• Nie Znaleziono Wyników

Zerwany kwiat polny. Powieść współczesna

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Zerwany kwiat polny. Powieść współczesna"

Copied!
136
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)
(3)
(4)
(5)

D O D A T E K D O Z O R Z Y .

POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA.

W ARSZAW A R. 1912.

(6)

Druk. Artystyczna, K. Kopytow skiego i S-ki, Nowy-Świat .Ne 47, w W arszawie.

(7)

I.

Dzień listopadow y, był ponury i dżdżysty.

Nad m iastem rozciągnęło się niebo chm urne, cięż­

kie, jakby ołowiane. Mżąca wilgoć ściekała brud- nemi kroplam i z dachów , ścian i leniwie sączyła się po oślizgłych kam ieniach ulic i podw órz w arszaw skich.

Przygnębiający sm utek posępnych i dotkliwie chłodnych dni późnej jesieni obejm ow ał w rażliw ­ sze dusze ludzkie i rodził w nich przejmującą tęsknotę za ciepłem i św iatłem słonecznem.

Hanusia od ran a siedziała w składzie. Otuliw­

szy się ciepłą chustką, oparła głow ę o ścianę; w y ­ siłkiem woli starała się rozproszyć ciężkie, boles­

ne myśli ,pragnęła znaleźć w nich jaśniejszy prom yk, któryby w lał do serca odrobinę jakiej nadziei i otuchy.

P aro b ek Ignac, ściągnąw szy rzemieniem o b ­ d artą kapotę, wolno podm iatał czarny, lśniący miał, lub nakładał do koszyków węgiel i drzew o.

Zapadał co raz w iększy zm rok przedw ieczor­

ny, a Hanusia siedziała ciągle w odrętw ieniu i zadumie.

(8)

_4__ iJkWAJJ y k WI k J _____

Naraz w p ad ła do składu służąca od rządcy, czternastoletnia Kocia.

— Pani Dudzińska! „Bon żur!” — zaw ołała dziewczynina, na w pół bosa, w m arnej sukienczy- nie i bluzce. Zam iast fartuszka m iała za pas za­

tkniętą brudną ścierkę, w łosy uczesane cudacznie, spięte błyszczącemi szpilkami i ozdobione kokardą z w yśw iechtanej, różow ej w stążki.

— Pani Dudzińska! niechno pan Ignac da mi dziesięć funtów węgla, ale trzeb a „zaborgow ać”, bo „stary” nie dał „starej” „floty” .

Ignac nakłada węgiel na w agę, a Hanusia, za­

pisaw szy dług na szyfrowej tabliczce, przygląda się małej służącej, k tó rą już zna dobrze. W iele razy patrzy na to mizerne stw orzenie, ogarnia ją żal. Ledw ie to wyszło z dzieciństwa, a już takie znędzniałe na zdrow iu i zbrudzone na duszy; takie niby pełne śmiechu, figlów — ale ta wesołość ja­

kaś nieszczera, udana...

W tem K otka podsuw a się do młodej kobiety i mówi:

— Pani Dudzińska, żeby pani wiedziała! Co się u nas działo! Cała „opera”! „S tary” w rócił wczoraj „w staw iony na fest”! W ięc „ sta ra ”....

Ale Hanusia przeryw a gadatliwej dziewczynie.

— Ej, niechno Kocia nie opow iada byle co.

Lepiej w racać do domu, bo w ęgle pew no pilne—

i dodaje łagodnie:

— Niechby Kocia odziała się lepiej, dyć to ziąb taki....

— Ale! a w co? austryackie gadanie! i za co?

(9)

wzięłam na pierw szego cztery fajgle, to się roz­

lazły, jak bogatego kocham! Sypnęłam oko do

„starego” i dodał jeszcze dw a rubeijansy, ale i to...

fiut!

Dziewczyna lekcew ażąco m achnęła ręką.

— E, co tam! jak się puszczę na „letki” chleb, to będę miała „endrendony” i „szeneszyle” . Pani Dudzińska myśli? Ja k Bozię kocham! Raz kozie śmierć! Pani Dudzińska wie? ja jeszcze będę k a ­ retą jeździła. O joj!

P o rw ała koszyk z węglami i zaśpiew ała piskliwie:

Chłopcze ty, Spełń me sny.

T ra ra tra, T ra rararara...

I, w ybiegając ze składu, zatrzym ała się jeszcze.

— Pani Dudzińska wie? już tu jeden frajer, przystaw ia się do mnie na całego. Ja k Bozię kocham!

— Co Kocia plecie nie do rzeczy, — mówi H anusia i dodaje:

— Niechno Kocia zajdzie do mnie wieczorem, dam niezłą, ciepłą chuścinę.

Kotka odw raca się i składa ukłon przesadny.

— Mersi! byle to było coś modnego, nie cham ­ skiego, to i ow szem z owsem . Lecę! „Orew uar!”

samowar!...

Hanusia smutnie spojrzała za dziewczyną. Ot, żal dziecka. Nie w ychow ała jej ani matka, ani oj­

ciec—jeno ulica wielkomiejska. Ledw ie dziewczyna

(10)

6 Z E R W A N Y K W I A T P O L N Y .

podrosła, a już czyha na nią to m iasto przeklęte i zeż­

re, jak ten żmij okrutny.

I myśli Hanusine znów popłynęły ku w si umi­

łowanej, ślicznym Ojcowicom, położonym w pięk­

nej ziemi K rakow skiej, gdzie zeszło jej dzieciństwo i krótkie dni rzeźkiej, sw obodnej młodości.

Jakże w cichości i w głębi duszy tęskniła do tych łąk zielonych, pól pozłocistych i borów szu­

miących, w ysłanych mchem i paprocią, pełnych woni żywicznej i ptaszęcych św iergotów ... Zda­

w ało się jej, że tu, w wielkiem mieście, w tych brudnych i ciasnych podw órzach, w tych ponu­

rych izbach, pełnych zaduchu, nie m ogą się ro ­ dzić myśli jasne i dobre. Tem u głównie przypisy­

w ała i tem tłomaczyła trudny w pożyciu ch a ra k ­ te r męża sw ego, Franciszka Dudy, który, w dzie­

ciństwie opuściw szy wieś, życie przepędzał w w iel­

kich m iastach. Tam się rozwinęła w nim skłonność do pijaństw a, do rozpusty, do kłótni i bijatyk, oraz drapieżna chęć zdobyw ania pieniędzy w sposób nieuczciwy.

Bolesne dumania młodej kobiety przeryw ali kapujący. Hanusia, starannie tłumiąc w estchnie­

nia i łzy, odbierała drobne pieniądze i zapisyw ała dochód, składający się przew ażnie ze złotów ek i groszy.

Tym czasem Ignac rozw alał wielkie bryły w ęg­

la na drobniejsze kaw ałki. Ciemny pył unosił się leniwie w wilgotnem pow ietrzu i opadał na roz­

miękłą ziemię, tw orząc pokład czarnego, skrzypią­

cego błota.

(11)

Ignac był chłopem starszym , m ałomównym i bardzo pracow itym . Jakkolw iek mało z Hanusią rozm awiał, m łoda kobieta odczuwała, że jest jej przychylny i życzliwy. I ona też miała dla niego współczucie i często, o ile mogła, starała się u l­

żyć Ignacowi w ciężkiej i źle płatnej pracy. I tu bowiem widziała złą wolę męża. Ignac, chłop ci­

chy, nie umiał upomnieć się o swoje, Franciszek zaś w yzyskiw ał jego pracę, w ynagradzając m a r­

nie, a w ym agając wiele.

W sercu Hanusinem znów się odezw ał lęk i ból przenikliwy. Tak, Franciszek był człow ie­

kiem złym. W iedziała, że w ag a w ich składzie nie jest rzetelna, dom yślała się, że w ęgle pochodzą od dostaw ców niepew nych, podejrzanych. P rz e ­ czucie mówiło jej także, że Franciszek p ro w a ­ dzi inne jeszcze, nieznane jej interesy, z k tó ry ­ mi się taił. Stow arzyszał się z ludźmi, którzy bu ­ dzili w młodej kobiecie odrazę i uczucie bojaźni.

Wiedziała, że męża jej łączy oddaw na stosunek przyjazny z właścicielką restauracyi, Aniołkowską, przebiegłą handlarką i kobietą w yzutą ze czci i w ia­

ry. Oto los ślepy skuł jej dolę z takim człow ie­

kiem na życie i śmierć. A ona, nieszczęsna, jest sk ręp o w an a nietylko przez w łasną przysięgę i ślubną, ale i przez m ężow ską siłę i groźby, k tó ­

re ją czyniły mimowolną, bezbronną i bezsilną w spólniczką jego grzesznego życia. I Hanusia b i­

ła się z myślami:

— Chociem mu żona i m a praw o nademną,

| czy ja już nijak z pod jego w ładzy nie wyjdę?

(12)

Czy już dla mnie niema nijakiego zratow ania? Oj, niema, chyba niema! I za cóż Bóg Najwyższy k a ­ rze mnie tak okrutnie?... Czym, idąc za niego, nie

chciała zjednać go sobie? Czym to nie chciała sp o ­ koju i pożycia, ja k Bóg przykazał?... A on? toć od razu nie dbał o mnie, a teraz poniew iera i bije, niby to bydlę ostatnie... Przecie i ta kruszyna, co się miała urodzić, przez niego zm arła, zanim żyć na świecie zaczęła,..

