• Nie Znaleziono Wyników

Ulice i zaułki

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Ulice i zaułki"

Copied!
224
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)

_ _ _ i

(3)

»

\ :

(4)

■ ■ ■ ■ ■ , : .

: - > - . , > ■ ■

" :■ ' . . " ■ ■ ' : ■ . -: r . , f ■ ■

mii

• - S i

'■ ' /

U--i'.

Myß:.

(5)

K R Z E W I Ń S K I / U L I C E I Z A U Ł K I

(6)

T E G O Ż A U T O R A:

„ W niewoli ziemi.“ — Powieść. (Wyczerpane.)

„Z dziejów tęsknoty.“ — Powieść. (II wydanie, czerpane.)

„Dajmon.“ — Powieść. (Wyczerpane.)

„ i 2 i , 122, 1 2 8 . . . “ — Powieść. (Wyczerpane.)

„Baletnica.“ — Powieść.

„Szampańskie życie.“ — Powieść.

„Błękitna kapliczka.“ — Powieść. (W druku.)

(7)

J U L J A N K R Z E W I Ń S K I

ULICE I ZAUŁKI

1 9 3 °

T O W A R Z Y S T W O W Y D A W N I C Z E „R Ó J“

W A R S Z A W A

(8)

Śbłofy Żol!)e:*p: r-o

Zakłady d rukarskie i wydawnicze K arola P rochaski spółka z o. o. w Oieazyme

(9)

F O L I NEG RI,

ZN A K O M ITE J R O D A C Z C E I D A W N E J S W E J K O L E Ż A N C E

T Ę O P O W IE ŚĆ D E D YK U JE

A U T O R

(10)
(11)

I.

J aby nie jadłam , jaby nie piłam , tylkoby fu r t do kina ch o d ziłam ...

-— Łatw iej f u r t chodzić do kiniaka, ja k zawdy frygać, pić i wygodnie k im a ć ...

— Mądryś, G ie re k . . . A skąd na ten śpas brać m oniaki? Przecie za darm ochę nie puszczą.

— Ty, Jadźka, jeszcze jesteś fra je r dziewczyna.

Bo się nie chodzi na pierw sze seanse. D opiero jak je magiel fest przy w ejściu. O, wtedy bile- terski nie zauważy, że się w m eldujesz bez biletu, jak się patrzy.

— Ale zato, ja k pójdziesz n a d ru g i seans, to ju ż tylko dwa razy pod rząd możesz, bracie, ka­

pować na cały p ro g ram ; a ja k znowuż ci się uda w trynić do sali na trzeci — to tylko r a z . . .

—- Lepiej raz zobaczyć Janingsa, albo Połę Negri, albo jak ą in n ą gwiazdę, niźli w c a le ...

— No p e w n ie . . .

— Ale tyś, Jadźka, jeszcze fra je r. Nie jesteś taki p ro b an t na te interesy, jak ja.

— A ja nic tak, ja k kino.

— Bo kino, to najlepsza fra jd a dla naszego brata. Stare to m ają sznapsa, m ają miłoście.

7

(12)

jakieś tam trajlow anie o różnych różnościach:

a takie sraluchy, jak ty, ja , to co? Tylko k in o . . .

— No, m a się w i . . . Bo cóż tam ta zasm arkana gra w m oniaki, albo w ciupy, albo w k lip ę . . .

— No n ie ? To je st dobre dla Florka, albo O lim pki: oni nie m ają żadnych uczuciów w so­

bie . . .

— Tak. Jak taki bękart dm uchnie gdzie z ga­

lara parę kilka jabłków , albo garść orzechów ba­

bie ze straganu, to ju ż myśli, że djabeł wi kogo za nogi złapał. A m nie taka tęskność żre zara, ja k długo nie widzę na ekranie naszej czarnej Poli, że nie wiem. Ta ci ma, cholera, serce . . . Ta ci m a życie. . . Ty wiesz, ona teraz wypuściła do grania sw oją uczennicę, nazywa się Rio.

— R y jo ? Jabym za Boga nie uczyła takiej, co się ry jo nazywa. Nie m ogła se zm ienić? Tyż se nazwisko w ym yśliła — „ ry jo “ ?!

— Nazywa się Rio, ale m a piękny cyferblat, ja k anioł, albo ja k ta F ran k a Giućmok, co tu chodzi koło łaźni. W isz?

— W ie m . . .

— Jak ci ta del Rio trzasła w ry jo tego to re a d o ra ...

— Kogo ?

— No takiego, co byki zarzyna.

— Acha, rz e in ik a?

— Idź, głupia. Z tobą nie mogę ser jo deskuto-

wać. Ty nic nie wisz.

(13)

— Ba. ty zawsze na lądzie, to możesz latać, gdzie chcieć, a ja f u r t na wodzie i na wodzie.

— A bo n ie ? Tak jest. Masz recht. Idę teraz na „Przeznaczenie“ do W odew ilu. T am poka­

zują dwie nowe dzieci.

— D żeki Kogan ?

— Nie! Ty tam co w isz? Dżeki ju ż dziś starik.

Już nie m ógłby dziś grać „B rzdąca“, o nie!

W „Przeznaczeniu“ gra Musia D ajches i Bianka Dodo.

— G ie re k . . .

— No, że co?

— Że jab y m z tobą polazła na to „P rzezna­

czenie“ .

— A chodź. W try n ien i się jakoś. Tam je tłok, jak wielka cholera. Powiedz starej, że wycho­

dzisz na ląd.

— D ałaby m i? A ju tro . Zw ieję bez pozwo- leństwa.

— A nie oberwiesz co za to ?

— Owszem. Ale jab y wolała i pasem, i na gołe oberwać, aby tylko kino widzieć.

— No to szoruj tu do mnie. A ja k tu się przedostaniesz, kiedy niem a kład k i?

— Ja ju ż p ro b an t na te interesy. Nie bój się.

Przecie jestem w odniak.

Jadzia chwyciła się rękom a za linkę, zapomocą której „b erlin k a“ przycum ow ana była do brzegu i jak cyrkowa akrobatka, wisząc nad w odą —

9

(14)

przedostała się przebierając rękam i po w yprę­

żonej linie ku rozm aw iającem u z nią tak in tere­

sująco Gierkowi.

Z berlinki P iotra Czubały ozwał się zachryp­

nięty, ordynarny głos:

— Jadźka, chodzino do kajuty !

Jadzia, znalazłszy się przy Gierku, który w ła­

śnie pom ógł je j w ygram olić się na beton bu l­

w aru nad W isłą — ścisnęła m u dłoń nerwowo i szepnęła do ucha:

— S ta ra . . .

— No to w iejem ! — odszepnął Gierek. I, trzy ­ m ając się za ręce, pobiegli żwawo pod górę ku m ostow i Kierbedzia.

*

Jeszcze ostatnie blaski zachodzącego słońca igrały czerwienią na falach W isły, ale ciemność jesiennego wieczora zaczynała ju ż gasić je, w y­

w ołując szereg elektrycznych świateł, w idnieją­

cych daleko, daleko, aż za trzeci m o s t. . .

P io tr Czubała siedział p rzy stole, um ocow a­

nym „na fe st“ w kajucie swego „ ja c h tu “ . D uża żaglowa krypa, zwana nad W isłą — „b erlin k ą“

— była jego własnością i źródłem tajem niczych dochodów -— znacznie większych od tych, ja - kiem i cieszyli się jego koledzy po fach u — p rze­

woźnicy jabłek, soli, zboża i innych tow arów

drogą w odną na żaglowcach wiślanych.

(15)

Paląc fajkę, obrabiał z precyzją pilnikiem j a ­ kiś sprytnie wygięty d ru t, ja k i w m uzeum krym inologicznem m ożna widzieć w gablotce pod napisem : „W ytry ch y “ .

