• Nie Znaleziono Wyników

Dziś i Jutro : katolicki tygodnik społeczny, 1946.08.04 nr 30

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Dziś i Jutro : katolicki tygodnik społeczny, 1946.08.04 nr 30"

Copied!
8
0
0

Pełen tekst

(1)

C en a ? zł.

D n § * n m ®

K'¿Vr«»&*E6Ke N IK

K o k I I W a rs z a w a , 4 s ie rp n ia 19 46 r. /V

... ... . ... ..

T ’ T ,

0 5 9 * * 3 Nr. 3 0 (3 6 )

o -

Warszawie - w drugą rocznice Powstania

...'A wzrok ten ze szczególniejszą uwagą utkw iony jest w Warszawę, t 0 bohaterskie miasto, którego imię jest t a k ’bogate w szlachetne dzieje, a tak pełne tragizmu z powodu nie- wysłc-wionych katuszy! Ktokolwiek zachował w sercu choćby najsłabszą iskrę poczucia sprawiedliwości i człowieczeństwa, ten stanie osłupiały i przybity, słuchając tylko lub czyta, jąc, co

p

niej opowiadają.

Warszawa! Miasto opromienione aureolą w ytwornej kultury, której pociągającemu czarowi ulegali nawet cudzoziemcy! Warszawa, przemie­

niona przez swych własnych synów w ognistą kaźń, której palące więzy odczuli nie tylko ci, którzy walczyli, ale gdzie także niewiasty i nieletnie dzieci, odosobnione i odcięta od świa­

ta, przeżyły niewysł0wione męczar­

nie fizyczne i moralne!

Kaźń ognista? Nie! powiedzmy raczej tygiel,

.

w którym oczyszcza się i uszlachetnia złoto najwyższej próby. I jakkolw iek głęboką odczu­

wamy litość na widok teg0 ogromu cierpienia, to jeszcze głębsze ogarnia nas uczucie podziwu, które każe n i­

sko pochylić czoła przed męstwem bojowników i ofiar. Te cfia.ry i ci bojownicy wykazali światu, do jakich to wyżyn wznieść się potrafi boha­

terstwo, zrodzone i podtrzymywane przez owo tak szlachetne poczucie honoru człowieka i przez silne prze­

konanie w iary chrześcijańskiej...

(Z przem ów ienia Ojca św. Piusa X II do Polcinii P olskiej w Rzym ie dnia 15 listopada 1944 r.).

Wojciech Bąk Maciej J. Kononowicz

W a r s z a w a o z a c h a e B z i a W a r s z a w a

M yśla łe m : m iasto ru in . I ru in y są

I przechodzę przez g ru zy ze zgrozą p o b la d ły 1 w ie m : te zgliszcza św ięte są męczeńską k rw ią W mieście, gdzie ty lk o m u ry — lecz n ie dusze padły.

W S ta ry m M ieście ja k . ciężko stopom deptać gruz, U św ięcony cie rp ie n ie m i w ie ją c y sławą!

W ia tr, k tó r y w oczy w ie je załzawione k u rz , S ypie się w me źrenice bolesną Warszawą...

...Tutaj stos bomb na dom y z m ściw ym ry k ie m spadł, T u pło m ie ń szarpał żyw e ciało m iasta w złości...

I czuję każdą ranę, każdej b itw y ślad — A to są w ie lk ie rany, rozdarte do kości.

P a trz y łe m w te płom ienie, słyszałem ten h u k, _ W id zia łe m c h m u ry d ym u z dom ów w ypalanych...

I znam ten k rw ią zalany, udręczony b ru k — I w ie m — to w ie lk ie ra n y — to głębokie rany...

...Ale k re w jest zw ycięska! Słyszę b lis k i szum — To W arszawa żyjąca tłu m a m i wyrasta...

Są groźne ra n y ru in , lecz ten głośny tłu m — To zdrow a k re w gojąca bolesnego miasta.

Ja k b y gruzów n ie b yło — w k o ło k rz y k i śmiech.

J a k b y nędzy n ie b y ło — ten tłu m je st zw ycię ski — Toczy się u lic a m i m iasta żyw a k re w !

i N iepam iętna pożarów, obozów i klę ski.

Ja znam tę k re w radosną — znam je j n a g ły ry tm I słyszę — to ta sama k re w niezapom niana — N iezm ieniona k lę ska m i i ciosam i b itw Zalew a groźne g ru zy W arszawa rozśmiana.

W arszawa w iecznych nadziei, wieczns^ch d um nych snów, S tolica w P olskę: sław ą w p a rta z lw im uporem — I słyszę w k ro k u tłu m ó w g łu ch y p o ry k lw ó w I oddechem lw im W isła oddycha wieczorem...

Nad m iastem ru d y zachód w szystkie b la s k i dnia S ku p ił, w niebo p ło m ie n ie m w ysoko rozlany...

...A ja nie w idzę blasku, ale grzyw ę l w a --- i—

To W arszawa lw ia blaskiem ponad P olską trw a I płonącym ję z y k ie m liże ru in ra n y !

D m u c h a li w piszczałki drew niane, . D m u c h a li w w ierzbow e fu ja rk i, A ż im serca z w y s iłk u pękały,

A ż im k re w b iła przez śpiewne w a rg i — O j, d y lu , d y lu na ba d ylu,

Krew ; b iła przez śpiewne w argi.

D ź w ig a li ciężkie kam ienie, C h o d niki, grobow e p ły ty *

A ż im d ło n ie b u ch a ły płom ieniem : S ta rcy — d zie cia ki — k o b ie ty —

Oj, d y lu , d y lu na ba d ylu, D z ie c ia k i i ko b ie ty.

S trz e la li z d ubeltów ek, Z k o rk o w c ó w i w ia tró w e k — R zucały w czołg b u te lk i, O ndulow ane p a n ie n k i —

Oj, d y lu , d y lu na ba d ylu, G in ę ły zgrabne p a nienki.

Z Londynu... pieśni słali, Z za W is ły b roń, suchary, K rzycze li, a p o d z iw ia li, Ja k giną chłopcy m a lo w a n i —

O j, d ylu , d y lu na ba d ylu, C hłopcy k r w ią zalani.

C h la li z a tru tą wódę, . , I ż a rli kocie mięso,

P a d a li w a sfa lt tw arzą,

Śm ierć — krzycząc — lu b zw ycięstw o!

Oj, d ylu, d y lu na ba d ylu, P atetycznie:1 „Z w y c ię s tw o “ . Ano, ju ż skoro chcieli,

S koro się, tak. u p a rli — . N a miazgę ich zdeptano,

Janowi Dobraczyńskiemu I m iasto w proch im s ta rli —

O j, d ylu , d y lu na badylu, W arszawę .w proch s ta rli, K to zg in ą ł — tro s k ju ż n ie ma, K to ż y w — przeżuw a gorycz, Za s re b rn y znak' na hełmach, Za białoczerw one k o lo ry —

O j, d y lu , d y lu na badylu, Białoczerw one k o lo ry .

Na grzebieniach g rają ka d łu b y, In w a lid z i, beznogie ka le ki,

N a grzebieniach za tknięto tłu m ik i — Przecież n u ty zostaną na w ie k i —

O j, d ylu , d y lu na ba d ylu, N u ty zostaną na — w ie k i.

P rz y ja c ie lu , k tó r y ju ż nie słyszysz,

P rz y ja c ie lu z piachem w ustach i źrenicach — T w o im życiem wolność się kołysze,

T w o ją śm iercią w s p ó lw z rc ^ły granice.

N ie w iedziałeś. Błądziłeś. M ożliwe...

To są sp ra w y zielonych stolików ...

Pieśń dziadowską o T w y m heroizm ie, Śpiewam, błądząc, sam, pośród p om ników .

0,j, d ylu , d y lu na badylu, Błądząc w śród p om ników ...

Już się skończyła heca, Już zaschło i w ygasło — Z n ó w p o m id o ry sprzedają, Pod bohaterską P A S T .ą —

Oj, d ylu , d y lu na badylu, Pod w yp a lo n ą PAST-ą.

(2)

Str. 2

D Z I Ś I J U T R - O

w

Nr. 30 (35)

Dominik Horodyński

W tragiczną rocznicą

Po raz d ru g i obchodzim y uroczyście dzień 1 sierpnia, jed n ą z n a jtra g ic z n ie j­

szych dat w h is to rii P o ls k i — n a jtra g ic z ­ niejszą w dziejach W arszaw y. T a k i to ju ż je s t nasz; p o ls k i los że specjalnie u ro c z y ­ ście obchodzić nam każe rocznice klęsk, że w spom nienia ty c h klę sk są dla nas i bolesne i szczególnie drogie. O pow staniu pisało się w ie le i napew no jeszcze nie je d n o zostanie napisane — ale niech w o l­

no będzie do ty c h przeszłych i przyszłych d y sku syj dorzucić parę uwag.

