióro. Zgodziłbym się jeszcze na nudę bez udręki, lub na udrękę bez nudy, ale kompromis taki nie leży niestety w moich możliwościach. Jeżeli więc życiu publicznemu nie mogę przydać się na nic, to nie pozostaje mi nic innego, jak wycofać się z życia publicznego.
A jeśli nie umiem pisać kulturalnych, publicznych felietonów, nie będę wysilał się na pisanie ich, lecz wypowiadać się będę
z dala od ludzi i dla siebie jedynie, w poufnym dzienniczku i nie gwoli abstrakcyjnym bóstwom powszechnej użyteczności, lecz gwoli własnej frajdzie i prywacie. Wiedzcie, że nie zamierzam
się uszczuplać i nie dopuszczę do tego, by mnie uszczuplono.
Jak każdy, czuję się bogaty; wprost przelewa się we mnie od
mądrości i głupstwa, prawdy i fałszu, podłości i cnoty; z jakiejże
tedy racji miałbym brać udział w nudnym, reprezentacyjnym fajfie waszego życia? Pisarza złego, pisarza, który pisze źle i bez
dbałości o poziom, wyłącznie dla swej rozkoszy, nazywacie gra- fomanem i uważacie się za bardzo mądrych. Jednakże to słowo
winno być przywrócone do czci w dobie, w której grafomani
biją dziesiątki nakładów, zaś od dobrych pisarzy ucieka się, jak od morowej zarazy.
Z dawna zauważyłem, że ospałość życia publicznego pochodzi
stąd, iż w życiu publicznym objawiają się same zalety, nigdy wady. Jest to zaiste taniec zalet, jak taniec szkieletów. Tak więc
dobry pisarz, pisarz kulturalny, pisze samymi zaletami, nigdy
zaś zaletami i wadami zarówno. Czyż ja obcuję z Wacławem Grubińskim, albo z Adamem Grzymałą-Siedleckim? - Nie,
obcuję li-tylko z inteligencją, finezją Grubińskiego, z mądrością
i cnotą Grzymały-Siedleckiego. Stąd ten dystans; ten chłód, ta monotonia. I rozgrzałbym się na chwilę tylko wtedy, gdyby
ktoś mi opowiedział anegdotę, dotyczącą jakichś ukrytych sła
bości Grzymały-Siedleckiego. Do tego nawet doszło, że ogłosze
nie krawca Kurcana w tymże "Kurierze Warszawskim"
Spodnie w paski, kurtka w kratkę
kamizelka, wierzchnie gatki etc.
wiersz, prawdopodobnie napisany przez samego krawca Kurcana - silniejszą stwarza reakcję, bardziej pobudza niż mądry, odpo- wiedzialny obywatelski artykuł, a nawet cała książka.
O, dopiero teraz widzę, jak łatwo w zasadzie jest pisać.
Najbłahszy list, byle prywatny, najgorszy wiersz, byle osobisty, czytamy z zapartym oddechem, a Pamiętnik Paska, ten aktualny zbiornik szlacheckich przywar, wzrusza potomność. Byłbym więc
chyba szalony, gdybym mając do wyboru przymus i swobodę, śmierć i życie, wahał się choć jedną sekundę. Lecz pomijając już względy osobistej higieny i osobistego interesu, czyż nie jest świętą potrzebą moją, Hieronima Poniżalskiego, dać wyraz pewnym prawdom, które nie znajdują wyrazu w ramach naszej kultury, dlatego jedynie, że nie są to prawdy kulturalne, lecz
życiowe?
A prawda ta winna być wypowiedziana i to wcale nie dla czczej szykany, lecz przede wszystkim gwoli temu (czy też - gwoli tego?), że wszystko co żyje domaga się głosu - a także
dla oczyszczenia atmosfery. Czuję dobrze, że nie można dłużej znieść, by osoba publiczna dusiła i kneblowała w naszym wnętrzu osobę prywatną siedząc jej na karku okrakiem i by osoba pry- watna gryzła ją z dołu w piętę bez bezsilnej i tłumionej furii.
Nie, nie, osoba publiczna nazbyt wysoko wybujała, Percy wziął
polot za chyży, albo my, albo on musi spaść niżej.
Powiedzą zapewne, żem małostkowy, jałowy, bezpłodny, że
nie umiem zgłębiać, że w myśl takich to a takich kulturalnych kategorii jestem negatywny i szkodliwy. Atoli wszelkie katego- rie rozpadają się w proch, gdy człowiek sam dobrowolnie wydala
się spod ich zasięgu na daleki i samotny spacer. Cóż mogą obchodzić mnie kategorie, platformy i płaszczyzny kulturalne, gdy stoję na platformie i płaszczyźnie pozakulturalnej? Tytułem
prewencyjnym, na wszelki wypadek, ogłaszam żem grafoman,
że piszę dla własnej przyjemności i manii, tak jak krowa ryczy.
