• Nie Znaleziono Wyników

Kamena : dwutygodnik społeczno-kulturalny, R. 33 nr 2 (335), 31.I.1966

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Kamena : dwutygodnik społeczno-kulturalny, R. 33 nr 2 (335), 31.I.1966"

Copied!
12
0
0

Pełen tekst

(1)

BIAŁYSTOK KIELCE LUBLIN

CENA 2 Z1

RZESZÓW

LUBLIN .31.1.1966 Nr 2 (335) R. XXXIII D W U T Y G O D N I K S P O Ł E C Z N O - K U L T U R A L N Y Wychodzi od 1933 r.

U Z D R O W I S K A

na sprzedaż?

S potkanie rozpoczęło się kil- Kugodzinnym wypadem w Bieszczady nad budującą się zaporę wodną w Solinie, do Jabłonki I Clsncj. tradycyj- nym szlakiem wycieczek samocho- dowych. Przy pięknej, słonecznej pogodzie buki ChryszczaleJ nabie- rały najpiękniejszych szarości do- brego malarstwa.

Wieczorem siedzimy w sali wi- dowiskowej sanatorium „ E X C E L - SIOR". Program przewiduje wpro- wadzenie do zagadnienia, dwa re- feraty i dyskusję. Nie zamierzam streszczać referatowych wystąpień.

Byłoby to z krzywdą dla Ich auto- rów i ze szkodą dla niezwykle inte- resującego problemu, który Jasno 1 niedwuznacznie zarysował się Już w pierwszym dniu dyskusji. Pro- blem zaś mieści się w dwu posta- wionych na wstępie pytaniach:

1) co zrobić, by zapobiec postę- pującemu systematycznie procesowi urbanizacji atrakcyjnych miejsco- wości uzdrowiskowych, który z wie- lu głośnych, renomowanych uzdro-

wisk robił hałaśliwe miasta;

2) czy uzdrowiska Rzcszowszczyz- ny mogą odegrać pozytywną rolę to stworzeniu przeciwwagi wobec najbardziej zagęszczonych, nic ma- jących zbyt wielu możliwości roz- budowy miejscowości uzdrowisko-

wych, czy mogą o n e

1

— jeśli użyć modnego terminu — Uczestniczyć w ich deglomcracji?

Odpowiedzi na te dwa pytania poszukiwaliśmy w czasie wielogo- dzinnych dyskusji, zwiedzając po- szczególne uzdrowiska, sanatoria, w rozmowach z lekarzami i dzia- łaczami społecznymi. Wszystko to odbywało się w ramach konferen- cji na temat planów i perspektyw rozwoju lecznictwa uzdrowiskowe- go oraz koordynacji tych spraw z problematyką wypoczynku i tury-

styki. Organizatorem konferencji była Centralna Rada Związków Za- wodowych, której żywo pomagała rzeszowska W K Z Z . Byli więc przed-

stawiciele obu instancji związko- wych Jak i zarządów głównych kil- ku związków, dyrektor naczelny Centralnego Zarządu Uzdrowisk, sekretarz K W P Z P R Janusz Brycha.

wiceprzewodniczący Prezydium W R N Józef Rak I Mieczysław K a - czor, naukowcy różnych specjalnoś- ci. przedstawiciele władz lokalnych.

Oglądamy takie filmy. Pierwszy, kolorowy mówi o Bieszczadach dnia dzisiejszego i jakby wskazu- je przyszłość tego pięknego zakąt- ka. Drugi nosi tytuł „ A k c j a — B " . Jest on poświęcony* zorganizowanej przed kilku laty przez Wojewódzką

(Dokończenie na str. 10)

W I K T O R Z I Ó Ł K O W S K I — współzałożyciel związku plastyków, organizator I pierwszy dyrektor powojennego Muzeum Lubelskiego, świetny krytyk — kilkadziesiąt Już lat towarzyszy twórcom lubelskim.

(O XXX-lcclu okręgu lubelskiego Z P A P piszemy na str. 0—1).

Fot. J. U r b a n

GABRIELA P A U S Z E R - I L O H O W S K A

Z BIERAJĄC przez lat nieo- mal pięć materiały do swojej wiejskiej powieści,

Prus. jakbyśmy dzisiaj po- wiedzieli, „jeździł w te- ren", a że, jak wiadomo, gnębiła go agorafobia (tj. lęk przestrzeni), nic czynił odległych wypraw. Podczas letnich nałęczowskich wakacji pe- netrował okolice ciągnące się mię- dzy Nałęczowem a Lublinem. W tych jego wędrówkach towarzyszyła mu Oktawla Rodkiewiczowa, póź- niejsza żona Stefana Żeromskiego.

W swoich „Dzienniknch" Żerom- ski zanotował: „(...) pani Ok ta win opowiadała mi historię pisania „Pla- cówki", Motywy wzięte były ze wsi Przybyslawicc i kolonii niemieckich.

Śladami „Placówki"

ob ok których się jedzie do Lublina.

Pani Oktawia jeździła tam w e d w ó j - kę z Prusem, kiedy gromadził ma- teriały. Chodzili tedy po chatach i nad rzeczką, o której mowa w

„Placówce", siadywali po pół dnia u Niemców. Pisał Głowacki w Na- łęczowie, zamknięty na klucz w swoim pokoju na dole".')

Pragnąc wytropić zanikające już ślady realiów „Placówki" wybieram się z Nałęczowa do Tomaszowic i Płouszowic, gdyż właśnie między tymi wsiami, wzdłuż szosy prowa- dzącej do Lublina, ciągnęły się on- giś owe niemieckie kolonie.

•I Stefan Żeromski „ D z i e n n i k i " , ł. III, IMS, «. MC.

Autobus zatrzymuje się na szosie.

Już z daleka przeświecają wśród zieleni białe ściany pałacu. T o daw- ny dwór tomaszowicki. Mieści się tu teraz szkoła. Córka dyrektora szkoły, panna Krystyna K o w a l ó w - na, prowadzi nas najpierw do kap- licy tomaszowickie), gdzie z zainte- resowaniem odczytuję przechowy-

wany tam zapis:

„Tomaszowice — brzmi notatka

— wieś folwarczna, po w. lubelski gmina Jastków, parafia Garbów, odległa 12 wiorst od Lublina, 7 od Nałęczowa, ma 42 dymy. pałac dzie- dziców i wiatrak (...) Tomaszowice w XVIII w. przeszły do Dłuskich.

Z tych ostatnich Anna Dłuska wy- stawiła istniejący pałac z kolum-

nadą frontową i kaplicą w r. 1863".

W latach, kiedy Prus pisał „ P l a - cówkę" Tomaszowice, (jak stwier- dza wyciąg z ksiąg hipotecznych) przeszły z rąk rodziny Tomasza Dłuskiego do rodziny hrabiów Gra- bowskich. W roku 1880 Jadwiga Grabowska spłaciła braci i osiadła w Tomaszowicach wraz z mężem swym. Wojciechem Pieniążkiem. W.

1885 roku. na podstawie Jej testa- mentu Tomaszowice stają się włas- nością Wojciecha Pieniążka, który sprzedaje Je w sześć lat po śmierci żony. •

Z licznej plejady właścicieli T o - maszowic zainteresowanie moje

• (Dokończenie na str. 8)

ANNA STROŃSKA NIEPROSZENI I KREW

••Ej, muzyka, muzyka, góralska muzyka, cały świat obetzedl, nie ma takiej nlka..."

| PORA, może nawet większa I część tych okaleczeń, a cza- I sem tych śmierci, których ' nikt nie planował, nikt

nie spodziewał: ani człowiek odwieziony do szpitala, ani czło- wiek odwieziony do więzienia, do- konuje sii,- podczas zabaw wesel-

'/.mninniana później w na jęłoś- niejszy proces podhalański sprawa ' •")>"<'> "liiło charakter akurat nie lupo wy Nie zdarza się, aby lu-

- miast zapraiało w tych niebczplęczcńsl&ó. Góral ' r

r p T a

- l>«« łowni sprowokowało

"'"" "mych ceprów, a także —

' " ' " " •••i* nit• p a t r z y ł , kriga bija. Tak

^!'"','.

uwm

"' ftiikowlnle jesz-

rtr i!.::sla) l nii> inaczej mówili w

sądzie. Górale potrafią tłumaczyć zabójstwo, nic darują natomiast morderstwa. Współczesnemu usta- wodawstwu na przekór — obydwa terminy są nadał ściśle respekto- wane i różnicowane w kodeksie moralnym środowiska, które nie zna przecież terminu „afekt" czy „pre- medytacja".

Przeszło mi przez ręce trochę akt, dokumentujących oskarżenia z ar- tykułu 22$ f i w nowotarskim są- dzie. A takie tych powszedniej- szych, ai nadto powszednich: z ar- tykułów o .ciężkie i lekkie uszko- dzenie ciała. Prawie wszystkie da- ją obronie dużą szansę. Prawie wszystkie wolne są od motywów trzeźwo planowanych, komercja 1- nych. Zwłaszcza zabójstwa s pre- medytacją należą do rzadkości. Kli- mat i technika konfliktów podha- lańskich: najpierw — wódka, po- tem kłótnia, obraza, rachunek za- targów starych alba całkiem świe-

żych, potem — nadmiar siły zain- westowanej w czyn, liczba ciosów, z których śmiertelny bywa niekie- dy już pierwszy, a których zadaje się nawet kilkadziesiąt. Zaciekle, nieprzytomnie, do upadłe po: tak ju- has bil w Bukowinie warszawskie- go studenta. Właśnie b i l , a nic z a b i j a ł . Tak się bije przy wszyst- kich wiejskich okazjach, osądzanych później — w zależności od siły na- pastnika i sit ofiary — jako sprawy o zabójstwa, albo sprawy o pobicie.