I na to wspomnienie, okrutne w sw ym bólu, w gołębiem sercu młodej kobiety p o w stał do Franciszka żal. W łasne sw e krzyw dy, chociaż r a ­ niły ją głęboko, m ogła darow ać, zapomnieć, ale śm ierć dziecka, zadana ręk ą ojca, była dla niej zbrodnią tak wielką, tak straszną... I piersią H a - ^ nusi w strząsnął gw ałtow ny szloch, a z oczu trys- i nęły długo pow strzym yw ane łzy. Oparła głow ę na t j rękach i wtuliła w nie tw arz, aby stłumić płacz §

i łkanie. m

N araz czyjaś rę k a łagodnie odchyliła chustkę ® Hanusiną, a znany jej głos sąsiadki, K ordyakow ej, ' — przem ówił serdecznie:

i-einia

— Ot, znowu lamentujesz, uspokójże się, _ kochanie.

Hanusia podniosła sw e modre, zapłakane oczy i uśm iechnęła się przez łzy; w yciągnęła ręce i ob­

jęła niemi szyję K ordyakow ej, tuląc głow ę do jej _ Q J ramienia.

— Niechże Panienka N ajśw iętsza w ynagrodzi w aszą dobroć dla mnie. Toć wy, pani kochana, je- /-i dyna ucieczka w strapieniu. I oto teraz przyszliście

(13)

do mnie, jakby w as Duch Św ięty natchnął tą my­

ślą poczciwą.

K ordyakow a przygarnęła Hanusię do siebie li łagodnie gładziła w łosy i św ieże policzki m ło­

dej kobiety.

K ordyakow a była niew iastą już w latach, ale jeszcze rzeźką, pełną zdrow ia i siły. Nizkiego w zrostu, tw arz miała gdzieniegdzie zmarszczkami i znaczoną, ale rum ianą i miłą. Siwiejące, gładko uczesane w łosy, pokryte były świeżym czepkiem z białego tiulu. Ubiór był na niej dostatni, ale pro­

sty i bardzo schludny. O ddaw nych lat utrzym y­

w ała się z m aglarstw a, które nie daw ało jej św ie­

tnych zarobków , lecz pozw alało żyć dostatnio i ze­

b rać nieco zasobów pieniężnych. K ordyakow a ow dow iała w młodości, dzieci, ani bliższej rodziny nie miała. Znały się z Hanusią od czasu, kiedy młoda kobieta przyjechała z mężem po ślubie. Od razu przylgnęły do siebie. Nic dziwnego, K or­

dyakow a miała zdrow y, jasny rozsądek i serce umiejące odczuć niedolę innych. Była ona jedyną duszą, przed k tó rą Hanusia m ogła się w ypow ie­

dzieć i użalić. Nie często się to przytrafiało, gdyż K ordyakow a nie wiele miała czasu wolnego, przy- tem Franciszek wogóle nie zachęcał żony do bliż­

szych znajomości, oprócz tych, o jakie sam dbał,

— No, cicho, cicho kochanie, — m ówiła K or­

dyakow a do Hanusi. — Zamknijże budę i chodź do mieszkania. Posiedzę przy tobie cały wieczór, bo dziś już mało maglują, to M agda da sobie radę bezemnie.

Z o rza, r, 1912, 28

(14)

Oj, to dobrze? — ucieszyła się Hanusia. A że Ignac już zeszedł z roboty, więc zsypała pie­

niądze do torebki, zam knęła skład i obie poszły do mieszkania Dudów.

Było ono w tem sam em podw órzu i składało się z dosyć dużego pokoju i kuchenki. Okna m ie­

szkaniow e wychodziły na ów skład węgli, miesz­

czący się w jednym z k ątó w ciasnego, brudnego podw órza, zabudow anego w około trzypiętrowerai oficynami. Dlatego też w mieszkaniu było duszno ; i ciemno, n aw et w letnie południa. Nie było widać z tych okien ani sk ra w k a nieba, ani niewpada- ły w nie w esołe promienie słoneczne; w idać było tylko żółto-szare mury, podziuraw ione licznemi oknami sąsiedzkich mieszkań, tylko czarny parkan od składu i, leżące za nim stosy w ęgla i wiązki drobno-rąbanego drzew a.

Chociaż Hanusia utrzym yw ała mieszkanie w czystości i porządku, a n aw et m iała d ar p rz y ­ strajania, żeby było w niem ładnie, jednak mieszka­

nie było ponure, bo b rak było największej ozdo­

b y —św iatła. J

Obie kobiety, m inąw szy kuchenkę, weszły do ' pokoju, gdzie było urządzenie ozdobne, Franciszek bowiem chciał mieć mieszkanie „pańskie^. S tała więc wielka szafa ze. stolarskiem i ozdobami, k o ­ moda, kanapa, a przed nią stół, n ak ry ty serwetą,, . i kilka innych sprzętów , dosyć n aw et drogich, ale nieładnych, ot, ta k a tandeta wielko-miejska, po ­ chodząca z żydow skich składów . Dziwnie od tych sprzętów odbijała skrzynka k rak o w sk a, na ^

(15)

kółkach, ozdobnie i barw iście m alow ana w kwia- jty i gałązki. Na starannie zasłanem łóżku piętrzy­

ły się liczne w iększe i mniejsze poduszki, pow le­

czone w strojne po wiejsku poszwy. Nad podusz- jkami w idać było na ścianie rząd obrazów świę-

• veh; za jednym z nich zieleniła się w ielkanocna - palm a, wisiał pęk ziół i m aluchnych w ianuszków

/pośw ięcanych. Na półeczce, pod obrazem Matki 1 Boskiej Częstochowskiej, stała oliwna lam pka z czer-

& w onego szkła i migotał w niej drżący płomyk, oblewając różow ym blaskiem ciemne oblicza Mat­

ki Boskiej i Dzieciątka.

K ordyakow a rozejrzała się po pokoju i rzekła

— D obrze tu u ciebie, Hanusiu, i dziwnie mi- : lo; a ta k czyściutko, że aż pachnie. Oj, żebyś ty, i) niebogo, innego miała chłopa, moglibyście żyć po

j Bożemu...

Mówiąc to, K ordyakow a przysiadła na malo­

wanej skrzyni i, przyciągnow szy Hanusię, posadzi- J la ją obok siebie. Młoda kobieta, jak małe, spła- Ij kane dziecko, przytuliła się do jej piersi.

— Widzisz, moje kochanie, umyślnie ja dzisiaj

\ zagaduję o tw ojem pożyciu z Dudą, przem ówiła K ordyakow a po chwili. Mam ja w tem swoje 1 w yrachow anie. Nie zaklinam cię na nic, bo prze­

cie wiem, że p ary z gęby nie puścisz o tem, o -czem z tobą mówić będę.

Hanusia poruszyła się gw ałtow nie, ze zdzi­

wieniem i lękiem spojrzała na m ówiącą.

— Nie bójże się, nie. W ywiedziałam ja się do­

brze. Duda nie rychło wróci, w yjechał i będzie do-

(16)

piero jutro po południu. Gdyby człek nie był tego pewny, nie siedziałabym ja tu spokojnie. Co nie, to nie. W idzisz, dziecko kochane, szpieguję ja te- j go zbója na sw oją rękę, ale ostrożnie. On nicze- * go się ani dom yśla i n aw et łaskaw na mnie po swojemu. Niechże Bóg Najwyższy broni, aby Du­

da cokolwiek zw ąchał, albo te jego psubraty to- , w arzysze. Ciebie bym zgubiła, a mnie nie leźć w je ­ go pazury. Otóż, słuchajże kochanie. Mnie się coś j wydaje, że oprócz tych złodziejskich węgli, Duda t,i prowadzi jeszcze jakieś inne, brudne interesy, m a się rozumieć, do spółki z tym obwiesiem, Bajdal- ; skim, Miodownikiem i jeszcze Bóg w ie z kim, no* | i z tą sw oją miłośnicą, Aniołkowską.

H anusia w yrzekła z żywością:

— Pani złocista, dyć ja tylko co o tem roz­

myślałam, ja to m iarkuję i boję się czegoś tak okrutnie, że ani tego wypowiedzieć.

Głos Hanusi drżał wzruszeniem i niepokojem, a K ordyakow a na to:

— Tak. Otóż staraj się nic po sobie nie pokazać. , To grunt. I słuchajże: Duda z całą tą sw oją bandą, v \ ani chybi, z czem ś kroją i na ciebie, niebogo. Bóg j widzi, nie śledzę ja jego z babskiej ciekawości*

nie, tylko to dla ciebie, gw ałtem ratunku potrze­

bującej. Ale, na Boga! dziecko kochane, i cóż ty ' robisz najlepszego?...

K ordyakow a aż ręce załamała, widząc, ja k Hanusia naraz uderzyła głow ą o ścianę i zaw oła­

ła z rozpaczą:

— Oj, już dla mnie niemasz poratow ania, ani .

(17)

zwolnienia od niego! Być to mąż mój ślubny, dyć jeno jedna śm ierć rozw iąże mnie z przysięgi.

— Cicho, cicho, moje ty biedactw o — uspo­

kajała K ordyakow a. Żeby tak na inną, to bym za te twoje rozpacze huknęła uczciwie, albo i w kark dała, ale z tobą tak nie można.