Je st rzeczą powszechnie uznaną, że sąd w spółczesnych. z re g u ły n ie b yw a o b ie k ty w n y . K a ż d y okres d z ie jo w y dłu g o czeka na sp ra w ie d liw e g o h is to ry k a . Z d ru g ie j s tro n y je s t czyw iste, że o w y p a d ­ ka ch bezpośrednio i zasadniczo w p ły w a ­ ją cych na życie w szystkich członków spo­

łeczeństwa, a spow odow anych św iadom ą decyzją ta k ic h czy in n y c h znanych ośrod­

k ó w d ysp o zycyjnych — współcześni m ają p ra w o swój sąd w yra zić, choćby dlatego, że pow strzym ać się od niego n ie p o tra fią .

T e dw a c z y n n ik i są aż nadto w idoczne w dyskusjach o p o w sta n iu w arszaw skim . Czyż można o p o w sta n iu nie pisać?

D ecyzja rozpoczęcia pow stania rzeczy­

w iście nosi w y ra ź n e p ię tn o polityczne.

T y lk o , że p ię tn o to m o g ło b y ju ż należeć do przeszłości i n ie d zie lić P olaków . M o­

g ło b y ,g d yb y n ie tragedia A K . Los po­

w s ta n ia — to los A K . D o w ództw o A K . nadało m u tra g ic z n y sens p o lity c ż n y . Ż o ł­

n ie rze A K . zapisali w spaniałe k a r ty je ­ go bohaterstw a. D latego le p ie j odłożyć ostateczny sąd na później, k ie d y a tm cr sfe ra będzie spokojniejsza, k ie d y opadną nam iętności i k ie d y będziem y m ie li do­

stęp do obustronnych m a te ria łó w . Co p ra w d a B ó r-K o m o ro w s k i na p isał ostatnio w A m e ryce książkę o pow staniu, ale n ie d o ta rła ona do nas — poza ty m w ą tp im y , czy książka gen. B o ra może b yć m a te ria ­ łe m o b ie k ty w n y m . R ezygnując z a m b ic ji ostatecznego osądu i oceny, chcę ty lk o poruszyć parę tez, k tó re w y s u n ę ły do­

tychczasowe zeszłoroczne dyskusje.

Szerzy się pogląd, że pow stanie w m o­

m encie w y b u c h u b y ło rzeczą n ie u n ik n io ­ ną, że b y ło n a tu ra ln ą konsekw encją za­

ostrzającej się stale ko n s p ira c y jn e j w a lk i, że w c h w ili ostatecznej — ja k się zdaw a­

ło — u cieczki N iem ców , dow ództw o A K n ie panow ało ju ż nad sytuacją, a przede w s z y s tk im n ie b y ło w stanie u trz y m a ć m ło d zie ży k tó ra g d yb y n ie dostała ro z ­ ka zu sama poszłaby do a k c ji i pow stanie w y b u c h ło b y w p e w n ym sensie sam orzut­

nie.

P ogląd ten je s t c a łk o w ic ie fa łs z y w y — w yzn a w a ć go m ogą ty lk o ci, k tó rz y albo n ie b y li w W arszawie, albo będąc w W a r­

szawie, s ta li d a le ko od całego św ia ta podziem nego. Jedną z n a jp ię k n ie js z y c h cech A K b y ła karność i zdum iew ająca d o jrza ło ść je j żołnierzy. M ó w ię o te j m ło ­ dzieży, k tó ra rzeczyw iście w A K b y ła i b ra ła czyn n y u d z ia ł w akcjach b o jo w ych , o te j m łodzieży, k tó ra posiadała b ro ń — a n ie o lic z n e j masie, k tó ra teoretycznie w A K tk w iła , ale nie m ia ła n ic w spólne­

go z je j w o js k o w y m w y s iłk ie m , a potem w czasie p ow stania i po n im — w obo­

zach i n ie w obozach — d obre im ię żo ł­

n ie rz y A K k o m p ro m ito w a ła . P am iętać należy, że z tego, co b y ło b o jo w ą e litą P o ls k i P odziem nej p rz y ży c iu zostało b a r­

dzo m ało. Jest o b ja w e m s m u tn y m , ale n ie n o w y m , że d zisia j „d z ie ln y c h a k is tó w “ je s t coraz w ięcej.

Otóż ty lk o ta m łodzież, k tó ra s ta n o w i­

ła trz o n A K , m o g ła b y e w e n tu a ln ie po­

w sta n ie sam orzutnie w y w o ła ć — choćby d la tego, że ty lk o ona posiadała broń.

J a k p o d kre śliłe m , m łodzież ta odznaczała się absolutną karnością i dojrzałością. N a ­ p ra w d ę C i C hłopcy b y li znacznie bard zie j d o jrz a li od w ie lu tych , k tó rz y dziś o- ś m ie la ją się le k k o o n ic h pisać. Doskonale w ie d z ie ji, co znaczy walczyć i ja k im prze, c iw n ik ie m jest ż q łn ie rz niemiecki. Bez złudzeń ocenia li i swoje ugbfdjemę

i

tra g iz m położenia politycznego. N a jd a ls i b y li od n a s tro ju a w a n tu ry i nie łu d z ili się co do konsekw encji.

Nasuwa m i się pew ne w spom nienie.

Po panicznym odw rocie n ie m ie c k im m o ­ stem P oniatow skiego i J e ro z o lim s k is m i 27, 28 i 29 lip ca — w niedzielę 30 obraz W arszaw y się zm ie n ił. Szedłem do kościo­

ła św. A le ksa n d ra z u lic y M a te jk i. B y ł śliczny słoneczny dzień. A le je U ja zd o w ­ s kie zawalone b y ły n o w y m i czołgam i, k tó re m u s ia ły n a d e jś ć , w ciągu nocy. Na tro tu a ra c h pod ka żd ym drzew em sta ł czołg. Na placu Trzech K rz y ż y też czołgi;

S pytałem przygodnego przechodnia;

— Co na Jerozolim skich!'

\ i

— O d w ró t u sta ł —■ na m ost id ą nowe oddziały m o to ro w e .1

Tłoczno b y ło ju ż na stopniach kościoła i z tru d e m dostałem się do środka. W ła­

śnie ksiądz cz y ta ł ewangelię. L u d z ie z d z iw n y m skupieniem słuchali. W z u p e ł­

nej ciszy padały słow a prze p o w ie d n i o zburzeniu J e ro zo lim y — „ i k a m ie ń na k a ­ m ie n iu n ie zostanie z m iasta tego i sy­

n ó w je g o “ . G d y ksiądz skończył, cisza trw a ła jeszcze b a rd zie j śm ie rte ln a — gdzieś w alejach z g rz y ta ły czołgi. Roz­

glądnąłem się po tw arzach sąsiadów, by­

ły zd rę tw ia łe , blade. T uż ko ło m n ie zau-

Nik Rostworowski

w a żyłe m m a jo ra z K o m e n d y 'G łów nej.

N a c h y liłe m -s ię do niego:

— Panie! Je śli generał b y ł na d z is ie j­

szej e w angelii, to nie da rozkazu.

— D aj Boże! — szepnął m a jo r.

Po mszy lu d zie pom ału, m ilcząc, ro z­

ch o d z ili się do dom ów. W m ieszałem się w grupę m łodzieży. S zli w k ie ru n k u B ra c k ie j. N ie m ó w ili nic, tw a rze m ie li ściągnięte, pełne tro s k i. N agle jeden ode­

z w a ł się głośno:

— Cały- czas m o d liłe m śię za rodzinę, za nasz oddział, za Warszawę, za P olskę—

Boże, czym to się skończy!

N ik t nie odpow iedział.

N a tu ra ln ie , że ten raczej s e n tym e n ta l­

n y obrazek n ic nie w yja śn ia . W . p e w n ym ty lk o s to p n iu oddaje c h w ilo w y n a stró j m iasta. Ale, czy ci, k tó rz y piszą o po w sta ­ n iu , n ig d y nie za śta n o w ili się, że w ostat­

n im ty g o d n iu przed 1 s ie rp n ia panow ał w W arszaw ie z u p e łn y ‘ spokój. W łaśnie w ty m czasie, k ie d y n a jła tw ie j b y ło nie w y trz y m a ć i zacząć ,,w o jn ę “ na w łasną rękę. W łaśnie w czasie najpaniczniejszej u cieczki niem ców , k ie d y n a jsp o ko jn ie jszy o b yw a te l z trudem , zd o b yw ał się na opa­

now anie — W arszaw a P odziem na zade­

m on stro w a ła im ponującą dyscyplinę. D la ­ czego? Bo- ta m łodzież, od k tó re j spokój zależał, doskonale w iedziała, ja k ie są s k u t­

k i rzucenia granatem , czy s trz a łó w na u lic y . Bo czuła się odpow iedzialna za los miasta.