Kompletna swoboda najprymityw- niejszych pobudek emocjonalnych?

Na pewno. Tutejsi zresztą też tłu- maczą swoich oskarżonych „utratą

rozumu".

0 0 0

To, co zdarzyło się w Bukowinie Tatrzańskiej, zdarza się gdzie in- dziej. Również w Zakopanem, skąd- inąd bardzo Już odległym od wzo- rów góralskiego autentyzmu.

Obserwatorzy zagadnienia docho-

dzą do najrozmaitszych wniosków.

Nowotarski oficer milicji podzielił się ze mną domysłem, źe klimat, ciśnienie, brak jodu nie pozostają bez wpływu na tutejsze tempera- menty. Nowotarski prokurator oskarża tradycje: „ojczyzna harna- siów. a w przyrodzie nic nie pinie.

Proszę pogadać ze starymi, chętnie objaśnią, że za Ich czasów dziew- czyna nic spojrzała na jchłopaka, który swojej doli za bitkę nie od*

siedział„"

Wesela są różne. Bogata i biedne.

Długie i krótkie. Tyle. że wszystkie z prezentami. I wszystkie z wódką.

Goście na początku jedzą mato, niektórzy nawet całkiem nic jedzą, bo grzeczność zakazuje. Niechże gospodarzom będzie wiadome, że nikt nie przyszedł głodny. Natomiast w alkoholowej materii ceremoniał nie ma nic do powiedzenia. P i j e tlę

(Dokończenie na str. 3)

.Najgłupsza kobieta potrafi wodzić za nos inteligentnego mężczyznę; musi być jednak bardzo wytrawna, aby kiero- wać durniem"

Rudyard Kipling

A L B E R T oparł się na lewym łokciu. Prawą, wolną ręką szukał ostrożnie w ciemności wyłącznika nocnoj lampki.

Wreszcie udało mu się go znaleźć. Nacisnął guzik i w małym kręgu światła spostrzegł swój ze- garek. Delikatnie ujął go w dwa palce i przeniósł nad ciałem leżącej

obok dziewczyny. Była dopiero Je- denasta. Śmiesznie wczesna godzi-

na. Poruszył się niecierpliwie.

Dziewczyna westchnęła przez sen.

Nie widział j e j twarzy. Tylko na poduszce włosy i nagie, smukłe ra- mię wychylające się spod kołdry.

— Obudź się — powiedział gło- śno L dotknął palcami tego ramie- nia.

Usłyszał nowe westchnienie.

— Zbudź sięl — powtórzył os- trzej i swoją szorstką, muskularną dłonią przejechał po j e j plecach.

Otworzyła nieprzytomnie oczy i przytuliła się do niego. Pogłaskał ją po piersiach. W prężności sutek wyczuł uległą gotowość. Zacisnął dłoń tak mocno, że dziewczyna jęk- nęła z bólu. Odwróciła się gwał- townie i całkiem Już trzeźwo spoj- rzała na niego swoimi srebrzysty- mi, przejrzystymi jaka wodo Pół- nocnego Morza oczami.

— Zostaw — skrzywiła się — zwariowałeś? T o boli...

— Przepraszam — mruknął i cof- nął rękę. — Trzeba wstawać...

— Dlaczego? — próbowała opo- nować. — Przecież Jest noc.

— Właśnie dlatego — powiedział twardo. — Przejedziemy się.

— O Boże! Chyba jesteś niespeł- na rozumu. Wciąż tylko jedziemy I jedziemy...

Wyskoczył z łóżka. Spod przy- mrużonych powiek widziała jego niezwykle umięśniony i owłosiony tors. Nad szerokimi barami mała głowa o wysoko podgolonym karku.

Niskie czoło, cofnięte głęboko oczy 0 stalowych błyskach, zaciśnięte wargi z krótko przyciętym rombo- idalnym wąsikiem takiej samej szarej barwy jak włosy. Mył się szybko i powierzchownie. Nie zdjął nawet tej swojej białej koszulki gimnastycznej, z którą zresztą, nie wiadomo dlaczego, nie rozstał się 1 w łóżku, wciągnął już slipy I spod-

nie; mozolił się nad sznurówkami od pantofli.

— Albert — powiedziała cicho.

— Co znowu?

— Nic. Bądź łaskaw się odwrócić.

Chciałabym się ubrać.

Zaśmiał się krótko 1 od razu twarz jego nabrała wyrazu dziecko.

Tak jest: czterdziestoletniego dziec- ka. Uśmiech wygładził ostre, kan- ciaste rysy. złagodził oczy.

— Zabawna Jesteś — wzruszył ramionami. — Przed chwilą spnlU- my razem, a teraz każesz ml się odwrócić?

Patrzył Jak dziewczyna wysuwa smagłe nogi spod kołdry i spoza tej osłony niezręcznie szuka koszuli.

— Masz. Tu jest.- — podał j e j bieliznę 1 znów się roześmiał odrzu- cając w tył głowę.

— Świnia I

— Dlaczego mnie tak nasywass?

— spoważniał.

(Dokończenie na str. 4)

(2)

Dwudziestolecie Lubelskiego Oddziału Polskiego Towarzystwa Filozoficznego

Forum wymiany myśli

STEFAN LISTOSZ

ten dzień

N: I E D A W N O odbyło się uro- czyste posiedzenie Lubelskie- go Oddziału Polskiego Towa- rzystw» Filozoficznego, poświęcone 20 rocznicy powstania jednego z pierwszych w Polsce Ludowej to- warzystwa naukowego. Było nim

„Towarzystwo Filozoficzne i Psy- ahologlczne", powołane do tycia w Lublinie 4 grudnia 1945 r. Inicja- torami zorganizowania Towarzys- twa byli: prof. dr Narcyz Lubnie- ki (filozof) oraz prof. dr Tadeusz Tomaszewski (psycholog). Wraz z prof. Stefanem Harasklem oraz prof. J. Słupeckim weszli oni w skład pierwszego zarządu Towa- rzystwa, na którego czele stanął prof. dr Narcyz Łubnicłd, piastu- jący funkcję prezesa nieprzerwa- nie ai do chwili obecnej. Obok w y - mienionych Jul uczonych członka- ml-założyclelaml byli między inny- mi naukowcy tej miary, co prof.

T. Klelanowski (ftlzjolog), prof. J.

> Kleiner, oraz prof. J. Mydlarski

\ (antropolog).

N a o w y m uroczystym posiedzeniu P T T zaslulony jeco prezes prof. d r N . Łubnlckl, oraz Inni członkowie T o w a - rzystwa, którzy brali udział w J i n pracach od początku (prof. U r b a n i k ) ,

•rot. dr A . T u k ę , dr Podsladlowlcz, d r Su bo łowicz, m g r A . Wroński) mGwIąo

• dotychczasowym dorobku T o w a r z y s - t w a , Dli bes wzruszenia wspominali U l pierwszy b a r d u trudny, ale p e - łen osiągnie* i twórczej aktywności

•kres.

Towarzystwo Filozoficzne 1 Psy- chologiczne powstałe w tym okre- ślę skupiło prawie wszystkich naj- wybitniejszych intelektualistów ówczesnego Lublina. Od początku stało się ono forum wymiany my- śli z zakresu różnych dyscyplin naukowych, Jut wtedy realizowało praktycznie tak popularne obecnie hasło integracji nauk, stając się w szczególności dla młodych naukow- ców świetną szkołą refleksji meto- dologicznych.

W pracach Towarzystwa aktyw- nie uczestniczyli 1 uczestniczą nie tylko filozofowie 1 psychologowie, lecz także przedstawiciele innych nauk, w szczególności zafi nauk matematycznych i przyrodniczych.

Bardzo aktywnie np. współpraco- wali z Towarzystwem tacy wybit- ni matematycy, jak prof. Biernac- ki I prof. Mlkuslński, oraz rozpo- czynający wówczas swą karierę naukową profesorowie: Jerzy Łoś 1 Cz. Ryll-Nardzewskl. Znaczny był także wkład pracy fizyków, któ- rzy byli członkami Towarzystwa, z prof. St. Ziemecklm, W . Urbań- skim. prof. A . Teske, dr M. Subo- towlczem i mgr Wrońskim na cze- le. Referaty na posiedzeniach T o - warzystwa wygłaszali również przedstawiciele nauk biologicznych, tacy jak prof. dr Fleck, prof. dr Laura Kaufman, prof. dr A. Pa- szewski 1 inni. Duto mniejszy nato- miast był udział przedstawicieli nauk społecznych I humanistycz- nych. Najbardziej aktywnym Ich reprezentantem Jest rektor prof.

dr Grzegorz L. Seldler, który trzy razy na posiedzeniach P T F dzielił się rezultatami swych badań nau- kowych.

Oprócz metodologii nauk I filozofii przyrody stałym przedmiotem zalntere-

Z ?n rf Tt , w t * * zagadnienia s

Materii f łozo fil, teorii poznania, etyki, S f r " . psychologu I religioznawstwa.