M iękkaś ty i czuła, jak ten nikły kw iat, tyl­

ko dobrocią można trafić do ciebie. Nie płacz­

że, nie. Bo i cóż to pomoże? Żebyś sw oją glowinę na kaw ałki rozbiła, żebyś się w e 1' łzach zatopiła — na nic to w szystko. Bez mała od p ierw ­ szego dnia, kiedym cię poznała, wiedziałam, że ty nie do takiego życia, jakie cię czeka z Dudą. Nie od dziś w ykręcam ja głow ę ta k i ow ak, żeby znaleźć dla ciebie jaki ratunek, ale dotąd nic m ą­

drego nie wymyśliłam.

— Ja to wiem, — w yrzekła Hanusia, już spo­

kojna i cicha. — Dla mnie śmierć tylko, jeno, że to grzech ciężki i jakże mi to uczynić?

— Nie gadaj! w twoich latach na św iat, nie ze świata. Niech cię Bóg uchow a od takiej myśli!

Ciężko jest, to praw da, ale nie trzeba tracić na­

dziei. Nasze głupie głow y nic nie w ym yślą, a Pan Jezus może w jednej chwileczce, jednern kiw nię­

ciem sw ego przenajśw iętszego paluszka przem ie­

nić złe na dobre, najcięższą zgryzotę w radosne wesele...

— Na praw dę? tak myślicie?! — zawołała ży- vi o młoda kobieta. Może się to stać? i jak?

— Tego wiedzieć nie mogę — odrzekła Kor-

(18)

dyakow a w zamyśleniu — aleć tak się trafia na świecie. Ma się rozumieć, na am en liczyć na to nie należy, ale nadzieja jest.

Ożywienie Hanusi zagasło i rzekła z cichym smutkiem:

— Ej, jakaż to dla mnie nadzieja, pani K ordya­

k o w a jedyna? Zapow iadał mi nie raz i nie dw a, że nijak mnie od siebie nie puści. Przeciem go błagała na w szystkie świętości, żeby mi dał lecieć do matki, a on... i w spom inać o tem nie trza, bo serce boli okrutnie. A dyć ja się F ra n k a tak bo­

ję, że o kęs nie um rę od lęku! Oj! doloż moja nieszczęsna...

Hanusia załam ała ręce i szeptała rozpacznie:

— I na co ja jemu potrzebna? Zmiłujta się lu­

dzie, na co? Oświećże mnie Panienko P rzenaj­

świętsza!...

— Na coś ty mu potrzebna? Moje dziecko k o ­ chane, potrzebna tem u zbójowi tw oja młodość, uroda i tw oje pieniądze. Nie w ypuści on tego ze sw oich pazurów , nie! Ale nie o tem chcę teraz g a­

dać. Wiem ja już o w as to i owo, ale nie w szyst­

ko po porządku. Rozpowiedzże mi akuratnie, gdzie i kiedy on cię poznał i jakże to przyszło do tego, żeś ty tem u łotrow i ślubow ała?

H anusia podniosła na m ów iącą swoje śliczne, zamyślone oczy.

— W iecie pani? ja sam a głupia, jak się to s ta ­ ło. I tak mi się jakoś w głowie mąci, że aż dziw­

no. Dyć to nie daw ne czasy. Bralimy ślub po

(19)

Matce Boskiej Zielnej w zeszłym roku, a teraz m amy już drugi listopad.

— No, tak. Już druga połowa. Gadajże dalej?

— Ano, urodziłam się w Ojcowicach, bliziutko granicy, jeno trzy mile było od nas do Krakowa.

M atka pochodziła z pod sam ego K rakow a, z Bo- row ie, co już są pod A ustryakiem . Ślub z ojcem brali w M aryackim kościele. Znacie przecie, boś- cie byli w K rakow ie, — śliczności miasto!

— Rachow ać, będzie tem u blizko trzydzieści latr a stoi mi w oczach, jak żyw e — odrzekła K or­

dyakow a. — Oj, pojechałby człek jeszcze choć raz przed śmiercią, napatrzeć się, nasłuchać i odetch­

nąć innem pow ietrzem . No, gadajże, Hanusiu!

Ale m łoda kobieta znów się zasmęciła.

— Kiej to w szystko, co było, przypuszczę so­

bie do głowy, to cni mi się okrutnie i nic, jeno- bym płakała.

— Nie płaczże, nie, a gadaj. Dużoście mieli gruntu? — spytała Kordyakowa.

— Juści nie mało. Ojciec sw ego miał, piękny szm at ziemi, a za matczyną spłackę dokupił dru­

gie tyle. Ziemia była dobra, rodliw a, a gospodar­

stw o zasobne w budynki, sprzęty i gadzinę. Ojciec po praw dzie nieraz w ysław iał m iastow e życie, ale ziemi się trzym ał i gospodarzem był, jak się p a ­ trzy. Dobrze nam było. Ojce lubili mię, jednam była, bo starsze pom arły przedem ną. ja k mi było na ósm y rok, m atka zaw iozła mnie do dziadków, do Borowic, a to dla tego, że u nas szkoły nie by­

ło, to jakże tu czego się nauczyć?.. Tam też d o ­

(20)

brze mi było. Naukę polubiłam. Nauczycielka bo- row icka i po za szkołą trochę mnie uczyła. J a ­ kem w róciła do Ojcowic, do chałupy, w praw iałam się dalej. Ojcowie nie byli tem u krzyw i. Mogłam se kupić i książkę i zeszyt — co jeno potrzeba było, nie bronili mi. Do K rakow a my z m atką cho­

dziły, bo nie trudno było. Ojciec Zorzę trzym ał, żeby wiedzieć co i jak na świecie. Ja tak się w czy­

tanie w praw iła, żem czytyw ała różne książki w głos, na zmianę ze Staszkiem.

— Cóż to za Staszek? krewniak jaki? — spy­

tała K ordyakow a.

— Ej, nie, jeno moja m atusia chrzestną mu by­

ła. Od dziecka ja z nim przestaw ałam , rach o w a­

liśmy się za siostrę i brata. Po praw dzie Staszek w naszej chałupie więcej, niżeli swojej przesiedział od maleńkości. Ojców nie miał, na ich gospodarce siedział starszy b ra t z bratow ą.

— A Staszek czemże się zajmował?

— Cieślą był, a jakże, i jakim jeszcze! Spo­

sobny i omyśny jest do delikatnych robót. Szkołę skończył był w Pszczelinie, a potem term inow ał w K rakow ie. Ale w m iastach nie lubował, roboty b rał tylko po wiejskich kościołach. Do hulatyk i kieliszka nic go nie ciągnęło. W e św ięta to my chodziliśmy po lesie, po polach i łąkach i miał to sobie za najw iększą uciechę. W zimowe w ieczory to św a pospólnie różne historye czytywali. Oj, dobrze mi było, do ­ brze! Matuś radzi na Staszka patrzyli, bo tak nas mieli, jakby dwoje rodzonych. Ojciec to niew ia­

16 Z E R W A N Y K W I A T P O L N Y .

(21)

domo, jak wyrozumieć, bo mało m ówiący był, ale nigdy złego słow a nie rzekł,

— No, i jakże było dalej? — zapytała K or­

dyakow a, widząc, że Hanusia znów się zamedy- tow ała.

— R oboty wszelakiej mieliśmy z matusią i n a ­ jem nicą niemało — zaczęła znów młoda kobieta, aleć to, robota inaksza, nie ta k a ja k w m ieś­

cie. Ja okrutnie byłam do takiej roboty zapam ię­

tała. Zarabiałam się, a było mi to na zdrowie. R o­

biłam i w polu i w ogrodzie, przy gadzinie i w cha­

łupie, a zaw dy śpiew ający, aże mnie w e wsi s k o ­ w ronkiem przezwali. Spodobało się to Staszkowi i nieraz na mnie wołał: „Hej, Hanusiu — sk o w ro n ­ ku!” Jak se to w szystko w spom nę, to mi się na sercu czyni i sm utno i lubo.

— No, ty skow ronku, gadajże dalej — przy­

pomniała K ordyakow a,

— Za tę moją robotę ojciec w ychow ał dla mnie św arnego byczka, sprzedali go i kupili mi w K ra ­ kow ie praw dziw e paciorki. O, te, widzicie?

— Toć widzę, zaw sze je nosisz. Piękne k o ra ­ le, ja k laskow e orzechy.

— Taki to u nas obyczaj, innych paciorków nie noszą, jeno sam e korale.

— Cały tw ój przyodziewek jest piękny, aż spojrzeć miło. Kiedy się tak w e wszystko p rzy stro ­ isz, toś ja k k w iat barw isty. Głupie dziewuchy, co m te wiejskie stroje za nic mają.

— Głupie? powiadacie? — zdziwiła się H anu­

sia. Ady Franek ostro na mnie powstaje, że się

Z orza, r. 1912, Ma 29 3

(22)

p rzebrać po miejsku nie śpieszę. Pow iada, żem ordynarna chamka.

— Sam on głupi i szelma! Ale m ów że o sobie!

— Oj! dyć siła mówię, jak nikiej w życiu. P a ­ ni moja złocista! radam ja z wami gw arzę. I w ie­

cie, co powiem? nie uczonam ja, ani długo na świecie żyjąca, ale mi się tak widzi, że ludzie na wsi dużo lepsi. No, juści p raw d a, trafi się grzesz­

ny, złodziej, albo zabójca, jeno, jak se rozpatrzeć*

to w tem więcej nieszczęścia, aniżeli grzechu.

H aw zaś, to dużo takich, co są grzeszni sam o- cheący, sam w grzechu żyje i rad drugich pocią­

ga. W szystko mu ta jedno, jak i skąd, aby jeno ruble miał, niepomny, że na tych rublach łzy albo i krew .