I cóż mi teraz kto zrobi? Teraz już i na lwa srogiego bez obrazy
siędę i na ogromnym smoku jeździć będę. Gdyby zaś to, co tu
powiedziałem, nie wystarczyło i gdyby mnie starym nałogiem
nagabywano o ideę, misję, o gwoli etc., to odpowiadam po prostu:
Marchewka
i w tym ważkim słowie zawieram całe szczęsCle wyzwolenia spod terroru, wszystką radość z odzyskanej równowagi iż naresz- cie nie boję się, ani się nie wstydzę, wszystką słodycz swobody i rozkosz tworzenia. Witaj mi, niski poziomie, niekulturalna,
płytka, banalna - trywialna nawet - postawo, witaj mi!
Wpłynąłem na suchego przestwór oceanu, wóz nurza się
w zieleni i jak łódka brodzi (A. Mickiewicz). Zaiste - słowa moje z zeszłego tygodnia dawno już utonęły w Wiśle. Rzece zapomnienia. Ale tym bardziej - dalejże do czynu! O co chodzi, czegóż ja chciałbym? Ja chcę tylko - szczerze. Wydobyć z siebie głos własnej prywaty w przeciwieństwie do głosu publicznego 17
- okazać się w całej prawdzie i słabości - szczerze się ujaw-
niać i nie we fraku, nie w tużurku, lecz w naturalnej, skażonej
postaci. Czy głos mój, głos przyziemnych, niesmacznych realiów nadaje się do pisma państwowego, pisma najbardziej publicznego w Polsce? Sądzę, że tak, sądzę że właśnie tutaj i właśnie w ten sposób! Jeżeli bowiem bieg dziejów jest taki, iż Państwo trium- falnie wkracza w każdy zakamarek, to niechże czujnie wsłuchuje się w głos życia, niech pilnie uważa, by budowa odbywała się
na twardym gruncie nie zaś na lotnym piasku chimer kultural- nych. A co się nas tyczy, ludzi, to wszak jeżeli Państwo nas zagarnia, czyż nie winniśmy dbać o to, byśmy w nim nie umarli, lecz abyśmy żyli? Przerzućmy most, stwórzmyż jakieś iunctim
pomiędzy sprawą publiczną a sprawą prywatną.
I przede wszystkim w pełni poczucia odpowiedzialności,
jako też doniosłości i wagi mej roli, chciałbym podać tu reakcję moją na fakt polemiki, którą niedawno stoczyli dwaj znani pisa- rze. I patrzcie, jak śmiało dotykam tego tematu, aczkolwiek obaj
zasłużeni i znani pisarze grubo przerastają mnie w hierarchii spo-
łecznej. Ale to prawda daje mi tę śmiałość. Co się stało? Jeden z pisarzy zaatakował uszczypliwie w książce drugiego pisarza, na co znów tamten odpowiedział raniącą ripostą, a ten znów jeszcze ostrzej dociął i tak dalej. Zaprawdę - nic by w tym nie było strasznego i nawet przyjemnie się czyta te wycieczki osobiste, zaprawne jadem i sarkazmem. Wczoraj właśnie, jedząc
jaja na miękko, czytałem i śmiałem się cicho. Lecz przestrzec
muszę obu pisarzy, że śmiech ten nie jest już tym śmiechem,
którym przed laty dziesięciu witano podobne ataki, wołając - a to mu dojechał! Nie - ja wcale nie jednoczyłem się z jednym w sarkazmach jego przeciwko drugiemu, lecz zachowując wrogą neutralność śmiałem się z obu zarówno tym podłym śmiechem
zadowolonych z siebie małości, śmiechem pełnym nihilizmu - który tak często rozbrzmiewa teraz na całym świecie. Pokątnie,
w mieszkaniach prywatnych, w prywatnych rozmowach, a groź
niejszy jest od rewolucji.
Cóż tak rozśmieszyło moją małość i moją nikczemność? Ależ
klasycyzm, klasycyzm sposobów! - Ha, ha, ha! -Krzyczałem.
- Bardzo dobrze! Brawo! Ten temu zarzuca fałsz w cytatach!
A ten temu insynuacje! Oczywiście! Brawo! Ten protestuje prze- ciw metodom polemicznym tamtego, tamten zaś twierdzi, że ten pierwszy zaczął! Ha, ha, ha, doskonale! A zatem tak, jak zawsze
się odbywa! I moja małość, małostkowość nie mogła dość się nasycić tym klasycyzmem sposobów, tym konwenansem zjadli-
wości dwóch powaśnionych literatów. - To, to, to, to właśnie!