S H S S S f . " * a"*L»<sąata«U wypłaszali r ó w n i c e tacy wybitni filozofowie pól-

• « y • Innych olrodków, lak Tadeuee

Czeławzkl (Toruń). Roman Ingarden ( K r a k ó w ) , Tadeusz Kotarbiński ( d w a rasy). W ł a d y s ł a w Tatarkiewicz ( W a r - i z a w a ) I Inni. O swych badaniach naukowych mówili takie: wybitny p s y - cholog radziecki prof. Lurla z M o s k w y , oras religioznawca niemiecki p r o f . K u r t Bndolph s Lipska.

Praca Towarzystwa nie sprowa- dza się jednak wyłącznie do w y - miany myśli między naukowcami w związku z problemami, które są przedmiotem Ich badań. Bardzo ważną ze społecznego punktu w i - dzenia stroną działalności Towa- rzystwa Jest popularyzacja 1 upo- wszechnienie poza środowiskiem naukowym dorobku filozofii na przestrzeni dziejów, kształtowanie naukowego poglądu na świat, krze- wienie racjonalizmu I kultury myś- lenia filozoficznego. Członkowie To- warzystwa wygłosili 73 odczyty po- pularno-naukowe przeznaczone dla mniej przygotowanych słuchaczy.

Członkowie Towarzystwa wyko- rzystywali również swoje kontak- ty naukowe 1 osobiste z tyciem umysłowym innych krajów dla po- pularyzowania kultury tych kra- jów. Szczególnie godne uwagi pod tym względem są kilkakrotnie or- ganizowane specjalne posiedzenia P T F popularyzujące dorobek I osiągnięcia kultury narodów ZSRR.

Lubelski oddział P T F Jest Jednym a najaktywniejszych w k r a j u I na pewno najstarszym' w historii Polski L u d o w e j , bo w Lublinie Jnł 10 lat dalalalo T o - warzystwo Filozoficzne I Psycholo- giczne, gdy powstało Polskie T o w a r z y - stwo Filozoficzne, którego oddziałem stało sio odtąd T o w a r z y s t w o Lubelskie.

P r a c a P T F w Lublinie zyskała sobie niewątpliwie uznanie społeczeństwa oraz zarządu głównego P T F . Dotych- czasowe osiągnięcia T o w a r z y s t w a są w znacznej mierze zasługą j e g o prezesa prof. Lubnlcklego, który Inspiruje te-

) * , wykoi maty, zachęca prelegentó* korzy- stując w tym cełu s w ó j osobisty auto- rytet. 1 wreszcie sam bierze n a j a k t y w - niejszy udział w wygłaszaniu n a u k o - wych 1 popularnonaukowych odczy- tów.

Wymownym świadectwem wyso- kiej oceny dla pracy P T F są licz- ne telegramy gratulacyjne z oka- zji Jubileuszu.

Nie znaczy to Jednak, oczywiś- cie, t e Towarzystwo może spocząć na laurach. Zarząd Towarzystwa projektuje np. częściej nit dotych- czas organizować wieczory dysku- syjne, poświęcone aktualnym za- gadnieniom nauki, kultury i tycia społecznego. Można też jeszcze bar- dziej wzmóc tak doniosłą społecz- nie akcję popularyzacji rzetelnej kultury filozoficznej oraz nauko- wego światopoglądu, w większym niż obetnie stopniu nawiązując do pięknej tradycji pierwszych lat działalności Towarzystwa. Należy wciągnąć do aktywnego udziału w posiedzeniach naukowych środowi- sko studenckie.

Wydaje się również, t e bardziej intensywna nit dotychczas współ- praca z przedstawicielami nauk humanistycznych I społecznych po- winna otywtć działalność PTF.

Trudno przypuścić, te np. zainte- resowania metodologiczne mają tylko matematycy, fizycy i biologo- wie.

Niektóre wieczory dyskusyjne w o l - na b y przeclei organizował wspólnie nie tylko. Jak dotąd, z Towarzystwem Psychologicznym, lecz takie a działają- cymi w Lublinie: Towarzystwem S o c j o - łogłcaaym. Towarzystwem Literackim, Towarzystwom Historycznym l u b n o w o powstałym Towaraystwem N a u k Poli-

tycznych. B y ł b y to dalszy k r o k w dziale Integracji n a u k .

T o w a r z y s t w o mogłoby wreszcie umoś- l l w l t środowisku kulturalnemu L u b l i - na, a w szczególności młodszej g e n e - r a c j i , zetkniecie ale bezpośrednie s ta- kimi stawami polskiej filozofii. Jak W ł a d y s ł a w Tatarkiewicz, Tadeusz K o - tarbiński, R o m a n Ingarden czy Tadeuss C z e i a w s k l . P r o f e s o r o w i e cl są Jut n a emeryturze, a Ich o g r o m n a wledsa I umłojętnoić Jej p r z e k a z y w a n i a a i s są.

Jak się w y d a j e , w y k o r z y s t y w a n e w sposób w y s t a r c z a j ą c y I w pełni zado- w a l a j ą c y . Dla m ł o d e g o pokolenia w szczególności może tu b y t n a p r a w d ę w y j ą t k o w a o k a z j a zetknięcia się a ty- m i wlblklmi uczonymL

Artykulik ten można. Jak się w y - daje, zakończyć apelem do włada wojewódzkich i miejskich o pomoc finansową dla tak zasłużonego dla Lublina towarzystwa naukowego.

B. D.

więe w miłość clę wprowadzam Jak w szeroki* M U rzucone z nagła wprost w zieloność oczu

rzeźbiłem ten dzień niby wiatr poranek Jak rosa trawę łąk oczyszcza z nocy napełniłem go tobą niby winem dzbaa I teras kropla po kropli clę strąca stal się wlęo tobą a ty nim się stałaś wesztai dostojnie w ten pejzaż łagodny Jakby przesieką w las 1 w o w e j chwili tobą się stał śywlcsny | leśny cień Jodły wejdę w t w ó j widok Jak w mocny deszes lala i rozgarnę powietrze by dotrzeć do deble oczy twe na mnie spadną Jak zielone Jabłka lub slmne winogrona zaeznle się pragnienia Inne zaświeci słońce Inny wiatr zawieje 1 a tu 11 nas ciężko Jak kamienny las e wiatr sasdresny otulę clę sscsełnlej dzień w bok odejdzie skamienieje esas

P R A S Y '

P I R Z E K O N A N I E , że mlędzywo- I jenno dwudziestolecie litera-

1

tury polskiej da się w poezji

•prowadzić do kręgu Skamandra i Awangardy, dawno Już odeszło do krainy krytycznych przesądów. Od pewnego czasu utwierdza się świa- domość, że w gruncie rzeczy obraz poezji tamtego czasu ma wiele pla- nów i płaszczyzn, jest zjawiskiem bogatszym niż pospieszne uogólnie- nia. Krytyków i badaczy literatury pasjonuje obecnie wygląd poezji lat 1930—1039 (z grubsza biorąc) z Jego, używając terminu S. Żółkiewskiego,

„ciemną" tonacją. Za sprawą nie- których poetów Kwadrygl — Seby- ly, Flukowsklego, grupy Zagarów

— Zagórski, Rymkiewicz, a prze- de wszystkim dzlęld Czechowi- • czowi. zaczyna się tworzyć nowa orientacja poetycka, dla której zarówno Skamander Jak 1 Awan- garda były elementami tradycji, z której się korzystało. Jak też przed- miotem ostrej opozycji.

Jerzy Zagórski proponował kie- dyś nazwać tę krystalizującą się po- stawę „syntetyzmem" co się nie przyjęło I do dziś nie wymyślono odpowiedniego terminu. Ostatnio próbował to uczynić Wiesław Pa- weł Szymański w „Ruchu Literac- kim*', publikując rozprawę zatytu- łowaną „Trzeci wyraz". Ten nowy nurt początkowo odznaczał się tym, że uillował zająć w stosunku do rzeczywistości własną p o s t a w ę fłłozoflczną-moralną. Nowa genera- cja wymagała poczucia heroizmu, wzywała do Indywidualnego pro- testu w imię sumienia, głosiła po- stawę humanistyczną. Przed samą wojną „trzeci nurt" związał się.

dzięki poezji I wypowiedziom pro- gramowym Czechowicza oraz arty- kułom L . Frydego s hasłem poezji

czystej, głosząc kreacjonizm, fan- tazjotwórstwo, wymagając od poe- ty etycznej postawy.

Szymański nie definiuje kształ- tów tego nurtu, choć zbiera bardzo bogatą dokumentację. Kończy swoją rzccz stwierdzeniem tyle ostroż- nym, oo przekonywającym: ,Jeśli nie udało się obrysować wyraź- nych konturów estetycznych auto- rowi tego szkicu, bo ich nie by'o, o tyle cały czas zmierzał on do tego.

aby ukazać, te podłoże etyczne tego pokolenia było.bardzo dobrze ugrun- towane i te podłote to wcześniej czy później wyzwoliłoby nowy, zu- pełnie odrębny wyraz poezji pol- skiej, ten, który górować jut będzie w pokoleniu młodych poetów z lat okupacji hitlerowskiej''.