Hanusia znów przytuliła się do ram ienia Kor­

dyakow ej, ta zaś odezw ała się:

— Ha, masz ty sw oją racyę, ale nie ze w szyst- kiem. Je st to praw da, że ja k gdzie dużo narodu zbije się do kupy, to i o grzech nie trudno. Zmro*

wi się to, skłębi, jedno depce po drugiem, byle wybić się na wierzch. Ma się rozumieć, z tego je st dużo zła. Ale znów z drugiej strony, to w wielkich m iastach niemało też znajdzie się do­

brego. Policz-no tylko: szkoły różne, przeróżne, ludzie uczeni, Bóg wie, jacy pisarze, malarze, to znów tacy, co, w ydają pisma, gazety, a one precz rozchodzą się po świecie, aby był z tego pożytek i uciecha. A potem: różne zakłady, szpitale, p rzy ­ tułki, fabryki, wielkie składy i m agazyny i kto

(23)

tam spam ięta wszystko!... A piękne kościoły, gm achy, pomniki, śliczne ogrody? przecież to w szyst­

k o m a sw oją w agę dla ludzi. Że w ieś nietylko dla ciała, ale i dla duszy zdrow sza, m a się rozu- mieć, jest w tem racya. Bo to w takiej naprzy- kład W arszaw ie, po w ierzchu pięknie, bogato, a o d w nętrza — ścisk, brud, grzechy wszelakie i nę­

dza. I tak w tem m row isku ludzkiem naród za­

tra c a sumienie. Co lepsze a słabsze, to zginie. I co jeszcze: trafi ci się zbrodniarz w nędzy i ciem no­

cie, znajdziesz go też przy nauce i przy bogact­

wie, ale co tu o tem prawić! Nie nasze głow y do tego.

Hanusia się zastanowiła.

— Pani moja kochana, tak mnie to dziwi, że niejedni choćby mogli być dobrzy, to nie chcą...

— Oj! byw a tak, byw a. Tyś się między takich dostała. Z biedy oni wyleźli, m ają dość, ale już w nich sumienie zatrute, już im ta rów no jak, by­

le się coraz więcej bogacić, byle nie pracow ać uczciwie.

— Ady św ięta praw da, pani K ordyakow o—

przem ów iła Hanusia. — I nie szukać daleko. Jak widzę, że biedota przyjdzie do składu, a tu w ag a nierzetelna, to choć F ra n k a baję się okrutnie, do ­ rzucę w ęgla albo drzewa.

— Odsuń Hanusiu, te myśli i opowiadaj o tam tem .

— Tobym jeszcze rzec chciała, że ludzie m ia­

stow i może dlatego chybciejsi do złego, że to od m aleńkości siła ich żyje w ciemnocie, zaduchu,

(24)

20 Z E R W A N Y K W I A T P O L N Y .

bez pow ietrza, bez słoneczka, bez w idoków nija­

kich. To i jakże im m a być jasno na duszy? Jak­

że mają być dobrzy, uczciwi?.,. A po drugie, to i robota m iastow a inaksza. P raw d a, w ażna ona jak na ten przykład po biurach, po fabrykach aleć wiecie pani, to niezdrow a robota, nie tak a, jak na roli, przy świętej ziemi.

— Ha, co praw da, to praw da, ale musi być i miasto i w ieś — nie zmienić tego.

— Toli spraw iedliw ie w am mówię, dyć ja sam a się tu odmieniłam. Jak! w Ojcowicach tom ja pierw sza była do wesołości, do śpiew ek, tak mi było leguśko na sercu i lubo, że nie ukrzyw dziła­

bym najmniejszego robaczka, Tu zaś — oj, pani moja jedyna! i cóż mi tu nieraz do głow y p rzy ­ biera!... Odżenę takie myśli, wym odlę się przed obrazem , odejdzie mi to, ale co wesołość — tom zagubiła do krzty. T ak mi jakosik smętnie, ja k oaemu ptakow i leśnemu, co go chycono i zam ­ knięto do klatki, — ani on świergoli, ani skika po prątkach, jeno pióreczka nastroszył i siedzi sk u ­ lony, osowiały...

Hanusia pochyliła głow ę nizko i dodała:

— I tak se siedzi, aże dech z niego ujdzie...

K ordyakow a znów przytuliła Hanusię i g ła s­

kała jej duże, ciemne w arkocze. Chwilę siedziały cicho, bez słowa...

Izbę zasnuł już m rok, jeno przed obrazam i migotał drżący, purpurow y płom yk, niby k ropla krw i serdecznej.

(25)

Z E R W A N Y K W I A T P O L N Y . 21

Naraz odezw ał się sm utny głos Hanusi:

— Pani moja kochana, powiedźcie ta k sp ra­

wiedliwie, a może ja za mało dobra, za mało uległa?

K ordyakow a pom yślała chwilę, poczem rzekła:

— Moje dziecko, toć mnie już znasz. W iesz, że tam, gdzie nie należy, miodem sm arow ać nie będę, co to, to nie. Ja k trzeba, to, ma się rozu­

mieć, rznę p raw d ę i kw ita. Co zaś do ciebie, to tylko powiedzieć mogę: takiej dobroci i łagodności, tom jeszcze nie spotkała. Tak. A żyje przecie nie od wczoraj, Można ci o tem w oczy gadać, boś nie pyszna.

— Ja za dobrocią nie uganiała się, tak to ja- kosić było sam o z siebie.

— Boś już taka na św iat przyszła. Dla innych byłby to sk arb w życiu, dla ciebie z tego nie­

szczęście. Obronić się nie potrafisz.

— Tak mi było jasno na świecie, dobrze. Dyć ja nie znała, żeby kto ręk ę na mnie podniósł. Ojciec mnie nie bili, nie szturgali, m atka ani zgrzytnęła r na mnie ostro. To sam o u dziadków. Tak się już

dla mnie złożyło i tak ja się uchow ała. I wiecie jeszcze? Ojciec był tw ard y okrutnie, lubiący p o ­ staw ić na swojem, ale m atki ani palcem tknął.

Miał to sobie za hańbę, żeby chłop bił kobietę.

— Mądry, uczciwy człek, ani słowa. Aż zgroza przejmuje, że tylu m ężów i żon za nic takie bicia mają, przecie to i hańbiące i grzeszne dla obojga.

— Oj, praw da, moja pani jedyna, przecie ja to czuję i w styd mnie pali za siebie i za niego.

(26)

— To w łaśnie dlatego, że się czujesz człow ie­

kiem, że masz w sobie godność ludzką. Ale też, m a się rozumieć, cierpisz srodze i nie tobie żyć w takiej poniewierce. No, mówże, jak było z tem tw ojem poznaniem się i ślubem?

— Ano, tak se żyłam w pracy, ale w e sw o­

bodzie i wesołości. Aż tu w jedno św ięto zaszedł ku nam pisarz z gminy, że to niby miał jakąś sp raw ę do ojca. I nie sam przyszedł, był z nim jego znajomek, w łaśnie Franek. Pierw szym raz go w tedy ujrzała. Pisarza nie wielem znała, bo choć zdarzyło się, że go spotkałam , a on zaczepił mnie niby to grzecznie, aleć nie dobrze mu z oczu patrzyło, to i unikałam znajomości. Po drugie, Staszek też mnie przestrzegał i miał go w podej­

rzeniu, że to chłop ladaco, jeno, że przebiegły lis i ludzi tumaniący. Tak ten pisarz z Franciszkiem zamówili się, że to niby ojciec m a grunt do sprze­

dania. Co nie co w tem p raw d y było. Miał ojciec p arę mórg, leżących osobliwie, to chciał je zbyć—

ale się z tem nie śpieszył, chyba, żeby kto dał dobre pieniądze. W łaśnie pisarz przyprow adził kupca, F ranciszka Dudę. Opowiadał, że to chłop majętny, że dzieckiem w yjechał z rodzicami do Ameryki, gdzie powodziło się Dudom nie zgorzej. Jak rodzice pomarli, młody Duda zebrał sporo dola­

ró w i w rócił do swoich, w Płockie, skąd był r o ­ dem. Niedługo tam był, bo musiał iść odsługiw ać w wojsku. W yjechał gdzieś do Rosyi i tam się z ow ym pisarzem poznali. Po wysłużeniu nie­

prędko wrócili, siedzieli jeszcze w jakiem ś tam

(27)

mieście. A potem zjechali do kraju, jeden dostał miejsce w naszej gminie, a drugi, czyli Duda, że był w pieniądze zasobny, założył se w W a rs z a ­ wie skład z węglam i i powodzi mu się, jak lepiej nie trzeba. Nie rozum iał ojciec, na co mu ziemia potrzebna, ale zaraz pisarz to wyłożył. Ano, d la­

tego, żeby sobie w ybudow ać letniaka i po mia­

stowej pracy przyjeżdżać w letnie upały na w y ­ wczasy. T ak to w szystko pisarz praw ił, a Duda mu przywtarzaJ'. W y w ió d ł ich ojciec w pule, żeby ten grunt obejrzeć. Nie wielem na gości zważała, ani mi oni byli w głowie. Tak się -właśnie Trafiło, że w przeddzień Staszek w yszedł na dłuższe r o ­ boty kościelne, aż pod sam e Kielce, to i m arkotno mi było bez niego. Tak o tem myślący, wzięłam książkę, cośm y ją pospólnie czytywali i siadłam se przed chałupą. Pam iętam , ja k dziś: zachód był gorzejący i złocisty. Takusieńko ja k w tej książ-

! ce opisane. Chcecie pani? umiem ten kaw ałek, to w am powiem.

