_ _ _ i
»
\ :
■ ■ ■ ■ ■ , : .
: - > ■ - . , > ■ ■
" :■ ' . . " ■ ■ ' : ■ . -: r . , f ■ ■
mii
• - S i
'■ ' /
U--i'.
Myß:.
K R Z E W I Ń S K I / U L I C E I Z A U Ł K I
T E G O Ż A U T O R A:
„ W niewoli ziemi.“ — Powieść. (Wyczerpane.)
„Z dziejów tęsknoty.“ — Powieść. (II wydanie, czerpane.)
„Dajmon.“ — Powieść. (Wyczerpane.)
„ i 2 i , 122, 1 2 8 . . . “ — Powieść. (Wyczerpane.)
„Baletnica.“ — Powieść.
„Szampańskie życie.“ — Powieść.
„Błękitna kapliczka.“ — Powieść. (W druku.)
J U L J A N K R Z E W I Ń S K I
ULICE I ZAUŁKI
1 9 3 °
T O W A R Z Y S T W O W Y D A W N I C Z E „R Ó J“
W A R S Z A W A
Śbłofy Żol!)e:*p: r-o
Zakłady d rukarskie i wydawnicze K arola P rochaski spółka z o. o. w Oieazyme
F O L I NEG RI,
ZN A K O M ITE J R O D A C Z C E I D A W N E J S W E J K O L E Ż A N C E
T Ę O P O W IE ŚĆ D E D YK U JE
A U T O R
I.
J aby nie jadłam , jaby nie piłam , tylkoby fu r t do kina ch o d ziłam ...
-— Łatw iej f u r t chodzić do kiniaka, ja k zawdy frygać, pić i wygodnie k im a ć ...
— Mądryś, G ie re k . . . A skąd na ten śpas brać m oniaki? Przecie za darm ochę nie puszczą.
— Ty, Jadźka, jeszcze jesteś fra je r dziewczyna.
Bo się nie chodzi na pierw sze seanse. D opiero jak je magiel fest przy w ejściu. O, wtedy bile- terski nie zauważy, że się w m eldujesz bez biletu, jak się patrzy.
— Ale zato, ja k pójdziesz n a d ru g i seans, to ju ż tylko dwa razy pod rząd możesz, bracie, ka
pować na cały p ro g ram ; a ja k znowuż ci się uda w trynić do sali na trzeci — to tylko r a z . . .
—- Lepiej raz zobaczyć Janingsa, albo Połę Negri, albo jak ą in n ą gwiazdę, niźli w c a le ...
— No p e w n ie . . .
— Ale tyś, Jadźka, jeszcze fra je r. Nie jesteś taki p ro b an t na te interesy, jak ja.
— A ja nic tak, ja k kino.
— Bo kino, to najlepsza fra jd a dla naszego brata. Stare to m ają sznapsa, m ają miłoście.
7
jakieś tam trajlow anie o różnych różnościach:
a takie sraluchy, jak ty, ja , to co? Tylko k in o . . .
— No, m a się w i . . . Bo cóż tam ta zasm arkana gra w m oniaki, albo w ciupy, albo w k lip ę . . .
— No n ie ? To je st dobre dla Florka, albo O lim pki: oni nie m ają żadnych uczuciów w so
bie . . .
— Tak. Jak taki bękart dm uchnie gdzie z ga
lara parę kilka jabłków , albo garść orzechów ba
bie ze straganu, to ju ż myśli, że djabeł wi kogo za nogi złapał. A m nie taka tęskność żre zara, ja k długo nie widzę na ekranie naszej czarnej Poli, że nie wiem. Ta ci ma, cholera, serce . . . Ta ci m a życie. . . Ty wiesz, ona teraz wypuściła do grania sw oją uczennicę, nazywa się Rio.
— R y jo ? Jabym za Boga nie uczyła takiej, co się ry jo nazywa. Nie m ogła se zm ienić? Tyż se nazwisko w ym yśliła — „ ry jo “ ?!
— Nazywa się Rio, ale m a piękny cyferblat, ja k anioł, albo ja k ta F ran k a Giućmok, co tu chodzi koło łaźni. W isz?
— W ie m . . .
— Jak ci ta del Rio trzasła w ry jo tego to re a d o ra ...
— Kogo ?
— No takiego, co byki zarzyna.
— Acha, rz e in ik a?
— Idź, głupia. Z tobą nie mogę ser jo deskuto-
wać. Ty nic nie wisz.
— Ba. ty zawsze na lądzie, to możesz latać, gdzie chcieć, a ja f u r t na wodzie i na wodzie.
— A bo n ie ? Tak jest. Masz recht. Idę teraz na „Przeznaczenie“ do W odew ilu. T am poka
zują dwie nowe dzieci.
— D żeki Kogan ?
— Nie! Ty tam co w isz? Dżeki ju ż dziś starik.
Już nie m ógłby dziś grać „B rzdąca“, o nie!
W „Przeznaczeniu“ gra Musia D ajches i Bianka Dodo.
— G ie re k . . .
— No, że co?
— Że jab y m z tobą polazła na to „P rzezna
czenie“ .
— A chodź. W try n ien i się jakoś. Tam je tłok, jak wielka cholera. Powiedz starej, że wycho
dzisz na ląd.
— D ałaby m i? A ju tro . Zw ieję bez pozwo- leństwa.
— A nie oberwiesz co za to ?
— Owszem. Ale jab y wolała i pasem, i na gołe oberwać, aby tylko kino widzieć.
— No to szoruj tu do mnie. A ja k tu się przedostaniesz, kiedy niem a kład k i?
— Ja ju ż p ro b an t na te interesy. Nie bój się.
Przecie jestem w odniak.
Jadzia chwyciła się rękom a za linkę, zapomocą której „b erlin k a“ przycum ow ana była do brzegu i jak cyrkowa akrobatka, wisząc nad w odą —
9
przedostała się przebierając rękam i po w yprę
żonej linie ku rozm aw iającem u z nią tak in tere
sująco Gierkowi.
Z berlinki P iotra Czubały ozwał się zachryp
nięty, ordynarny głos:
— Jadźka, chodzino do kajuty !
Jadzia, znalazłszy się przy Gierku, który w ła
śnie pom ógł je j w ygram olić się na beton bu l
w aru nad W isłą — ścisnęła m u dłoń nerwowo i szepnęła do ucha:
— S ta ra . . .
— No to w iejem ! — odszepnął Gierek. I, trzy m ając się za ręce, pobiegli żwawo pod górę ku m ostow i Kierbedzia.
*
Jeszcze ostatnie blaski zachodzącego słońca igrały czerwienią na falach W isły, ale ciemność jesiennego wieczora zaczynała ju ż gasić je, w y
w ołując szereg elektrycznych świateł, w idnieją
cych daleko, daleko, aż za trzeci m o s t. . .
P io tr Czubała siedział p rzy stole, um ocow a
nym „na fe st“ w kajucie swego „ ja c h tu “ . D uża żaglowa krypa, zwana nad W isłą — „b erlin k ą“
— była jego własnością i źródłem tajem niczych dochodów -— znacznie większych od tych, ja - kiem i cieszyli się jego koledzy po fach u — p rze
woźnicy jabłek, soli, zboża i innych tow arów
drogą w odną na żaglowcach wiślanych.
Paląc fajkę, obrabiał z precyzją pilnikiem j a kiś sprytnie wygięty d ru t, ja k i w m uzeum krym inologicznem m ożna widzieć w gablotce pod napisem : „W ytry ch y “ .