W podobnym kręgu problemów obraca się rozprawa Jana Witana wydrukowana w „Przeglądzie Hu- manistycznym". Jej tytuł: „Świa- domość estatyczna Józefa Czecho- wicza (próba rekonstrukcji)." W istocie — autor zgromadził 1 prze- śledził niemal wszystkie dostępne wypowiedzi teoretyczne I krytyczne Czechowicza, zadając kłam obiego- w y m przekonaniom, te autor „nutu człowieczej" rzadko wypowiadał się na ten temat Na niemal 30 stronach druku Witan dokumentuje rozwój teoretycznego programu Czechowi- cza. który prowadził do mitotwór- stwa, fantazjotwórstwa I poezji czy- stej, stanowiąc integralną częłć no- w e j orientacji poetyckiej. Taki pro- gram miał oparcie nie w tradycji awangardowej, ale w Inspiracjach symbolizmu. Pisze na końcu » " ' n r :

„Świadomość estetyczna pozwoliła mu ukształtować model o r y g i n a l n e j I stylowo czystej w dwadtlestolecla poezji, która dzięki takim swoim w ł a - ściwościom, Jak: metafizyczny niepo- k ó j , poszukiwania dna p r a w d y o świecie I człowieku, kultu Idealnośct 1 A r k a d i i : „nlejasne-nlena z w a n e " w i - zjonerstwo „nietolrwna mttr^r^noSł".

alusyjnoś* I symbolIctnoW, magla poe- tycka, związki s tradycją lądową, poetycki dramat aomlenla I tragiczny humanizm — stanowią swoistą odmia- nę symbolizmu, przedłufającą I do- prowadzającą do rozkwita piękno tra- d y c j e poeejl polskiej".

Nie zaznaczył jednak nigdzie autor, że ten zasadniczy końcowy wniosek był nieco wcześniej 1 po raz pierwszy w tak obszerny spo- sób postawiony I uzasadniony przez

autora szkicu „ W świecie poetyckim Czechowicza", na który Witan przy Innej okazji alę powołuje.

Interesujące uwagi poświęca w

„Odrze" w artykule „Róg obfitości*

Julian Rogoziński —. tym razem poezji współczesnej, dzisiejszej.

Obserwując ewolucję poezji pol- skiej ostatnich lat dochodzi do wniosku, t e „liryka rozszerzywszy swój zasięg, zmieniła tównież funk- cję — wraz z innymi zresztą gattin- kami literackimi, jak na przykład powieść coraz gorliwiej wchłania- jąca elementy eseju". Rogoziński stwierdza, iż „poezja dziś częściej

niż powieść szuka inspiracji w dyscyplinach naukowych, takich jak socjologia, filozofia, etnologia, psy- chologia afiktów czy głębin, a na- wet matematyka (—). nie mówiąc już o historii".

I to chyba główny powód tak małej czytelności i dostępności poezji najnowszej.

Na koniec Jeszcze jeden glos — o poezji polskiej na forum między- narodowym. Ukazała się niedawno we Francji antologia poezji polskiej | w opracowaniu K . A. Jeleńsklego.

ze wstępem Cz. Miłosza, która na tamtym terenie po raz pierwszy dała tak szeroką panoramę poezji polskiej. Tygodnik „Kultura" przy- nosi rozmowę J. Przy bozia, A. San- daucra, M. Żurowskiego I J. Wll- helmlego na temat francuskiej an- tologii, traktującą ją z wielkim krytycyzmem. Prof. Żurowski wy- kazuje na licznych przykładach wątpliwą Jakość przekładów, robio- nych przeważnie przez autorów nie znających Języka oryginału, nato- miast A. Sandauer podkreśla stron- niczość w prezentacji poszczegól- nych poetów, dochodząc do wnios- ku, i t „nic ważne Jest. że się nas prezentuje Zachodowi, ale jak się prezentuje".

T . K .

(3)

P r z e d V Kongresem T e c h n i k ó w Polskich

Przepustka do nowoczesności

P IERWSZYM mieszkańcem Lubelszczyzny, który dzi- sta] otrzymałby wszystkie możliwe doktoraty hono- ris causa I dyplomy wszy- (tkicb politechnik, był Jan Micha- łowicz. Ale przed 400 laty nie było ooUtechnlk l młody człowiek z po- wiatowego wówczas Urzędowa po prostu terminował u krakowskiego burmistrza Slońsklego, który Jed- nocześnie był znakomitym budow- niczym. Widocznie i dobrym peda- gogiem. bo Michałowicz także za- słynął Jako architekt, budując róż-

• e obiekty w kilku miastach Pol- aki. A l e tytuł mistrza. Jaki zyskał po ukończeniu termlnatorstwa i praktyki czeladniczej, o d n o s i l a l ą do Jego sztuki rzeibUrskieJ. którą ceniono tak wysoko, l i nazywano go polskim Praksytelesem.

Dzisiaj mamy w województwie ponad 8 tysięcy ludzi » dyplomami inżynierów i świadectwami techni- ków. Armia to potężna 1 różnych specjalności, ostatnio przybył na- wet Jeden z nielicznych w Polsce doktorów Inżynierów od instalacji Militarnych 1 ogrzewania. A jednak wszystkie fabryki i przedsiębiorstwa.

Instytucje I spółdzielnie, przemysł, rolnictwo i leśnictwo wołają bez przerwy: dajde nowych Inżynierów!

Potrzebujemy techników!

Niezwykłe zapotrzebowanie na kadrę techniczną wybuchło u nas niby wulkan Jeszcze w czasie dzia- łań wojennych. Problem nabrzmie- wał tak szybko I tak dotkliwie, że Już w 1945 roku zwołano I Kon- gres* Techników Polskich. W pierw- szych dniach lutego w tym samych Katowicach odbędzie się V. Każdy x kongresów podejmował sprawy, które w określonych warunkach danego okresu były najważniejsze dla naszego żyda gospodarczego, a pośrednio wpływały także na inne dziedziny. Chociażby ostatni z nich, gdzie wysunięto na czoło koniecz- ność uprzemysłowienia budownic- twa mieszkaniowego. Ten, kto ma dobre mieszkanie, może dużo w y - brzydzać na to budownictwo: tu nie domykają się okna, tam kaloryfery zamarzły, w jednym budynku prze- cieka dach, w drugim kaloryfery.

I będzie miał rację. Słusznie, 1 on, i my wszyscy, domagamy się popra- w y jakości.

A l e jest I druga prawda, o której przy takich okazjach u a j c r f ś c l r j s i ę m D o - mina. W tych nie najlepszych mieszka- niach znaleźli l i ; Indzie, którzy nieraz dziesiątkami lat żyli — Jeżeli w ogóle m o ł n a użyć tego słowa, zamiast w e g e - towaU — w zwykłych piwnicach, w i a - trem podszytych poddaszach, w rude- rach j szopach, miejskich barakach I wiejskich chałupach. W nowych do- 'mach. nawet w tych z usterkami, lu-irle czytają coraz więcej ksiąłek I Karet, częściej się myją | lepiej ubierają, o- glądają telewizję I czyszczą paznokcie.

Do komitetu organizacyjnego V Kongresu Techników Polskich na- płynęło, podobnie jak przed po- przednimi kongresami, tysiące naj- różniejszych wniosków. Z samej tyl- ko Lubelszczyzny dokładnie 277.

Wysunęli Je inżynierowie I techni- cy po zażartych nieraz dyskusjach w kotach układowych czy oddzia- łach stowarzyszeń technicznych. Są

1

propozycjo kontrowersyjne dla sa- mych Inżynierów, są taklo, których realizacja będzie bardzo kosztowna i stąd na najbliższy okres nierealna, wiele podobnych wysuną Inno wo- jewództwa.

Mam przed nosem grubą stertą maszynopisów, oprawną w niebies- ki plastyk. To ułożone Już w pewien porządek wnioski lubelskiego świa- ta technicznego. Wyłaniają się z nich trzy zasadnicze problemy: jakość 1 nowoczesność produkcji, organiza- cja warsztatu pracy inżyniera I technika oraz j e j efektywność, sku- teczniejsze I szybsze wykorzystywa- nie zdobyczy nauki w produkcji.

Wydaje się, że to będą również my- śli przewodnie całego Kongresu.

JERZY D O S T A T N I

N a s w ó j prywatny " ż y t e k myślę, ta właściwie całość problematyki można aamknąt w (lwócli słowach: nowoczes- nnlć produkcji. Wszystko Inna stanowi n i t ą ileż dróg. m których ostatecznie każda prowadzi do celu. Cały problem poleca na tym, a b y w y b r a ć nie potna dróżki czy b r a k o w a n e kocimi łbami trakty, ale autostrady, którymi n a j - prościej, najszybciej I najtaniej można dojechać do miejsca, gdzie się o w o przepustki do nowoczesności w y d a j e . NiebezpłeezcAstwo polega tylko na tym, ta owa przepustki w y d a j a sic na czaa nieokreślony. Pozornie w y g l ą d a na to, te po j e j otrzymaniu m o ł n a ndnocrać.

t e m o t n a zająć się tylko zwiększaniem

f

rodukcjl. A tymczasem wcale tak nie i s k Przepustka może stracić s w o j ą watnotć Już po miesiącu albo po roku, czasem po dwóch, nigdy nie przetrwa pięciu. Konkurentów do zdobycia tech- nicznego Olimpu nigdy nie b r a k u j e — ani ca sąsiedzkim płotem, ani na sze- rokim świecie. N a w e t w kosmosie Jest coraz w i ę c e j współzawodników. Z r o b i ą lepiej i taniej, Ich w y r ó b będzie t r w a l - szy 1 bardziej estetyczny. Zresztą mote tylko lepiej podany I o p a k o w a n y , ale na Światowym rynku to t e ł się liczy.

Tymczasem z tą nowoczesnością produkcji bywa u nas bardzo róż- nie, nawet w tych najlepszych f a - brykach. Odlewnia Fabryki Samo- chodów Ciężarowych robi odlewy najbardziej nowoczesną metodą Sha- wa — nie tego od „Pygmaliona" — a równocześnie ręczny wyrób rdze- ni przypomina jaty) żywo dziecinną zabawę w żółtym pinsku, • tyle, że bawią się nie dzied, ale ich mamy.