A dlaczego parę d n i potem poszła? — O ty m n a jle p ie j napisała D ąbrow ska. C i C hłopcy — ta k ja k c y w ile i k o b ie ty , ja k całe m iasto i cała P olska Podziem na — m ie li C onradow skie poczucie w ie rn o ści i

„w ie d z ie li ja k n ig d y w dziejach, 0 co z N iem cam i w alczą i czego chcą“ .

A ja k w a lc z y li — to n ie ch o ty m ze czcią m ó w ią najzaciętsi p rz e c iw n ic y i po­

w stania i A r m ii K ra jo w e j. .

S praw a dow ództw a i spraw a ż o łn ie rzy, to d w ie spraw y, ale nie ta k znow u odle­

głe, ja k b y to n ie k tó rz y c h c ie li w idzieć.

Z n ó w zacytuję D ąbrow ską. „ A n i żołnierze z A K , a n i wszyscy Polacy, k tó rz y z bez­

p rz y k ła d n y m m ęstw em n a ra ż a li się i g i­

nęli, a w końcu rz u c ili na szalę n a w e t los najukochańszej s to licy, n ie b y li głupcam i, k tó rz y ślepo s łu ch a li ta k ic h , czy in n y c h rozkazów “ .

D o w ó d ztw u sta w ia się — i słusznie — dw a zarzuty. Z a rz u t niep rzyg o to w a n ia w ojskow ego i zgubnej ta k ty k i p o lity c z n e j.

Oba są ró w n ie pow ażnej n a tu ry .

N ie p rzyg o to w a n ie w ojskow e, a szcze­

gólnie n ie w ia ro g o d n ie słabe w stosunku do postaw ionych zadań uzbrojenie, nie je s t zarzutem , a bezspornym fa k te m , w y ­ ka zu ją cym ta k skandaliczną le k k o m y ś l­

ność w yższych o ficerów , że tru d n o o te j spraw ie pisać spokojnie.

W A M S Z A W AI

T u ka ż d y h y m n k w ile n ia « i h is te rią patos, B o będzie dużo w ięcej, albo znacznie m n ie j.

W ym o w n ą ja k m ilczenie serią z autom atu T o ro w a ć szlak w ie lk o ś c i, ęoco b ro n i g le jt?

B ro ń sama sobie u m ie W ystaw ić przepustkę, N a nieśm iertelność k u lą w y p is u je czek.

N a w e t ko m u przed zgonem g ip so w a li usta , W p ie rw spojrzeniem za b ija ł, n im na ch o d n ik le g ł.

Chodziłeś po W arszaw ie i pytałeś: Jakaś?

Czyś praw dziw sza na C hm ie ln e j, czy w A le i Róż?

Oddawałeś stu d ia b ło m pasek K a rce la ka, B y te ra z łz a m i skrapiać jego św ię ty gruz.

N a działkach m o k o to w s k ic h rosła kalarepa, W „B a ta w ii“ rz e ź w ił m iło n a d w ie c z o m y chłód, W y z ie ra ły spod p a lto t chłopcom lu f y pepesz, P a w ia k znow u ro z w a łk a . M ó w ili, że stu...

— Ludzie, k tó rz y p o s y ła li z g o ły m i rę ­ k a m i na pew ną śm ierć — przewyższającą ich znacznie w artością m łodzież — p o p e ł­

n i li czyn, k tó r y w oczach h is to rii napewnó nie znajdzie u sp ra w ie d liw ie n ia .

Z a rz u t n a tu ry p o lity c z n e j należy do ty c h zagadnień, k tó re le p ie j ro z p a try w a ć je s t z p e rs p e k ty w y czasu. Osobiście u w a ­ żam, że spraw a n ie m a szans na o b ie k ty ­ w ne w y ja ś n ie n ie i n ie poruszałbym je j, g d yb y n ie to, że czynią to wszyscy piszą­

cy o pow staniu.

O p in ia polska m usiała potem —po u p a d ku pow stania i w pie rw szych dniach n ie p o d ­ ległości — przeżyć g łę b oki wstrząs, ro z­

pacz i rozgoryczenie.1 Te o śro d ki p o lity c z ­ ne, k tó ry m u fa ła i w ie rz y ła , z a w io d ły — p rze g ra ły. Cenę przegranej p ła c iło całe społeczeństwo. I d z iw ić się należy, że ten m om ent psychologiczny nie został w y k o ­ rz y s ta n y do stw o rze n ia p ra w d z iw e j jed­

ności narodow ej — do zw iązania całej o p in ii z now ą koncepcją i z now ą rzeczy­

w istością polską. O p in ia t a w te d y b y ła do w zięcia.

D anie odpow iedzi na pytanie, dlaczego ta k się stało? —■ przechodzi ra m y i nie należy do te m a tu tego a rty k u łu .

B ro n ią b yła ś S tolico, obuchem i tarczą.

N a m anow cach T w y c h u lic w ró g ja k b a d y l sechł.

K to się ro d z ił nad W isłą, te n w ie d z ia ł, że w a rcza ł I śm ierć w ie ś c ił najeźdźcy T w ó j s w a w o ln y śmiech.

N iezależnie od ta kich , czy in n y c h ocen m ilita rn y c h , czy p o lity c z n y c h — niezale-.

żnie od ta kich , czy in n y c h d ysp u t, lu d W arszaw y m a w y ra ź n y swój Stosunek do p o w s ta ń ^ i chyba n ic go ju ż n ie zm ieni.

B y ło ta k ie ja k inne le tn ie popołudnie.

J e d n i m ie li benzynę, d ru d z y ty lk o k re w . P ra s k im brzegiem i Miostem s ta li p o m ru k d u d n ił I n ie trzeba ju ż b y ło k rz y k u d ła w ię w szept.

Powiadacie, że zbrodnia. W ołacie: O dwaga!

M acie rację, panow ie. N ie mia r a c ji n ik t.

T o tak, ja k b a ro m e tre m odm ierzać huragan, W ubogiej s k a li d ź w ię k ó w chcieć pomieścić ry k .

Ja w ie m ty lk o , że dzisia j mego M iasta nie mą, Że dziewczęta w ka nałach p o ły k a ły ka ł,

Że R om z żelazem w b rzu ch u czołgom g ro d z ił przemarsz, A T o m k a z a s trz e lili k ie d y ra n n y spał.

Że A n i z w a ły g ru zu o d e b ra ły m atkę, Że z c ia ła m a łe j K r y s i n ie ostał się strzęp, Że elegancki P a w e ł w a lc z y ł do ostatka, Że g d y h a ń b ili Jankę... O ja wjięcej w ie m !

Ja wiem także jak cer® trzeba wartość cegły.

Nawet śmiercią zrobiło swym wrogom na złość, Przekorne do m iny Miasto niepodległe.

Na -®^Nfe--fc«agg!!^---«a89K cegieł dość.

Jechałem niedaw no no cn ym pociągiem z K ra k o w a do W arszaw y. W w agonie b y ł tło k , k ilk a osób stało m ię d zy ła w k a m i.

Rozpoczęła się, ja k z w y k le , rozm ow a. Ja ­ kaś kob ie cin a s k a rżyła się na sw ó j los ta k i, ja k ic h u nas w iele, że s tra c iła męża i syna, że m a spalone m ieszkanie i t. d.

W te m jegomość siedzący p rz y oknie p rze ­ rw a ł:

— A bo ta W arszawa, to ta k ie m iasto, potrzebne b y ło k o m u to pow stanie, to ty lk o po to z ro b ili, żeby in n y m zaim po­

nować, że n ib y zawsze pierwsza, np i m a za swoje.

— A pan skąd? — sp yta ło k ilk a głosów w ciemności.

— Ja z K ra k o w a .

— N o to b ry k a j pan stąd — ale m ig ie m ! I m im o tło k u b ie d n y „centuś“ d o tk li­

w ie p o b ity i sło w n ie obrażony, w y fru n ą ł z w agonu i g d yb y n ie in te rw e n c ja m ili­

c ji k o le jo w e j, sko ń czyłb y n ie w ą tp liw ie w szpitalu. A potem ju ż całą noc szły ro z ­ m o w y o p o w staniu, o ty m , ja k to b yło , p io se nki i t. d. Tacy ju ż są w arszaw iacy.