E ulalja, jego żona —■ była typem przed
wcześnie postarzałej baby. Alkohol napiętnow ał je j tw arz zezwierzęceniem i siecią przedwczes
nych na je j wiek zmarszczek. To ona pokrzyki
wała od czasu do czasu im ię wychowanki, Jad zi;
a nie otrzym ując z pokładu ber linki żadnego odezwu, irytow ała się na sm arkatą, m iotając w je j stronę barw ne, soczyste, pełne treści w y
mysły i przekleństw a. E ulalja siedziała na pace od węgli obok męża, obserw ując jego robotę.
W ypiła resztę wódki, jak a została po obiedzie w butelce i chciała posłać swą wychowankę na ląd po now y zapas tej jedynej pocieszycielki'jej m onotonnego życia na berlince.
E ulalja bow iem była stałą strażniczką ta je m nych bagaży „ ja c h tu “ , kryjących się dyskretnie we w nętrzach barki.
Praw ie nigdy nie wychodziła na brzeg W isły, obserw ując go tylko z pokładu lub m aleńkiej k ajutki — od Krakowa aż po Gdańsk.
P io tr — je j mąż — przeciw nie. W ysiadał wszędzie, gdzie się tylko na dłużej zatrzym ano
— na ląd. Miał on swoje liczne i zagm atwane interesy, w ym agające dużo sprytu, odwagi i ry zyka.
11
— Jadźka!! Pieskie nasienie! Gdzie ta fry b ra tam się w aręd a?! — zatrzeszczała baba, spo
glądając z oskomą na pustą butelkę po wódce.
— Stul pysk, Lalka — zwrócił je j delikatnie uwagę m ąż, nazyw ając ją po sw ojem u zdrobnia
łem im ieniem .
— Bo co? — spytała E ułałja, zdziwiona nagłą delikatnością słuchu Piotra.
— Bo m e ju ż łeb pęka od tw oich wrzasków.
— Nie m am y jeszcze telegram u bez d ru tu na naszym szyfie! — zauważyła ironicznie.
— No to ju ż się nie drzyj, Lalka, sam pójdę po nią. Coś ty chciała od Jad źk i?
W skazała skinieniem głowy pustą butelkę.
P io tr wstał, wziął flaszkę ze stołu i po w ą
ziutkich schodkach skierow ał się na pokład. Za
raz jed n ak w rócił do kajutki, zaw iadam iając starą, że Jadźki n a pokładzie niem a.
— Może się szczeniak nareszcie utopił —- zro
biła przypuszczenie Eułalja.
— To i lepiej. Niech ją tam raki sfrygają.
W ięcej je j żywienie kosztuje, ja k co. Żebym wiedziała, że z niej taki w ałkoń wyrośnie, tobym ją zaraz do wody buchła, jak tylko bękarta zna
lazłeś na burcie berlinki.
— Faktycznie, drań dziewucha — zaw yroko
w ał P iotr. — Żebym sam m usiał latać po go
rzałkę dla ciebie. I gdzie ona fla d ru je ? Bo, że
się nie utopiła, to się wcale o to nie boję. Czy
słyszałaś kiedybądź. żeby bachor, wychowany na rzece, utopił się?
— Nie!
— No więc. Psia krew. Mam pilną robotę i muszę s a m .. . A nie możesz wziąć na w strzy
m anie z tą w ódą?
—- Nie mogę, Pieterku, nie mogę. Aż m ęm g li, 0 tu taj.
— Jadźka pew nie zaraz wróci. Zaczekaj.
— Idź, Pieter, idź. Robota nie zwieje.
Mrucząc coś, P io tr wziął kaszkiet na głowę 1 wyszedł.
Przerzucił z pokładu berlinki kładkę i po szedł do miasta.
E ulalja odprow adziła go, aby wciągnąć zpo- w rotem kładkę z brzegu.
W ażne bow iem pow ody skłoniły właścicieli
„ ja c h tu “ do przestrzegania specjalnej ostroż
ności, by ktoś z niepow ołanych nie znalazł się bez uprzedzenia na pokładzie, a zwłaszcza we w nętrzu berlinki P io tra Czubały.
Gdy mąż przyniósł żonie pod pokład u p ra gniony trunek, E ulalja skwapliwie nalała duży kielich czystej wódki i w ypiła go łapczywie, otrząsnąwszy się charakterystycznie po przełknię
ciu ognistego płynu.
— Tak je j z e rż n ę ... — zapewniała męża —- że przez miesiąc nie będzie m ogła siedzieć na tw ardem .
13
Tymczasem pół butelki ubyło z przyniesionej przez P io tra wódki, skończyło się też cyzelowanie nai'zędzia, otw ierającego cudze zamki, a ucieki
nierki nie było.
Już i m ost Kierbedzia, dudniący cały dzień nad berlinką przejeżdżającem i po nim wozami, tram w ajam i i sam ochodam i — ucichł nieco, gdyż zm niejszał się nocą ru ch na nim . O statni tram w aj litery ,,P “ zjechał z Pow iśla do re mizy, a Jadzia, podrzutek, w ychowany na ber- łince P iotra Czubały — utrw alała pew nie już po raz trzeci w swym m ózgu niesam ow ite przy
gody dw ojga dzieci w polskim film ie p. t . :
„Przeznaczenie“ .
Przeciągłe gwizdnięcie, cichutkie, pochodzące tuż z nad brzegu, do którego była zapomocą linki przym ocow ana berlinka Czubały — odwołało go na wierzch z pod pokładu, gdzie ju ż się był do snu sposobił.
Stanął u b u rty statku i odpowiedział świśnię- ciem podobnem do sygnału, ja k i go wezwał z w nętrza barki.
— D y rek to r? — spytał szeptem.
— D yrektor — usłyszał również szeptem w y
pow iedziane hasło.
Po położonej przez Czubałę kładce wszedł na
pokład z brzegu okazały mężczyzna i zaraz skrył
się pośpiesznie pod pokładem . Snać m u nieobce
były zakam arki berlinki P io tra Czubały.
P io tr cofnął na pokład znów z brzegu deskę prow izorycznej kładki i poszedł za gościem.
Przybysz kiw nięciem głowy pow itał Czubałową, która pośpiesznie w stała z paki, aby zrobić na niej m iejsce dla gościa, a sama siadła na tapcza
nie, służącym tu za łóżko.
Przybysz był tak wysokiego wzrostu, iż m usiał się porządnie schylać, aby nie uderzyć głową o niski pułap kajuty.
Siadł na pace, nie zdejm ując sztywnego, czar
nego kapelusza, otrzepawszy ją przedtem chu
steczka do nosa.
O rdynarna jego, dziobata gęba nie licowała z eleganckim paltotem , drogiem obuwiem , je- dw abnem i skarpetkam i pierwszego gatunku, w idnem i z pod zaprasowanych spodni i drogie- mi, reniferow em i rękawiczkam i, które oparł wraz z nadm iernie w ielkiem i dłońm i na złotej lasce, siadłszy na pace, ofiarow anej m u przez Eułalję.
Piotr, znalazłszy się zaraz w kajucie, zam knął skrupulatnie drzwiczki za sobą; w yjrzał jeszcze przez m aleńkie okienko na bulw ar i siadł na tapczanie przy swej żonie, rzuciwszy je j u p rzed n io :
— Posuń się, Lalka. Takeś rozw aliła tę sw oją szeroką. . .