E ulalja, jego żona —■ była typem przed­

wcześnie postarzałej baby. Alkohol napiętnow ał je j tw arz zezwierzęceniem i siecią przedwczes­

nych na je j wiek zmarszczek. To ona pokrzyki­

wała od czasu do czasu im ię wychowanki, Jad zi;

a nie otrzym ując z pokładu ber linki żadnego odezwu, irytow ała się na sm arkatą, m iotając w je j stronę barw ne, soczyste, pełne treści w y­

mysły i przekleństw a. E ulalja siedziała na pace od węgli obok męża, obserw ując jego robotę.

W ypiła resztę wódki, jak a została po obiedzie w butelce i chciała posłać swą wychowankę na ląd po now y zapas tej jedynej pocieszycielki'jej m onotonnego życia na berlince.

E ulalja bow iem była stałą strażniczką ta je m ­ nych bagaży „ ja c h tu “ , kryjących się dyskretnie we w nętrzach barki.

Praw ie nigdy nie wychodziła na brzeg W isły, obserw ując go tylko z pokładu lub m aleńkiej k ajutki — od Krakowa aż po Gdańsk.

P io tr — je j mąż — przeciw nie. W ysiadał wszędzie, gdzie się tylko na dłużej zatrzym ano

— na ląd. Miał on swoje liczne i zagm atwane interesy, w ym agające dużo sprytu, odwagi i ry ­ zyka.

11

(16)

— Jadźka!! Pieskie nasienie! Gdzie ta fry b ra tam się w aręd a?! — zatrzeszczała baba, spo­

glądając z oskomą na pustą butelkę po wódce.

— Stul pysk, Lalka — zwrócił je j delikatnie uwagę m ąż, nazyw ając ją po sw ojem u zdrobnia­

łem im ieniem .

— Bo co? — spytała E ułałja, zdziwiona nagłą delikatnością słuchu Piotra.

— Bo m e ju ż łeb pęka od tw oich wrzasków.

— Nie m am y jeszcze telegram u bez d ru tu na naszym szyfie! — zauważyła ironicznie.

— No to ju ż się nie drzyj, Lalka, sam pójdę po nią. Coś ty chciała od Jad źk i?

W skazała skinieniem głowy pustą butelkę.

P io tr wstał, wziął flaszkę ze stołu i po w ą­

ziutkich schodkach skierow ał się na pokład. Za­

raz jed n ak w rócił do kajutki, zaw iadam iając starą, że Jadźki n a pokładzie niem a.

— Może się szczeniak nareszcie utopił —- zro­

biła przypuszczenie Eułalja.

— To i lepiej. Niech ją tam raki sfrygają.

W ięcej je j żywienie kosztuje, ja k co. Żebym wiedziała, że z niej taki w ałkoń wyrośnie, tobym ją zaraz do wody buchła, jak tylko bękarta zna­

lazłeś na burcie berlinki.

— Faktycznie, drań dziewucha — zaw yroko­

w ał P iotr. — Żebym sam m usiał latać po go­

rzałkę dla ciebie. I gdzie ona fla d ru je ? Bo, że

się nie utopiła, to się wcale o to nie boję. Czy

(17)

słyszałaś kiedybądź. żeby bachor, wychowany na rzece, utopił się?

— Nie!

— No więc. Psia krew. Mam pilną robotę i muszę s a m .. . A nie możesz wziąć na w strzy­

m anie z tą w ódą?

—- Nie mogę, Pieterku, nie mogę. Aż m ęm g li, 0 tu taj.

— Jadźka pew nie zaraz wróci. Zaczekaj.

— Idź, Pieter, idź. Robota nie zwieje.

Mrucząc coś, P io tr wziął kaszkiet na głowę 1 wyszedł.

Przerzucił z pokładu berlinki kładkę i po ­ szedł do miasta.

E ulalja odprow adziła go, aby wciągnąć zpo- w rotem kładkę z brzegu.

W ażne bow iem pow ody skłoniły właścicieli

„ ja c h tu “ do przestrzegania specjalnej ostroż­

ności, by ktoś z niepow ołanych nie znalazł się bez uprzedzenia na pokładzie, a zwłaszcza we w nętrzu berlinki P io tra Czubały.

Gdy mąż przyniósł żonie pod pokład u p ra ­ gniony trunek, E ulalja skwapliwie nalała duży kielich czystej wódki i w ypiła go łapczywie, otrząsnąwszy się charakterystycznie po przełknię­

ciu ognistego płynu.

— Tak je j z e rż n ę ... — zapewniała męża —- że przez miesiąc nie będzie m ogła siedzieć na tw ardem .

13

(18)

Tymczasem pół butelki ubyło z przyniesionej przez P io tra wódki, skończyło się też cyzelowanie nai'zędzia, otw ierającego cudze zamki, a ucieki­

nierki nie było.

Już i m ost Kierbedzia, dudniący cały dzień nad berlinką przejeżdżającem i po nim wozami, tram w ajam i i sam ochodam i — ucichł nieco, gdyż zm niejszał się nocą ru ch na nim . O statni tram w aj litery ,,P “ zjechał z Pow iśla do re ­ mizy, a Jadzia, podrzutek, w ychowany na ber- łince P iotra Czubały — utrw alała pew nie już po raz trzeci w swym m ózgu niesam ow ite przy­

gody dw ojga dzieci w polskim film ie p. t . :

„Przeznaczenie“ .

Przeciągłe gwizdnięcie, cichutkie, pochodzące tuż z nad brzegu, do którego była zapomocą linki przym ocow ana berlinka Czubały — odwołało go na wierzch z pod pokładu, gdzie ju ż się był do snu sposobił.

Stanął u b u rty statku i odpowiedział świśnię- ciem podobnem do sygnału, ja k i go wezwał z w nętrza barki.

— D y rek to r? — spytał szeptem.

— D yrektor — usłyszał również szeptem w y­

pow iedziane hasło.

Po położonej przez Czubałę kładce wszedł na

pokład z brzegu okazały mężczyzna i zaraz skrył

się pośpiesznie pod pokładem . Snać m u nieobce

były zakam arki berlinki P io tra Czubały.

(19)

P io tr cofnął na pokład znów z brzegu deskę prow izorycznej kładki i poszedł za gościem.

Przybysz kiw nięciem głowy pow itał Czubałową, która pośpiesznie w stała z paki, aby zrobić na niej m iejsce dla gościa, a sama siadła na tapcza­

nie, służącym tu za łóżko.

Przybysz był tak wysokiego wzrostu, iż m usiał się porządnie schylać, aby nie uderzyć głową o niski pułap kajuty.

Siadł na pace, nie zdejm ując sztywnego, czar­

nego kapelusza, otrzepawszy ją przedtem chu­

steczka do nosa.

O rdynarna jego, dziobata gęba nie licowała z eleganckim paltotem , drogiem obuwiem , je- dw abnem i skarpetkam i pierwszego gatunku, w idnem i z pod zaprasowanych spodni i drogie- mi, reniferow em i rękawiczkam i, które oparł wraz z nadm iernie w ielkiem i dłońm i na złotej lasce, siadłszy na pace, ofiarow anej m u przez Eułalję.

Piotr, znalazłszy się zaraz w kajucie, zam knął skrupulatnie drzwiczki za sobą; w yjrzał jeszcze przez m aleńkie okienko na bulw ar i siadł na tapczanie przy swej żonie, rzuciwszy je j u p rzed n io :

— Posuń się, Lalka. Takeś rozw aliła tę sw oją szeroką. . .

— P io tr — przystąpił nocny gość do rzeczy.

— N o? — zapytał Czubała, cały się w słuch zam ieniając.