W laboratorium pracuje silnik plaz- mowy, wybudowany na miejscu na podstawie materiałów z Instytutu Badań ' Jądrowych, a równocześnie w kuźni są urządzenia, których po- winna się wstydzić nawet średnio wyposażona fabryka. W Kraśniku Fabrycznym .zaopatruje się w ło- żyska pół Polską kupują całe partie l nabywcy zagraniczni, ale najwyż- szy standard światowy dopiero za- czynamy robić. Czama Białostocka do swoich lodówek używa agre- gatów z Poniatowej, ale nie są one

jeszcze najlepsze i wciąż coś tam brakuje w technologii wykonania.

O nieprawidłowym wykorzysty- waniu inżynierskiego czasu pisałem w listopadzie. Wyjątki z tego arty- kułu czytano nawet z aprobatą na Konferencji Samorządu Robotniczo- go w fabryce, o którą chodziło. Au- torowi było przyjemnie, ole Jedno- cześnie martwił slą, że lak jest nie tylko w biurze konstrukcyjnym. A właśnie mam z tej dziedziny świe- ży kwiatek, nie pozbawiony zresz- tą wlalu ubocznych aspektów. Prze- mysł owocowo-warzywny Lubelsz- czyzny Jest bardzo poważnym kan- dydatem na miliardera — wartość Jego rocznej produkcji obraca się około 000 min zł. No 1 chyba dopie- ro trzy lata temu zgłosiło się do pracy 3 młodych inżynierów, w y - specjalizowanych w tej dziedzinie już po wojnie. Przyjęto Ich nie tyl- ko z otwartymi ramionami, przy- dzielonymi poza rozdzielnikiem mieszkaniami czy najwyższą staw- ką wynagrodzenia. Chłopcy byli mi- li i obrotni, znali się na dżemach, konserwach, sokach i owocowym winie. Dość. że po krótkim czasie wszyscy awansowali na zastępców technicznych dyreklora. I to chyba było w porządku. Jeżeli Ich poprzed- nicy nie mieli nawet średniego w y - kształcenia.

Po pewnym czasie wszyscy trzej dostali awanse na dyrektorów na- czelnych. Teraz listy wychodziły z przetwórni opatrzone pleczędą z na- pisem „dyrektor - inżynier". Brzmia- ło dumnie, nowocześnie, fachowo.

A l e wkrótce okazało się, że w ka- drze technicznej przemysłu owoco- wo-warzywnego

-

ubyło 3 inżynie- rów. Jako dyrektorzy bowiem, jeź- dzili na narady i sami Je organizo- wali, czytali zarządzenia 1 sami je produkowali, podpisywali listy płac 1 delegacje. Byli dyrektorami, ale przestali być inżynierami. Ich za- robek Jest tylko minimalnie więk- szy. a strata dla techniki l techno- logii pracy w przetwórni wielokrot- nie większa. I gdyby to nie wyglą- dało na degradację, wlaśdwie

wszystkich trzech trzeba by cofnąć na poprzednie stanowiska. A ' e z ta- kim wnioskiem nikt nie chce się wychylić, mimo że strata jest oczy- wista.

Albo przesada, do jakiej doszli- śmy w dziedzinie sporządzania do- kumentacji.

Jak widać, nie brakuje proble- mów agi do dyskusji ani — co wca- le nie jest równoznaczne — do roz- strzygnięcia. Spodziewamy się. że najważniejsze z nich zostaną roz- strzygnięte na V Kongresie Techni- ków, a pozostałe też nie będą długo czekały. Spodziewamy się. że V Kon- gres — podobnie jak poprzedni — będzie jakimś przełomem nie tylko dla świata ludzi techniki, ale i dla nas, korzystających z tej techniki na co dzień.

Fot. A . Kaiberok

W I E S Ł A W KAZANECKI

s a m

miasto zakrzywia tlę za rogiem jak ręka gdy stępa po skro*

śnieg padł ze znurzcnla na ziemię twój ślad został na nim odłogiem

podeszwa poszła dalej skrzypiąc skrzypiąc

nie ma kamieni iwiatla, tylko mocno osadzone to oknach rzucają się na jezdnię tuż pod koła

NOC

Białystok

HENRYKA KOS

P o c h ó d

Ten, który uczył mię miłości

posiwiał czasem przeszłym bezpowrotnie Z daleka słyszę jego słowa:

werbel bijący to pusty czas.

Odejście moje — pochód triumfalny, czy powrót w naglą ciszę, nad którą zamknięty krąg

nad' topicliskiem grząskim tajemnicy, gdzie tylko źródła puls majaczy.

chorych urojenie?

Poznałam prawdę wielką:

oczekiwania — cierpliwością

toyznania — wybaczeniem . milczenia — troską.

I pochód moich dni do tego celu:

bijący werbel w pusty czas.

Pod stopą zdeptana chorągiew.

NIEPROSZENI

i K R E W

(Dokończenie ze str. 1) to kieliszkach, w szklankach, z flasz- W, różnie. Przez noc. Przez trzy dni.

Cośde weselni dzielą się na pro- szonych i na nieproszonych. Cl dru- dzy przychodzą zwykle późnie], już to trakcie zabawy. Przynoszą włas- ne zapasy wódki, nigdy nie żądają poczęstunku. Chcą tańczyć, zwabiła ich muzyka. W mieście, odzie przy jednej orki estrze może się bawić I kilkaset por, sprawa byłaby prosta.

Na Podhalu każdy taniec jest włas- nośrią, zapłaconą własnością, tylko jednej pary. Sprawa się komplikuje.

Proszeni mają pierwszeństwo, nie- proszonym nudno czekać. Muzyka, także podpita, gra temu, kto szyb- dej wyciągnie pieniądze. W kłótnię dwu mężczyzn momentalnie włącza się dwudziestu. Potem gaśnie roz- bita żarówka. Potem uciekają ko- biety. W demnośri nie widzi się przeciwnika, po wódce każdy może być przeciwnikiem.

Zdaniem górali początek zła zaw- sze tkwi w sporach z nieproszo- nymi. Tutejsi wiedzą, że łatwo o

•mierć w Ich powiecie. Martwią się.

*amł chcieliby zmiany. Nie uwa- żają siebie za złych ludzi i w sumie

» pewnością mają rację. Statystyka wykazuje. że procent dężfcieh spraw

•arnych na Podhalu wciąż jest bar- dzo wytofci. Okoliczności spraw wy- kazują. jak niewielu Jest w Nowo-

tarszczyźnle ludzi, którzy liczyli się z faktem, że zabijają.

e • e

• Stanisław nie zabił. Jego miejsce w sprawie nie było na lawie oskar- żonych, tytko na szpitalnym łóżku.

Pół roku szpitala. Potem klinika.

Przerwa, znowu szpital. Wszystkie diagnozy identyczne. Nie do wiado- mości chorego. Ten, kogo się leczy, musi mieć nadzieję.

Stanisław nawet nie uderzył. Zu- pełnie trzeźwy góral przy weselnym stole: to brzmi niewiarygodnie, ale to Jest prawda. Umiał się obejść bez wódki.

Usłyszał krzyk, zdążył Jeszcze zo- baczyć, że ktoś chwyta krzesło, a ktoś inny ucieka. Na tym kończy się Jego świadectwo. Siedział przy stole między pośćmi, zagadał się, więc nie taAczyf, nieproszeni mu nie przeszkadzali. Napadnięto go Już po ciemku. Ale ery to Jest właśriwe słowo? „Wszyscy b'li wszystkich" — protokólowano póź- niej w sądzie opinię oszczędzonych kobiet. Nie ma sądu, który zrekon- struuje wierny przeb'cg masakry urządzonej w ciemności przez dzie- sięciu, a może dwudziestu młodych, pijanych, bardzo silnych ludzi.

Kiedy św ladków Jest niewiele więcej niż oskarżonych, tylko w przybliżeniu ustala się podział na świedków i na oskarżonych, drani- ca pomiędzy obserwacją i udziałem Jest wtedy szczególnie płynna. Sta-

nisław nie wic, nigdy nie będzie wiedział, czyja ręka zadecydowała o Jego kalectwie. Sprawca też na pewno nie przypisuje sobie tej właśnie, sprecyzowane] winy. Oko- liczności wykluczały precyzję.

„Wszyscy bili wszystkich". W ciem- ności. Bez wyboru.

Zresztą tym razem nikt nie zgi- nął. Ludzie zdążyli wrócić z wię- zień. 1 ze szpitali,

Stanisław ma niecałych czter- dzieści lat. Trochę morgów. W domu żona i dzieci. Jak u wszystkich.

Ciosy zadawano na oślep. Myślał, że ma złamany obojczyk ałbo żebra, ale to byt kręgosłup.

Opuszczając szpital czuł się pra- wie dobrze, Innym rany goiły tlę

dłużej. , Z tym można żyć, oczywiście.

Przyjechałam w długi ezas po wypadku. Nie uprzedzono mnie. A należało się domyślać Już podczas przywitania, kiedy patrzył Jak tasz- czę walizkę przez głęboki śnieg I nie wyciągnął po nią ręki.