— P io tr — przystąpił nocny gość do rzeczy.
— N o? — zapytał Czubała, cały się w słuch zam ieniając.
15
— Robota już fertig !
— J u ż ? — zdziwił się Piotr.
-— Dziś.
— W dzień?
— W dzień.
— Jakże to ?
— Nie czas na gadanie. Słuchaj.
— Słucham .
— Jak ja tylko opuszczę tw ój „ ja c h t“ , musisz natychm iast odbić od brzegu. Dziś może być u m nie rew izja. R ozum iesz? Całą zdobycz przyniosłem tu ze sobą. P ły ń z tern do Gdańska.
Z wodą polecicie, ja k Lindbergh z Ameryki do Europy.
— A gdzie masz t e ? . ..
— T rz y m a j!
Przybysz, praw ie w pół zgięty, aby nie uderzyć głową o pułap kajuty, w stał i przezornie przy m knął okiennice. Potem zd jął palto, m arynarkę i kamizelkę. Na brzuchu m iał pod koszulą pas p arciany: w tym podw ójnym pasie znajdow ały się pierścionki, kolczyki drogocenne i kam ienie bez oprawy.
P io tr wziął te precjoza w dwie garście i oddał żonie. Ta odrazu zabrała się do schowania zdo
byczy pod tapczanem w specjalnej skrytce.
— F ajn m es ju ż w G dańsku telegraficznie
uprzedzony — in fo rm ow ał gość P iotra. — Ty
się na mieście nie pokazuj. F ajnm es sam się do
ciebie zgłosi na berlinkę. On ju ż ją pozna. Śpi- w aj, bracie. Bądź zdrowa, stara — dodał przy
bysz, dotykając dw om a palcam i ron d a kapelusza.
Piotr, odprowadziwszy gościa na pokład, p o patrzał przez chwilę ja k barczysta, chw iejąca się z nogi na nogę postać „d y rek to ra“ znikała na zakręcie ulicy D obrej.
Potem zaraz spiesznie zaczął się szykować do odbicia od brzegu.
Eulalja, klnąc swój psi łos „w odniaka“ (czło
wieka pędzącego życie na berlinkach, tratw ach, lub nad brzegiem rzek mieszkającego, a utrzy
m ującego się z „w achy“ , t. j. z wody — rybo- łóstwem , przewoźnictw em i t . p.) — pom agała mężowi.
I w krótce barka zakołysała się na falach W isły, jak okręt-w idm o, pozbaw iona jakichkolw iek świateł i sygnałów.
P io tr w sadził na się kożuch, który m u stara przyniosła z kajuty, gdyż na rzece jesienny chłód daw ał się ju ż we znaki i wziął się za drąg prym ityw nego steru.
E ulalja, wypiwszy jeszcze kieliszek wódki, za
snęła na tapczanie, pod którym kryły się drogo
cenne przedm ioty, zrabowane gdzieś przez bandę włamywaczy.
2 K r z o \ r i ń s k i , Ulioa i zaułki. 17
II.
C złonek bandy włamywaczy, zwany przez swe
go kolegę, zajm ującego niższy stopień w k ry minalistycznej h ie ra rc h ji — „dyrektorem “ , zna
lazłszy się na pustej ulicy — w siadł bez słowa do pryw atnego auta. Szofer, nie pytając o adres, pom knął pod górę, do miasta.
Gdy lim uzyna zatrzym ała się przed jaskraw o oświetlonem w ejściem do kabaretu, tajem niczy
„d y re k to r“ w ysiadł z karety i kazał szoferow i odjechać do garażu.
U wejścia, gdzie bileter pełnił jeszcze swą nie
skom plikow aną funkcję, choć przedstaw ienie m iało się ku końcowi — oficjalista kabaretu nie- tylko nie zażądał od „d y rek to ra“ biletu, ale w pu
ścił go, ukłoniw szy m u się w pas. K asjerka, zauważywszy przybysza, wyszła z kasy i zacze
piła go na środku poczekalni, gdy dążył ju ż był za kulisy.
— Panie dyrektorze — pow iedziała — m am gotowy rachunek. M oże. . .
Przerw ał je j niecierpliw ie:
— To ju tro , proszę pani, ju tro .
Z za drzwi, prow adzących na widownię, sły
chać było hałaśliwy fin a ł przedstaw ienia.
Jegomość, jak na berlince Czubały, stanow ią
cej pływ ającą „m elinę“ złodziejską i skład pa- serski — tak i tu taj nazywany dyrektorem , p o szedł do garderoby artystów. Zmęczeni wyko
nawcy finału , syci braw i pracy, związanej z kilkanaście razy pow tarzaną „szlagierow ą“ pio senką, w itali się z dyrektorem , okazując m u sym patję i pew ną poufałość.
— Kochani panow ie artyści — zagadnął dy
rektor. — W ybaczcie, że tak w ostatniej chwili, ale zapraszam wszystkich panów na skrom ną kolacyjkę do siebie do dom u.
Niektórzy bez w ahania p rzyjęli zaproszenie.
Ci, którzy stawiali pew ne objekcje w związku z nieprzygotow aniem co do garderoby w izyto
wej, lub wolnego czasu po spektaklu — zostali uspokojeni przez jow ialnego i popularnego w śród tru p y „d y rek to ra“, że będą sami swoi a cała feta nie przedłuży się zbytnio.
D yrektorow i tak zależało na obecności wszyst
kich członków personelu artystycznego jego ka
baretu, iż natychm iast kazał reżyserow i odwo
łać na dru g i dzień próbę z nowego program u.
W tedy zbliżył się do am fitrjo n a, już rozcbarak- teryzow any i w ycierający tw arz ręcznikiem z tłuszczu, kom ik wysokiego w zrostu i okazałej tuszy.
'? * 19
— W ybacz, dyrektorze — szepnął m u do ucha -— ale ja dziś nieczasowy. Żebym w cześniej. . .
D yrektor chwycił aktora za rękę.
— Na was najbardziej m i zależy — pow ie
dział, uśm iechając się do kom ika mile i zobo
w iązujące.
— To proszę w takim razie zatelefonować do żony i wytłumaczyć, że m nie pan zaareszto
wał, bo ona m i głowę urwie.
— Idę do telefonu — zakom unikow ał aktorow i.
D rg n ął przedtem , jakby niem ile dotknięty żar
tem kom ika, iż zaprosiny na kolację do swego dyrektora nazwał „ ...a re s z to w a n ie m “ .
Zauważył ten odruch znany ulubieniec p u bliczności, W erner, i zdziwił się, iż niew inny zw rot retoryczny uraził, zwykle niezbyt subtel
nego, raczej gruboskórnego, dyrektora Kerksa.
Jeszcze artysta nie zdążył włożyć swych „ p ry w atnych“ spodni, zdjąw szy przedtem k ostjum
„dyrekcyjny“ , a Kerks był już zpow rotem w jego garderobie.
— I cóż? — spytał kom ik, zawiązując kraw at przed lustrem .
— W porządku — od p arł zapytany i poczę
stował W ern era szwarcowanym z Gdańska p a
pierosem ze złotego portcygara.
— Żona nic nie m ów iła?
— Kazała pan u życzyć wesołej zabawy i p ro
siła, żeby się pan niebardzo nagazował.
— Ale m usiała przecież stawiać jakieś tru d ności w ięc. . .
— Narazie trochę grym asiła, ale pow iedzia
łem, że dyrektor do artysty m a pierw sze praw a, nawet przed małżonką.