15

(20)

— Robota już fertig !

— J u ż ? — zdziwił się Piotr.

-— Dziś.

— W dzień?

— W dzień.

— Jakże to ?

— Nie czas na gadanie. Słuchaj.

— Słucham .

— Jak ja tylko opuszczę tw ój „ ja c h t“ , musisz natychm iast odbić od brzegu. Dziś może być u m nie rew izja. R ozum iesz? Całą zdobycz przyniosłem tu ze sobą. P ły ń z tern do Gdańska.

Z wodą polecicie, ja k Lindbergh z Ameryki do Europy.

— A gdzie masz t e ? . ..

— T rz y m a j!

Przybysz, praw ie w pół zgięty, aby nie uderzyć głową o pułap kajuty, w stał i przezornie przy ­ m knął okiennice. Potem zd jął palto, m arynarkę i kamizelkę. Na brzuchu m iał pod koszulą pas p arciany: w tym podw ójnym pasie znajdow ały się pierścionki, kolczyki drogocenne i kam ienie bez oprawy.

P io tr wziął te precjoza w dwie garście i oddał żonie. Ta odrazu zabrała się do schowania zdo­

byczy pod tapczanem w specjalnej skrytce.

— F ajn m es ju ż w G dańsku telegraficznie

uprzedzony — in fo rm ow ał gość P iotra. — Ty

się na mieście nie pokazuj. F ajnm es sam się do

(21)

ciebie zgłosi na berlinkę. On ju ż ją pozna. Śpi- w aj, bracie. Bądź zdrowa, stara — dodał przy­

bysz, dotykając dw om a palcam i ron d a kapelusza.

Piotr, odprowadziwszy gościa na pokład, p o ­ patrzał przez chwilę ja k barczysta, chw iejąca się z nogi na nogę postać „d y rek to ra“ znikała na zakręcie ulicy D obrej.

Potem zaraz spiesznie zaczął się szykować do odbicia od brzegu.

Eulalja, klnąc swój psi łos „w odniaka“ (czło­

wieka pędzącego życie na berlinkach, tratw ach, lub nad brzegiem rzek mieszkającego, a utrzy­

m ującego się z „w achy“ , t. j. z wody — rybo- łóstwem , przewoźnictw em i t . p.) — pom agała mężowi.

I w krótce barka zakołysała się na falach W isły, jak okręt-w idm o, pozbaw iona jakichkolw iek świateł i sygnałów.

P io tr w sadził na się kożuch, który m u stara przyniosła z kajuty, gdyż na rzece jesienny chłód daw ał się ju ż we znaki i wziął się za drąg prym ityw nego steru.

E ulalja, wypiwszy jeszcze kieliszek wódki, za­

snęła na tapczanie, pod którym kryły się drogo­

cenne przedm ioty, zrabowane gdzieś przez bandę włamywaczy.

2 K r z o \ r i ń s k i , Ulioa i zaułki. 17

(22)

II.

C złonek bandy włamywaczy, zwany przez swe­

go kolegę, zajm ującego niższy stopień w k ry ­ minalistycznej h ie ra rc h ji — „dyrektorem “ , zna­

lazłszy się na pustej ulicy — w siadł bez słowa do pryw atnego auta. Szofer, nie pytając o adres, pom knął pod górę, do miasta.

Gdy lim uzyna zatrzym ała się przed jaskraw o oświetlonem w ejściem do kabaretu, tajem niczy

„d y re k to r“ w ysiadł z karety i kazał szoferow i odjechać do garażu.

U wejścia, gdzie bileter pełnił jeszcze swą nie­

skom plikow aną funkcję, choć przedstaw ienie m iało się ku końcowi — oficjalista kabaretu nie- tylko nie zażądał od „d y rek to ra“ biletu, ale w pu­

ścił go, ukłoniw szy m u się w pas. K asjerka, zauważywszy przybysza, wyszła z kasy i zacze­

piła go na środku poczekalni, gdy dążył ju ż był za kulisy.

— Panie dyrektorze — pow iedziała — m am gotowy rachunek. M oże. . .

Przerw ał je j niecierpliw ie:

— To ju tro , proszę pani, ju tro .

(23)

Z za drzwi, prow adzących na widownię, sły­

chać było hałaśliwy fin a ł przedstaw ienia.

Jegomość, jak na berlince Czubały, stanow ią­

cej pływ ającą „m elinę“ złodziejską i skład pa- serski — tak i tu taj nazywany dyrektorem , p o ­ szedł do garderoby artystów. Zmęczeni wyko­

nawcy finału , syci braw i pracy, związanej z kilkanaście razy pow tarzaną „szlagierow ą“ pio ­ senką, w itali się z dyrektorem , okazując m u sym patję i pew ną poufałość.

— Kochani panow ie artyści — zagadnął dy­

rektor. — W ybaczcie, że tak w ostatniej chwili, ale zapraszam wszystkich panów na skrom ną kolacyjkę do siebie do dom u.

Niektórzy bez w ahania p rzyjęli zaproszenie.

Ci, którzy stawiali pew ne objekcje w związku z nieprzygotow aniem co do garderoby w izyto­

wej, lub wolnego czasu po spektaklu — zostali uspokojeni przez jow ialnego i popularnego w śród tru p y „d y rek to ra“, że będą sami swoi a cała feta nie przedłuży się zbytnio.

D yrektorow i tak zależało na obecności wszyst­

kich członków personelu artystycznego jego ka­

baretu, iż natychm iast kazał reżyserow i odwo­

łać na dru g i dzień próbę z nowego program u.

W tedy zbliżył się do am fitrjo n a, już rozcbarak- teryzow any i w ycierający tw arz ręcznikiem z tłuszczu, kom ik wysokiego w zrostu i okazałej tuszy.

'? * 19

(24)

— W ybacz, dyrektorze — szepnął m u do ucha -— ale ja dziś nieczasowy. Żebym w cześniej. . .

D yrektor chwycił aktora za rękę.

— Na was najbardziej m i zależy — pow ie­

dział, uśm iechając się do kom ika mile i zobo­

w iązujące.

— To proszę w takim razie zatelefonować do żony i wytłumaczyć, że m nie pan zaareszto­

wał, bo ona m i głowę urwie.

— Idę do telefonu — zakom unikow ał aktorow i.

D rg n ął przedtem , jakby niem ile dotknięty żar­

tem kom ika, iż zaprosiny na kolację do swego dyrektora nazwał „ ...a re s z to w a n ie m “ .

Zauważył ten odruch znany ulubieniec p u ­ bliczności, W erner, i zdziwił się, iż niew inny zw rot retoryczny uraził, zwykle niezbyt subtel­

nego, raczej gruboskórnego, dyrektora Kerksa.

Jeszcze artysta nie zdążył włożyć swych „ p ry ­ w atnych“ spodni, zdjąw szy przedtem k ostjum

„dyrekcyjny“ , a Kerks był już zpow rotem w jego garderobie.

— I cóż? — spytał kom ik, zawiązując kraw at przed lustrem .

— W porządku — od p arł zapytany i poczę­

stował W ern era szwarcowanym z Gdańska p a­

pierosem ze złotego portcygara.

— Żona nic nie m ów iła?

— Kazała pan u życzyć wesołej zabawy i p ro ­

siła, żeby się pan niebardzo nagazował.

(25)

— Ale m usiała przecież stawiać jakieś tru d ­ ności w ięc. . .

— Narazie trochę grym asiła, ale pow iedzia­

łem, że dyrektor do artysty m a pierw sze praw a, nawet przed małżonką.

— I zgodziła się z tern ?

— Z tem , to nie wiem. Ale zgodziła się, aby pan nie zaraz w rócił na łono rodziny.