— Mów, dziecko kochane, odrzekła Kordya-

^ k o w a . Mamy czas swobodny, to i nie żal ładnych w ierszy posłuchać.

I Hanusia mówić zaczęła:

Słońce już gasło, w ieczór był ciepły i cichy, O krąg niebios gdzieniegdzie chm urkam i za-

[słany, U góry błękitnaw y, na zachód różany;

Chmurki w różą pogodę; lekkie i świecące, Tam jako trzody owiec na m uraw ie śpiące, . Ówdzie nieco drobniejsze, jak stada cyranek;

Z E R W A N Y K W I A T P O L N Y . 25

(28)

Na zachód obłok na kształt rąb k o w y ch firanek, Przejrzysty, sfałdowany, po w ierzchu p e rło w y ,;

Po brzegach pozłacany, w głębi purpurow y, Jeszcze blaskiem zachodu tlił się i rozżarzał, Aż powoli pożółkniał, zbladnął i poszarzał.

Słońce spuściło głowę, obłok zasunęło,

I raz ciepłem pow iew em w estchnąw szy, usnęło.

Hanusia miała głos miły, dźwięczny i św ie ż y ,;

mówiła w iersz nie uczenie, ale ze zrozumieniem, w yraźnie i spokojnie. Kiedy skończyła, K ordyako­

w a rzekła:

— Bóg ci zapłać dziecko. Piękny w iersz i ła- dnieś go powiedziała. T ak to opisane, że jakby człek patrzył własnem i oczami. Nie dziw, że lubisz czytać. — Dobra, piękna książka zaw sze serce ludzkie oczyści, uraduje i pokrzepi. Mówże dalej o sobie.

— Kiedy słoneczko ta k usnęło i na świecie zrobiło się szaro, w tedy niewiadom o skąd, zdrad­

liwie wpełzł mi do serca jakby sm utek, jakby lęk.

K rótko to trw ało, bo m atusia przyw ołała, aby szykować do wieczerzy, więc skoczyłam do cha­

łupy. Niezadługo wrócili goście z tatą. Mnie znów jak o ś żałośnie się zrobiło. Pom ogłam m atu ­ si podać wieczerzę i potem wyszliśm y obie do sadu, ale jakoś nijakiej pogw ary między nami nie było. Goście nam nie przypadli do sm aku, czeka­

łyśm y jeno na ich wyjście. Kiedy sobie już poszli, ojciec nas zaw ołał i pow iada: „Przyszedł chłop kupić ziemię, a starg o w ał dziew uchę”. W pierw - sej chwili m yślałyśm y, że ojciec tak se przekpiwa,, .

24 Z E R W A N Y K W I A T P O L N Y .

(29)

w ięc nic, jeno patrzym y, a ojciec: „I czegośta śle­

pia w ybałuszyły? P raw d ę mówię. Niby to na Ha­

nusię ani spojrzał, a dobrze widział. K rótko m ó­

wiąc, dziewucha mu się spodobała i pokłonił się 0 nią“. A tu widzę, m atusia aż pobielała na tw a ­

rzy. „Jakże to„? — pyta, a ojciec: Ano, przy­

rzekłem . P ierw sza zapowiedź w tę niedzielę w yj­

dzie. Rozpytałem o w szystko dokumentnie. Chłop w porządku, ani słowa. W iecie przecie, że mnie zaw dy okrutnie ciągnęło do wielkiego miasta. Zie­

mi było mi żal, po ojcach ona i dziadach, tom ją trzym ał i upraw iał. A teraz tak sobiem powiedział:

nie mogłem ja żyć w mieście, niechże Hanusia tam idzie. Duda jest pan całą gębą, to i ona p a ­ nią będzie. Co gotow ego za Hanusią weźmie, w łoży w interes i będzie się większego m ajątku dorabiał. Jak mnie i matki nie stanie, to sobie zie­

mię sprzedadzą i dom w mieście kupią”.

Słuchały my tego z matką, jak odurzone.

Żadna słow a nie rzekła. Co ojciec mówił, to dla nas św ięte było. W ierzyłyśm y w niego. Skoro ojciec ta k mówi, to musi być dobre i spraw iedliw e.

1 w szystko już szło swoim porządkiem. Po pierw ­ szych zapowiedziach Duda znów przyjechał, ale n a krótko. Rano przyszedł do chałupy, a na od­

w ieczerz już prosił ojca o konie do kolei. Po p ra w ­ dzie, tom n aw et była rada, że krótko u nas sie­

dzi. P raw ie, że ze m ną nie gadał, a ja nie miałam do niego nijakiej śmiałości. Ponury był, nieprzy- stępliw y, z ojcem jeno uradzał, mało na m atkę i na mnie zważając. Przyw iózł mi gościniec boga-

4 Z o rza, r. 1912, N2 30

Z E R W A N Y K W I A T P O L N Y . 25

(30)

ty, zloty pierścionek z zielonem okiem, ale mnie to nie radow ało, bo mi dał bez dobrego słow a, jeno tak, ja k z łaski.

Chociaż nasza chałupa stała na końcu wsi*

zdała od innych, rychło przecie wieść się rozeszła, że ojcowie za pana m iastow ego mnie wydają. Dziewu­

chy zazdrościły i pierścionka i Franciszka, że to, był chłop przystojny, bogacz i że jadę do W ar­

szaw y na pańskie życie. M atka też się z tem po- t godziła i szykow ała do w esela w raz z dw iem a kumami i pomocnicą. Ja chodziłam spokojna i c i­

cha, ale robota jakoś mi nie szla, tak m atka da­

ła mi spokój i nie napędzała. W ostatnią niedzie­

lę rano przyjechał Franciszek, bo zaraz po sumie mieli my wziąć ślub. M arkotnie mi było, że nie mogłam się doczekać przyjazdu Staszka. Pisałam do niego przed tygodniem, prosząc, żeby na ślub przyjechał i żeby mi drużbo wał. Nie przyjechał.

Kiedym w racała z m atką ze sumy, stróż z gminy, co listy roznosi, oddał mi list i m aluśką paczuszkę.

— No, i cóż Staszek pisał? spytała K ordyako­

w a, widząc, że Hanusia pogrążyła się znów w za­

dumie, — boć to pewnie list był od niego?

— T ak — odrzekła m łoda kobieta, — A były w onym liście jeno słodkie, dobre słow a, serdeczny to list, rzew liw y taki, od serca pisany. Prosił o da­

rowanie, że na ślub przyjechać nie może i przesyłał mi życzenia szczęścia wszelakiego. Oj! pani moja! widać jego słow a nie miały w sobie mocy... Przy liście był maluchny, pozłocisty krzyżyk, co go zaw sze no­

szę na piersiach. Markotnie mi było bez miary, że

(31)

to Staszka przy mnie nie będzie. Przecie dzień to pam iętliwy i ważny, a on, co był mi jak brat, daleko...

— Pew nie, że ta k — potwierdziła K ordyako­

w a — ale widać coś ważnego stanęło mu na przeszkodzie. I kiedyżeście wyjechali do W arszaw y?

— Na drugi dzień po ślubie — opow iadała dalej Hanusia — Franciszek gw ałtow ał o ten wy- f jazd, ja zaś się nie sprzeciw iała, w szystko mi ta już

było rów no. Dopiero kiej siadałam na wóz, co lo kolei miał nas wieźć, kiej spojrzałam na o j­

ców, na chałupę naszą, obejście całe i w okoluś- ko: na wieś, pola i lasy — aże mnie zamroczyło.

Przypadłam do m atusi i chciałam wołać: nie daj­

cie mnie! płaczem ryknęłam, ale nie wiele na mnie zważano, przecie wiadomo, młoduchy płaczą dla zwyczaju. Franciszek naglił do jazdy, żeby się na pociąg nie spóźnić, w sadził mnie na wóz. I p o ­ jechaliśmy. Przez całą drogę utulić się nie zdoliłam.

' i wiecie, pani jedyna? Franciszek widział przecie, jaka okrutna żałość mnie zdjęna, żem dygotała, fiak ta osika, żeby mnie przygarnął ku sobie, żeby zagadał dobrem słowem , ale nic, jeno ostro na mnie zgrzytnął i spojrzał złem okiem. Ulękłam się okrutnie, przycichłam i w sobie tylko dygota­

łam z tego lęku, co mi już nie odszedł do dziś.

Cięgiem on w e mnie dygocze. A co tam już było potem, toć już wiecie dobrze, moja pani dobra i kochana.

1 Hanusia znów przytuliła się do Kordyakow ej.

— Tak, wiem — pr^pz^kła K ordyakow a — ale _________________ ____ (5___ fe I

Z E R W A N Y K W I A T P O L N Y . 27

(32)

powiedzże mi, dziecko, jakimże to sposobem się stało, żeś na pogrzeb ojcowy nie pojechała?

— Jak? Ano tak. Przyszła od m atki w iado­

mość, że ojciec ciężko zaniemógł, żeby duchem przyjeżdżać. T ak ja rzuciłam się zbierać do jazdy, a tu Franciszek zakrzyknie: „Nie trzeba tam cie­

bie, choroba to jeszcze nie śmierć, pojadę sam . Ty pilnuj domu i składu”. I tak się stało. W rócił okrutnie zły, wiem ja to czego? Pytam, jak i co?

dopiero on powiada, że ojciec pom arł, że już i po­

chow any. Okrutnym miała żal do niego, alem się już bała okazyw ać tego po sobie. Już ten lęk przed nim w szystko we mnie zagubił.