— I zgodziła się z tern ?
— Z tem , to nie wiem. Ale zgodziła się, aby pan nie zaraz w rócił na łono rodziny.
— Cóż to za okazja, dyrektorze, tak nagle i bez przygotow ania?
Kerks zapalił W ernerow i papierosa, jakby n a
m yślając się co odpowiedzieć, zaczął m ów ić:
— Spodziewam się gościa dzisiaj u siebie, na
szego wspólnego znajom ego, który pana specjal
nie lubi. Bardzo m i na tej osobistości zależy, bo to „w ładza“ . A jako dyrektor kabaretu, z w ła
dzą muszę się liczyć.
— Któż to ta k i?
— Zobaczy pan. Nie chcę uprzedać, bo nie jest pewne, czy „w ładza“ nie skrewi.
Kerks zam knął się potem w kancelarji kaba
retu i między nim , a jego m ałżonką zawiązała się telefoniczna rozmowa.
— Będzie z i5 osób na kolacji. Przyjęcie m usi być „pirsza klasa“ .
— Kiedy w dom u nic takiego niem a. No, tam sardynki, sery i takie rzeczy, to się nie liczy.
— Z atelefonuj w tej chw ili do Boketa, żeby na
20osób przysłali kolację.
21
— Ale co?
— Co chcą. W ódki, koniaki, wina, przekąski i dania gorące. Ale ju ż!
— W cześniej nie m o g łe ś ...?
— Nie m ogłem . To jest nagła sp ra w a . . . (Z ni
żył głos, obejrzaw szy się na zam knięte drzw i od korytarza.) Pow ietrze nie jest czyste.
— Przecież ro b o ta . . .
— U dała się, ale są pew ne podejrzenia. W o- góle W arszaw a to zaczyna być nieodpow iedni dla nas klim at.
— Bo co?
— Potem , w cztery oczy. Nie czas teraz. Śpiesz się z obstahm kiem , bo tu chodzi o odwrócenie niebezpieczeństwa, a p rzy n ajm n iej o odłożenie go na później.
— Ja ci nieraz m ów iłam , że zanadto ryzy
kuj esz. . .
— Ab! Także sobie czas w ybrałaś do nauk m o
ralnych, gdy m i się ziem ia pali pod nogam i!
Rzucił nerw ow o słuchawkę na w idełki aparatu.
Pow rócił po chwili do m ęskich garderób, a sprawdziwszy, że wszyscy zaproszeni są ju ż go
towi, ruszył naprzód.
Gdy przechodzili przez podw órko, zabiegła drogę dyrektorow i ładna, zgrabna członkini ze
społu kabaretow ych „girlsów “ i prosiła go
o „a conto“ , m otyw ując swą prośbę jakąś nie-
cierpiącą zwłoki potrzebą.
Kerks bez w ahania podał je j banknot i od
dalił się szybko, nie słuchając je j podzięko
wań.
W ern er wziął swego szefa pod ram ię i spytał:
— I dyrektor nie zapisze tego „a conta“ ?
— Ab! Taka bagatela — odparł z pogardą — szkoda czasu, papieru i ołówka.
Gdy cała artystyczna grom adka szła pod prze
w odem Kerksa, W ern er zapytał dyrektora po drodze, ile też dziś było w kasie.
— Nie pytałem naw et k asjerk i — odparł obo
jętnie.
— Ale dyrektor masz angielski spokój — za
uważył komik. — Jabym nie w ytrzym ał. P rze
cież ja, naprzykład, wiem, że czy tak, czy owak
— dostanę sw oją gażę, a in teresu je m nie m im o to, czy publiczność dopisuje, czy nie. Dziś ze sceny w idow nia w yglądała na „kom plet“ . . . Ale dla dyrektora to też obojętne. Pierw szy raz m am takiego dyrektora. Jakby pan u wcale na docho
dzie z teatru nie zależało.
Kerks zerknął ukradkiem na aktora, jakby po
dejrzew ając w jego pow iedzeniu jak iejś aluzji.
Ale widać stw ierdził płonność swych w ątpli
wości, bo naw et p rzy jął swój charakterystyczny, obojętny wyraz twarzy.
Postanow ił jednak skorzystać z tej nauki i za
czął staranniej zachowywać pozory dyrektora i przedsiębiorcy, który tylko z dochodów, ja
23
kie m u daje kasa biletowa — u trzym u je się i żyje na szeroką stopę.
D yrektorow a przyjm ow ała niespodzianych dla niej gości z pozorną radością. Pozorną — gdyż nie była zbyt rad a tej wizycie, w ostatniej chwili zorganizow anej, a oprócz tego niepokoiła siętem , co je j Kerks przez telefon napom knął o jakichś nieprzyj emnościach.
P an i dom u zostawiła gości na opiece męża w salonie, sama m otyw ując swą chwilową nie
obecność przygotow aniam i do przekąski.
Salon państw a Kerks był przeładow any dro- giemi m eblam i i ozdobami, które w zajem do siebie nie zawsze stylem i jakością pasując, wskazywały na niezbyt w yrobiony gust gospo
darstw a lokalu i świeżość stem pla ich zamoż
ności.
Kerks częstował gości cygaram i i papierosam i pierw szorzędnych, zagranicznych gatunków .
— Jest „paliw o“ ! — zauważył po sw ojem u W ern er i zasiadł do fish arm o n ji, im prow izując coś na niej czterogłosowo. Kerks, którego całe obecne tow arzystw o znało z jego wesołego uspo
sobienia, dziś był jak b y niesw ój. U śm iechał się nieszczerze do gości i słuchał jakby nie słucha
jąc, co do niego mówiono.
Gdy w przedpokoju zadźwięczał dzwonek —
gospodarz drg n ął i zbladł w yraźnie na swej
zeszpeconej ospą twarzy. Szybko pośpieszył sam drzw i otworzyć.
W yprow adziw szy z przedpokoju małego, ły- siutkiego, bez jednego włoska na głowie, jego
mościa, wygolonego tak starannie, jakgdyby m u brzytw a naw et i do b rw i nad uśm iechniętem i oczami służyła — Kerks m iał wygląd człowieka, który przed sekundą przyjem nie się zawiódł. W i
docznie oczekiwał kogoś, kto m n iejby go ucie
szył swem zjaw ieniem się, niż ów oryginalny jegomość, który teraz w itał się ze wszystkimi poufałe, ja k stary znajom y.
— Aaa — zawołał W ern er od fish arm o n ji
— „Z aiks“ zaszczycił nas sw oją obecnością!
I zagrał fortissim o tusz. „Z aiksem “ nazywano dła skrócenia związek autorów i kom pozytorów scenicznych, którego to tow arzystw a przybyły honorow ym był członkiem i założycielem.
Gdy część tow arzystw a w oczekiwaniu na kola
cję na propozycję gospodarza zasiadła przy zie
lonym stoliku do ulubionej „szm endy“, a Kerks objął bank — gość now oprzybyły z W ernerem poszli do gabinetu przy przedpokoju na poga
wędkę.
Zapalili cygara. W ern er, którego już dawno intrygow ała osobistość jego nowego dyrektora, zwrócił się do towarzysza, gdy znaleźli się sami w pokoju zasobnym w różne popielniczki, zapal
25
niczki, rozm aitego ro d zaju i pochodzenia cygara i papierosy:
— Powiedz mi, Stasiu, co to za facet właściwie jest ten nasz nowy d y rek to r?