Weszliśmy razem do izby. Któreś z dzieci szybko uklękło, żeby zdjąć ojcu buty. Gazda chciał pomóc, ale nie potrafił Zastanowiła mnie do- piero ta dłoń, wędrująca po sznuro- wadle w stronę węzła, a potem wycofana na wezwanie dziecka, ukradkowy gest, próba współdzia- łania, zakończ ona fiaskiem, J to Jeszcze mogło być zmęczenie. Przez wszystkie dni mojego pobytu Sta- nisław pracował, bądź mnie, miej- skiemu człowiekowi, mogło się wy- dawać, że pracuje. Żona milczała.

Dopiero w lipcu, w miesiącu sia- nokosów, domownikom zabrakło tfl na pozory.

W lipcu wieś Jest wyludniona, puste wozy przed słoficcm wspina- ją się po ciężkich stromiznach miedz, żeby powoli wracać w d e m - noici z milczącymi ze znużenia ludźmi na wysokim, zeschłym grzbiecie traw. W domu nie zostaje nikt, pracują nawet dzied. 7 to są najcięższe tygodnie Podhala. Siano- kosy, góralskie żniwa, większe od zbożowych, dłuższe. Dni, podczas których szczególnie potrzebna jest siła mężczyzny.

Gazda godzinami siedział przed domem, wygrzewał się i oglądał swoje duże, zniekształcone robotą, prawie całkiem już nieruchome rę- ce. W przeddzień żniw zabrano do więzienia starszego syna, któremu zdawało się, że znalazł winowajcę.

Przy sianie pracąwały po osiem- naście godzin trzy kobiety: matka, żona, córka. Próbował również po- magać drugi syn, sześcioletni.

Rano gazda wychodził z domu razem z nimi, chociaż nie musiał.

W spokojniejszych miesiącach ko- biety obchodziły się z nim delikat- nie, czyniono wiele starań, aby nie czuł się niepotrzebny. Teras nie było na to czasu. W tym domu żni- wa przerosły łudzi. »

Musiał chyba usłyszeć Jakąś roz- mowę w nocy, albo płacz, który do- chodził i do mnie. W każdym ra- zie wstał nazajutrz toeześnlej, jakoś ubrał się sam, a potem poszedł za- przęgać.

Z wyprowadzeniem konia nie było jeszcze kłopotu. Oazda zdjął nawet uprząż ze ścian* prrydźwU gal do wozu, odpoczął. Twarz miał szarą i mokrą jak po deszczu.

Czekałyśmy. Matka gazdy zaczęła się modlić.

Nawet podniósł rzemień, kiedy ten

ześliznął się z grzbietu klaczy i le- żał na ziemi. Dopiero za drugim razem Już nie potrafił. Wówczas ocknęła się żona.

— Odejdź — rozkazała. — Jak wiesz, że nie podołasz, to po co się bierzesz7 Czasu nie ma, a ten ptu- je... Boże, Boże, na cóż my żyjemy?

Stanisław odszedł i stojąc blisko przy ścianie, żeby nie zabierać miejsca, przypatrywał się jak ko- bieta zgrabnie spina popręgi. Pod ruchami pewnych siebie rąk klacz uspokoiła się I bez zachęty poddąg- nęła wóz w stronę bramy, jednak nie dalej: dopiero teraz mogłam wi- dzieć, że w opowiadaniach o Baśce, która uznaje tylko gospodarza, wcale nie było przesady. Przekrę- ciwszy czule szyję, głuchy na bab- skie perswazje, koń cofał się i piesz- czotliwym ale stanowczym rżeniem żądał obecności pana.

— Nie pójdzie — szepnął Stani- sław.

Sześciolatek smagnął Baśkę drzew- cem bata. a nie doczekawszy się efektu, zlazł w kozła i skinął na ojca.

— Tato, Jedźcie Już i wy — roz- sądził.

Chłop wciąż czekał.

— Stasiek. chodź, szkoda dnia — poprosiła żona. Dopiero wtedy z ociąganiem włożył czapkę, podszedł Dziecko pomogło mu wspiąć się na wóz. Nie biorąc lejców w palce, przycisnął Je lekko łokciem, szarp- nął, potem oddal żonie. Pojechali.

— Wiech by Już buło na tę stronę albo na drugą, niechby się już raz przechyliło — twardym głosem po- wiedziała stojąca za mną matka t przejunquj.izy ręką po oczach, wró- ciła do roboty.

A n n a Strońska

3

(4)

(Dokończenie ze str. I)

— Bo tlę nie chcesz odwrócić.

— Jestem mężczyzną — powie- dział z dumą I Jakby szukając po- twierdzenia tej konstatacji spoj- rzał na swoje odbicie w lustrzanej szafie. Tylko dzięki temu nie do- strzegł głębokiej Ironii we wzroku ubierającej się dziewczyny.

— Dlaczego tu Jest tyle luster?

— usłyszał Jej pytanie.

— Nie domyślasz się? Naprawdę?

— Nie.

— Mon Dteu! Wy z Polski na- prawdę niczego nie wiecie— Daw- niej był tu po prostu burdel.

Kiedy wyszła ustawa pani Mąrthe Richard i domy publiczne zostały zamknięte, zrobiono z tego hoteL T o wszystka

— Zaprowadziłeś mnie więc do burdelu — mruknęła dziewczyna.

— Rzeczywiście mogłam się tego domyśleć.

— Dama! — odrzucił A l b e r t — Masz przecież oczy. Mogłaś od razu dostrzec to lustro na sufłde, czer- wone portiery, tę cholerną szafę, raj na obrazku I bidet. Myślałaś, że jesteśmy w Wersalu?

— Dlaczego chcesz mnie'upoko- rzyć? Czy musisz być tak brutalny?

— Dama — powtórzył mężczyzna.

— Czy myślisz — mówił dalej — że Ja nie wiem. dlaczego Jesteś ze mną? Artystka, malarka, wrażliwa dusza subtelna i, wykształcona ze zwykłym mechanikiem samochodo- w y m - Widz/; przecież. Jak patrzysz na moje ręce. Co mogę zrobić?

M y j ę te łapy I myję, ale smar-nie chce z nich wyjść. Wrósł ml w skórę i został, krew by go zalała! Zresztą nawet, żebym umyl, to I U k znów Jutro będę się musiał babrać w tym smarze. Więc po co? Poza tym, to d Jakoż nie zawsze przeszkadza.

Na tweedowym kostiumie albo na tym płaszczu z czarnej skóry. Jaki cl kupiłem, nie ma Siadu smaru.

Będziesz paradować w Warszawie I nikt aię nie domyśli... T w o i mo- l a ™ . artyści, architekci, reżyserzy, doktorzy będą d ę na ten płaszcz '•pac- »Jak pani cudowni* wygląda, pani Roxanol Jaka pani jest deli- katna l urocza, pani Roz ano! Dla- 5° P®"

1

I * * taką niedostępna.

- V * *** Sodać!

ssr^jg ,uł s®- gpć

Dziewczyna malowała usta.

—; Dlaczego się nie odzywasz? — napierał mężczyzna.

— Masz kompleks, Albercie — powiedziała chłodno l zatrzasnęła

wieko puderniczki. — Masa komp- leks. Nie jesteś przcelo! zwykłym mechanikiem, a właścicielem du-

żego garażu.

— T o ni* zntlehla postaci rzeczy.

Zawsze zostanę zwykłym mechani- kiem. Tymi łapami — wyciągnął swoje dłonie o krótkich palcach, niemal bez paznokci — dorabiałem się przez dwadzieścia pięć lat wśród k a t a n ó w , aby móc takim Jak ty kupować kostiumy I płaszcze skó- rzane. dawać samochody, używane wprawdzie, ale na chodzie, nie Ucząc poAczoch i różnych drobiazgów...

— Czy wszystkim to w ten spo- sób wypominasz?

— Wszystkim I zapewniam cię, że żadna się Jakoś ni* zraża.

— Ja tak — powiedziała i spoj- rzała mu prosto w oczy.

— Przecierpisz — syknął z g r y - zącą Ironią. — Wiesz dobrze, jak szybko to minie. Potem wrócisz do siebie I nikt nie będzie nic w i e - dział. Nawet twój mąż.

— Jestem gotowa — zakomuni- kowała dziewczyna. — idziemy?

Była już w czarnym skórzanym płaszczu. Wkładała rękawiczki.

Zeszli w dół po skrzypiących w y - pastowanych na połysk schodach.

. wyłożonych czerwonym chodni- kiem. Ona przodem, on za nią z walizeczką w ręce. Hotelarz w ka- mizele* I z zawiniętymi nad łokcie rękawami skinął Im przyjaźnie głową odbierając klucz od pokoju.

Po kilku minutach odnaleźli za- parkowany w bocznej ulicy samo- chód. Albert ruszył U k ostro, jakby chciał ostatni dech wydusić z sil- nika. Dziewczyna siedziała obok niego. Noc była chłodna i jasna.

Na zewnętrznych bulwarach A l - bert nabrał szybkości. Wyprzedzał jeden samochód po drugim. Jego wóz wykonywał przy tym zawrotny sialem na Jezdni. Opony piszczały w cichym proteśde na zakrętach.

— Jedziesz jak Fangio — powie- działa Roaana.

— Byłem w swoim czasie zawod- nikiem na torze wyścigowym — oznajmił Albert. — Zapowiadałem się na mistrza, ale moja żona 1 spra- w y pieniężne odciągnęły mnie od tego celu.

— Szkoda — szepnęła dziewczy- na. — Byłbyś z pewnością wspania- ły.