- Krzyczałem, aż wreszcie służąca Adela wsadziła głowę w
drzwi i zapytała, czy co się nie stało? A wtedy ja z pogardą,
z tą straszną, druzgocącą pogardą jednostki prywatnej, rzekłem:
- nic, to pokłóciło się dwóch w gazecie. - Aha, rzekła sługa.
I oboje, to jest ja i służąca, spojrzeliśmy sobie w oczy z ta-
jemną uciechą, gdyż nic nie jest tak smakowite dla gminu, jak dwóch znanych pisarzy, którzy subtelnie się judzą. I nic mnie bardziej nie śmieszy, mnie i moją sługę, niż owe kunsztowne systemy wywyższania się jednego nad drugiego. Systemy ironii, sarkazmu, persiflażu, spokojnej siły i pewności siebie, wszystkie te literacko-kulturalne a mordercze chwyty, których z równym mistrzostwem zażywa naprzód jedna, potem druga strona. Wy- baczcie mi panowie, nie chcę niczego ująć waszym zasługom,
ale mówię to dla informacji. Trzeba to stwierdzić i stwierdzam pod datą dzisiejszą, że pewne systemy już w psychice mojej
przeżyły się i już nie działają. Co było dobre, nie jest już dobre.
A czemu? Dlatego panowie, że Poniżalski, to jest ja, to jest czytelnik, zanadto świadom jest podszewki, zanadto już dobrze wie, jak to się robi, jak się robi w polemice, oraz w życiu
- wyższość. Znamy te grymasy. I na marginesie tej sprawy
zapisuję wniosek moralny - że od dziś w sumieniu swoim cenić będę tylko ludzi prawdziwie wielkich, lub też tych którzy mają odwagę małości. Tych zaś, którzy wywyższają się tylko - poni-
żyć! Poniżyć!
A druga rzecz, która mnie poruszyła, ze zjawisk ostatnich, to Goetla i Parandowskiego w "Gazecie Polskiej" o Człowieku Doskonałym. Czy wolno dorzucić słów parę gorzkiej informacji?
Nie wiem jak było w historii i jaki ideał Człowieka Doskonałego przyświecał ludzkości, lecz wiem, że we mnie tkwi obecnie nie jeden mit o Człowieku Doskonałym, lecz mitów z pięćdziesiąt.
Bo zważcie tylko - gazety endenckie wkładają mi w duszę
(i to z jaką siłą) taki mit, że właściwie tylko endek zaś reszta wszystko - brudy i zgnilizna, żydowskie macherki. Lecz dajmy na to "Bunt młodych" inny typ, inny mit, inny ideał człowieka
pcha we mnie, zaś tamto okazuje się - endeckie kołtuństwo.
- Dobrze - lecz katolicyzm, także wojujący żąda bym był taki, jak on chce i bym walczył w sobie ze wszystkimi innymi typami, inaczej bowiem będę tylko prostytuował się w kałuży błota.
Tak- ale pacyfizm, również wojujący, nacina mą duszę ostrym, ostrym nożem i zaszczepia w niej inny typ i żąda bym był taki, a jeśli nie - biada! A ktoś inny - jeszcze coś innego, a jeszcze ktoś inny znowu coś i każdy coś majstruje, urabia i szczepi.
Fachowy ogrodnik! A wszystkie te mity Ludzie Doskonali, wszczepieni w mą duszę na drodze działania pedagogicznego gry- zą się między sobą, zwalczają, wywyższają, grając na moich naj-
niższych instynktach, piorą się po mordach, że aż w duszy strzela,
że aż dusza moja kuli się i kurczy, i przerażona nie wie już jaką ma być, aby ujść pościgu.
Ciasno jest, ciasno, źle, nieprzychylnie jakoś, niewygodnie, o, co za świat, ile brudu, ile terroru, ile strasznych, raniących słów, ile ostrych, zimnych lancetów działania pedagogicznego!
Pod drzewo chyba pójdę, będę płakał. Lub też może pod drze- wo pójdę i będę gwizdał. Powiedzcież - ludzie wy? - czy też
tylko wstrętni pedagodzy, ludzie - czy też partie, grupy, grupy fabrykanów? I cóż myślicie - że tego rodzaju wściekła fabry- kacja ideałów, typów, programów i haseł może się przydać
w ogóle na co? Ze taki permanentny gwałt na mej osobie da
jakiś pedagogiczny rezultat? Ze ja nie wiem, iż wasz interes prywatny, fachowych działaczy, związany jest nieodłącznie z tym, by mnie zadręczyć, gdyż przecie wy na tym robicie karierę?