— A bo ja w iem — odpow iedział zapytany.
— Skąd on się właściwie zjaw ił tu na b ru k u w arszaw skim ? Nikt go dotąd nie znał, ani w sfe
rach artystycznych, ani kupieckich. . .
-— W iem tylko, że zameldował się u m nie w „Zaiksie“ i zakom unikował, iż kupił od po przednika waszą budę i pragnie w ejść ze związ
kiem autorów w ścisły kontakt. Powiedział, że pragnie posiadać ja k najlepszy re p ertu ar i że cena nie gra u niego roli. N aturalnie, spiknąłem go z naszym i najlepszym i fab ry k an tam i „szlagie
ró w “, no i macie przecież program y f. f. N o n ie ? A płaci regularnie, jak dotąd żadna z dyrekcyj.
A ak to ro m ?
— Idealny dyrektor. A ktorom wypłaca gaże przed term in em akontam i. D ziwny facet. I ciągle jakieś przyjęcia to w pryw atnych apartam entach
— (W ern er szerokim gestem wskazał m ieszka
nie, w którem się znajdow ali), to w „O azie“, to w „ P o lo n ji“ . . .
— Ciekaw jestem , czy on się tu ustali? Bo to ju ż bywali tacy zw arjow ani dyrektorzy. To ja kiś obywatel ziemski, to jakiś finansista — za
kładał budę, sypał forsą, aż pewnego pięknego
dnia zaczynał sam szukać posady. Jestem do
świadczony kabareciarz, sam przecież założyłem pierwszy w W arszaw ie w now ym stylu kabaret, ale m ówię ci, W ładziu — nie u fa m tym przed
siębiorcom, co zanadto lekceważą stronę fin a n sową artystycznej im prezy.
— Cóż ty więc sądzisz?
— Co ja sądzę?
Łysy jegomość, w yglądający ze w zględu na swój m aleńki w zrost i d ro b n ą fig u rk ę, jak io -letn i chłopczyk wobec potężnej postaw y kom ika — zaciągnął się cygarem, "które zdawało się być większe od palacza i zam yślił się. Po chwili rz e k ł:
— Albo ten Kerks, ja k w ielu innych, bawi się w teatr, albo sw ojem stanow iskiem dyrektora chce zdobyć znajom ości, znaczenie dla jakichś dalszych celów: finansow ych czy jakich innych.
— W każdym razie m a facet tu p et i szeroki gest.
— O tak. Tylko na jak dłu g o ?
— W łaśnie. Ja tam dla pewności zawsze biorę grubsze zaliczki. W olę niech ja będę m u w inien, niż on m nie.
— Nigdy na tern nie stracisz.
Gdy w przed p o k o ju znów ozwał się dzwonek, i tym razem otw orzył drzw i sam pan dom u; jego niepokój, tak u niego niezwykły, daw ał pozory, iż kogoś oczekuje. Siedzący w gabinecie, przyle
gającym do przedpokoju — usłyszeli przyciszoną rozmowę.
27
— Aaa, co za m iła niespodzianka — dał się słyszeć głos Kerksa. — Świetnie pan kom isarz tra fił, m am gości, samych waszych dobrych zna
jom ych.
W idocznie now oprzybyły m usiał się wymawiać od tych serdecznych zaprosin, gdyż po chwili dał się znów słyszeć głos gospodarza:
— Czy nie m oglibyśm y po kolacji pogadać, je żeli to coś tak pilnego? Zapewne to spraw y j a kichś niedokładności budow lanych kabaretu, któ
rego m am zaszczyt być d y rek to rem ? Ach, ko
chany kom isarzu! Ze m ną jak z dzieckiem. Sza
n u ję zawsze władzę i w ykonyw am natychm iast je j rozkazy. Chcecie trzecie w yjście z w idow ni?
Już ju tro wieczorem będzie gotowe!
— Nie, dyrektorze — ozwał się głos przybysza
— to s ą . . . inne sprawy.
— Inne — zagadał Kerks — tern bardziej, a więc nic tak pilnego. Proszę odpasać to sza- blisko, pukaw kę, zdjąć szynel i przyw itać się z przyjaciółm i.
— W żaden sposób nie mogę —• w ym aw iał się kom isarz.
Dalsza rozm ow a w przedpokoju potoczyła się tak zniżonem i głosami, iż palący cygara w gabi
necie dwaj panow ie nic więcej dowiedzieć się nie mogli.
— To kom isarz z naszego okręgu — in fo rm o
wał towarzysza aktor. — Byczy chłop. Codzień
bywa za kulisam i u nas. Bardzo go lubię. Niech
by został tu z nam i na kolacji.
Z przedpokoju znów się dał słyszeć szept go
spodarza:
—- Panie kom isarzu, może jab y m sam tam później przyszedł. Mam właśnie gości. Za chwilę kolacja. A to, rzeczywiście, jakieś fatalne nie
porozum ienie . . . I gdybym choć w dzień był uprzedzony, tobym nie zapraszał gości. P an ro zumie w jakiem jestem p o ło ż e n iu ...
— Rozum iem . Ale cóż ja m ogę? Rozkaz i b a sta . . .
— No, a gdyby m nie kom isarz nie zastał w d o m u ?
— Tobym m usiał pana szukać w Oazie.
— B łagam pana, niech pan zostanie na kola
cji. Jakieś tam q u i p ro quo w policji i dlatego m am być pozbawiony pańskiego m iłego tow arzy
stwa przy biesiadnym stole. Przecież to nie m a sen su !
— Bardzo m i przykro, że w łaśnie m nie po wierzono taką m isję, ale służba nie d r u ż b a ...
W tej chwili na pro g u gabinetu zjaw ił się ol
brzym i W ern er, rozpostarł swoim zwyczajem szeroko ram iona i zawołał:
— Kochanego Felusia! A niechże cię ucałuję w in telig en cję!
Chwycił kom isarza oburącz za głowę i pocało
wał go w ciemię. Oblizał się niby i zauważył:
29
— Używasz, m ój drogi, smacznego fiksatuaru.
— Dobrze, że m istrz W ładzio się zjaw ił — skorzystał z okazji Kerks. — Może p an nam ów i kom isarza, żeby uśw ietnił naszą skrom ną kola- cj j k§-
—-Nie fatyguj sobie dykcji, kochany W ładziu
— rzekł kom isarz, całując aktora z dubeltówki.
— Nic nie p o m o że. . .
— A o co chodzi? — spytał W erner.
Kerks nieznacznym gestem dał znak błagalny kom isarzowi, aby nie w yjaw iał celu swej wizyty.
— To są ju ż tam takie nasze osobiste sp ra w y ...
— rzekł w ym ijająco kom isarz.
W salonie dał się słyszeć głos gospodyni, która zapraszała gości do stołu.
— O, ju ż kolacja! — zwrócił uwagę Kerks.
— Idźcie, panowie, na przekąskę — zwrócił się do W ernera.
— Ha, cóż ro b ić? — zadeklamował kom ik.
— Mus m nie woła, sznaps dokoła.
Pożegnał się z nieczułym na zaproszenie kom i
sarzem i zostawił go z Kerksem w przedpokoju.
— Idzie dyrektor ze m ną zaraz i już. Niema o czem gadać — powiedział kom isarz.
— To niem ożliwe — zaprzeczył Kerks — m iej pan wzgląd na m o ją rolę gospodarza.