Gdy w aliły się domy Starego Miasta, gdy płonął Mokotów i śródmieście, zbie­

ra li się o zmroku- żołnierze i mieszkańcy

(3)

Nr. 30 (36) D Z I Ś I J U T R O

Str. 3

i z każdej k ę p y ru in unosiła się pieśń, k tó rą na w ie le ju ż miesięcy przedtem co w ie czó r ro zb rzm ie w a ła W arszawa:

„S łu c h a j Jezu, ja k Cię błaga lud, S łuchaj, słuchaj, uczyń z n am i cu d “ . Poeta, k tó r y 150 la t tem u uikładał sło­

w a naszego H y m n u Narodowego, b y ł ta k i sam, ja k ci pow stańcy, pisząc:

„C o wszczęła rozpacz — to dokona m ę­

stwo, Marsz, marsz P olacy — Bóg nam da zw y­

cięstw o“ . D la m nie te d w ie pieśni, śpiewane w decydujących m om entach dziejow ych, w obliczu k lę s k i — oto żałosna i tragiczna

synteza p o lity k i p o lskie j. P o lity k i, k tó ra od w ie lu ju ż pokoleń doprowadza co ja k iś czas naród do s y tu a c ji bez w yjścia . Do sytu a cji, z k tó re j je d y n y m ra tu n k ie m jest rozpaczliw e i darem ne w ołanie cudu i po­

mocy Bożej. W ołanie, k tó re je st o k ro k od bluźnierstw a.

Ja k z m a być w y n ik ty c h pobieżnych i sm u tn ych rozważań? O w y n ik czasem jest tru d n o . Jestem d a le k i od entuzjazm u dla h u ra -p a trio ty c z n e j i powstańczej tr a ­ d y c ji. N ie m n ie j tk w ią w n ie j n ie w ą tp liw e wartości, k tó re inaczej pokierow ane i m ą­

drze wyzyskane, m o g ły b y stać się bezcen­

n y m tw ó rc z y m skarbem narodu. A przede

w szystkim tra d y c ja ta je st fa kte m , k tó ry w sposób decydujący u k s z ta łto w a ł psy­

chiczną postawę Narodu.

W ydaje m i się, że dobrze je st czasem zastanowić się n ad źródłem naszych sta­

ły c h klę sk narodow ych. Może uda nam się kiedyś połączyć dw a w ie lk ie n u rty naszej h is to rii — n u rt m ądrej, lecz źle realizow anej m y ś li i n u rt lekkom yślnego, lecz w ie lk ie g o w sw ym rozm achu i o fie ­ rze czynu. W te d y uda nam się czerpać z n a jw ię kszych skarbów duszy p o lskie j, b y budować realne rzeczy. W te d y h isto ­ ria naszego N arodu będzie pisana w spo­

sób ró w n ie polski, ale m n ie j bolesny.

Dom inik Horodyński

W a r s z a w a t e z i k r w i

Zasługa ś m ie rci łączy się w n o rm a l­

n ych pojęciach z bohaterstw em w a łk i, ze św iadom ością d o b ro w o ln e j o fia ry i goto­

w ości oddania życia za sprawę, ś m ie rć p rzyp a d ko w a i n iezaw iniona m ęka są z w y k le cięzsze o c a ły tra g iz m b u n tu p rze ciw śm ie rci i p rze ciw męce.

W ro z p a try w a n iu d zie jó w Powstania W arszawskiego o peruje się c y fra m i bo­

hatersko poległych Powstańców, w ylicza się ich zasługi bojowe, sła w i się m ęstwo, poświęcenie. T łem dla h is to rii P ow sta­

n ia są g ru z y zburzonej w odwecie W a r­

szawy i w ie lk ie , n ie u ję te d o k ła d n y m i c y fra m i o fia ry życia, k r w i i m ę k i setek m ieszkańców zawsze dum nego i niepo­

dległego G rodu.

O d h is to rii P ow stania n ie da się odłą­

czyć tysięcy o fia r, ginących bez b ro n i w rę k u . P iękna legenda P ow stania W a r­

szawskiego ogarnia całą W arszawę, o b e j­

m u je w szystkich je j mieszkańców, upo­

w ażnia do d u m y n a w e t tych, k tó rz y c ie r­

p ie li za h o n o r w a lk i w y b ra n y c h i sa­

m y m uczestnictw em w c ie rp ie n iu d o ku ­ m e n to w a li na w czoraj, na dziś i na w ie k i w ie k ó w p ra w o W arszaw y do przydom ka

„zawsze w o ln e j“ i „zawsze n ie z ło m n e j“ . N ie w y d a je się, aby można b y ło czym ­ k o lw ie k podw ażyć p ra w o m ieszkańców W arszaw y — u czestników Fo\Vstania do poczucia w łasnej ważności z ty tu łu w k ła ­ d u w w a lk ę o wolność. N,awet op o w ia ­ dania starych, zasłużonych w ię ź n ió w obozów k o n c e n tra c y jn y c h o „n ie s fo rn y m elemencie w a rsza w skim “ , k tó r y masowo n a p ły w a ł do obozów po P ow staniu za­

kończonym k lę ską — n aw et w ydobycie na ja w podłości, tchórzostw a i sam olub- stw a jednostek nie zm ienią ogólnego obrazu Powstania, zrosiego raz na zaw ­ sze z legendą W arszawy. W h is to rii N a­

ro d u lu d w arszaw ski zapisał chlubnie jeszcze jed n ą ka rtę .

P rzeżyw am y dzisiaj wszyscy w yraźną skłonność do w yrzu ca n ia z pam ięci w szy­

stkiego co m akabryczne. G o to w i jesteś­

m y nie pam iętać szczegółów polskiej m a rty ro lo g ii z okresu okupacji, zam yka­

ją c w szystkie obrazy i w szystkie s tra ty (n a w e t n a jb liższych ) w je d n y m pojęciu

— w pojęciu zbrodni niem ieckich.

Odnoś się niel: iedy w rażenie, że oglą­

danie egzekucyj, dokonyw anych na zbro­

dniarzach niem ieckich, ro zła d o w u je w pew nej m ierze żywość i bezpośredniość pam ięci o stratach narodow ych, że po­

zw ala na ła tw ie jsze fo rm o w a n ie legendy, opartej w yłącznie na bohaterstw ie od- d. 'a’ u re g u la rn e j a rm :i powstańczej. W ten sposób tw orzona legenda nie ogar­

n ia i aż teraz całości z ry w u powstańcze­

go- gdyż proste stw ierdzenie o „b o h a te r­

stw ie W arszaw y“ sprowadza się w ogól­

n ym pojęciu do sław ienia zasługi śm ierci bohatersko . poległych i do podnoszenia w a rto ści d o brow olnej o fia ry i gotowości oddania życia za sprawę.

Jest jasne, że p o le g li żołnierze a rm ii powstańczej n a d a li sens z ry w o w i w a r­

szawskiem u, że ich o fia ra nie potrzebuje żadnych upiększeń, ani tłum aczeń. Jest jasne, że bez ta k ic h św iadom ych i do­

b ro w o ln y c h o fia r nie można by m ó w ić o setkach tysięcy poległych mieszkańcach W arszaw y inaczej, ja k ty lk o w sensie nazw ania ich o fia ra m i terroru, i zbrodni niem ieckich. Jest ró w n ie ż jasne, że w -

” 1 ‘ ---—

całości oceny P ow stania W arszawskiego wszyscy p o le gli i wszyscy cie rp ią cy zna.

leźć muszą sw oje miejsce. Powiedzieć należy, że w a lczyła cała W arszawa, że w w arszaw skiej w alce b ra li u d z ia ł starcy i dzieci, k o b ie ty i m ężczyźni w szystkich stanów i w szystkich o rie n ta cyj społecz­

nych i polityczn ych, pragnących w alczyć i lę k a ją c y się w a lk i. T a k pow iedzieć na ­ leży o w szystkich, choćby większa część w alczących b y ła elem entem b ie rn ym , płacącym łza m i i k r w ią za orężną w a lkę w yb ra n ych .