Płakać albo gwizdać! Wiedzcie, że wszystko co się dzisiaj tworzy, tworzy się poza ową wstrętną pedagogią. A wy, mordercy, wzbu- dzacie we mnie tylko wstręt do mej osoby, sprawiacie, że ze
mną samym mi obco i chłodno, zabijacie we mnie patriotyzm mojego ja (a od tego zaczyna się wszelki patriotyzm), żyć nie
mogę i dlatego umrę, a na mym grobie niech nie będzie kwiatów, ani pomnika, ani nawet tablicy z napisem, niech będzie tylko pies, pies wyjący i ćwiczony batem. Słońce zachodzi, kończyć muszę. Ciekawym, czy te słowa się ukażą?
Gazeta Polska, 1934, Nry 82 i 89.
ELŻBIETA SZEMPLIŃSKA
Właściwie dwie Elżbiety Szemplińskie, jedna - z "Wierszy", druga- z "Narodzin Człowieka". My jednak nie chcemy mówić
ani o jednej, ani o drugiej, ale o trzeciej, tj. o samej wewnętrznej
istocie Szemplińskiej, przy czym, stawiając dosyć dowolne hipo- tezy, z właściwą krytyce arogancją zwracać się będziemy do autorki per "Szemplińska", o sobie wyrażając się w liczbie mno- giej. Dlaczego wszakże zamiast oceniać jej książki, czepiamy się
jej osoby? Dlatego, że najbardziej przyciągającą, najbardziej znie-
walającą postacią w tych książkach jest własna osobowość autorki.
Własna jej osobowość, nie co innego, jest tym atrakcyjnym
Bohunem, Kmicicem, Baśką jej twórczości - zjawisko rzadkie w dobie, w której na ogół osoby piszących odstręczają niemniej od wymyślonych przez nie postaci.
W Szemplińskiej, autorce fenomenalnie zdolnej, już dziś nie- raz świetnej, jest pewna kombinacja elementów, kombinacja
dosyć niepokojąca, a może nawet trochę patologiczna. Podczas lektury "Wierszy" wydaje nam się chwilami, że Szemplińska
jest zahamowana w rozwoju. Mówimy sobie - ależ to pisało
dziecko, a nawet nie tyle dziecko, co stworzenie. Gdy czytamy:
"O swym dziecięctwie piesku coś opowiedz:
o tym owym otyl ale owies owie owiedź".
Mielibyśmy ochotę ten dziecięco-zwierzęcy bełkot przy]ąc
jako motto i jako klucz psychologiczny do duszy autorki i waha-
libyśmy się tylko, czy akcent postawić na "dziecięctwie" czy na "piesku". Cudownie irracjonalne utwory "Klon", "ślub",
"Ciało", etc., skłaniają nas raczej do zdania, że Szemplińska to stworzenie. Ale znowu inne wiersze, jak "Mazurek rodzinny",
"Uczeń", "Uraz psychiczny" nasuwają nam myśl o dziecięcości
- dziecięcości tonu, obrazów, nawet wersyfikacji, w której to
myśli utwierdzają nas jeszcze "Narodziny Człowieka", gdzie świat dziecięcy małej Aldy oddany jest nie tylko z bezpośredniością,
ale ze specyficzną lubością wcale nie matczyną, ale właśnie dziecięcą.
I już nawet bylibyśmy skłonni przyjąć definitywnie formuły, że Szemplińska jest dzieckiem, gdyby jakaś szczególna dojrzałość
i stanowczość tego dziecinnego tonu nie kazała nam zastanowić się chwilę. Tym bardziej zresztą - że tuż obok natykamy się
na Szemplińską-kobietę. Szemplińska jako kobieta nie jest może całkowicie uformowana - i tu znajdujemy także ów podźwięk już nie dziecięctwa, ale wczesnej młodości i tutaj także czujemy jakby jakieś zahamowanie w rozwoju - ale jak mocno i często brzmią te struny, którymi kobiecość jej rozporządza. Silna, mło
dzieńcza, zachłanna zmysłowość - ciepło, tkliwość, czułość bez cienia czułostkowości - śmiałość, jawność, odwaga - oto jaki typ, bardzo aktualny, daje z siebie Szemplińska.
Ha! -mówimy sobie - już wiemy! Przyciągającym, wzbu-
dzającym sympatię magnesem jest właśnie ten trudny problemat nowego typu kobiecego, który tak bierze nas zawsze w literatu- rze, ilekroć jest dobrze postawiony. Tutaj zaś tym bardziej nas bierze, ponieważ Szemplińska rozwiązuje go nie w teorii i nie w trybie fikających "bohaterek" ale - w praktyce i w sobie.