— Cóż to za okazja, dyrektorze, tak nagle i bez przygotow ania?

Kerks zapalił W ernerow i papierosa, jakby n a­

m yślając się co odpowiedzieć, zaczął m ów ić:

— Spodziewam się gościa dzisiaj u siebie, na­

szego wspólnego znajom ego, który pana specjal­

nie lubi. Bardzo m i na tej osobistości zależy, bo to „w ładza“ . A jako dyrektor kabaretu, z w ła­

dzą muszę się liczyć.

— Któż to ta k i?

— Zobaczy pan. Nie chcę uprzedać, bo nie jest pewne, czy „w ładza“ nie skrewi.

Kerks zam knął się potem w kancelarji kaba­

retu i między nim , a jego m ałżonką zawiązała się telefoniczna rozmowa.

— Będzie z i5 osób na kolacji. Przyjęcie m usi być „pirsza klasa“ .

— Kiedy w dom u nic takiego niem a. No, tam sardynki, sery i takie rzeczy, to się nie liczy.

— Z atelefonuj w tej chw ili do Boketa, żeby na

20

osób przysłali kolację.

21

(26)

— Ale co?

— Co chcą. W ódki, koniaki, wina, przekąski i dania gorące. Ale ju ż!

— W cześniej nie m o g łe ś ...?

— Nie m ogłem . To jest nagła sp ra w a . . . (Z ni­

żył głos, obejrzaw szy się na zam knięte drzw i od korytarza.) Pow ietrze nie jest czyste.

— Przecież ro b o ta . . .

— U dała się, ale są pew ne podejrzenia. W o- góle W arszaw a to zaczyna być nieodpow iedni dla nas klim at.

— Bo co?

— Potem , w cztery oczy. Nie czas teraz. Śpiesz się z obstahm kiem , bo tu chodzi o odwrócenie niebezpieczeństwa, a p rzy n ajm n iej o odłożenie go na później.

— Ja ci nieraz m ów iłam , że zanadto ryzy­

kuj esz. . .

— Ab! Także sobie czas w ybrałaś do nauk m o­

ralnych, gdy m i się ziem ia pali pod nogam i!

Rzucił nerw ow o słuchawkę na w idełki aparatu.

Pow rócił po chwili do m ęskich garderób, a sprawdziwszy, że wszyscy zaproszeni są ju ż go­

towi, ruszył naprzód.

Gdy przechodzili przez podw órko, zabiegła drogę dyrektorow i ładna, zgrabna członkini ze­

społu kabaretow ych „girlsów “ i prosiła go

o „a conto“ , m otyw ując swą prośbę jakąś nie-

cierpiącą zwłoki potrzebą.

(27)

Kerks bez w ahania podał je j banknot i od­

dalił się szybko, nie słuchając je j podzięko­

wań.

W ern er wziął swego szefa pod ram ię i spytał:

— I dyrektor nie zapisze tego „a conta“ ?

— Ab! Taka bagatela — odparł z pogardą — szkoda czasu, papieru i ołówka.

Gdy cała artystyczna grom adka szła pod prze­

w odem Kerksa, W ern er zapytał dyrektora po drodze, ile też dziś było w kasie.

— Nie pytałem naw et k asjerk i — odparł obo­

jętnie.

— Ale dyrektor masz angielski spokój — za­

uważył komik. — Jabym nie w ytrzym ał. P rze­

cież ja, naprzykład, wiem, że czy tak, czy owak

— dostanę sw oją gażę, a in teresu je m nie m im o to, czy publiczność dopisuje, czy nie. Dziś ze sceny w idow nia w yglądała na „kom plet“ . . . Ale dla dyrektora to też obojętne. Pierw szy raz m am takiego dyrektora. Jakby pan u wcale na docho­

dzie z teatru nie zależało.

Kerks zerknął ukradkiem na aktora, jakby po­

dejrzew ając w jego pow iedzeniu jak iejś aluzji.

Ale widać stw ierdził płonność swych w ątpli­

wości, bo naw et p rzy jął swój charakterystyczny, obojętny wyraz twarzy.

Postanow ił jednak skorzystać z tej nauki i za­

czął staranniej zachowywać pozory dyrektora i przedsiębiorcy, który tylko z dochodów, ja ­

23

(28)

kie m u daje kasa biletowa — u trzym u je się i żyje na szeroką stopę.

D yrektorow a przyjm ow ała niespodzianych dla niej gości z pozorną radością. Pozorną — gdyż nie była zbyt rad a tej wizycie, w ostatniej chwili zorganizow anej, a oprócz tego niepokoiła siętem , co je j Kerks przez telefon napom knął o jakichś nieprzyj emnościach.

P an i dom u zostawiła gości na opiece męża w salonie, sama m otyw ując swą chwilową nie­

obecność przygotow aniam i do przekąski.

Salon państw a Kerks był przeładow any dro- giemi m eblam i i ozdobami, które w zajem do siebie nie zawsze stylem i jakością pasując, wskazywały na niezbyt w yrobiony gust gospo­

darstw a lokalu i świeżość stem pla ich zamoż­

ności.

Kerks częstował gości cygaram i i papierosam i pierw szorzędnych, zagranicznych gatunków .

— Jest „paliw o“ ! — zauważył po sw ojem u W ern er i zasiadł do fish arm o n ji, im prow izując coś na niej czterogłosowo. Kerks, którego całe obecne tow arzystw o znało z jego wesołego uspo­

sobienia, dziś był jak b y niesw ój. U śm iechał się nieszczerze do gości i słuchał jakby nie słucha­

jąc, co do niego mówiono.

Gdy w przedpokoju zadźwięczał dzwonek —

gospodarz drg n ął i zbladł w yraźnie na swej

(29)

zeszpeconej ospą twarzy. Szybko pośpieszył sam drzw i otworzyć.

W yprow adziw szy z przedpokoju małego, ły- siutkiego, bez jednego włoska na głowie, jego­

mościa, wygolonego tak starannie, jakgdyby m u brzytw a naw et i do b rw i nad uśm iechniętem i oczami służyła — Kerks m iał wygląd człowieka, który przed sekundą przyjem nie się zawiódł. W i­

docznie oczekiwał kogoś, kto m n iejby go ucie­

szył swem zjaw ieniem się, niż ów oryginalny jegomość, który teraz w itał się ze wszystkimi poufałe, ja k stary znajom y.

— Aaa — zawołał W ern er od fish arm o n ji

— „Z aiks“ zaszczycił nas sw oją obecnością!

I zagrał fortissim o tusz. „Z aiksem “ nazywano dła skrócenia związek autorów i kom pozytorów scenicznych, którego to tow arzystw a przybyły honorow ym był członkiem i założycielem.

Gdy część tow arzystw a w oczekiwaniu na kola­

cję na propozycję gospodarza zasiadła przy zie­

lonym stoliku do ulubionej „szm endy“, a Kerks objął bank — gość now oprzybyły z W ernerem poszli do gabinetu przy przedpokoju na poga­

wędkę.

Zapalili cygara. W ern er, którego już dawno intrygow ała osobistość jego nowego dyrektora, zwrócił się do towarzysza, gdy znaleźli się sami w pokoju zasobnym w różne popielniczki, zapal­

25

(30)

niczki, rozm aitego ro d zaju i pochodzenia cygara i papierosy:

— Powiedz mi, Stasiu, co to za facet właściwie jest ten nasz nowy d y rek to r?

— A bo ja w iem — odpow iedział zapytany.

— Skąd on się właściwie zjaw ił tu na b ru k u w arszaw skim ? Nikt go dotąd nie znał, ani w sfe­

rach artystycznych, ani kupieckich. . .