W ydana przez In s ty tu t Zachodni w Po­

znaniu książka z c y k lu „D ocum snta Occupations T eutonicae“ p. t. „Z b ro d n ia niem iecka w W arszaw ie 1944 r .“ jest.

zbiorem dokum entów , stw ierdzających zasięg i ja ł ość zb ro d n i , popełnionych przez N iem ców w okresie P ow stania i w pie rw szym okresie po -jego u p adku na mieszkańcach W arszawy. „Rzeź W oli'-,

„O chota — Z ie le n ia k “ , „M o k o tó w — C zerniaków — Ż o lib o rz “ , „ś ró d m ie ś c ie “ ,

„P ru s z łó w “ — oto działy, na k tó re po.

dzielono d o ku m e n ty illu s tru ją c e w spo­

sób dow odny i au te n tyczn y ka ta stro fę ' .W arszawy w okresie i z pow odu w a lk

powstańczych.

Ogólnej oceny te j ksią żki nie należy zamykać w ram ach z b ro d n i niem ieckich choć t y t u ł ks ią ż k i m ó g łb y upow ażniać do takiego je j p o tra kto w a n ia . Ocenę książ­

k i należy raczej p o tra kto w a ć z p u n k tu w idzenia ogrom u m a rty ro lo g ii W arszawy, ja ko Jej w k ła d u w przeszło 5 i p ó ł le tn ią w o jn ę polsko - niem iecką o wolność i niezawisłość. Z tego też pow ódu książka jest cenną własnością narodow ą. W a r­

tość ksią żki nie u m n ie jszy się po skoń.

czeniu procesów zb ro d n ia rzy niem ieckich i po w yeg ze kw o w a n iu w yd a n ych w y ro -

rys. M a re k K ononow icz ków . Z k s ią ż k i należy uczyć dzieci p o l­

skie nie ty lk o zbrodniczych m etod i o- k ru c ie ń s tw n ie m ie ckich — ale przede w szystkim niepraw dopodobnych zdolno­

ści po lskich do znoszenia m ęczarni w siposób nie w p ły w a ją c y n a złam anie i na u tra tę w o li dalszej w ytężonej p ra cy dla d o b ra , O jczyzny.

W arszawa żyje. W śród szczątków m ia- v sta odrodziło się życie W arszaw ian ze specjalną dyn a m iką . S tw ie rd z ić trzeba, i to w łaśnie na podstaw ie k s ią żki — do_

kom entu, że nie ma w świecie miasta, k tó re b y w ię ce j zasługiw ało na podziw i na chwałę. T a k za w spaniałe, b o h a te r­

skie z ry w y — ja k i za niespożytą ener­

gię w a lk i o swój b y t i przyszłość.

T ej ks ią ż k i z c y k lu „D ocum enta Occu- p a tio n ic Teutonicae“ nie da się zrecenzo.

w a ć inaczej, ja k przez przytoczenie k ilk u w y ją tk ó w z o ry g in a ln y c h p ro to kó łó w , sporządzonych z zeznającym i bezpośred­

n im i św iadkam i m ę k i W arszawy. Spe­

c ja ln e propagow anie ty c h dokum entów i te j ks ią ż k i w pow stańczym num erze p is­

ma może m ieć jeden ty lk o cel: u w y p u k le ­ nie r o li całej W arszaw y i w szystkich Jej m ieszkańców w tw o rzo n e j p ię kn ej i w ie ­ kopom nej legendzie powstańczej.

P ro to k ó ł n r 57. ś w ia d e k H e n ry k H a . boszewski (W arszawa, E le k c y jn a 8) ze­

znaje: „W ypędzono nas z p iw n ic i po­

gnano pod p a rk Sobieskiego na U lry c h o - w ie ; do przechodzących strzelano; żonę zabito na m iejscu, dziecko nasze ranne w o ła ło m a tkę ; w k ró tc e podszedł U k ra i­

niec i z a b ił m o je d w u le tn ie dziecko ja k psa, następnie razem z N iem cam i z b liż y ł się do m nie, stanął m i na piersiach, pa­

trząc, czy żyję...“

P ro to k ó ł n r 63. Św iadek W anda L u rie zeznaje:

„W ostatniej czwórce razem z tro jg ie m dzieci podeszłam do m iejsca egzekucji, trz y m a ją c p ra w ą rę ką dw ie rą c z k i m ło d ­ szych dzieci, lew ą rączkę starszego syn­

ka. Dzieci szły płacząc i m odląc się; s ta r­

szy w idząc zabitych w o ła ł, że nas zabiją i w z y w a ł ojca. P ierw szy strza ł pcJożył starszego synka, d ru g i ugodził m nie, na ­ stępny z a b ił młodsze dzieci...“

P ro to k ó ł n r 1. Ś w iadek E d w a rd Ser_

w a ń s k i (W arszawa, E le k to ra ln a 9) ze­

znaje:

„Z a sobą pozostaw iliśm y na ulicach chorych, starych, k a le k i. W idziałem w w ie lu w ypadkach, ja k b y zepchnięte do­

słow nie z tra sy naszego marszu, siedzące na zw aliskach czy gruzach zwęglonych resztek domów, trzęsące się staruszki, z g rz y b ia ły c h starców, czy ska m ie n ia łych zupełnie i na n ic ju ż n ie reagujących cho­

rych . N ik t się o nich nie zatroszczył. W i­

d o k ty c h lu d z i na tle n ie sa m o w ite j g ro ­ zy u m o c n ił się w m oich wspom nieniach ja k o w yobrażenie zupełnego osam otnię, nia...“

P ro to k ó ł n r 77. Ś w iadek — nazw isko nieznane (sa n ita riu szka ) zeznaje:

„D n ia 2 sierpnia 1944 r. b yła m ja k o sa­

n ita riu s z k a na pu n kcie s a n ita rn ym p rz y u l. N asierow skiej, ró g K a lis k ie j i J o te j- k i; w p e w n ym m om encie p rzyw ie zio n o rannego; b y ł n im dowódca N N (nazw iska nie zdołano ustalić), czło w ie k w ie lk ic h w artości, którego postanow iono za w szel­

k ą cenę ocalić; ty lk o natychm iastow a po­

moc m ogła go u ratow ać (ciężka rana brzucha). Zapadła decyzja przeniesienia go do szpitala Dz. Jezus; przeniesienie przez obsługę z dorosłych b y ło n ie m o ­ żliw e, bo N ie m cy s trz e la li.d o s a n ita riu ­ szek i nie można się b y ło pokazać na u- lic y ; p o w sta ł p ro je k t, żeby rannego od­

n io s ły dzieci. Znalazło, się na punkcie 9 dzieci, 2 najm łodszych harcerzy łą czn i­

k ó w i 3 in n y c h chłopców w w ie k u 11, 12, 13 la t, 4 dziewczęta, najm łodsze łącznicz­

k i sanitarne 13 — 15 la t, wszyscy zg ło sili się na ochotnika; chłopcy ponieśli n o ­ sze — dziewczęta w b ia ły c h fartuszkach z k rz y ż a m i osłaniały — na przodzie szedł chłopczyk z chorągw ią czerw onokrzyską.

T a k u fo rm o w a n i p rz e d a rli się pod ob­

strzałem , idąc p rz y m urze przez Plac N a­

rutow icza, i s k rę c ili w u lic ę Grójecką.

W ty m m om encie N ie m cy rozpoczęli z D om u A kadem ickiego specjalnie do n ich skie ro w a n y atak z k a ra b in ó w ma­

szynowych. P ow stańcy nie odpow iadali.

T y lk o 3 chłopców i jedna z dziewcząt p o w ró c ili niosąc na p o w ró t rannego, k tó - d y z ra n io n y ponownie, życie zakończył;

reszta dzieci poległa“ .

P ro to k ó ł n r 22. ś w ia d e k A n d rz e j Ja.

s k ó lski (W arszawa, B arska 20) zeznaje:

„J a k b yłe m na Z ie le n ia k u w dniu 2.VIII.1944, w id zia łe m na własne oczy, ja k n ie m ie cki k a p ra l pokazał U k ra iń c o ­ w i chodzącego po placu siedm ioletniego chłopca. U k ra in ie c w z ią ł chłopczyka za szyję i w y n ió s ł za d ru ty , gdzie go zabił uderzeniem k o lb y re w o lw e ru w głowę.

T ru p a U k ra in ie c ten zo sta w ił za ogro­

dzeniem “ .

P ro to k ó ł n r 212. ś w ia d e k W ohlschla- ger zeznaje:

„W id z ia łe m stosy tru p ó w . Na stosy te w prow adzano g ru p k a m i o fia ry , do k tó ­ ry c h podchodzili opraw cy i b ro n ią k r ó t­

ką, strze la ją c w nadkarcze, z a b ija li.