Tylko że - dodajemy - dlaczego ów typ jest tak mało udu- chowiony?
Zaledwie jednak to powiedzieliśmy, odsłania się nam inne znowu oblicze autorki, na którym napisano: "świadomość klaso- wa". Rewolucyjne wiersze Szemplińskiej, zarówno jak dygresje jej prozy świadczą o żywiołowym pędzie ku nowym stosunkom i nowemu człowiekowi. Niektóre z tych wierszy są prawie pen- sjonarskie pod względem treści, natomiast silne i utalentowane pod względem formy, niektóre zaś są wręcz słabe, prymitywne, naiwne zarówno w treści, jak w formie.
Czemu jednakże złe wiersze Szemplińskiej czyta się może
z większym zainteresowaniem, niż dobre? Dlatego oczywiście, że gdy raz zaciekawiła nas osobowość autorki, staje się ona jeszcze bardziej interesująca w wadach swych niż w zaletach i tu kryje się niewątpliwie ogromny artystyczny atut Szempliń
skiej, że w "Wierszach" nie daje nudnej, poprawnej książki, ale
żywą, autentyczną autorkę, że wzbudza w nas ciekawość nawet i do swoich grzechów. Ale czy i nie dlatego także, że czytając Szemplińską (mowa o "Wierszach") mamy wciąż ochotę bawić się Szemplińską, jak psem, jak dzieckiem, pensjonarką, nieomal
moglibyśmy pociągnąć ją za włosy, do głowy zaś nie przyjdzie
przejmować się tym, co ona mówi. Tak - oto co głównie skła
nia nas do Szemplińskiej. F odchodzi się do niej łatwo i co wię
cej podchodzi się do niej z góry, jakby - z wyższego świata
do niższego świata. I wydaje się nam, że w głębi ducha nie ma ona nic przeciwko temu. Na dnie jej "świadomości klaso- wej", jej formalnego humanitaryzmu wyczuwamy jakiś element perwersyjny, element przekorny, tak jakby chciała powiedzieć
- właściwie nie chodzi o to, co mówią, chodzi o to, jaka jestem. A jestem, wbrew temu, co mówią, dosyć nieważna.
- Ale - myślimy - niewątpliwie bardzo kobieca, ale czy w takim razie tego rodzaju twórczość może być ważna?
Widocznie może, skoro jest. Bo cokolwiek było wyżej po- wiedziane - posłuchajmy teraz jaki ton niekłamanej powagi
dźwięczy nieomal w każdym jej słowie. Sama mówi o sobie:
urazem głęboko rozcięta, i rzeczywiście u niewielu pisarzy znaj- dziemy tak ostrą, zdecydowaną i prawdziwą buntowniczość.
Ów ton buntu, urazu, powagi, gniewu, oporu, jest duszą jej
zwierzęco-dziecięco-kobiecych utworów, przejawia się w nim nie-
zależność i suwerenność, które każą nam nagle - odnieść się
z wielkim poważaniem do kogoś, kim przed chwilą chcieliśmy się bawić. Szemplińska jest nie tylko prymitywna i łatwa, jest
także - ostra, czujna, niezależna i trudna. Nie tylko jest, ale przede wszystkim chce być taka - uderza nas tu także jej upór
i świadomość. Wydaje się nam, jakby umyślnie i konsekwentnie, z całą powagą, robiła z siebie dziecko i zwierzę po to, by znienacka ugryźć nas w rękę. I ta jej powaga sprawia, że czuje- my się od razu o sto mil od wszelkiej minoderii i na koniec zaczynamy rozumieć, co nas tak pociąga w Szemplińskiej -
niepokojąca, pełna dynamiki, stanowcza i świadoma kombinacja
gwałtownej i mocnej duszy z organizacją psychiczną i zmysłową
na niższych szczeblach rozwoju.
I jeśli twórczość jej moglibyśmy nazwać proletariacką, to nie z powodu takiej czy innej ideologii, lecz ze względu na głęboką instynktowną wrogość do wyższego świata, że nie chce się uszla-
chetniać ponad możność, że światem jej są takie rzeczy, jak:
krnąbrność uczucia, hardość ulicznika, skowyt psa, bunt i złość sługi, miłość wyrostka, nie zaś: lilia, słowik, niebo, róża. Szem-
plińska reprezentuje świat niższy biologicznie, a więc niższy
nawet od świata uświadomionego proletariusza, reprezentuje ona
właściwie dziecko proletariusza i w imieniu tego dziecka wystę
puje przeciw wyższemu światu.
Kurier Poranny, Warszawa, 1934, Nr 187.