— I nie odezw ał się z tem, żebyś do matki pojechała?

— Ani, ani. Dyć na to czekałam. Raz się zdarzyło, że widział mi się nie tak rozsier­

dzony, zagadnęłam: „F ranus trza mi do m atki, chociaż na dzień, dw a...” O, pani moja! piekło podniósł takie, że rety... Przycichłam .

— To w ściekły pies dopiero! — wy buchnęła K ordyakow a. — Ale, że to nikt ze sw oich do ciebie nie zajrzał, jakże to? pisałaś to kiedy do matki?

— Nie, i od m atusi w p ro st do mnie listu nie było. Przed śmiercią ojca nieraz ja chęć miała, żeby napisać. Ale Franciszek, jak my tylko do ! W arszaw y zjechali, ostro mi zapowiedział, żebym się pisać nie w ażyła, jak będzie trza, to sam na- • pisze i pisał, to wiem, ale co, to zachodzę w gło­

wę. Od ojca, żem wiadom ości nie miała, to nie 1,

(33)

dziwota, pono w ybierał się sam, a tu śmierć zaskoczyła — ale matusia? przecie też piśmienna...

— W tem coś jest, ani chybi. Ma się rozu­

mieć, trzeba mi jeszcze dobrze głow ą nakręcić, żeby to w szystko wyrozumieć. Ale my tu gadu, gadu, a wieszże ty, dziecko kochane, k tóra to godzina?

— O rety! dyć to już po północku! — zdu­

miała się Hanusia. — Jakże to przy pogw arze czas zbieżal! Niedośpicie dzisiaj przezemnie...

— Nie żal mi tego. Nie zm itrężyłyśmy czasu ani na obm owy, ani na babskie bajki.

— Bóg w am zapłać, pani jedyna — w y rze­

kła Hanusia i serdecznie ucałow ała ręce K ordya­

kowej. — Jakoś mi teraz lżej na duszy.

I młoda kobieta, pochyliwszy się do ucha K ordyakow ej, powiedziała z postanowieniem:

— Ja, wiecie, będę jeszcze próbow ać z F ra n ­ ciszkiem, może się on odmieni, może los mój się odwróci...

S tara przyjaciółka Hanusi popatrzyła na nią uważnie, zadum ała się chwilę i odrzekła:

— Ha, próbuj dziecko i niechże ci Panienka N ajśw iętsza dopomoże. A teraz Hanusiu zaśpie­

w ajm y sobie razem.

Obie kobiety uklękły w skupieniu przed o b ra­

zem, w różanym blasku migotliwej lampki i po­

częły śpiew ać pieśń starą, znaną od w ieków : Kto się w opiekę poda Panu sw em u, A całem sercem szczerze ufa Jemu,

(34)

Śmiele rzec może: „Mam obrońcę Boga, Nie przyjdzie na mnie żadna straszna trw o g a ” ! Dźwięczny, świeży głos Hanusi łączył się zgodnie z głosem K ordyakow ej i tak ufnie płynę­

ły słow a pełne spokoju i pokrzepienia.

Po skończeniu pieśni, K ordyakow a, widząc, że Hanusia zatopiła się w modlitwie, pocałow ała głow ę klęczącej i cichutko w ysunęła się z m iesz­

kania.

^ H;

Nazajutrz, że to w ypadła niedziela, Hanusia nie potrzebow ała składu otw ierać. Przyodziawszy się odświętnie, w ybrała się do kościoła na sumę.

Po kilkotygodniowej plusze, wypogodziło się na świecie. N aw et blade słońce w yjrzało z poza chmur. Dzień widział się raźniejszy, zdrow szy.

Obeschło nieco, bo mrozik nieduży obciągnął wil­

goć i błoto.

Hanusia w róciła do domu pokrzepiona świe- żem powietrzem .

Po wczorajszej rozm owie i żarliwej modlit­

wie, obudziła się w jej zmęczonej i zbolałej duszy jak aś iskierka nadziei. Postanow iła względem Franciszka nietylko nie zmieniać sw ego postę­

powania, ale owszem, podw oić wyrozumiałość dla niego i uległość. „Kto wie — mówiła sobie w duchu — może on biedak więcej jest nieszczęś­

liwym, niż złym, może przyjdzie tak a chwila, że sam pojmie, jak złe życie prow adzi, może w tedy nakłoni się ku mnie i oboje będziemy pracow ać, że­

30 Z E R W A N Y K W I A T P O L N Y .

(35)

by się stał człowiekiem uczciwym. I stanie się jutro lepsze niżeli wczoraj.

Na tę myśl rozjaśniła się jej stro sk an a dusza, rozpalił się w niej, ciężką rę k ą przyduszony, pło­

m yk dobroci kobiecej. Na śliczną tw arzyczkę H a­

nusi przebiły się różane rumieńce, czerw one, świeże jej usta rozchyliły się uśmiechem, a w mo­

drych oczach zamigotały blaski ożywienia i w e ­ sołości.

Z akrzątnęła się żywo po m ieszkaniu i d o p ro ­ w adziła je do ładu i porządku. Idąc z kościoła, kupiła na targu pęk gałęzi św ierkow ych i teraz umaiła niemi obrazy na ścianach, resztę zaś w ło­

żyła w biały dzbanek i, nalaw szy wody, p o sta­

w iła na stole.

W izbie zazieleniło się, zapachniało leśną, żywiczną wonią i świeżością.

Hanusia z uciechy aż w dłonie klasnęła i za­

śpiew ała wesoło:

Na Śląskiej ziemicy Stoi wielka góra, Narodziła jej się W isła, piękna córa.

Matko moja, m atko, P uść mnie dolinami, Bo mi jakoś tęskno Pomiędzy górami.

Płynie Wisła, płynie, Po polskiej krainie,

(36)

O baczyła K raków Pew no go nie minie.

Obaezyła K raków W n et go pokochała, I w dow ód miłości W stęg ą opasała.

Na wysokiej górze Stoi zam ek stary, A W isła mu stale Dochowuje wiary.

Za drzw iam i odezwało się ciche pukanie i dziecinny głos zaszczebiotał:

— Hanusiu! Hanusiu! piose ofozyć, to ja, Nitet.

Hanusia poskoczyła do klamki.

— Pójdźże Nituś, pójdź — zawołała, otw ie­

rając drzw i, i, ująw szy dziecko pod ramiona, u- niosła w górę i okręciła się z nim w około.

Nitek był synem Aniołkowskiej, przyjaciółki Franciszka Dudy. Dziecko miało już siódmy rok, ale, że było od urodzenia chorow ite a potem za ­ niedbane, nieleczone, więc i wyglądało zaledwie na trzyletnie. Miało ono tw arzyczkę miłą i ładną, oczy rozumne, a spojrzenie zaw sze jakby pełne zdziwienia. P ra w a nożyna Nitka była k rótsza od lewej, skutkiem czego chód dziecka był nierów ny i utrudniony.

— Spojrzyjno, Nituś, co tu choinek, — zaw o­

łała w esoło Hanusia i, posadziw szy dziecko na stołku, pokazyw ała mu św ierkow e gałązki. — Naści jedną, ostaw iłam dla ciebie.

(37)

Chłopczyna z rozradow aniem przyglądał się zielonej gałązce, przysunął do niej tw arzyczkę i w dychał w oń żywiczną,

— Hanusiu! ta chointa ta t pachnie — odezw ał się po chwili, nieudolnie w ym aw iając w yrazy.—

Hanusiu! cy to juz tolenda?

— Ej, nie, jeszcze k aw a ł czasu do kolendy, ale to nic, jak przyrządzę mięso na wieczerzę, to ci z kolorow ego papieru pow ystrzygam różne ptaszki, kw iatki i cudaki, to se tę choinkę przy­

stroisz.

Dziecku aż się oczy zaśmiały, przytuliło ga­

łązkę obiema rączynam i i, przechyliw szy głowinę na bok, spoglądało na Hanusię z radosnym u- śm iechem .

— Moja będzie chointa, moja?

— Juści, czyjażby. Twoja,

— Ale do domu nie wezmę, pjaw da?

— Ja k se tam chcesz. Schow aj sobie i u mnie.

— Mama by zajaz pojamaja, spaija, a ja bym pjataj, mówiło dziecko, i nagle posmutniało.

— Ej, tak ci się tylko widzi, Nitku. Nie gadaj cej co. Piłeś to dziś śniadanie?

— Pijem piwo, daja mi panna Micia, a panna Binia daja tjoche wódty...

— O rety! pom yślała Hanusia, dyć do k rzty zatrują dzieciaka. Zdjęła z półki kubek, nalała ciepłego mleka i, przyklęknąw szy przed Nitkiem, chciała go napoić, ale dziecko odw racało głow ę i pić nie chciało.

(38)

— Nie dobje.

— Nie gadaj, Nituś, mleczko dobre, zd ro w e dla dziecka, bieluśkie, słodziuśkie, — pijże, pij!

Nitek skosztow ał i wypił trochę, poczem za­

pytał:

— A zaśpię w as cajnego bajana?

— Dlaczegóżby nie! zaśpiew am , jeno wypij w szyściuśko.

— Dobzie. A w ytnies cudatów na chointę?

— Juści, w ytnę, no, pijże!

I dziecko, uradow ane obietnicami, wypiło mle ko do ostatniej kropli.