W śród ro zstrze liw a n ych w id z ia łe m męż­

czyznę z dzieckiem na rę ku . N a jp ie rw zastrzelono dziecko, a potem ojca tego dziecka. W śród o fia r b y ły dzieci od la t 4. Rostrzelano m iędzy in n y m i chłopców od la t 14. W id zia łe m na stosach starców rozstrzeliw anych, k a le k i, m iędzy in n y m i człow ieka z protezam i, ś w ia d k a m i te j egzekucji b y li oficerow ie SS, żandarm i i gestapowcy...“

P ro to k ó ły mnożą się. Na 246 stronach W arszawa świadczy o sivej walce, o k rw i, c ie rp ie n iu i łzach. J. K .

K A T E E H i Z M

najtańszy i n a jb a rd zie j nadający się dla m łodzieży, str. 96, w ydanie 1946—

w ysyła paczkam i po sto egzempla­

rzy za pobraniem lu b po w płaceniu na konto P K O N r V I I — 608 Łódź 1.060 z ł (cena h u rto w a 10 zł., dęta

liczna 15 zł plus porto) ks. dr. Win. Hele^owski Gostynin, wojew. Warszawskie

(4)

S tr . 4

D Z I Ś I J U T R O N r. 30 (36)

Z

Y Ł A 'ja k w gorączce. D n i b ie g ły szyb.

kb przeżyw ane w ja k im ś n ie p ra w d o ­ podobnym n apięciu — przerażająco ko lo ro w e , rozdygotane, zb yt bogate w prze"

życia, b y je można b y ło bodaj w e śnie za­

pom nieć, z b y t pośpiesznie m ijające, b y je można b yło w ich ka lejdoskopie zapam ię­

tać. Noce także n ie p rz y n o s iły odetchnię­

cia. Zresztą to b y ły albo noce snu — i w te d y w y d a w a ły się ty lk o k ró tk im m o ­ m entem , albo noce w a lk i — i w te d y b u j­

niejsze b y ły jeszcze n iż dnie — noce, czer­

w one od pożarów, białozielone od nie­

m ie ckich ra k ie t spadochronowych. N a­

gle pom iędzy ra n k ie m owego ostatniego w to rk u , a w szystkim , co potem nastąpiło, dokonała się zasadnicza przem iana, ro z b i­

ja ją c a życie na d w ie odm ienne w to n ie i

^barwie pa rtie . Jeszcze pam iętała ten rą ­ b e k szary i le k k o ty lk o słoneczny C hcia­

ła się zająć jakąś pracą, ale w e w n ę trzn y n ie p o k ó j n ie d a ł je j n a n iczym skupić u- w a g i. Zaczęła przerzucać naprzód jedną książkę, potem drugą. D w a auta n ałado­

w ane u z b ro jo n y m i żo łn ie rza m i przejecha­

ł y F iltro w ą . Czyżby się coś działo? P o­

m y ś la ła sobie, że N ie m cy m o g li n a k ry ć ja ką ś koncentrację: n ie k tó re b a ta lio n y n ie ro z p u ś c iły od p ią tk u sw oich lu d zi.

Z egar ty k a ł. W k u c h n i m a tk a nalew ała w odę z k ra n u do g a rn ka i te n s tu k o t w o ­ d y o m eta lo w e d n o . — choć dobrze zna­

n y — podniecał n apięcie. W stała z k rz e ­ sła, poczęła chodzić po p o ko ju.

T a k d o trw a ła do p o łu d n ia . K ilk a k ro tr n ie zaczynała czytać pożyczonego „ K la u ­

diusza“ , ale byle d źw ię k ją od czytania o d ry w a ł. R uch sam ochodowy sta ł się d u ­ ży, g w a łto w n y . S tojąc w oknie, p a trz y ła na skw er, k tę r y b y ł je d n a k m n ie j lu d n y n iż zw y k le . N agle zobaczyła Hankę.

D ziew czyna szła bardzo śpiesznym k ro ­ k ie m w stronę ich domu. B y ła czerwona, zgrzana, c h w ila m i podbiegała k ilk a k ro ­ kó w . Jasne w ło s y m ia ła roztrzęsione. Na szyi k o lo ro w ą chustkę, k tó rą pociągała n e rw o w y m ruchem to za jeden, to za d ru ­ g i koniec. U śm iechnęła się z okna do m a­

łe j łą czn iczki. „D o m nie, H anka?“ . D ziew czyna z ro b iła p o tw ie rd za ją cy ru ch rę k ą i — ju ż zn ikn ę ła w sieni. Idąc k u d rz w io m , O le ń ka słyszała na schodach prędkie, niepokojąco p rę d kie k ro k i ta m ­ te j. N iespodziewanie poczęło je j bić ser­

ce. P rę d ko o tw o rz y ła d rz w i, prędko w p u ­ ściła H ankę do mieszkania, chciała w ziąć dziewczynę do pokoju, ale ta potrząsnęła zło tą g łów ką. „N ie m am czasu... — od ­ sapnęła ciężko — zaraz... koncentracja...

O grodowa 19... dziś się zaczyna“ . S ta ły na w p ro s t siebie, m ilcząc i ty lk o prędko od­

d ychały. „ A więc...“ — zaczęła Oleńka.

H a n k a p rz e rw a ła je j: „M uszę lecieć. D aj m i trochę w ody, ty lk o z im n e j“ . O leńka po szła do k u c h n i. P o d sta w iła szklankę pod k ra n . Z d z iw iła się zauważywszy, że je j 1’ęka drży. M a tk a podniosła głow ę znad zobrzydzonego p rz y g o to w y w a n y m obia­

dem stołu. „ K to ta m przyszedł, O leń­

k o ? “ — zapytała. „T o H a n k a “ . Starsza k o b ie ta p rz e rw a ła szatkow anie m archew ­ k i. U w a żn ie szeroko o tw a rty m i oczami p o p a trz y ła w tw a rz có rki. O leńka skinęła le k k o głową. Przez k ró tk ą c h w ilę — nie, t 0 tru d n o aż opisać, ja k to k ró tk o trw a ło ! w oczach m a tk i zabłysnął o k ro p n y !ęk rozpacz, może prośba. Potem to zgasło.

W szystkie m a tk i b y ły tego dnia ta k ie sa­

me. N ie pow iedziała nic. O leńka zaniosła w odę m a łe j łączniczce. D ziew czyna p o łk ­ nęła ją szybko i chciw ie. Potem skinęła zobaczymy się...“ O leńka zam knęła za nią d rz w i. C n w ilę stała w p rzedpokoju w s łu ­ chana w g w W miasta, k tó r y teraz w y d a ­ w a ł się je j w a rk o te m nadciągającej bu­

rzy. Weszła do ku ch n i. M a tk a stała i sta­

ra n n ie obcierała ręce w fa rtu c h . Z apyta-

’ ła 1 sp o ko jnie i strasznie rzeczowo: — głos je j ty lk o nieco d rż a ł: — „K ie d y masz iść?“ . „Z a ra z “ . „Z je s z co?“ . „C h yb a nie.

N ie zdoła ła b ym n ic p rz e łk n ą ć “ . K o b ie ta o d w ią zyw a łu fa rtu c h . Teraz w je j sp ó j.

rżeniu, w je j ruchach, w je j słowach nie b y ło n ic poza n ie p raw dopodobnym spo­

k o je m i opanowaniem . „P rz y g o tu j się—

pow iedziała — n ie możesz się spóźnić...

W ło ż y ła płaszcz. P o p a trzyła na m atkę.

„T o idę, mamo... „O b ję ły się. Patrząc znad ra m io n m a tk i przez k r ó tk i m om ent ob rzu ciła spojrzeniem pokój. Z n a ła go ta k dobrze, że m ogła b y tu z za m kn ię ­ ty m i oczami bez nam ysłu znaleźć mebel.

M a tk a odsunęła ją od siebie pierwsza.

Raz jeszcze sp o jrz a ły sobie prosto w tw a rz . A le n.ie — w oczach m a tk i nie b y ło a n i śladu łez. Podniosła rę kę —

ukochaną rę kę z b ia ły m , le d w ie dostrze­

g a ln ym znam ieniem — i w ycisnęła moc­

no k rz y ż na czole O leńki.