1935
O ZAKRES I GRANICE POWIEśCI POPULARNEJ
"Dzień jak noc", tom nowel Jarosława Janowskiego (F. Hoe- sick, 1935), to książka raczej popularna, której bardziej przystoi wzmianka, niż recenzja. Ale o wiele za mało pisze się o książ
kach popularnych, nie doceniając ich potężnego wpływu na poziom ogólny. A tymczasem rola krytyki nigdzie nie jest tak
doniosła, jak właśnie w tej nagminnej dziedzinie twórczości.
Książka naprawdę wybitna jest zjawiskiem z istoty swojej indy- widualnym; natomiast książka pospolita jest zjawiskiem społecz
nym, jako produkt kultury ogólnej i jako czynnik, kształtujący tę kulturę. Obywatele ziemscy, handlowcy, biuraliści, sklepikarze, oto ów szary, a wpływowy tłum, który wyłania talenty w typie p. Janowskiego i dla którego p. Janowski tysiąckrotnie ważniej
szy jest od Wyspiańskiego.
Gdyż p. Janowski jest niewątpliwie w tym sensie - talen- tem. Jeżeli się nie mylimy, musi być jeszcze młody - i jeśli zdoła wyleczyć się z niektórych wad i rozwinąć pewne zalety, czeka go piękna i owocna przyszłość. P. Janowski posiada tę nieoszacowaną w naszych stosunkach zaletę - nie jest nudny.
Posiada on wyczucie tego, co bierze czytelnika. Umie stworzyć tzw. szczyt marzeń, złożony z młodości, zdrowia, sportu, sex- appealu, tężyzny i nowoczesności. Sport i miłość - oto wędka,
na którą łapie swą publiczność. Nadto dysponuje stylem bardzo dobrym - żywym, mężnym, giętkim, barwnym i literacko wy-
gładzonym. Wątek snuje doskonale, lekko i sprytnie, omijając
wszelkie przeszkody. A zatem jest i styl i wątek, są także typy, psychologia prymitywna, ale plastyczna, sytuacje naiwne, ale efek- towne, słowem lektura o wiele bardziej pociągająca od wielu - zbyt wielu - utworów wyższej klasy, kryjących się przy czytaniu za murem trudności nie do przebycia.
Wyliczywszy zalety, przejdźmy jednakowoż do wad. Nie ma
co ukrywać. Wada jest jedna, ale fundamentalna. Czyż możemy powiedzieć, że "Dzień jak noc" jest książką popularną w dobrym rodzaju? Nie, nie możemy. Czemu? Z powodu pomieszania ro- dzajów. P. Janowski, będąc z natury demokratą, uległ niepo- trzebnie sugestiom arystokratycznego ducha sztuki. Zamiast być
w zgodzie ze sobą, najniewłaściwiej domieszał on do swoich
uzdolnień pisarskich element zupełnie obcy jego naturze, miano- wicie element artyzmu. To sprawia, że chwilami jego nowele
wywierają wrażenie wręcz niesmaczne. Sili się on na oryginal-
ność, czasami nawet na "głębię", na rozmaite pointe'y i okrasy, znacznie powyżej swoich możliwości. Oto dystans, który dzieli
naszą klasę popularną od takiejże klasy za granicą. Za granicą
mamy autorów drugiej klasy, uświadomionych "klasowo", zorien- towanych, gdzie kończy się zasięg ich bardzo pożytecznej dzia-
łalności. U nas zaś ludzie bardzo zdolni, jak German, marnują się, usiłując wycisnąć sobie piętno artyzmu na czole i rzeczywiście stają się w końcu niemożliwi.
Smak publiczny ogromnie psuje się na takich utworach. Lu- dzie w końcu nic nie wiedzą, co dobre, a co złe, co prawdziwe, a co sztuczne, co dobry towar, a co namiastka; na dłuższą metę
odbija się to fatalnie na ich poglądach estetycznych. Lepiej jadać
skromnie, ale zdrowo, niż karmić się frykasami źle przyrządzo
nymi. Ten właśnie odłam snobizmu i pretensjonalności, rodem, jak się zdaje z mylących lekcji języka polskiego w szkole, a nie- dostatecznie zwalczany przez krytykę naszą, psuje nam zajmujące
nowele p. Janowskiego.
Lecz przyznajmy, że wada ta jest u niego w zarodku; raczej
chodziłoby o to, żeby się nie rozwinęła. Po cóż silić się na
marną wyższość, gdy ma się wszelkie dane po temu, by zostać świetnym i popularnym pisarzem szerokich mas? Autor "Dnia jak noc" jest bez wątpienia umysłem pozytywnym, trzeźwym,
praktycznym, umiejącym podejść do zagadnień aktualnych życia społecznego bez fałszywego patosu, nudnego sentymentalizmu i tysiąca innych fałszywych akcentów. Po cóż więc uprawiać
pseudo-artyzm, jeżeli można łupnąć sobie popularną książkę spo-
łeczną w rodzaju dobrej książki kryminalnej? Czyż to nie jest
jakieś przekleństwo, że tylko kryminalna literatura umie u nas
poprzestawać na swoim? Czyż anglosaska i bolszewicka mają mieć przywilej posiadania książek w dobrym gatunku na każdym poziomie?