-— W iem tylko, że zameldował się u m nie w „Zaiksie“ i zakom unikował, iż kupił od po ­ przednika waszą budę i pragnie w ejść ze związ­

kiem autorów w ścisły kontakt. Powiedział, że pragnie posiadać ja k najlepszy re p ertu ar i że cena nie gra u niego roli. N aturalnie, spiknąłem go z naszym i najlepszym i fab ry k an tam i „szlagie­

ró w “, no i macie przecież program y f. f. N o n ie ? A płaci regularnie, jak dotąd żadna z dyrekcyj.

A ak to ro m ?

— Idealny dyrektor. A ktorom wypłaca gaże przed term in em akontam i. D ziwny facet. I ciągle jakieś przyjęcia to w pryw atnych apartam entach

— (W ern er szerokim gestem wskazał m ieszka­

nie, w którem się znajdow ali), to w „O azie“, to w „ P o lo n ji“ . . .

— Ciekaw jestem , czy on się tu ustali? Bo to ju ż bywali tacy zw arjow ani dyrektorzy. To ja ­ kiś obywatel ziemski, to jakiś finansista — za­

kładał budę, sypał forsą, aż pewnego pięknego

dnia zaczynał sam szukać posady. Jestem do­

(31)

świadczony kabareciarz, sam przecież założyłem pierwszy w W arszaw ie w now ym stylu kabaret, ale m ówię ci, W ładziu — nie u fa m tym przed­

siębiorcom, co zanadto lekceważą stronę fin a n ­ sową artystycznej im prezy.

— Cóż ty więc sądzisz?

— Co ja sądzę?

Łysy jegomość, w yglądający ze w zględu na swój m aleńki w zrost i d ro b n ą fig u rk ę, jak io -letn i chłopczyk wobec potężnej postaw y kom ika — zaciągnął się cygarem, "które zdawało się być większe od palacza i zam yślił się. Po chwili rz e k ł:

— Albo ten Kerks, ja k w ielu innych, bawi się w teatr, albo sw ojem stanow iskiem dyrektora chce zdobyć znajom ości, znaczenie dla jakichś dalszych celów: finansow ych czy jakich innych.

— W każdym razie m a facet tu p et i szeroki gest.

— O tak. Tylko na jak dłu g o ?

— W łaśnie. Ja tam dla pewności zawsze biorę grubsze zaliczki. W olę niech ja będę m u w inien, niż on m nie.

— Nigdy na tern nie stracisz.

Gdy w przed p o k o ju znów ozwał się dzwonek, i tym razem otw orzył drzw i sam pan dom u; jego niepokój, tak u niego niezwykły, daw ał pozory, iż kogoś oczekuje. Siedzący w gabinecie, przyle­

gającym do przedpokoju — usłyszeli przyciszoną rozmowę.

27

(32)

— Aaa, co za m iła niespodzianka — dał się słyszeć głos Kerksa. — Świetnie pan kom isarz tra fił, m am gości, samych waszych dobrych zna­

jom ych.

W idocznie now oprzybyły m usiał się wymawiać od tych serdecznych zaprosin, gdyż po chwili dał się znów słyszeć głos gospodarza:

— Czy nie m oglibyśm y po kolacji pogadać, je ­ żeli to coś tak pilnego? Zapewne to spraw y j a ­ kichś niedokładności budow lanych kabaretu, któ­

rego m am zaszczyt być d y rek to rem ? Ach, ko­

chany kom isarzu! Ze m ną jak z dzieckiem. Sza­

n u ję zawsze władzę i w ykonyw am natychm iast je j rozkazy. Chcecie trzecie w yjście z w idow ni?

Już ju tro wieczorem będzie gotowe!

— Nie, dyrektorze — ozwał się głos przybysza

— to s ą . . . inne sprawy.

— Inne — zagadał Kerks — tern bardziej, a więc nic tak pilnego. Proszę odpasać to sza- blisko, pukaw kę, zdjąć szynel i przyw itać się z przyjaciółm i.

— W żaden sposób nie mogę —• w ym aw iał się kom isarz.

Dalsza rozm ow a w przedpokoju potoczyła się tak zniżonem i głosami, iż palący cygara w gabi­

necie dwaj panow ie nic więcej dowiedzieć się nie mogli.

— To kom isarz z naszego okręgu — in fo rm o ­

wał towarzysza aktor. — Byczy chłop. Codzień

(33)

bywa za kulisam i u nas. Bardzo go lubię. Niech­

by został tu z nam i na kolacji.

Z przedpokoju znów się dał słyszeć szept go­

spodarza:

—- Panie kom isarzu, może jab y m sam tam później przyszedł. Mam właśnie gości. Za chwilę kolacja. A to, rzeczywiście, jakieś fatalne nie­

porozum ienie . . . I gdybym choć w dzień był uprzedzony, tobym nie zapraszał gości. P an ro ­ zumie w jakiem jestem p o ło ż e n iu ...

— Rozum iem . Ale cóż ja m ogę? Rozkaz i b a sta . . .

— No, a gdyby m nie kom isarz nie zastał w d o m u ?

— Tobym m usiał pana szukać w Oazie.

— B łagam pana, niech pan zostanie na kola­

cji. Jakieś tam q u i p ro quo w policji i dlatego m am być pozbawiony pańskiego m iłego tow arzy­

stwa przy biesiadnym stole. Przecież to nie m a sen su !

— Bardzo m i przykro, że w łaśnie m nie po ­ wierzono taką m isję, ale służba nie d r u ż b a ...

W tej chwili na pro g u gabinetu zjaw ił się ol­

brzym i W ern er, rozpostarł swoim zwyczajem szeroko ram iona i zawołał:

— Kochanego Felusia! A niechże cię ucałuję w in telig en cję!

Chwycił kom isarza oburącz za głowę i pocało­

wał go w ciemię. Oblizał się niby i zauważył:

29

(34)

— Używasz, m ój drogi, smacznego fiksatuaru.

— Dobrze, że m istrz W ładzio się zjaw ił — skorzystał z okazji Kerks. — Może p an nam ów i kom isarza, żeby uśw ietnił naszą skrom ną kola- cj j k§-

—-Nie fatyguj sobie dykcji, kochany W ładziu

— rzekł kom isarz, całując aktora z dubeltówki.

— Nic nie p o m o że. . .

— A o co chodzi? — spytał W erner.

Kerks nieznacznym gestem dał znak błagalny kom isarzowi, aby nie w yjaw iał celu swej wizyty.

— To są ju ż tam takie nasze osobiste sp ra w y ...

— rzekł w ym ijająco kom isarz.

W salonie dał się słyszeć głos gospodyni, która zapraszała gości do stołu.

— O, ju ż kolacja! — zwrócił uwagę Kerks.

— Idźcie, panowie, na przekąskę — zwrócił się do W ernera.

— Ha, cóż ro b ić? — zadeklamował kom ik.

— Mus m nie woła, sznaps dokoła.

Pożegnał się z nieczułym na zaproszenie kom i­

sarzem i zostawił go z Kerksem w przedpokoju.

— Idzie dyrektor ze m ną zaraz i już. Niema o czem gadać — powiedział kom isarz.

— To niem ożliwe — zaprzeczył Kerks — m iej pan wzgląd na m o ją rolę gospodarza.

— W ięc, jeżeli pan tw ierdzi, że to nieporozu­

m ienie natychm iast się w yjaśni — niech pan

(35)

przeprosi na chwilę tow arzystw o i za pół go­

dziny będzie p an zpowrotem.

— Jeżeli pan kom isarz nie uważa za stosowne poczekać na m nie, aż się goście rozejdą, to może pan zakom unikować wyższej władzy, że m nie w dom u nie zastał; a ja daję m oje dyrektorskie słowo honoru, że jeszcze dziś w nocy, choćby było ja k najpóźniej — zjaw ię się.