Potem szła — p a m iętała dobrze tę drogę. N a ro g u F iltro w e j i Kaszyńskiej m in ę ła d w ie k o b ie ty popychające przed sobą dziecinne w ó zki. D o b ie g ły je j uszu słow a je d n e j: „b o ja sama iu ż nie w ie m czy nie kła m ią . C ią g le . m ów ią, że coś będzie, a potem n ic n ie ma... „S z ła p rę d ­ ko dalej. Szkoła na ro g u N iem cew icza otoczona b y ła k o z ła m i z. kolczastego d ru ­ tu . Trzech w a rto w n ik ó w z b ro n ią pod p ra w y m ło kcie m , w hełmach, każdy z granatem za cholewą stało za parkanem . M in ę ła ich. Kaszyńską p ę d z iły auta — gorączkow o — to w jedną, to w drugą stronę. Doszła, do rozdroża G ró je c k ie j, T o w a ro w e j, A le i Jerozolim skich, N ow o­

gró d zkie j, K o szyko w e j. S krę ciła w aleje.

R uch tu ta j, w y ra ź n ie p rz y b ie ra ł na sile.

A u t b y ło coraz w ięcej — ale i w ię ce j b y ­ ło śpieszących c h o d n ika m i ludzi. Poczęła obserwować i nagłe z zachw ytem zauwa­

żyła niezliczoną ilość m ło d ych chłopców w płaszczach, w w y s o k ic h butach, idących przew ażnie k u p k a m i. P odniecenie po­

częło się w n ie j przeradzać w gorączkową radość. Później zauw ażyła k ilk u męż­

czyzn w ro b o tn iczych kom binezonach, ale o tw arzach in te lig e n c k ic h — d z iw ­ n ie z ich stro je m n ie h a rm o n iz u ją ­ cych. D w óch z n ic h niosło podobne p rze d m io ty, o w in ię te w papier. P o m y ­ ślała, że trzeba być ślepcem, aby w przedm iotach, m im o opakow ania n ie po­

znać „s te n ó w “ . Doszła do ro g u Żelaznej.

N a przejeździć s ta ły po starem u baby z k w ia ta m i i z b u łk a m i. Z a u w a żyła je d n a k zwiększone p o s te ru n k i w o js k o w e przed W IG -ie m . Im szła. dalej ty m ru c h zdaw ał się wzmagać na gw ałtow ności. Zwłaszcza na przecięciu Żelaznej i Z ło te j czuło się gorączkę. Szła dełej Żelazną w ciąż od­

k ry w a ją c czu jn ym spojrzeniem śpieszą­

cych na ko n ce n tra cję lu d zi. M ija ją c Sienną rz u c iła o kie m na Plac K a zim ie rza

— ru c h na ta rg o w is k u b y ł znacznie m n ie jszy n iż zw y k le . P rzyśpieszyła k r o ­ ku . Z p ra w a m ia ła teraz m u r „m ałego g h e tta “ , a za n im szkie le ty spalonych domów, częściowo rozebranych. P am ię­

ta ła ja k szalał tu ta j pożar.,. B iło je j ser­

ce. Doszła wreszcie do ro g u C hłodnej.

W n arożnym dorąu b y ł posterunek żan­

d a rm e rii. O bok przypartego dó m u ru b u n k ru , stało dw óch w a rto w n ik ó w z bro_

n ią gotow ą do strza łu . W b ra m ie w id z ia ­ ła auto p o lic y jn e i k ilk u kręcących się N iem ców w ja p kra w o zielonych m u n d u ­ rach. Jeden z żandarm ów — grubas z nienakry.tą jasnoryżą głow ą, sta ł na dłu_

gim balkonie, ciągnącym się w zd łu ż ca­

łe j ściany dom u i na coś p a trz y ł w k ie ­ ru n k u na ko śció ł św. K a ro la .

M in ę ła Chłodną. W g łę b i w id z ia ła w ychodzący z Leszna m u r g h e tta i bram ę z b u n k ra m i, zastaw ioną k o z ła m i hisz­

p a ń skim i. N ad m u re m w id a ć b y ło gmach k lin ik i św. Z o fii. O grodow a zda­

w a ło się spać cicho na uboczu od g w a ru Żelaznej. Z lew a cią g n ął się w y s o k i m u r fa b ryczn y. N ad bra m ą b y ł napis:

Leszczyński. D o m y m ałe obok w ie lk ic h kam ienic, śm iesznie cicha, b rz y d k a a przecież zdum iew ająco w dzięczna ulica.

N a tu ra ln ie żadnych ogrodów. P a trz y ła po num erach. W reszcie m ia ła przed so­

bą m u r: sztachety na tle cegieł. Do w n ę ­ trza p ro w a d z iła m a ła fu rtk a . P chnęła ją . I zaraz zobaczyła „Z y n d ra m a “ sto­

jącego na w p ro s t w ejścia, ubranego z ca­

łą zuchw ałością w czarną k ró tk ą bluzę n ie m ie ckich panzer_grenadierów .

P otem to oczekiwanie. G odziny m ija ły za godzinam i. U p ch n ię ci w lo k a lu przed­

szkola, siedząc na m a ły c h ław eczkach i p rz y m a le ń k ic h sto lik a c h p a tr z y li na le n iw ie w lokące się w sk a z ó w k i zegarów ' i na broń, k tó rą nareszcie będą, m o g li do_

w o li i o tw a rcie użyć. C iągle p rz y b y w a li z m iasta n o w i ludzie. W iedziano, że ju ż w szystko w re. Ł ącznicy je ź d z ili aż do upadłego na row erach, dorożkam i, r i k ­ szami. C h w ila decydująca nadchodziła.

K to ś pow iedział, że ju ż słychać strza ły.

S p rę ż y li się w n a słu chiw a n iu . Rzeczywi_

ście ro zle g ło się ich k ilk a ale potem zapa­

dła cisza. Z gniew em p a tr z y li na o g łu ­ c h ły te le fo n na stole w k a n c e la rii. Z n o ­ w u ro z le g ły się s trz a ły b lis k o na C hło­

dnej czy na Żelaznej. Potem znow u — ty m razem od Solnej. Potem ciągle se­

ria z peemu — tu ż na O grodow ej. N ie m o g li ju ż wysiedzieć. G d y b y nie roz-

Jan Dobraczyński

S T Ä R

kaz w y p a d li b y na ulicę. O tw o rz y li ty lk o okna i d rz w i. M iasto huczało w y s trz a ła ­ m i. To za dużo pow iedziane: s tu k o t w y ­ strza łó w to n ą ł w la b iry n c ie u lic . A le n a ­ gle u c ic h ł w a rk o t m o to ró w i w te j n ie ­ oczekiwanej ciszy słychać było gorącz­

kow e p o s tu k iw a n ie kabe i szybkie trz a ­ s k i peemów. W a rto w n ic y ód fu r t k i rz u c a li n o w in y : posterunek przed gm a­

chem sądórł u c ie k ł do środka; jakaś t r ó j.

ka zuchw alców z bramy^ na prze ciw ko odeszła z peemem w rę k u do d ru tó w . Teraz! A c h — usłyszeli nagle, ja k p rz y ­ w a rta w oczekiw aniu u lic a ro zd a rła się k rz y k ie m i oklaskam i. „C o tam takiego?

Stach? „Z y n d ra m “ ? P o w ie d z!“ — w o ła ­ no. „N ic — „Z y n d ra m “ c o fn ą ł za fu r tk ę w y c h y lo n ą g ło w ę — idzie ja k iś oddział z b ro n ią i z opaskam i“ . A w ięc ju ż!

O garnął ich szał radości. Teraz oni c h w y c ili za opaski. „N a le w ą czy na p ra ­ wą? Spodnie w s k a rp e tk i! Pasek od spo­

d n i na w ie rzch m a ry n a rk i! I b ro n i!

b ro n i!“

B y li p ija n i zapałem. G d y jedem z p lu ­ to n ó w poszedł na rozpoznanie przed gmach sądów, oczekiw ano z drżeniem z a ch w ytu p ie rw szych strza łó w . A le z w y ­ cięstwo b y ło b e zkrw a w e : N ie m cy z są­

dów u c ie k li. Bez w y s trz a łu został opa­

n o w a ny ogro m n y gmach, w k tó ry m b y ły n ie m ie ckie h e łm y, m u n d u ry , se tk i bez­

cennych d la żołnierza rzeczy. Od C hło­

dnej i Żelaznej dochodziła coraz g w a łto ­ w niejsza strzelanina. P o b ie g li łą czn icy do dow ódcy odcinka. Już w iedziano co się dzieje. Ze szpitala przyniesiono apa­

ra t ra d io w y i uruchom iono go. D w a p lu to n y poszły na rozpoznanie na C h ło ­ dną. W rócono z w iadom oścą, że b ro n i się szkoła na ro g u W alico w a i że spot­

k a li n ie m ie c k i czołg, k tó r y o b rz u c ili b u te lk a m i zapalającym i, ale żadna się n ie zapaliła. Dowódca je d n e j z k o m p a n ii popędził z p re te n s ja m i do p ię ciu p iro ­ te c h n ik ó w , k tó rz y n ie p rz y to m n i z po­

śpiechu „ n a b ija li“ o dw a dom y d alej set­

k i b u te le k zapalających. G łó w n y ich m is trz ch ło p ak o spalonej d ło n i w gu m o ­ w y c h rę ka w iczka ch podniósł na oficera p rz e k rw a w io n y od w y s iłk u w zro k. „T o m o ja w in a , że są k re ty n y ? Proszek m usi się połączyć z p ły n e m inaczej w y jd z ie gów no! A ja k im to re b ka zostaje w łapie, to pew no że się n ic nie z a p a li!“

P ierw sza noc pow stania rozp ła ka ła się rzęsistym deszczem. W śród p lu s k u cięż-

Lesław M. Bartelski

e I k w a t e r y j B a s m t y

M o k o tó w ja k w spom nienie, M o ko tó w ja k garść ziemi.