— T o jest tylko kwestia odwagi i wyczucia. Lubię ryzyko... Jak j e - dziesz. ty stary dzwonie?! — rzu- cił pod adresem jakiegoś kierowcy, który nie dość szybko ustąpił mu z drogi.

Przejeżdżali przez Porto de Pan- tin. Zaczynały się wschodnie przed- mieścia Paryża.

— Dokąd jedziemy? — zapytała Roxana.

— Obojętnie. Przed siebie — mruknął.

— Lubisz u k jechać?

— T y l k o to naprawdę lubię. N a j - lepiej się czuję, gdy ruszam w dro- gę. najgorzej gdy dojeżdżam do ce- lu.. Coś U m stuka w schowku — przerwał nagle zwierzenie. — Aha.

T o mój rewolwer. Przyłóż go tą szmatą. Niech przesunie brzękać — poledł.

— Po co wozisz ten rewolwer ze sobą?

— Ba — uśmiechnął się UJemni- czo. — Mam różne powody. Poza tym to moja pamiątka z wojny ko-

reańskiej. Rodzaj talizmanu.

— Z wojny koreańskiej? A mó- wiłeś, że z Konga.

— Mówiłem, że z Konga? Możli- we. W końcu co za różnica?

. — Wojna to straszna rzecz — westchnęła Roxana.

— Męska sprawa — oświadczył Albert i jeszcze dodał • gazu. — Nigdzie się tak dobrze nie czuję. Jak w walce, w ogniu. Dopiero wtedy wiem, że żyję. gdy ze wszystkich stron grozi śmierć.

Samochód był Już na szosie za miastem. Strzałka szybkościomierza wskazywała 130 kilometrów na godzinę,

— T o dziwne — mówiła dziew- czyna — twoja żona twierdzi, że od kiedy przyjechałeś w 1035 z rodzi- cami z Polski, nigdy nie ruszałeś się z Paryża, a od ciebie dowiaduję się wciąż, że zjeździłeś cały świat.

— Moja żona„ Nie słuchaj mojej żony. Ona gada głupstwa. T o idiot- ka.

— Dlaczego alę o niej tak źle wyrażasz? Bardzo porządna kobie- ta.

— Porządna? Diabli wiedzą pod jakim względem— Chciałaby, że- bym wciąż tyrał jak wół roboczy, a wieczorem szedł z nią do kina.

albo oglądał w domu telewizję.

Myślisz, że nadaję się do takiego żyda? Oszalałbym.

— Większość żon ma podobne aspiracje. T o normalna.

— Możliwe, ale dlaczego ona wszystkim opowiada, że Ja zmyślam swoj* historia i nazywa mnie „kow- bojem z własnej fanUzJl"? Sądzisz, że to przyjemne?

Dziewczyna spostrzegła kilka kropelek potu na Jego czole w świetle Ubllcy rozdzielczej samo- chodu. Nagi* zrobiło się j a j żal te- go starzejącego się Już mężczyzny, który w tej chwili wyglądał jak ucznlak przyłapany na gorącym uczynku.

Prawdę mówiąc. ni* obchodzi mnie najzupełniej. Jak U m było z tym wszystkim — powiedziała w przypływie dobroci. — Przyjmuję clę takim. Jakim Jesteś.

_ wiem — szarpnął się Albert

— deble teras Interesuje obiecany samochód. Bądź spokojna: otrzy- masz go. NI* rzucam słów na wUtr.

_ Niedobry Jesteś. NI* rozumiem, dlaczego wciąż chcesz się wyda- wać kimś Innym?

NI* skrywała teraz urazy. Patrzy- ła w przeciwną stronę. Albert nl*

odpowiadał na j e j pytani*. I U k niczego by nl* pojęła. N l * dlatego ź* Jest głupsza od Innych, ale ma niewiele więcej niż 39 lat i poza tym nikt nie potrafi się naprawdę wczuć w los drugiego. Albert mil- czał więc I w duchu tylko odpowia- dał na pyUnle dziewczyny.

Byt właśnie w swoim garażu przy ulicy Balzaka. Zaczynał się dzień. Jeden z tych trzystukilku- nastu roboczych dni roku.

— Samochód dla pana radcy! — wola Majewski od wrót wjazdo- wych. Wola po polsku, bo zjawił się Jeden z urzędników polskiej am- basady po swól samochód.

— Co słychać, pani* Albercie?

— pyta urzędnik.

— A n o n i c Bardzo ładny dzień, panie radco.

Urzędnik podaje mu rękę. wsia- da do wozu 1 odjeżdża. Albert chętnie porozmawiałby z nim dłu- żej. Bardzo go ciekawiło, kiedy tamten opowiadał o partyzantce podczas okupacji w Polsce. Albert chłonął każde słowo, zwłaszcza, gdy radca mówił o walkach na Jego rodzinnej Lubelszczyźnie. Jak przez mgłę przypominał sobie z odleg- łego dzieciństwa jakiś sad. stu- dziennego żurawia I niski dom o bardzo Jasnych śdanach. T o b y - ło wszystko co mu pozostało w pa- mięci.

— Powinien pan odwiedzić swoje strony — mówił radca i Albert go- rąco podzielał Jego zdanie, ale ja- koś nie było czasu. Nic mógł zosta- wić garażu. „Interes musi się krę- cić" — twierdziła Tekla i brzmia- ło to jak rozkaz, jak hasło, które mógłby wywiesić na transparen- cie w poprzek całej hall z sa- mochodami, nad warsztatem w podziemiu, nad dzierżawioną stacją benzynową firmy Shell 1 samocho- dami do wynajęcia. Przez dwanaś- cie godzin nie wolno mu się było stąd oddalić.

Gruby detektyw z Interpolu kle- pał go poufale po ramieniu. A l - bert był dumny z tej znajomości.

Detektyw opowiadał mu. Jak wspól- nie z całą plejadą swoich pollc- Jantów ujął gangstera Bambino, herszta szajki handlarzy ż y w y m towarem z ośrodkami w Marsylii.

Antwerpii. Rotterdamie I Hambur- gu. Co za rozmach! Wszystkie gaze- ty o tym pisały. Detektyw zga- dzał się czasem, aby Albert posta- wił mu aperitlf w sąsiednim barze i to były najprzyjemniejsze chwile.

Wielu łudzi mogło wtedy zobaczyć Jakie Albert ma znajomości.

Major Cossals przyjeżdżał co sześć tygodni swoim samochodem do konserwacji. Wszyscy w gara- żu wiedzieli, że ten oficer regular- nie wymierza porcję batów s w o j e j żonie, ale byl to niewątpliwy boha- ter. W Korei spalił miotaczem og- nia całą partię Jeńców. Pod Hanol

dowodził „oddziałem specjalnym"

I wieszał Wietów bez litości, ale miał przykrą sprawę z powodu Ja- kichś operacji plastrami. Wysłano go do Algierii, gdzie stracił dwa pał- ce u prawej ręki. Teraz był w P a - ryżu. Z pięcioma rzędami wstąże- czek orderowych na lewej piersi. Z nieodłączną trzciną pod pachą. Tą trzciną właśnie walił żonę, gdy w y - pił za dużo calvadosu. W opowiada- niach majora Cossalsa wojna, po- żogi 1 krew mieszały się 1 znakomi- cie harmonizowały z jurnym sek- sualizmem. co razem wzięte w y d a - wało się Albertowi syntezą praw- dziwej męskośd.

— Alors. monsleur Michel! Ca va? — wolał major swoim „spa- lonym" głosem.

— Ca vn, mon commendant!

— odpowiadał siużblśde Albert I mimo woli stawał na baczność.

Cossala nie dawał się długo pro- sić. Obaj szli do baru I wychylali dwie, trzy szklaneczki calvadosu al-

bo pastlsu.

— Pod Blnh-Goa — opowiadał m a j o r — złapaliśmy łączniczkę Wietów. Była m i g n o n n e . Od ra- zu to spostrzegłem. Kazałem ją w y - kąpać i przyprowadzić do mego na- miotu. Okazała się f o r n l d a b l e l Przytrzymałem ją całą noc, a rano oddałem kempanii Legii Cudzo- ziemskiej. W wojsku trzeba pod- trzymywać koleżeństwo. No nie?

Goście w barze potakiwali. Ma- j o r przeciągał się nonszalancko I wystawiał na próbę Ich cieka- wość. Zawsze przerywał w jakimś Interesującym miejscu. Podejmo- wał wątek dopiero, gdy wyczuł prawdziwe napięcie w otoczeniu.

— Ona była Jednak bardzo dzika, U Wielka. I podstępna Jak oni wszyscy. Sierżant Legli ani alę obejrzał, a już miał w brzuchu ostrz* własnego bagnetu. Wbiła mu J* aż po rękojeść...

— Co alę z nią stało? — pytał Albert. Jakkolwiek Cossals Już n-ty ras opowiadał tę historię.

— L*gion*rzy przywiązali Ją do słupa w pełnym słońcu I posmaro- wali konfiturą. IteszU naieźala do owadów I była sprawą głodu — w y Jaśnll major.

Albert zdawał sobl* sprawę z to- go. ż* Istniej* Jakaś zasadnicza różnica między tym. co opowUda!

0 wojnie urzędnik polskiej amba- sady. który byl partyzantem w Jego rodzinne) Lubelszczyźnie, a tym co mówił o swoich kompanach Cos- sals, jednakże Istoty odmienności nie chwytał. Pierwiastek przygody byl dla niego najważniejszy.