— W ięc, jeżeli pan tw ierdzi, że to nieporozu
m ienie natychm iast się w yjaśni — niech pan
przeprosi na chwilę tow arzystw o i za pół go
dziny będzie p an zpowrotem.
— Jeżeli pan kom isarz nie uważa za stosowne poczekać na m nie, aż się goście rozejdą, to może pan zakom unikować wyższej władzy, że m nie w dom u nie zastał; a ja daję m oje dyrektorskie słowo honoru, że jeszcze dziś w nocy, choćby było ja k najpóźniej — zjaw ię się.
Komisarz rozważał coś w swej głowie, prze- stępując z nogi na nogę. W idać było ja k czuje się niezręcznie w roli, którą narzucił m u obo
wiązek. P opatrzał w oczy Kerksowi, uścisnął m u rękę i spytał:
— W ięc słow o?
— Słowo! — odparł Kerks. — Sam chciał
bym przecież ja k najprędzej w yjaśnić to nie
porozum ienie. P rzy jd ę na pewno, ale niech pan się bardzo nie denerw uje, czekając; prze
cież nie mogę gości wyprosić. Jak się wszyscy rozejdą, zaraz się u pana zjaw iam .
Komisarz wyszedł.
Kiedy gospodarstw o usadzili ju ż gości przy stole, a ci weszli w nastrój biesiadny, co dowo
dziła mowa, długa i kwiecista, którą popisywał się zawodowy „speaker“ — członek honorow y autorów scenicznych. — Kerks m rugnięciem oka wywołał żonę do sypialni.
— Go je st? — spytała Kerksowa, gdy mąż
31starannie zamykał drzw i przed gw arem u cztu ją
cych gości.
— Źle.
— N o?
— Miałem w iadomość, że u nas m a być dziś w nocy rew izja.
— No i . ..
— Byłaby, gdyby nie goście. Ledwo, Jedwo udało m i się niebezpieczeństwo na trochę odło
żyć. Komisarz przed chwilą chciał, abym z nim szedł do kom isarjatu.
— Co ty m ów isz?
Kerksowa zbladła pod grubą w arstw ą pudru.
— No, stara, nie p rz e jm u j się. Gdzie drwa rąbią — tam w ióry lecą.
— Radziłam , żeby ju ż skończyć z tam tą ro botą, a zacząć żyć spokojnie. Byłbyś sobie dyrek
to rem i możeby ślady zaginęły.
—- Cóż zrobić, m o ja droga. Pow ołanie sil
niejsze jest od nas. To druga natura. Póki się jest w sile w ieku i czuje w sobie zapał do pracy w raz obranym zawodzie, to choćby się było m in istrem finansów a nie dyrektorem k ab aretu — n a tu ra ciągnie wilka do lasu. Kocha się fach.
Rozum iesz? T u już nie idzie fachowcow i o za
robek, o gryps, ale p racu je się dla sportu, dla samej pracy. Sztuka dla sztuki. E, wy baby tego nie rozumiecie.
— I w art choć był co ten ostatni gryps?
— No, zawsze mogłabyś za to kupić ładną kamienicę.
— W olałabym poprzestać na tych domach', co m am y w Łodzi, w G dańsku i w Berlinie. Poco się jeszcze narażać?
— Gadasz, jakbyś m nie nie znała. A w Zopo- tach m ało m iałem forsy przy rulecie, jakeś m i radziła przestać grać? Mało było tych sztonów ? A przecież grałem dalej, aż ta cała w ygrana fo r
tuna doszczętnie stopniała. Bo to jest hazard.
— No i wpadłeś dzisiaj tak ja k wtedy w Zo- potach.
— Jeszcze nie. G dybym zrezygnował z obrony, tobym zaraz poszedł z kom isarzem . . .
— Cóż chcesz ro b ić? (Kerksowa zaszlochała.) Już zapóźno, jesteśm y z g u b ie n i...
— A g u z ik ! — zaśmiał się Kerks. — Nie z ta kich potrzasków um iałem się wykaraskać. Tylko nie becz. Trzeba udaw ać wesołość. Żeby nik t nie spostrzegł, co się święci.
— Cóż m am ro b ić?
— Raz ty, raz ja będziemy dotrzym yw ali to warzystwa gościom. M usimy się spakować. Tylko najniezbędniejsze rzeczy pow rzucaj do kufrów . Resztę, wszystko się zostawi. Jeszcze się to od
bije, ja k nie w Europie, to w Ameryce. Aby tylko zwiać szczęśliwie z Polski. Nie bój się. Na
wiązałem ju ż kontakt z am erykańskim i k am ra
tami. Ja w racam do stołu, a ty pakuj. Tylko nie
3 K r z e w i ń s k i , Ulice i zaułki, 33
po babsku, niewiele tego bagażu, bo jedziem y
„F ia te m “ , nie koleją.
— A dokąd?
— Do Gdańska. Byłem dziś w pływ ającej m e
linie Czubały, oddałem m u gryps. Już płynie teraz do Gdańska. No, jazda, pośpiesz się. Uszy do góry! Będzie dobrze!
Gdy podano czarną kawę z likieram i w salo
nie, w śród gości nagle rozeszła się pogłoska, że pani dom u zasłabła i mąż jest przy łóżku chorej.
Goście postanow ili opuścić dom dyrektorstw a, nie chcąc deranżować sobą gospodarzy, skoro pani dom u jest chora.
W yw ołano Kerksa, pożegnano go i na p ro p o zycję popularnego kom ika, całe towarzystwo taksów kam i pojechało dokończyć zabawy u m a
m y Stalinger, właścicielki tradycyjnej knajpki, kryjącej się dyskretnie za pom nikiem Mickie
wicza, a zwanej „D ziekanką“, gdzie mąż pięknej gospodyni koncertow ał co wieczora na h arm o n ji.
34
III.
G ierek, pom ny, iż m a pod opieką Jadzię, chciał zaraz po dru gim seansie opuścić kinem ato
graf, aby odprow adzić na brzeg W isły wściekłą am atorkę dziesiątej muzy. Ale ona była tak pochło
nięta treścią obrazu, iż siedziała ja k zahipnotyzo
wana podczas pauzy, obserw ując z niecierpli
wością m artw e reklam y na ekranie m igające — w oczekiwaniu, aż się zacznie „żyw e“ .
Gierek, ja k obiecał, w śród tłoku przeszw ar- cował się w raz z Jadzią bez biletu na galerję, a widząc teraz je j niesam owite podniecenie, za
czął się nie na żarty niepokoić. Szarpnął ją za rękaw.
— Jadźka. Dosyć ju ż tego dobrego. Chodź!
Odprowadzę cię nad „w achę“ .
A m atorka k ina nic nie odpowiedziała, tylko w yszarpnęła rękaw z chw ytu chwilowego opie
kuna gestem, mówiącym , aby dał je j pokój.
— Jużeś, głupia, dw a razy cały obraz widziała.
Już chyba umiesz napamięć.
Jadzia, jakby nie słyszała jego mowy, pow ie
działa z zachwytem :
— Ale ci, bracie, ta B ianka g r a . . .
35Nagle na sali zajaśniało pełne światło.
Gierek spojrzał nadół, a ujrzaw szy dwóch p a
nów, wkraczających na widownię, poznał ich, jako stały bywalec darm ow y k in i zawołał do swej towarzyszki alarm ująco:
— Jadźka! W iejem ! K ontrola m agistracka!
Tym razem z żalem, ale śpiesznie podążyła za swym opiekunem w stronę wyjścia.