W dobie, gdy tysiące i miliony ludzi pną się w górę po
ścieżkach inteligencji, talenty popularne, jak p. Janowski, należy cenić bardzo wysoko. Lecz jeśli talenty te mają wywierać wpływ
kulturalny, muszą być kulturalne. A jeśli mają być kulturalne, powinny znać swoje granice. Jeżeli wolno nam w imię dobra ogólnego radzić p. Janowskiemu, to poradzilibyśmy, co następuje:
- aby nie tworzył, lecz pisał, i aby pisał trzeźwo, bez dreszczów, finezji, poezji, subtelności, natomiast z domieszką humoru, zdro- wia, rzeczywistości, opowiadania inteligentne, lecz nie inteligenc- kie o sprawach życiowych, nie zaś o tygrysach lub rywalizacji kobiety z maszyną, słowem: więcej o dniu, mniej o nocy.
Kurier Poranny, Warszawa, 1935, Nr 43.
STUDNIA (gr o t e ska)
Bikle ożenił się naturalnie nie w tym celu - ale gdy się ożenił, żona puściła w ruch miesiące, a miesiące żonę. Daremnie
się czepiał i błagał, miesiące używały sobie na żonie, żona na
miesiącach. Ani się opatrzył, jak już była w dziewiątym i głucha
na wszelkie perswazje urodziła dziecko. Bikle nie bardzo wiedząc,
co począć, ze wstydu poszedł na żeńską pensję i zarumieniony po uszy, obwieścił: - Dziecko mi się urodziło. - Ha, ha, ha!
- krzyknęły panny - dziecko urodził! dziecko urodził!
- Kłamstwo! - wrzasnął - to nie ja urodziłem, to moja
żona urodziła! - Ha, ha, ha - ryknęły panny - żona dziecko
urodziła! - Milczcie! - huknął - to nie żona urodziła, to
żonie się urodziło! - Ha, ha, ha - wyły panny, tarzając się
i pokładając - żonie dziecko się urodziło! Bikle z dzieckiem, ha, ha, ha! Bikle z dzieckiem! - i ze śmiechu pękły wszystkie jak jeden mąż.
- Uspokójcie się- rzekł oględnie Bikle- ja przecież tylko jestem mąż. I cóż z tego, że jest nowe dziecko? Każdy prawie
człowiek ma dziecko, nie widzę powodów do śmiechu. Zmieniłem się? Ja jestem ja - dziecko to osobno - dziecko to tylko dodatek. Ale już było za późno. Panny poleciały z ozorem na miasto.
Wkrótce też przyszedł do Biklego jego pracodawca.
A wstyd, panie Bikle, taki młody i już z dzieckiem? No, no,
nie wchodzę w przyczyny-dodał, oblizując się starczo-żonka
owszem, niczego, rozumiem, ale miejsca to pan u nas nie za- grzeje. Nie mogę trzymać w firmie człowieka z dzieckiem, to by mnie zbyt denerwowało. Pan będzie u nas siedział w biurze i niby nic, a skąd ja wiem, czy akurat w tej chwili dziecko tam nieporządku nie robi, albo się nie ślini, nie, nie, dziękuję
bardzo, to aż nieprzyjemnie pomyśleć. I wyszedł ze wstrętem.
Przyleciała siostra z awanturą: - Winszuję! - zasyczała - zro-
biłeś mnie ciotką! A miałeś się do mnie nie wtrącać - przecież zerwaliśmy wszelkie stosunki!
Poszła, a wkrótce potem przyszedł przyjaciel. - Serwus -
rzekł do niego Bikle. - No, no - odrzekł- tylko bez poufa-
łości. Z rodzicami się nie poufalę. Jak tata, to tata. Może tata mi krawat kupić na gwiazdkę, albo zegarek, ale na równej stopie
już nie tego ...
Zaraz potem przyszła przyjaciółka żony: - Cóż żona? Karmi?
A jaki ma pokarm? - Żono nie karm- rzekł Bikle z boleścią.
- Niech już lepiej mamka. Wynajęli mamkę dobrze mleczną,
mamka karmiła dziecko porykując od czasu do czasu. - A t y -
rzekł ponuro Bikle do żony - zostaw swoje mleko. Nie wstyd ci ... I poszedł do baru. Lecz w barze nie chcieli mu dać wódki.