— No, a teraz będę ci wystrzygać! — z a w o ­ łała Hanusia. Otworzyła k ra k o w sk ą skrzynkę, w yjęła z niej nożyce, parę k aw a łk ó w kolorow ych papierów i usiadła obok Nitka.

Dziecko, trzym ając sw oją gałązkę, z wielkiem zajęciem w p atry w ało się w robotę młodej kobie­

ty. Po chwili z rąk Hanusi upadły na stół dw a m odre ptaszki.

— W jóbejty — w ykrzyknął Nitek z radością.—|

D w a w jóbejty niebieste!

— No, a teraz w ystrzygnę ci bieluśką ow iecz­

kę i czerw onego kokota — rzekła Hanusia, a Ni­

tek z zapartym oddechem oczekiwał.

W krótce leżało na stole m nóstw o zwierząt, ptaszków , kw iatuszków i rozm aitych cudaków Dziecko z cichym zachw ytem oglądało w ycinankiGc i wspólnie z Hanusią przystrajali gałązkę św ier kow ą. Za chw ilę Nitek, przypom niaw szy so b i(2n

drugą obietnicę, zawołał: j ^

S f

Pł Ho

(39)

Z E R W A N Y K W I A T P O L N Y . 35

— A cajny bajan?

— Juści, p raw d a, spraw iedliw ie ci się to na­

leży — i H anusia zaśpiew ała zw ykłym głosem:

„Kajżeś to byw ał, byw ał, czarny baranie?

a potem głosem grubym :

„W e młynie, w e młynie, wielmożny panie”.

A Nitek słuchał, uśm iechał się aż, rozbaw iony dalszemi odpowiedziami czarnego barana, rozchi­

chotał się na dobre; Hanusia zaś, w esołością dziecka pobudzona, sam a także śm iać się zaczęła radośnie.

I ta m iejska izba, umajona pachnącą zielenią, rozdźw ięczała się w esołym śmiechem, ślicznej jak malowanie młodej kobiety i mizernego, kulaw ego dziecka.

Naraz zgrzytnął klucz w zatrzasku, drzw i otw orzyły się z hałasem i do m ieszkania w szedł Franciszek Duda.

Hanusia z oczami rozbłyśniętemi, ze sw obod­

nym, szczerym uśmiechem, podbiegła ku mężowi.

— W itajże, Franuś, w ym ów iła serdecznie swoim miłym głosem i wyciągnęła rękę.

Lecz Franciszek nie zw ażał na nią; ponuro spoglądał po izbie i wolno zdjąw szy z siebie cie­

płe palto, rzucił je w kąt, a torbę podróżną p o ­ łożył na stole. W reszcie huknął ze złością:

— I cóż ty się tak głupia wdzięczysz, jak pies do kija? Co?

W Hanusi zagasła wesołość, a dobrze jej znany lęk znów w pełznął do serca. Zakrzątnęła się po izbie. W tem Duda rzucił spojrzenie na

(40)

Nitka. Dziecko siedziało na stołku nieruchom e, trzym ając przystrojoną gałązkę.

— Czego tu pęta się ten kulas!? — w rząsnął.—

W ygoń bachora do choroby!...

Młoda kobieta podeszła do dziecka i, w ziąw ­ szy je za rękę, w yprow adziła do sieni.

Nitek, przyzw yczajony do krzyków , w rz a s­

ków i przezwisk, w yszedł posłusznie.

— Ja znów tiedy psyjdę. Dobzie?

— To się wie — odrzekła H anusia i pogła­

skała nędzną tw arzyczkę dziecka. — Przyjdziesz se znowu, jako nieraz przychodzisz.

— A chointę, Hanusiu, schow as?

— Zaśby nie! schow am do m alowanej skrzyn­

ki — zapewniła, i Nitek uspokojony, ciągnąc z w y­

siłkiem dłuższą nogę, pow lókł się do domu.

Tym czasem Franciszek rozłożył na stole ja­

kieś listy, kw ity i ołów kiem robił, sobie tylko wiadome, obliczenia i rachunki.

Hanusia, w róciw szy z sieni, zapytała łagodnie:

— Franus, może ty byś co zjadł? jest gotowe.

J

— Idź do dyabła razem ze sw ojem jed zel niem! — zaw ołał rozzłoszczony. — Ja akurat cze­

kałem z tem n a ciebie! W łaśnie! Zeźryj sama!

Hanusia podeszła do Franciszka, i położyw szy ręk ę na jego ramieniu, zagadnęła serdecznie:

— Franus, i czsgóżeś taki? Może masz jakie zmartwienie? Nikiej ci się nie pytam , nikiej w tw o ­ je myśli nie w chodzę, ale przeciem tw oja żona, tw oja przyjaciółka, dyć mnie boli, że tak żyjesz bez nijakiego uradow ania w domu. Młoda ja, głu-l.

(41)

pia, to p raw d a, jeno, że pragnę, coby ci było ze m ną dobrze, coby my żyli, jak przyjaciele. Franus, pom yśl o tem, dopomóżże mi!

I Hanusia złożyła ręce, ja k do modlitwy, o p a r­

ła na nich brodę i patrzyła na męża z dobrocią, przebaczając mu w myśli wszelkie sw e krzyw dy.

Duda nogą odsunął z hałasem stołek, stanął przed żoną i, w łożyw szy ręce w kieszenie, sp o ­ glądał na nią na w pół zdziwiony, na w pół drwiący.

H anusia w yglądała przy nim praw ie jak dziec­

ko. Duda bow iem był już chłopem przeszło trz y ­ dziestoletnim, w ysokim , tęgo zbudow anym , o r y ­ sach tw arzy regularnych, ginących w ciemnym i bujnym zaroście w ąsów i brody, Był to m ęż­

czyzna przystojny, co się zowie, ale kto baczniej mu się przyjrzał, mógł zauw ażyć jakiś ponury, zły błysk w oczach i zarys okrucieństw a, widoczny na w ydatnych, czerw onych ustach. Naraz Duda w ybuchnął śm iechem grubym , urągliw ym .

— Zachciało się kobyle octu! Co? T aka ty do rozm ow y i przyjacielstw a, ja k w ół do karety. Idź głupiał ja mam uradow anie gdzieindziej, tyś mi na co innego potrzebna. I m ów ię ci: nie wyjeżdżaj do stu dyabłów ze swojem i chamskiemi czuło­

ściami. Stul gębę i w moje interesy nie w aż się wglądać, bo może być z tobą źle! Rozumiesz!? Co?...

Duda podniósł w górę pięść i potrząsnął przed oczami Hanusi. Młoda kobieta miała oczy spuszczone, nie odrzekła ani słow a, jeno usta jej drgnęły, a policzki pobielały.

On zaś siadł przy stole, wyrw^ał z notatnika

(42)

k artk ę i coś na niej pisał ołówkiem; skończyw szy, w yciągnął ręk ę z k a rtk ą do Hanusi.

— Masz! odezw ał się tw ardo. — Ruszaj zaraz na róg do pani Aniołkowskiej i przynieś to wszystko, co tu jest wypisane. Śpiesz się! Zaraz tu nadejdzie p aru moich znajomych. Ruszaj się do stu dyabłów!...

Hanusia zarzuciła na siebie ciepłą chustkę, i, zdjąw szy z gwoździa koszyk, wyszła, nie rzekłszy ani słow a.

Na ulicy świeciły w rów nych odstępach la ta r­

nie, których płomienie, jakby z wysiłkiem, przebi­

jały się po przez zasłonę rudo-szarej mgły jesiennej.

Hanusia skręciła na drugą stronę ulicy i sta­

nęła przed drzwiam i restauracyi. Z dw óch okien biło św iatło gazowe, oblew ając jask raw y m b la s­

kiem czerwono m alowane znaki, i kładło się ukośną sm ugą na oślizgłem od błota, szczerba­

tym bruku ustronnej ulicy.

W ośw ietlonych oknach restauracyi stało pa­

rę słoi z zielonymi korniszonami, leżały obeschnię­

te pom arańcze i czerniły się liczne, w yschłe zw ło­

ki much, pozostałe po sk w arnem lecie. Z boku spoglądały na muchy szklanem okiem, wypchane ptaki z postrzępionemi piórami.

Hanusia ujęła za mosiężną klam kę i w eszła do środka. Owionął ją zaduch, z dymu tytuniowego, . z wyziewówr wódczanych i "piwnych, oraz z ostro ckliwej woni, ja k a się rozchodziła z przekąsek, rozstaw ionych na bufecie.

38 Z E R W A N Y K W I A T P O L N Y .

(43)

W izbie dużej, wysokiej, było widno, gorąco i duszno. Ze śro d k a sufitu zwieszał się świecznik gazow y przybrany zakurzoną, różow ą bibułką.

Na ścianach, oklejonych czerw oną tapetą, pełną odrapań i plam tłustych, wisiały ordynarne oleo­

druki i zw ierciadła w pozłacanych ram ach, obok ja sk ra w y ch ogłoszeń fabrykantów piwa, w ódek i w yrobów tytuniow ych. W szystkie drzw i i okna przystrajały zasłony pluszowe, w y tarte i brudne.

W ogóle, z całego urządzenia restauracyi biło w oczy fałszyw ą strojnością, odpychało zaniedbaniem i niechlujstwem.