W krótce znaleźli się oboje nad W isłą tam, gdzie ber linka Czubały obrała sobie m iejsce dla przybijania do brzegu, ilekroć zjaw iała się na postój w W arszawie.
Jadzia aż przetarła oczy, nie spostrzegłszy zna
nej tak dobrze, a przed p a ru godzinam i pozosta- Avionej berlinki. O tw arła jak um iała najszerzej buzię, ale to nic nie pomogło. Ani zdziwienie przez to nie zm niejszyło się u niej, ani też b er
linki nie spostrzegła naw et śladu. Między stat
kiem pasażerskim a kry p ą z piaskiem , gdzie tak niedaw no stała berlinka, któ ra niem al od u ro dzenia Jadzi służyła je j za dom mieszkalny — była teraz czarna, pusta luka.
Jadźka napróżno rozglądała się dalej po brze
gu. Pobiegła tu i tam , zaglądała, ja k okiem się
gnąć m ogła — berlinka znikła, jakgdyby na dno poszła wraz z je j przybranem i rodzicam i i całym cennym bagażem.
— Czy ja z byka spadłam ? — zdum iona za
pytała towarzysza.
Gierek, niem niej od niej zdziwiony zniknię
ciem pływ ającego hom e’u swej przyjaciółki, po tw ierdził je j przypuszczenie:
— C h y b a ... Bo ja też nie kapuję, co się stało.
— Przecież przyj echalim z D ancygu na dwa tygodnie stania w W arszaw ie.
— I co ty tera, Jad źk a? — spytał zafrasow any Gierek.
— Ja w ie m ? ... — odpowiedziała przez łzy i zaczęła na dobre głośno płakać.
Policjant, stojący na posterunku, widząc dw oje dzieciaków o tak później porze w ałęsających się na brzegu W isły, gdy usłyszał piszczący płacz dziewczynki, zbliżył się ku n im ciekawie.
— Jadźka — G ierek trącił swą towarzyszkę w bok ostrzegawczo. — G lina idzie. W iaterl
Oboj e kłusem znikli w ciemnościach.
Jadzia nie m iała wiele znajom ości w W arsza
wie. Oprócz G ierka M artusa, swego rówieśnika, z którym zaprzyjaźniła się, zapoznawszy się z nim przypadkowo na brzegu W isły — znała jeszcze dom niejakiej M arty W łoskow skiej na Pradze, gdzie często bywała, nosząc do niej od przy b ra
nego ojca jakieś karteczki, zapisane tajem nym szyfrem. Nie pozostawało teraz nic innego bez
dom nem u dziecku, ja k udanie się pod dach ta
jem niczej dam y, którą z P io trem Czubałą w ią
zały jakieś nigdy nie kończące się konszachty.
Ojciec Gierka, stary F lo r jan M artus, był w ar
szawskim „sałatą“, czyli dorożkarzem . Miał ty
powy, jednokonny powozik, pow ażnie ju ż sfaty
gowany, zwany popularnie w W arszaw ie — dryndą. Ten w ehikuł, który kw alifikow ał się, jak wszystkie niem al je m u pokrew ne środki lo
kom ocji — do m uzeum zabytków starożytności
— ciągnęły po asfalcie, często gęsto się przew ra
cając i niechętnie pow stając pod razam i bata m artusow ego, kolejno dwa konie: stary kasztan, w ałach bezim ienny i klacz m łodsza i lepiej od
żywiana, — a m niej używ ana — Pola Negri.
Faw orytka, nietylko dorożkarza, ale i całej jego rodziny, otrzym ała tę nazwę od Gierka, syna je j właściciela — wściekłego am atora kina i wielbiciela polskiej gwiazdy ekranu.
Przypadkow a znajom ość Gierka i Jadźki z ber- linki przeobraziła się rychło w zażyłą przyjaźń, gdyż oboje znaleźli wspólną p latfo rm ę porozu
m ienia — kino.
Ile razy Czubała zarzucał kotwicę pod mostem Kierbedzia, Gierek, w ałęsający się stale nad W isłą, wchodził w kontakt ze swą rówieśniczką. Jadzia, ujrzaw szy G ierka z pokładu berlinki, wychodziła na brzeg. G ryw ali w „m o n iak i“, „ciupy“,
„k lip ę“ ; ale najczęściej rozm aw iali o kinie.
Jadźka godzinam i p o trafiła słuchać zawiłych opow iadań towarzysza, m ających na celu stre
szczenie w idzianych przez niego obrazów w kine
m atografie, dokąd um iał się szwarcować sprytnie
bez biletu. Nieraz ju ż korzystała z jego doświad
czenia, aby pod opieką kinoam atora prześlizgnąć się w śród tłu m u „na gapę“ do kina.
Dzisiejsza eskapada artystyczna skończyła się dla Jadzi fatalnie. Została bez dachu nad głową, co gorsza, że nie w iadom o na ja k długo. Jadzia, która praw ie że światło dzienne u jrzała pierw szy raz na pokładzie barki, — czuła się na lądzie stałym nad wyraz niesw ojo. A świadomość, że dom gdzieś odpłynął niespodzianie, była je j tak niemiłą, jak poczucie wolności dla więźnia, któ rego po latach wypuszczono z kozy, z kórą się był zżył, odwykłszy zupełnie od swobody.
— I co ty teraz będziesz ze sobą ro b ić? — spytał ją Gierek, gdy zatrzym ali się gdzieś na ulicy L udnej, zwanej tak zapewne przez ironję, gdyż świeciła, ja k dniem tak nocą, zazwyczaj pustką.
— Chyba pó jd ę do tej „szem ranej“ .
— Ja k ie j?
— Do M arty na Pragę.
— To odprow adź me na B ugaj. W szystko ci równo.
— D obra, chodźmy.
Skierow ali swe kroki zpow rotem w stronę m ostu Kierbedzia.
— A ta „szem rana“ M arta wpuści cię do dom u tak późno w nocy? — zagadnął zafrasow aną towarzyszkę Gierek.
39
— E, wpuści — zapewniła go z przekonaniem .
— Tam, kapujesz, całą noc jest kom panja. P rę dzej tam w dzień się nie dostukasz do drzwiów, jak w noc.
— Acha, to nocny lokal — zauważył Gierek.
— Musowo — odparła Jadzia.
— No, śprwaj, Jadźka — pow iedział Gierek i podał je j rękę, gdy znaleźli się pod parkanem , oddzielającym ulicę Bugaj od podw órka, gdzie stary dryndziarz M artus m iał swój dom m ie
szkalny, stajnię na parę koni,( z których jeden no
sił im ię głośnej gwiazdy ekranu — i wozownię.
Zręcznie w drapał się po drągu, zapierającym w rota, na parkan i zeskoczył po jego drugiej stronie. Gdy Jadzia została sama, narazie strach ją obleciał. W krótce jed n ak zagwizdała jakąś
„w odniacką“ m elodję dla k u rażu i pom aszero
wała w takt tej m elodji na Pragę.
Jej przybrany rodzic nauczył ją umówionego sposobu pukania do m eliny M arty W łoskow skiej, więc gdy z precyzją w ykonała hasło, drzw i sute
reny zaraz się otwarły.
—- To Jadźka od Czubałów — rzuciła w głąb izby z m aleńkiej sionki czterdziestoletnia, przy
stojna, tęga blondyna. Potem zwróciła się do p rz y b y łe j:
— A co ta m ? Masz jak i cetel od starego?