N ie m a celu — is to ty bohaterstw a u k ry w a ć w piosence, nie łagodnej, lecz prężnej n u rte m n iczym g ó rski strum ień.

N am , o p ię ty m ogniem, zielenią i rozpaczą rodzin, nam o b o la ły m od d n i w skw arze m in io n y c h słońca, n a łn o oczach p o k ry ty c h ry b ią łuską,

pod k tó rą tę tn i zapom nienie —

n ie rozpacz, ale ja k o odbicie na dnie naszych sum ień n ie bierność —

lecz: „p rzysię g a m y Waszą śm ierć w y p e łn ić do k o ń ca !“ . Z n a k ie m zw ycięzców cztery proste deski,

w k tó ry c h z w ło k i por. „S zw a rca “ z k o m p a n ii B 3 garść zie m i serdecznej w ustach,

zie m i z M okotow a, w ysch łe j od pożarów na ta m ie baryka d p o p ió ł w oczach s k ry w a ją c y b ły s k i ogień

i kości po le głych o nieznanych nazw iskach, z b u tw ia łe ja k sztandary.

Ponad g łow ą niew idoczńe g w iazdy m ia st odznaczeń •

i tw a rd y ołó w w piersiach w p isa n y ja k w y ro k : . * idący w ogień niespodzianie n a p o tk a li Boga,

k tó r y ich przyg a rn ął.

D ź w ię k i żałobne z k a p lic y cm entarnej, kołysane sm utkiem , w to p io n e w w a rk o t czołgów z d y w iz ji pancernej w roga,

w a rk o t w y p e łn ia ją c y re s z tk i d n i i ostatnie noce przeznaczenia, potem o d w ró t ka n a ła m i do 'Śródmieścia po tru p a ch p rz y ja c ió ł,

k tó rz y konając m ie li usta pełne m u łu , *

k tó rz y konając w ie rz y li nieodm iennie w w ielkość.

N a cm entarzu w o js k o w y m w W arszawie teraz zieleń tłu m a c z y i teraz słońce za klin a nas W am nieznanym z im io n i nazw iska,

że nasza droga w spólna — ja k w spólną je st przystań,^

w p a trz o n y m prosto w tam ten brzeg, o k tó ry fa lą łagodną n ie uderzy W isła.

1.YI.46.

k ic h k ro p e l b u d o w a li b a ryka d ę w p o . p rze k O grodow ej. W y ry w a n o z je z d n i okrągłe kam ienie i rzucano na tos. R o ­ zlegał się d źw ię k żelaza o kam ienie, cięż­

k ie sapanie pracujących. Jakieś k o b ie ty p rz y s z ły z gorącą kaw ą. P o d a w a ły ją w k u b k a c h pra cu ją cym . Słychać b y ło g ło ­ sy: „F ra n e k . Przestań; ju ż cały jesteś m o k ry ...“ I gniew ne odpow iedzi: „D a j m a tka spokój. D la N iem ca p ra cu ję czy co? O d k n a jta się !“ Mocne uderzenie że-., la zn ym drągiem m iędzy kam ienie. W a r.

szawa żyła je d n y m b raterstw em . B a ry k a d y , b a ry k a d y . Budow ano je ca­

łą noc. S ta n ę ły dw ie na O grodow ej, je d n a na Solnej. N ie przeszkodziło to w jechać na u lic ę n ie m ie ckie m u czołgowi.

P lu n ą ł ogniem z cekaemów na ludność, k tó ra pracow ała p rz y b u d o w a n iu z dw óch b a ry k a d osłony dla przechodzenia przez Żelazną. Potem w y c o fa ł się spiesznie chrzęszcząc żelastwem. N a C hłodnej ło ­ m o ta ły w ciąż cekaemy, w a lk a toczyła się o gmach szkoły. W ieczorem b u d yn e k e w a ku ow a n y przez N iem ców w y le c ia ł w pow ietrze. Zdobyw ano także z zaw zię­

tością posterunek ż a n d a rm erii na ro g u Żelaznej i C hłodnej. G rubego p o lic ja n ta — b y ł to kom endant p o ste ru n ku — zastrze­

lono w końcu na balkonie. S padł z pię ­ tra n ib y ciężki w ó r. K o m p a n ia „ K o s tk i“

poszła zdobyw ać bram ę „g h e tta “ na ąogu Leszna i Żelaznej.

N a p ią ty dzień zaczęła się w a lk a o W o­

lę. Poszły p a tro le bojow e w ta m tą stro­

nę. Z je d n y m z nich d o ta rła nocą aż po­

za T o w a ro w ą . W dzień b y li tu ta j U kra iń _ cy, teraz się cofnęli. D om y p ło n ę ły b u ­ chając czerw onym i ję zo ra m i ognia, wyso­

ko w czarne niebo. Cienie bie g ały w zd łu ż ścian. P o su w a li się nie pew n ie gęsiego—

dw tm a stu zuchw alców i d w ie dziew czyny.

Ic h dowódcjr, m ło d y p o ru c z n ik z w iją c y m i się cza rn ym i w łp sa m i i d e lik a tn y m i w a r­

gam i a rty s ty z a trz y m a ł gotowego do s trz a łu Bergm anna. N a tu ra ln ie w oddzie­

lę b y ł ty lk o ten jeden peem, a poza ty m jeden k a ra b in i cztery p isto le ty. Reszta m ia ła g ra n a ty lu b b u te lk i. C h c ie li za w szelką cenę zbadać sytuację. Posuwa l i się ostrożnie, lę k liw ie a przecież n ie ­ u stę p liw ie . N a u lica ch le ża ły tru p y — n ie ­ k tó re z n ic h b y ły popalone. W ja k ie jś bram ie u jrz e li c a ły stos cia ł W d rg a ją , cym czerw onym blasku pożaru, w prze­

rażającej ciszy miasta, p rze ry w a n e j ty lk o hurg o te m ognia i rozdzieranej raz po raz strzałam i, w z ro k ie m p e łn y m g ro zy p a .

Cytaty

Powiązane dokumenty

Trzeba jednak, jeśli się chce zrozumieć istotny problem odsunąć na bok wszelkie rekwizyty, które wprawdzie charaktery, żują epokę, lecz sztucznie barwią samego

Wydana obecnie , książka jest sumą tych przemyśleń, jakie autor podjął w okresie okupacji, zdała od warsztatu pra cy prehistorycznej, jakim jest muzeum i

Sens orzeczenia jest jasny, zwłaszcza je ­ żeli się weźmie pod uwagę tendencje in ­ telektualne, które stanow iły okazję do ogłoszenia tego dogmatu.. Pojęcie

niają one raczej rolę ognisk, w których kształtować się musi program racjonalnej p o lity k i kulturalnej dla polskiego

Jest rzeczą bodaj najważniejszą, że Ju ­ gosławia, reprezenetowana w Paryżu przez wicepremiera K ardelja, zgadza się na kompromisowy projekt F rancji w sprawie

Dlatego właśnie stoimy na stanowisku nie uciekania od tego/ co się dzieje w Polsce, ale staramy się wobec rzeczywistości rewolucyjnej, którą pojmujemy tak, jak

Obecność dwóch wybitnych fachowców, jakim i są kustosze: Gośrim- ski i Chojnacki, zmieni, ja k należy się spodziewać, oblicze tego pisma. Nie mniej ważną

Zresztą sława przyszła zaraz, już bowiem następne przedstawienia „C yrulika“ cieszyły się ogromnym powodzeniem, publiczności, jest pierwszym, który powstał na