- O , panie Bikle- rzekł kelner z perswazją -wódka szalenie szkodzi niemowlętom. Bikle trzasnął go w papę, na co tamten
odrzekł: - Tiu, tiu, tiu, a be! fe! - Nie be, tylko w mordę!
- rozpieklił się Bikle. - Be, be - odrzekł kelner i dał mu landrynków. Bikle wyszedł, biały z irytacji i wsiadł do dorożki.
- A, pewnie do dziecka tak spieszno - rzekł dryndziarz. - Chwali się! Ja także mam dziecko, daj łapę, kolega, na imię mi Pieter. Ale ja mam siedmioro. Lecz Biklemu już nie to było
w głowie, tylko coś gorszego.
Poszedł do siebie na górę, milczkiem odsadził dziecko od piersi i chyłkiem wyniósł po schodach kuchennych. Na dworze
poczynało się ściemniać, gorący wiatr zadął i grzmot zwiastował nadchodzącą burzę, zrobiło się nieprzyjemnie. Poniósł dziecko nad rzekę, pomiędzy szuwary, pomiędzy dwa miesiące, z których jeden na niebie jaśniał, a drugi na fali migotał i już, już miał cisnąć dziecko, gdy z wody wychynęły kąpiące się panny i zare-
chotały, naprzód jedna, potem druga, trzecia, a potem już całą gromadą: - Patrzcie, Bikle z dzieckiem! Z dzieckiem nad rzekę
chodzi! Na spacer! Widoki mu pokazuje! Ha, ha, ha - hi, hi, hi - Bikle z dzieckiem! Z dzieckiem! Ha, haaa, haha, ha, ha, ha, ha.
Kurier Poranny, Warszawa, 1935, Nr 62.
DON KICHOT OBECNIE
- Dosyć było mieć oczy, aby poznac, ze to były zwykłe
wiatraki, chyba żeby się coś innego po głowie roiło - jak mówi Szancho Pansa do Don Kichota. A na to Don Kichot odpowiada:
- Prawda to jest oczywista, że czarownik Freston, który mi księgi ukradł i komnatę zniszczył, teraz tych olbrzymów w wia- traki przedzierżgnął, aby mi odjąć chwałę zwycięstwa nad nimi.
Ta książka dziś, dla nas - wyraża pewną niezmiernie aktualną,
a nawet groźną myśl, mianowicie myśl do głębi indywidualistycz-
ną- iż każdy ma inną, własną rzeczywistość, a świat w każdym
inaczej się załamuje.
Właściwe wyrażenie tej myśli stanowi kapitalne zadanie lite- ratury: - przedstawić tysiące i tysiące światów, wymyślonych
przez tysiące głów, wyrazić to "coś innego", co wiatraki za- mienia w olbrzymów, lub też olbrzymów w wiatraki. Ale nigdzie ów tajemniczy proces nie został oddany z większą potęgą i wdzię
kiem, niż na przykładzie tego melancholijnie smutnego oblicza.
Bo patrzmy tylko - Don Kichot się zmienia i oto naraz zmie- nia się cały świat. Skromny szlachciura staje się z poniedziałku
na wtorek jakimś tworem spoza rzeczywistości. I okazuje się, że świat go słucha, idzie za nim, jakby był już jego sługą, a nie - panem. I co więcej okazuje się, że rzeczywistość chorego maniaka jest równie dobra, jeżeli nie lepsza, od innych - zdro- wych - rzeczywistości.
Sancho Pansa mówi: - Zwykłe wiatraki. Kto kiedy widział zwykły wiatrak? Czyż dla każdego wiatrak jest inny? Chyba może dla krów każdy wiatrak, zwykły, wspólny wszystkim kro- wom, ale nikt z ludzi nie widział jeszcze zwykłego i tego samego wiatraka. I choćby to nawet byli dwaj funkcjonariusze, zupełnie jednakowo wyhodowani, wykończeni, jednakową mający pensję, ilość dzieci, na pewno w duszy każdego z nich wiatrak odmienną przyjmie postać, aczkolwiek i jeden i drugi powie - oho, wiatrak. A jeśli tak się rzecz ma ze zwykłymi wiatrakami w polu, to cóż dopiero mówić o bardziej ogólnikowych, oderwanych i mglistych pojęciach, jak np. moralność, albo szczęście, obo- wiązek, cel w życiu. Musimy się pogodzić z twardym i bardzo niewygodnym faktem, że ilu ludzi, tyle odmiennych kosmosów, tyle pryzmatów załamujących drzewa, wiatraki i krowy wedle
własnych suwerennych praw.