Komisarz rozważał coś w swej głowie, prze- stępując z nogi na nogę. W idać było ja k czuje się niezręcznie w roli, którą narzucił m u obo­

wiązek. P opatrzał w oczy Kerksowi, uścisnął m u rękę i spytał:

— W ięc słow o?

— Słowo! — odparł Kerks. — Sam chciał­

bym przecież ja k najprędzej w yjaśnić to nie­

porozum ienie. P rzy jd ę na pewno, ale niech pan się bardzo nie denerw uje, czekając; prze­

cież nie mogę gości wyprosić. Jak się wszyscy rozejdą, zaraz się u pana zjaw iam .

Komisarz wyszedł.

Kiedy gospodarstw o usadzili ju ż gości przy stole, a ci weszli w nastrój biesiadny, co dowo­

dziła mowa, długa i kwiecista, którą popisywał się zawodowy „speaker“ — członek honorow y autorów scenicznych. — Kerks m rugnięciem oka wywołał żonę do sypialni.

— Go je st? — spytała Kerksowa, gdy mąż

31

(36)

starannie zamykał drzw i przed gw arem u cztu ją­

cych gości.

— Źle.

— N o?

— Miałem w iadomość, że u nas m a być dziś w nocy rew izja.

— No i . ..

— Byłaby, gdyby nie goście. Ledwo, Jedwo udało m i się niebezpieczeństwo na trochę odło­

żyć. Komisarz przed chwilą chciał, abym z nim szedł do kom isarjatu.

— Co ty m ów isz?

Kerksowa zbladła pod grubą w arstw ą pudru.

— No, stara, nie p rz e jm u j się. Gdzie drwa rąbią — tam w ióry lecą.

— Radziłam , żeby ju ż skończyć z tam tą ro ­ botą, a zacząć żyć spokojnie. Byłbyś sobie dyrek­

to rem i możeby ślady zaginęły.

—- Cóż zrobić, m o ja droga. Pow ołanie sil­

niejsze jest od nas. To druga natura. Póki się jest w sile w ieku i czuje w sobie zapał do pracy w raz obranym zawodzie, to choćby się było m in istrem finansów a nie dyrektorem k ab aretu — n a tu ra ciągnie wilka do lasu. Kocha się fach.

Rozum iesz? T u już nie idzie fachowcow i o za­

robek, o gryps, ale p racu je się dla sportu, dla samej pracy. Sztuka dla sztuki. E, wy baby tego nie rozumiecie.

— I w art choć był co ten ostatni gryps?

(37)

— No, zawsze mogłabyś za to kupić ładną kamienicę.

— W olałabym poprzestać na tych domach', co m am y w Łodzi, w G dańsku i w Berlinie. Poco się jeszcze narażać?

— Gadasz, jakbyś m nie nie znała. A w Zopo- tach m ało m iałem forsy przy rulecie, jakeś m i radziła przestać grać? Mało było tych sztonów ? A przecież grałem dalej, aż ta cała w ygrana fo r­

tuna doszczętnie stopniała. Bo to jest hazard.

— No i wpadłeś dzisiaj tak ja k wtedy w Zo- potach.

— Jeszcze nie. G dybym zrezygnował z obrony, tobym zaraz poszedł z kom isarzem . . .

— Cóż chcesz ro b ić? (Kerksowa zaszlochała.) Już zapóźno, jesteśm y z g u b ie n i...

— A g u z ik ! — zaśmiał się Kerks. — Nie z ta ­ kich potrzasków um iałem się wykaraskać. Tylko nie becz. Trzeba udaw ać wesołość. Żeby nik t nie spostrzegł, co się święci.

— Cóż m am ro b ić?

— Raz ty, raz ja będziemy dotrzym yw ali to ­ warzystwa gościom. M usimy się spakować. Tylko najniezbędniejsze rzeczy pow rzucaj do kufrów . Resztę, wszystko się zostawi. Jeszcze się to od­

bije, ja k nie w Europie, to w Ameryce. Aby tylko zwiać szczęśliwie z Polski. Nie bój się. Na­

wiązałem ju ż kontakt z am erykańskim i k am ra­

tami. Ja w racam do stołu, a ty pakuj. Tylko nie

3 K r z e w i ń s k i , Ulice i zaułki, 33

(38)

po babsku, niewiele tego bagażu, bo jedziem y

„F ia te m “ , nie koleją.

— A dokąd?

— Do Gdańska. Byłem dziś w pływ ającej m e­

linie Czubały, oddałem m u gryps. Już płynie teraz do Gdańska. No, jazda, pośpiesz się. Uszy do góry! Będzie dobrze!

Gdy podano czarną kawę z likieram i w salo­

nie, w śród gości nagle rozeszła się pogłoska, że pani dom u zasłabła i mąż jest przy łóżku chorej.

Goście postanow ili opuścić dom dyrektorstw a, nie chcąc deranżować sobą gospodarzy, skoro pani dom u jest chora.

W yw ołano Kerksa, pożegnano go i na p ro p o ­ zycję popularnego kom ika, całe towarzystwo taksów kam i pojechało dokończyć zabawy u m a­

m y Stalinger, właścicielki tradycyjnej knajpki, kryjącej się dyskretnie za pom nikiem Mickie­

wicza, a zwanej „D ziekanką“, gdzie mąż pięknej gospodyni koncertow ał co wieczora na h arm o n ji.

34

(39)

III.

G ierek, pom ny, iż m a pod opieką Jadzię, chciał zaraz po dru gim seansie opuścić kinem ato­

graf, aby odprow adzić na brzeg W isły wściekłą am atorkę dziesiątej muzy. Ale ona była tak pochło­

nięta treścią obrazu, iż siedziała ja k zahipnotyzo­

wana podczas pauzy, obserw ując z niecierpli­

wością m artw e reklam y na ekranie m igające — w oczekiwaniu, aż się zacznie „żyw e“ .

Gierek, ja k obiecał, w śród tłoku przeszw ar- cował się w raz z Jadzią bez biletu na galerję, a widząc teraz je j niesam owite podniecenie, za­

czął się nie na żarty niepokoić. Szarpnął ją za rękaw.

— Jadźka. Dosyć ju ż tego dobrego. Chodź!

Odprowadzę cię nad „w achę“ .

A m atorka k ina nic nie odpowiedziała, tylko w yszarpnęła rękaw z chw ytu chwilowego opie­

kuna gestem, mówiącym , aby dał je j pokój.

— Jużeś, głupia, dw a razy cały obraz widziała.

Już chyba umiesz napamięć.

Jadzia, jakby nie słyszała jego mowy, pow ie­

działa z zachwytem :

— Ale ci, bracie, ta B ianka g r a . . .

35

(40)

Nagle na sali zajaśniało pełne światło.

Gierek spojrzał nadół, a ujrzaw szy dwóch p a­

nów, wkraczających na widownię, poznał ich, jako stały bywalec darm ow y k in i zawołał do swej towarzyszki alarm ująco:

— Jadźka! W iejem ! K ontrola m agistracka!

Tym razem z żalem, ale śpiesznie podążyła za swym opiekunem w stronę wyjścia.

W krótce znaleźli się oboje nad W isłą tam, gdzie ber linka Czubały obrała sobie m iejsce dla przybijania do brzegu, ilekroć zjaw iała się na postój w W arszawie.

Jadzia aż przetarła oczy, nie spostrzegłszy zna­

nej tak dobrze, a przed p a ru godzinam i pozosta- Avionej berlinki. O tw arła jak um iała najszerzej buzię, ale to nic nie pomogło. Ani zdziwienie przez to nie zm niejszyło się u niej, ani też b er­

linki nie spostrzegła naw et śladu. Między stat­

kiem pasażerskim a kry p ą z piaskiem , gdzie tak niedaw no stała berlinka, któ ra niem al od u ro ­ dzenia Jadzi służyła je j za dom mieszkalny — była teraz czarna, pusta luka.