Za bufetem, na którj^m stały wielkie bukiety brzydkich, sztucznych kw iatów , aż szarych od kurzu i dymu, gdzie w ylegiw ał się tłusty, łaciaty kot, mizdrzyła się do sw ych gości Malwina Anioł- kow ska, kobieta nie pierw szej już młodości, ale w y gorsow ana i w yfiokow ana. Na głowie miała przypraw ne i cudacznie spiętrzone w łosy, zdobne m nóstw em błyszcząch grzebyków , szpilek i kla­

m erek. W uszach, na tłustej szyi i rękach połys­

kiw ało i brzęczało m nóstw o błyskotek i św ieci­

dełek. Czerwona, nieco obrzękła tw arz Anioł- kow skiej, obficie była p o k ry ta ryżow ą m ąką, a małe, chytre oczy silnie podbarw ione na- czarno. U branie i cała pow ierzchow ność tej ko­

biety zdradzały zamiłowanie do strojów i jedno­

cześnie św iadczyły o lekceważeniu czystości i p o ­ rządku.

P rzy rozstaw ionych tu i owdzie stolikach siedzieli goście restauracyjni, przew ażnie pijani, a

(44)

pomiędzy nimi szw ędały się dwie dziewczyny J usługujące, ubrane jaskraw o, o tw arzach znisz­

czonych i pom alow anych. Z bezczelnemi minami za­

lotnic roznosiły one piwo, w ódkę i przekąski, od­

pow iadając na brutalne zaczepki sw ych gości żar­

tami, chichocząc się bezwstydnie.

P rzy fortepianie, stojącym w kącie dużej izby restauracyjnej, siedział grajek ociemniały, z oczy­

m a przysłoniętem i czarnemi okularam i, z tw arzą nieruchom ą, jak gdyby zastygłą w bezgranicznym, j odrętw iałym smutku.

Z sąsiedniej izby dolatyw ał stuk kul bilardo­

wych? g w a r głosów krzykliw ych, ochrypłych i zlew ał się z dźwiękami skocznego walca, w y ­ gryw anego przez smutnego, ociemniałego muzy­

kanta.

Hanusia, widząc, że A niołkow ska załatw iła nalewanie wódki, przysunęła się do bufetu i po­

dała gospodyni kartkę.

Aniołkowska, jak gdyby dopiero ją spostrze­

gła, zaw ołała krzykliwie z udaną wesołością:

— Ach! Co widzę! pani Dudzińska! Słowo ho­

noru! gość niespodziewany; proszę, proszę bliżej,—

i spojrzała na k a rtk ę Dudy. — Kochana pani spraw uneczki pragnie załatwić dla mężusia? Słu­

żę, służę, w szystko będzie w najlepszym sorcie.

Słowo honoru!

Panno Miciu! piwo, w ódka i delikatesy dla pani Dudzińskiej, — krzyknęła na posługąjącą dziewczynę, k tó ra zatrzym ała się przy bufecie i z drw iącym uśmiechem przyglądała się Hanusi.

40 Z E R W A N Y K W I A T P O L N Y .

(45)

Panna Micia, ociągając się, wzięła z rą k Ha­

nusi koszyk i zniknęła w głębi.

— K ochana pani Dudzińska nie łask aw a na sąsiadkę — ciągnęła dalej Aniołkowska, strojąc sw e grube, pociągnięte czerw oną farbą, usta w uśmiech fałszywie słodki i uprzejmy. Aż mi przykro. Słowo honoru!

H anusia spoglądała na Aniołkow ską, a w czy- stem , jasnem spojrzeniu młodej kobiety była po L waga i godność. W yrzekła zimno, lecz grzecznie:

— Proszę o sprawunki, bo się śpieszę bardzo.

— W tej chwileczce, minuteczce, w szystko bę­

dzie gotow iuteczkie—mizdrzyła się restau rato rk a.—

Ale! czemu to paniusia nie zajdzie do mnie częś­

ciej? T aka młoda, piękna osoba potrzebuje zaba­

wy. Słowo honoru! U mnie wesoło, jak w teatrze.

Gości zaw sze huk! Niema dnia, żeby nie było ja ­ kiej komed.yi! Słowo honoru! Tu się pokłócą, tam się pobiją, raz, dw a, trzy, ten tego w łeb, ten te­

go w pysk i jazda do „cerkołufi. Jak babci pieska kocham! Jest co widzieć, je st z czego się pośmiać.

I muzyka, i k aw aleró w zatrzęsienie, słow o honoru!

P roszę krzesełko, niech kochana paniusia siada.

Panno Belciu! — zaw ołała na drugą dziewczynę, — skoczno panna po dw a ciastka z krem em . T rze­

ba gościa poczęstow ać, — i znów pochyliła się przez bufet do stojącej Hanusi. — Kieliszeczek li*

kiereczku? — Nalała dw a kieliszki i z jednym w y ­ ciągnęła ręk ę do Hanusi.

— Różany likiereczek, jak babci pieska k o ­

(46)

cham! W paniusi rąsie. W ypijmy nasze zdrow ie damskie. Słowo honoru!

Ale m łoda kobieta odsunęła się od bufetu i w yrzekła spokojnie, lecz stanowczo:

— Dziękuję pani, ja nie zwyczajna, nie piję.

A niołkow ska spojrzała z udanem zdziwieniem, w ydęła w argi i gwizdnęła przeciągle.

— Takie buty!... Eee, to ganc pomadę! Niech- no paniusia skosztuje. Likiereczek pyszniusi. Sło­

wo honoru! No, „Chaim-Sziulim!”

— Nie, dziękuję, pić nie będę — pow tórzyła Hanusia. — Nie przyszłam na poczęstunek, jeno po spraw unki i śpieszy mi się bardzo

— W sio ryba! nie — to nie! — m ruknęła właścicielka restauracyi. W ychyliła swój kieliszek, a drugi zlała do butelki, poczem krzyknęła na usługującą: — Panno Miciu! dać spraw unki dla.

pana Dudzińskiego, tylko „sznel!”

W tej chwili jeden z gości, siedzący w raz z kilku innymi przy stoliku pod oknem, powstał*

podszedł do Hanusi i począł się jej przyglądać zuchwale.

— Ot, krasaw ica! Jej Bohu!... S zam pańska niewiasta... I w yciągnąw szy ręk ę ku młodej ko­

biecie, chciał ją ująć pod brodę. Na lica H anu­

si buchnął płomień, chw yciła koszyk z rą k pan­

ny Mici i zwróciła się ku drzwiom, ale zastąpiło jej drogę kilku na w pół pijanych gości restau ra­

cyjnych. O dezwały się grube żarty i śmiechy.

W tem kolana Hanusi, dygoczącej od w strętu i strachu, objęły jakieś drobne rączyny i młoda.

(47)

kobieta spostrzegła przy sobie Nitka. Dziecko krzyczało z płaczem:

— Ucietaj stąd, Hanusiu, ucietaj pjędto! te pi- Jaty jesce ci co zjobią.

Hanusi w róciła przytom ność. Dopadła drzw i i szybko w ybiegła z ohydnej, szynkownianej ja­

skini.

Tym czasem Aniołkowska w yszła z za bufetu f i rozzłoszczona porw ała Nitka za rękę, uniosła

w górę i uderzyła pięścią w plecy.

— Ty! szczeniaku! będziesz mi tu wyłaził na salę!... „W ont!” I popchnęła dziecko do kąta.

Poezem w róciła do sw oich gości.

— Czysta opera! „moje” państw o. Taka oso­

ba bez wychow ania. Słowo honoru! P raw dziw a chamka! Poczęstunku przyjąć nie raczyła, a na pana Tryfona, w ażną osobę, urzędnika, spojrza­

ła jak na psa! W idział kto?!...

I w racając za bufet, dodała:

— A idź na zbity łeb!

P anna Micia, popraw iając w lusterku wyfio­

kow ane włosy, odezw ała się:

— Przecie! Pani gospodyni do niej z czałem szerczem, a ona nicz. Czałkiem przesz edukaczyi i już.

— To ci pan Dudziński miał guszt szłodko- mdlączy, bo, że gusztuje w pani, to rożumiem, ale w takiej chamcze.... Mówiąc to, panna Belcia przymilająco zerknęła okiem w stronę gospodyni.

Z E R W A N Y K W I A T P O L N Y . 43

Cytaty

Powiązane dokumenty

• Produkt narodowy brutto (PNB) jest miarą łącznych dochodów osiąganych przez obywateli danego kraju, niezależnie od miejsca świadczenia usług przez

• Produkt narodowy brutto (PNB) jest miarą łącznych dochodów osiąganych przez obywateli danego kraju, niezależnie od miejsca świadczenia usług przez

Green Open Access added to TU Delft Institutional Repository ‘You share, we take care!’ – Taverne

Ciekawe w tym kontekście mogą okazać się badania prowadzone w zakresie związku między wielkością ekranu, a występowaniem immersji, co z punktu widzenia przyjętej

Bryły, które nie są ani graniastosłupami, ani ostrosłupami, przekreśl czerwoną kredką. Bryła jest zbudowana z kostek o objętości 1

lei, wści^iając, gdzie się dało swoje trzy grosze. Przy mojej maszynie nic nie miał do gadania, bo się mnie za­. wsze boi... Jeno przekładał prezesowi na swój sposób że to

męski system klasyfikacji i definiować wszystkie kobiety jako pozostające w relacji seksualnej do innej kategorii lu- dzl?"94 Zakwestionowały więc

Na początku gdy zamieszkał ze mną był wystraszony, trząsł się i chował za kanapę.. Z czasem przyzwyczaił się do nowego otoczenia i częściej wychodził ze