— Ten major to horrendalna świ- nia — stwierdził Majewski. — Nie protestowałbym, gdyby Jego tak przywiązano w tropiku do pala na

•łońcu i posmarowano konfiturą.

Sam bym się do tego przyłożył.

— T o jest zwykły zbrodniarz w o - jenny — uzupełniał elektryk I aplu wał.

Majewski I Henrl należeli do C G T I uchodzili za „czerwonych".

Dla A l b e r U Jasne było, że w y p o - wiadali się tendencyjni*. On sam nigdy I nigdzie nie należał. „ P o co d to? — mówiła Tekla — Interes jest najważniejszy". Przyznawał j e j rację. Zebrania, wiece, różne rewln dykacje nudziły go Jak sto diabłów.

Do garażu przychodziło wielu klientów znających świat i ludzi.

Opowiadali o Ameryce. Australii.

Afryce. Albert grzebał się w sil- nikach, liczył pieniądze w kasie, kontrolował swych pracowników, kupował I sprzedawał używane sa- mochody. kłócił się z dostawcami akcesoriów, omawiał z klientami zalety i wady nowych modeli.

Wieczorem szedł do domu. Tekla podawała kolację. Patrzyli na ek- ran telewizora, w sobotę wieczorem szli do kina. Codziennie przed za-*

śnlęciem Albert pogrążał się z za- interesowaniem w comłcsach. w których, o dziwo, znów odkrywał historie grubego detektywa z Inter- polu lub majora Cossalsa w niezli- czonych wariantach. Najbardziej pasjonowała go postać Supermana, barczystego młodzieńca w okula- rach, który mógł dosłownie wszyst- ko. Nie było dla niego przeszkód:

unośll się w powietrzu, przecho- dził przez ogień I wodę. Tekla mó- wiła coś Idąc do łóżka, ale on nie słuchał. Uważała się za podobną do Grety Gar bo. tleniła włosy, wkła- dała purpurowe bluzki 1 pantofle na bardzo wysokich obcasach. Gro- ta Gar bo dawno Już wyszła z mody 1 Tekla nie istniała dla Alberta.

Starał się j e j nic dostrzegać.

— Nigdy nic nic mówisz — skar- żyła się. podczas gdy on myślał o Supermanie.

Zapraszał czasem do domu róż- nych {studentów, stypendystów i Innych przybyszów z Polski. W przerwie obiadowej chodził specjal- nie na ulicę Taltbout, pod bank Polskiej Kasy Opieki, aby Ich U m spotykać. Lubił z nimi rozmawiać.

Utyskiwali na trudnośd w kraju, na bałagan 1 rozmaite brnkf. Nie bez zdziwienia konsUtowall, że u Alberta osiągają całkiem odwrotny efekt od oczekiwanego.

— Ech! — zapalał się. — Ja to bym U m zakasał rękawy. Mięczaki jcsteśde — starał się mówić swoją łamaną polszczyzną. — W takim dziewiczym kraju ma aię coś do zro blenia i można być mężczyzną. A tu co? — krzywił się z niesmakiem

—Wszystko urządzone, gotowe. Nu da, że zwariować można. Wszystko macie pr^ed sobą. a skarżycie się—

— N o to dlaczego pan U m nie pojedzie? — pytano go.

— On? — śmiała się złośliwie Tekla. — Jest Już przecież stary.

Albert garbił się i patrzył na nią spode łba. Obdarowywał przyby- szów czym mógł. Od czasu do cza- su miał krótkie romanse z dziew- czętami i domyślał się. że Tekla o tym wie.

Garaż, Tekla, kino, telewizor. Su- perman, Interpol. Korea, Wietnam.

Kongo... Obrazy migają, jak d r z e ' wa w świetle reflektorów wozu.

Jechał teraz wolniej. Oboje mil- czeli. Szosa była pusU. W nielicz-

nych domach przy drodze dawL™

Już pogasły światła. Jaśniały t.jjr stacje benzynowe, w których drzfj mali ludzi* w granatowych k j ^ blnezonach.

— Słuchaj — odezwał się do t « J

•j*J towarzyszki — posłuchaj mi*, dobrze... Gdybyś chciała, m o g l l b « a my pozostać razem. RzucIllbyśSI to wszysUo. Pojechalibyśmy A S Polski... Dlaczego milczysz? i w M ba U m chyba mechaników?..

cowałbym do cholery jasnej! Nu podoba ci się to? No więc mogliby*

my się szurnąć do Kanady *lbJ Australii. Mam pieniądz*, nie | J alę. Zarabiałbym, a ty mogUbti malować. SUłabyś się sławna pąa wiedz słowo... Mówię poważni* zra.1 bię to.

Przerwał, bo spostrzegł, ź* dziew, czyna uśmiecha się w pólmrolctfl

— Co clę tak rozśmieszyło? 1

— Nic. Wyobraziłam sobie tylkg to, o czym mówisz.

— No I co?

— NI* możesz się obyć bez fan.

U z j L

— Tak sądzisz?

— Oczywiści*. Zresztą nie pola.

chałbyś wcale. '

— Dlaczego?

* — Bo twoja żona ma bardzo boJ aatego ojca I oboje czekacie na dzie- dzictwo po nim. Sam ml mówiłeś ź* z tego powodu się z nią ni* roz- wodzisz. N i * pamiętasz?

— Zrezygnowałbym.

Nieoczekiwanie zatrzymał samo-' chód. po czym wykonał na szosla łuk I zawrócił. Znów jechali w kle runku Paryża. Z taką samą szyb.

kością, z jaką przedtem oddalali się od mlasU. Wyrzucał z siebie słowa niemal w- rytmie uderzeń tłoków silnika.

— Jesteś za wielką damą. Co dla ciebie znaczy u k i mechanik sa- mochodowy o brudnych rękach jak ja. Niby to w y w Polsce m a d * te- raz demokrację, ale przekonałem się że dużo z tego, co .było, pozostało Nie uważasz mnie za partnera dla siebie. G ł u p s t w o - Nie bój się: sa- mochód dosUnlesz. Jestem przy tym dwa razy starszy od deble. To też się Uczy... No nic. Sam plunę na to wszystko. Mówicie, że nie byłem w Korei. Natrząsacie się ze mnie.

Mam to w pięcie. Nadejdzie dzień, prysnę stąd na cztery wiatry. Czom- be potrzebuje ochotników. Zaciągnę się. Będę się bił. Poczuję, że żyję.

Ucieknę od tego zakichanego gara- żu, m o j e j żony, j e j kina i telewizo- ra, od takich kochanek jak ty, któ- re zjawiają aię tu z kraju I Idą z*

mną do łóżka za kosUumy ze skóry I używane samochody, aby nntych-:

miast zniknąć I Imponować tam u aleblo innym amantom, mężom czy swoim znajomym tymi kostiu- mami I samochodami. Muszę to zrobić. Muszę!

Samochód podskakiwał znów na, kocich łbach Porte de Pantln.

— Odwiozę cię do hotelu — oznaj- mił Albert.

Skinęła głową bez słowa

— Muszę Już wracać do domu — monologował — Jutro mam pilną robotę w garażu, a poza tym mo- ja żona urządzi ml piekielną awan- turę za to, że U k późno wracam.

— Zobaczymy się jutro? — zapy- tała.

— Naturalnie — powiedział po- śpiesznie. — O siódmej, po zamienię- d u garażu. Wyjeżdżasz dopiero za

tydzień.

— Za dziesięć dni — poprawiła

B o .

— Za dziesięć dni! — uśmiech- nął się radośnie I zatrzymał wóz przed hotelem.

Nie byl to ten sam hotel, w któ- rym znajdowali się poprzednio, ale podobieństwo z U m t y m było uderzające.

— Znów dawny dom publiczny?

— wyrwało alę dziewczynie.

— Niestety, nie mogę sobie poz- wolić na umieszczenie deble u Rltza — powiedział mężczyzna i uchylił przed nią drzwi samochodu.

J o n G e r h a r d . Z tomu opowiadań „Nie ma El Dorado" u> druku. Wyd. MOtt.

ret. AndncJ Polakowski

Cytaty

Powiązane dokumenty

Informacji w sprawie prenu- meraty udzielają placAwkl pocz- towo I Ruch. Redakcja nie zwra- ca materiałów nie zamówionych I zastrzega

Informacji w sprawie prenu- meraty udzielają placówki pocz- towe I Ruch. Aleje Racławickie L Druk: Lubelskie Zakłady Gra-

Re- daguje Kolegium: Konrad Biel- ski, Jerzy Dostatni (sekretarz redakcji), Marek Adam Jawor- ski (redaktor naczelny), Zyg- munt Mańkowski, Zygmunt Mi- kulski.

Prawda i ograniczenie artynarracji.

Fot. Marek Barglałowskl, zajął się tea- trem zawodowo. Jest Juz na trzecim ro- ku warszawskiej PWST. Przygotował na zjazd referat na tomat współczesnego kształtu

Istnieje w każdym człowieku Jakiś sza- cunek dla śmierci. Jeśli nawet śmierć na- stąpiła w paroksyzmach bólu, to już po śmierci układamy umarłego w postawie pełnej powagi

Można zrozumieć tych. że woda będzie jak amen w pacierzu, sieją celowo rzepaki I do- browolnie je ubezpieczają, a póź- niej. po obliczeniu szkód przez bie- głych w

Nagle dał się słyszeć szum w krzakach pod dziadkowym cyplem 1 dziewczyna odwróciła się kp brzegowi rzeki. Dzladok odruchowo się skulił. Ktoś tam był. kogo dziadek nie