Jadźka napróżno rozglądała się dalej po brze­

gu. Pobiegła tu i tam , zaglądała, ja k okiem się­

gnąć m ogła — berlinka znikła, jakgdyby na dno poszła wraz z je j przybranem i rodzicam i i całym cennym bagażem.

— Czy ja z byka spadłam ? — zdum iona za­

pytała towarzysza.

(41)

Gierek, niem niej od niej zdziwiony zniknię­

ciem pływ ającego hom e’u swej przyjaciółki, po ­ tw ierdził je j przypuszczenie:

— C h y b a ... Bo ja też nie kapuję, co się stało.

— Przecież przyj echalim z D ancygu na dwa tygodnie stania w W arszaw ie.

— I co ty tera, Jad źk a? — spytał zafrasow any Gierek.

— Ja w ie m ? ... — odpowiedziała przez łzy i zaczęła na dobre głośno płakać.

Policjant, stojący na posterunku, widząc dw oje dzieciaków o tak później porze w ałęsających się na brzegu W isły, gdy usłyszał piszczący płacz dziewczynki, zbliżył się ku n im ciekawie.

— Jadźka — G ierek trącił swą towarzyszkę w bok ostrzegawczo. — G lina idzie. W iaterl

Oboj e kłusem znikli w ciemnościach.

Jadzia nie m iała wiele znajom ości w W arsza­

wie. Oprócz G ierka M artusa, swego rówieśnika, z którym zaprzyjaźniła się, zapoznawszy się z nim przypadkowo na brzegu W isły — znała jeszcze dom niejakiej M arty W łoskow skiej na Pradze, gdzie często bywała, nosząc do niej od przy b ra­

nego ojca jakieś karteczki, zapisane tajem nym szyfrem. Nie pozostawało teraz nic innego bez­

dom nem u dziecku, ja k udanie się pod dach ta­

jem niczej dam y, którą z P io trem Czubałą w ią­

zały jakieś nigdy nie kończące się konszachty.

Ojciec Gierka, stary F lo r jan M artus, był w ar­

(42)

szawskim „sałatą“, czyli dorożkarzem . Miał ty­

powy, jednokonny powozik, pow ażnie ju ż sfaty­

gowany, zwany popularnie w W arszaw ie — dryndą. Ten w ehikuł, który kw alifikow ał się, jak wszystkie niem al je m u pokrew ne środki lo­

kom ocji — do m uzeum zabytków starożytności

— ciągnęły po asfalcie, często gęsto się przew ra­

cając i niechętnie pow stając pod razam i bata m artusow ego, kolejno dwa konie: stary kasztan, w ałach bezim ienny i klacz m łodsza i lepiej od­

żywiana, — a m niej używ ana — Pola Negri.

Faw orytka, nietylko dorożkarza, ale i całej jego rodziny, otrzym ała tę nazwę od Gierka, syna je j właściciela — wściekłego am atora kina i wielbiciela polskiej gwiazdy ekranu.

Przypadkow a znajom ość Gierka i Jadźki z ber- linki przeobraziła się rychło w zażyłą przyjaźń, gdyż oboje znaleźli wspólną p latfo rm ę porozu­

m ienia — kino.

Ile razy Czubała zarzucał kotwicę pod mostem Kierbedzia, Gierek, w ałęsający się stale nad W isłą, wchodził w kontakt ze swą rówieśniczką. Jadzia, ujrzaw szy G ierka z pokładu berlinki, wychodziła na brzeg. G ryw ali w „m o n iak i“, „ciupy“,

„k lip ę“ ; ale najczęściej rozm aw iali o kinie.

Jadźka godzinam i p o trafiła słuchać zawiłych opow iadań towarzysza, m ających na celu stre­

szczenie w idzianych przez niego obrazów w kine­

m atografie, dokąd um iał się szwarcować sprytnie

(43)

bez biletu. Nieraz ju ż korzystała z jego doświad­

czenia, aby pod opieką kinoam atora prześlizgnąć się w śród tłu m u „na gapę“ do kina.

Dzisiejsza eskapada artystyczna skończyła się dla Jadzi fatalnie. Została bez dachu nad głową, co gorsza, że nie w iadom o na ja k długo. Jadzia, która praw ie że światło dzienne u jrzała pierw szy raz na pokładzie barki, — czuła się na lądzie stałym nad wyraz niesw ojo. A świadomość, że dom gdzieś odpłynął niespodzianie, była je j tak niemiłą, jak poczucie wolności dla więźnia, któ ­ rego po latach wypuszczono z kozy, z kórą się był zżył, odwykłszy zupełnie od swobody.

— I co ty teraz będziesz ze sobą ro b ić? — spytał ją Gierek, gdy zatrzym ali się gdzieś na ulicy L udnej, zwanej tak zapewne przez ironję, gdyż świeciła, ja k dniem tak nocą, zazwyczaj pustką.

— Chyba pó jd ę do tej „szem ranej“ .

— Ja k ie j?

— Do M arty na Pragę.

— To odprow adź me na B ugaj. W szystko ci równo.

— D obra, chodźmy.

Skierow ali swe kroki zpow rotem w stronę m ostu Kierbedzia.

— A ta „szem rana“ M arta wpuści cię do dom u tak późno w nocy? — zagadnął zafrasow aną towarzyszkę Gierek.

39

(44)

— E, wpuści — zapewniła go z przekonaniem .

— Tam, kapujesz, całą noc jest kom panja. P rę ­ dzej tam w dzień się nie dostukasz do drzwiów, jak w noc.

— Acha, to nocny lokal — zauważył Gierek.

— Musowo — odparła Jadzia.

— No, śprwaj, Jadźka — pow iedział Gierek i podał je j rękę, gdy znaleźli się pod parkanem , oddzielającym ulicę Bugaj od podw órka, gdzie stary dryndziarz M artus m iał swój dom m ie­

szkalny, stajnię na parę koni,( z których jeden no­

sił im ię głośnej gwiazdy ekranu — i wozownię.

Zręcznie w drapał się po drągu, zapierającym w rota, na parkan i zeskoczył po jego drugiej stronie. Gdy Jadzia została sama, narazie strach ją obleciał. W krótce jed n ak zagwizdała jakąś

„w odniacką“ m elodję dla k u rażu i pom aszero­

wała w takt tej m elodji na Pragę.

Jej przybrany rodzic nauczył ją umówionego sposobu pukania do m eliny M arty W łoskow skiej, więc gdy z precyzją w ykonała hasło, drzw i sute­

reny zaraz się otwarły.

—- To Jadźka od Czubałów — rzuciła w głąb izby z m aleńkiej sionki czterdziestoletnia, przy­

stojna, tęga blondyna. Potem zwróciła się do p rz y b y łe j:

— A co ta m ? Masz jak i cetel od starego?

— Nie — odparła niepewnie Jadzia, przestę­

p u jąc z nogi na nogę.

(45)

— W ięc?

— Nie m am się gdzie po nocy podziać.

— Bo co?

Jadzia nie m iała zam iaru w tajem niczać W ło- skowskiej w swe osobiste sekrety i postanow iła skłamać, aby ukryć aw anturniczą w ypraw ę „na gapę“ do kina.

— Nie wiem, co się stało, proszę pani. Stara posłała m nie po sznaps i zagrychę. I jak w ró ­ ciłam nad „w achę“ — berlinki nie było przy brzegu. A m ielim dw a tygodnie stać tu przy lądzie.