— Nie — odparła niepewnie Jadzia, przestę
p u jąc z nogi na nogę.
— W ięc?
— Nie m am się gdzie po nocy podziać.
— Bo co?
Jadzia nie m iała zam iaru w tajem niczać W ło- skowskiej w swe osobiste sekrety i postanow iła skłamać, aby ukryć aw anturniczą w ypraw ę „na gapę“ do kina.
— Nie wiem, co się stało, proszę pani. Stara posłała m nie po sznaps i zagrychę. I jak w ró ciłam nad „w achę“ — berlinki nie było przy brzegu. A m ielim dw a tygodnie stać tu przy lądzie.
— Coś w tern jest. I nie dali ci znać?
— A nie. Nie m am gdzie nocować.
— A, cóż robić. Chodź, Jadźka, do izby.
I M arta pchnęła drzw i, wiodące z sionki do obszernego podziemia.
Na dużym stole stała piękna lam pa o rzeźbio
nym, bronzow ym postum encie, ale nie ona oświetlała izbę, lecz inna m ała naftów ka, wisząca na ścianie nad łóżkiem. W łóżku, pod jedw abną kołdrą leżała dziewczyna lat dw udziestu, tak p o dobna do właścicielki tego dziwnego lokalu, że odrazu na pierw sze w ejrzenie m ożna było w y
wnioskować, iż je st je j córką.
Jedną rękę umieściwszy pod głową, drugą trzym ała przed oczami książkę, w której się roz
czytywała z zaciekawieniem, na chwilę tylko ode
41
rwawszy się od lektury przez wejście nocnego gościa.
U meblowanie izby w suterenie, zajm ow anej przez Martę W łoskowską, było prym ityw ne i b ar
dziej niż skrom ne. Jedna lam pa na stole odbi
ja ła swą w spaniałością od całości urządzenia tego mieszkania.
— Chcesz już kim ać? — Spytała M arta nie
proszonego gościa.
— Tak — odparła zapytana, głośno ziewając.
— To legnij se, mała, gdzie chcesz: tu, tu, albo ta m . . .
W łoskowską wskazała je j stojące pod ścianami dwa tapczany i sofę, wszystkie posłane, jakby oczekujące na szukających noclegu. Jadzia poca
łowała Martę w rękę, rozebrała się i w sunęła pod derkę na sofie.
D obrze ju ż po północy zbudził ją hałas w izbie.
W yścibiła głowę z pod koca i u jrz a ła dwóch mężczyzn, siedzących przy stole, na którym M arta zapalała w spaniałą lam pę. Jasne je j światło pozwoliło dokładnie rozeznać powierzchowość nocnych gości Marty.
Jeden z nich był to stary drab wysokiego w zro
stu, przystojny, o czarnym wąsie starannie pod
kręconym „a la W ilu ś“ . D ru g i nikły, blady blon
dyn, chłopiec najw yżej lat osiem nastu, nerwowo
ogryzał paznokcie, wodząc niebieskiem i oczami
za krzątającą się Martą.
— Mógłbyś się przyw itać, F ranc — zaczepiła bruneta, leżąca z książką w łóżku córka M arty
— Idalka.
— Zależy ci, ideale m ój, n a cerem onjach — odezwał się do niej mężczyzna, nazwany F ran - cem. W stał z krzesła, podszedł do łóżka i cm ok
nął Idalkę w policzek. Siadając zpow rotem przy stole, dodał:
— Sfatygow any jestem ja k wielka febra.
— Oba kaw alery do tarcia chrzanu — zauw a
żyła Marta. — Mój m ały też przyszedł, jak do obcych. Siadł i naw et nie pow iedział: „P ocałuj m n ie .. . “
— E, co wy tam , b rz a n y . . . — w trącił z nie
chęcią ten, którego czterdziestoletnia baba n a
zwała swym m ałym . — Człowiek nóg nie czuje, rąk nie czuje, spać m u się chce, a nerw y g rają dżacband, ja k wielka c h o le ra ... A kurat czas p a
miętać o am orach.
Marta podeszła do drobnego blondyna, nachy
liła się nad nim , opierając swój im ponujący biust o jego ram ię. Otoczyła m u szyję tęgiem swem ram ieniem i szeptała z p rzy m ilen iem :
— B idula Mała Stopka, zmęczona robotą.
— A żebyś wiedziała, że zmęczona — odparł chłopak, przezw any Małą Stopką.
— Frygać! — K rzyknął nagle, zii*ytowany tern m izdrzeniem się Marty, Franc.
43
— Co będziesz, Franc, tro ił? — spytała Idalka, w yskakując w koszuli z pod kołdry.
— Dawaj ta, co jest, byle prędko — odparł za- pytany.
— A gorzałkę będziesz p ił?
— P y ta n ie . . .
Idalka z pod łóżka w ysunęła dużą miskę, na
krytą drugą taką samą. W m inucie było pełno olbrzym ich pierogów. W n et po izbie rozszedł się swąd smażonego oleju, który Idalka podlała na patelnię pod odgrzewane pierogi z kapustą i grzy
bami. M arta odkorkow ała butelkę wódki, posta
w iła cztery kieliszki na stole, a napełniwszy je, usiadła na ławce tuż przy „Małej Stopce“'. O bjęła W alusia za szyję.
— Jak tam poszło? — spytała.
— Klawo — odparł zapytany i w ypił wódkę.
Idalka przyniosła na głębokim talerzu pierogi i widelce.
— Macie zagrychę — pow iedziała i siadła przy F ran cu na fotelu, który sobie do stołu przy
sunęła.
W szyscy czworo pili i jed li pierogi, biorąc je na widelce ze wspólnego talerza.
— Gdzie była ro b o ta? — spytała Idalka swego sąsiada.
— To kom binacja „d y rek to ra“ — objaśniał Franc, nalew ając sobie wódkę. — On nam nadał.
Z apetytem zajadając pływ ające w oleju p ie
rogi, bru n et opow iadał zaciekawionym kobietom przebieg „ro b o ty “ .
— Pracow alim cały dzień. To jest, waściwie, to Mała Stopka pracował, a ja tylko na „św iecę“
i w razie czego, jak b y trzeba było coś „na m okro“, bo W aluś boi się „ fa rb y “ .
W yciągnął sprężynowy nóż z za cholewy buta i u k rajał sobie gleń chleba.
— Gdzie to by ło ? — spytała Idalka.
— W A ejach u konsula jednego — odparł Franc. — D yrektor m iał tam sw oje wiadomości, że przez trzy dni w m ieszkaniu tego konsula nie będzie nikogo, ani naw et służby. Gały k ram po jechał do Spały na dyplomatyczne polowanie.
Jak tylko „stró g ajło “ bram ę odem knął zrana, m y na schody m y k ... „W o d n iak “ narychtow ał m i precyzyjne in stru m en ty d o otw arcia drzwi, tak, że z tern nie było kram u.
Jadzia usłyszawszy, że mowa idzie o je j opie
kunie, nadstaw iła uszu.
W iedziała, że „W odniakiem “ nazyw ają w ko łach, w których obracała się od dziecinnych łat
— je j przybranego ojca, P io tra Czubałę.
Atletycznej budow y towarzysz Małej Stopki, nalawszy sobie znów w ódki do kieliszka i w y
chyliwszy go jed n em przechyleniem głowy, kon
tynuow ał opow iadanie:
— Ja m usiałem zejść z piętra nadół. Bo, ka
pujecie, łańcuch był założony od w ew nątrz. Mu
45