— Coś w tern jest. I nie dali ci znać?

— A nie. Nie m am gdzie nocować.

— A, cóż robić. Chodź, Jadźka, do izby.

I M arta pchnęła drzw i, wiodące z sionki do obszernego podziemia.

Na dużym stole stała piękna lam pa o rzeźbio­

nym, bronzow ym postum encie, ale nie ona oświetlała izbę, lecz inna m ała naftów ka, wisząca na ścianie nad łóżkiem. W łóżku, pod jedw abną kołdrą leżała dziewczyna lat dw udziestu, tak p o ­ dobna do właścicielki tego dziwnego lokalu, że odrazu na pierw sze w ejrzenie m ożna było w y­

wnioskować, iż je st je j córką.

Jedną rękę umieściwszy pod głową, drugą trzym ała przed oczami książkę, w której się roz­

czytywała z zaciekawieniem, na chwilę tylko ode­

41

(46)

rwawszy się od lektury przez wejście nocnego gościa.

U meblowanie izby w suterenie, zajm ow anej przez Martę W łoskowską, było prym ityw ne i b ar­

dziej niż skrom ne. Jedna lam pa na stole odbi­

ja ła swą w spaniałością od całości urządzenia tego mieszkania.

— Chcesz już kim ać? — Spytała M arta nie­

proszonego gościa.

— Tak — odparła zapytana, głośno ziewając.

— To legnij se, mała, gdzie chcesz: tu, tu, albo ta m . . .

W łoskowską wskazała je j stojące pod ścianami dwa tapczany i sofę, wszystkie posłane, jakby oczekujące na szukających noclegu. Jadzia poca­

łowała Martę w rękę, rozebrała się i w sunęła pod derkę na sofie.

D obrze ju ż po północy zbudził ją hałas w izbie.

W yścibiła głowę z pod koca i u jrz a ła dwóch mężczyzn, siedzących przy stole, na którym M arta zapalała w spaniałą lam pę. Jasne je j światło pozwoliło dokładnie rozeznać powierzchowość nocnych gości Marty.

Jeden z nich był to stary drab wysokiego w zro­

stu, przystojny, o czarnym wąsie starannie pod­

kręconym „a la W ilu ś“ . D ru g i nikły, blady blon­

dyn, chłopiec najw yżej lat osiem nastu, nerwowo

ogryzał paznokcie, wodząc niebieskiem i oczami

za krzątającą się Martą.

(47)

— Mógłbyś się przyw itać, F ranc — zaczepiła bruneta, leżąca z książką w łóżku córka M arty

— Idalka.

— Zależy ci, ideale m ój, n a cerem onjach — odezwał się do niej mężczyzna, nazwany F ran - cem. W stał z krzesła, podszedł do łóżka i cm ok­

nął Idalkę w policzek. Siadając zpow rotem przy stole, dodał:

— Sfatygow any jestem ja k wielka febra.

— Oba kaw alery do tarcia chrzanu — zauw a­

żyła Marta. — Mój m ały też przyszedł, jak do obcych. Siadł i naw et nie pow iedział: „P ocałuj m n ie .. . “

— E, co wy tam , b rz a n y . . . — w trącił z nie­

chęcią ten, którego czterdziestoletnia baba n a­

zwała swym m ałym . — Człowiek nóg nie czuje, rąk nie czuje, spać m u się chce, a nerw y g rają dżacband, ja k wielka c h o le ra ... A kurat czas p a­

miętać o am orach.

Marta podeszła do drobnego blondyna, nachy­

liła się nad nim , opierając swój im ponujący biust o jego ram ię. Otoczyła m u szyję tęgiem swem ram ieniem i szeptała z p rzy m ilen iem :

— B idula Mała Stopka, zmęczona robotą.

— A żebyś wiedziała, że zmęczona — odparł chłopak, przezw any Małą Stopką.

— Frygać! — K rzyknął nagle, zii*ytowany tern m izdrzeniem się Marty, Franc.

43

(48)

— Co będziesz, Franc, tro ił? — spytała Idalka, w yskakując w koszuli z pod kołdry.

— Dawaj ta, co jest, byle prędko — odparł za- pytany.

— A gorzałkę będziesz p ił?

— P y ta n ie . . .

Idalka z pod łóżka w ysunęła dużą miskę, na­

krytą drugą taką samą. W m inucie było pełno olbrzym ich pierogów. W n et po izbie rozszedł się swąd smażonego oleju, który Idalka podlała na patelnię pod odgrzewane pierogi z kapustą i grzy­

bami. M arta odkorkow ała butelkę wódki, posta­

w iła cztery kieliszki na stole, a napełniwszy je, usiadła na ławce tuż przy „Małej Stopce“'. O bjęła W alusia za szyję.

— Jak tam poszło? — spytała.

— Klawo — odparł zapytany i w ypił wódkę.

Idalka przyniosła na głębokim talerzu pierogi i widelce.

— Macie zagrychę — pow iedziała i siadła przy F ran cu na fotelu, który sobie do stołu przy­

sunęła.

W szyscy czworo pili i jed li pierogi, biorąc je na widelce ze wspólnego talerza.

— Gdzie była ro b o ta? — spytała Idalka swego sąsiada.

— To kom binacja „d y rek to ra“ — objaśniał Franc, nalew ając sobie wódkę. — On nam nadał.

Z apetytem zajadając pływ ające w oleju p ie­

(49)

rogi, bru n et opow iadał zaciekawionym kobietom przebieg „ro b o ty “ .

— Pracow alim cały dzień. To jest, waściwie, to Mała Stopka pracował, a ja tylko na „św iecę“

i w razie czego, jak b y trzeba było coś „na m okro“, bo W aluś boi się „ fa rb y “ .

W yciągnął sprężynowy nóż z za cholewy buta i u k rajał sobie gleń chleba.

— Gdzie to by ło ? — spytała Idalka.

— W A ejach u konsula jednego — odparł Franc. — D yrektor m iał tam sw oje wiadomości, że przez trzy dni w m ieszkaniu tego konsula nie będzie nikogo, ani naw et służby. Gały k ram po ­ jechał do Spały na dyplomatyczne polowanie.

Jak tylko „stró g ajło “ bram ę odem knął zrana, m y na schody m y k ... „W o d n iak “ narychtow ał m i precyzyjne in stru m en ty d o otw arcia drzwi, tak, że z tern nie było kram u.

Jadzia usłyszawszy, że mowa idzie o je j opie­

kunie, nadstaw iła uszu.

W iedziała, że „W odniakiem “ nazyw ają w ko ­ łach, w których obracała się od dziecinnych łat

— je j przybranego ojca, P io tra Czubałę.

Atletycznej budow y towarzysz Małej Stopki, nalawszy sobie znów w ódki do kieliszka i w y­

chyliwszy go jed n em przechyleniem głowy, kon­

tynuow ał opow iadanie:

— Ja m usiałem zejść z piętra nadół. Bo, ka­

pujecie, łańcuch był założony od w ew nątrz. Mu­

45

(50)

sieli w yjść przez kuchnię, żeby m ieszkanie lepiej zabezpieczyć. W ięc trzeba było kapować, czy kto nie będzie wchodził na schody. Piłow anie łań ­ cucha trw ało przeszło dwie godziny.

— U, to denerw ująca robota — w trąciła Idal- ka, z ciekawością przysłuchaj ąca się opow ia­

daniu.

— Ba — odparł Franc, zapalając papierosa i częstując kobiety — dlatego W aluś taki blady.

Chłopak, na którego zwrócono teraz uwagę, podjadłszy sobie, oparł swą m izerną dziewczęcą tw arz o wygodny biust Marty, jakgdyby m iał za­

m iar teraz zdrzem nąć się w je j m atczynych ob­

jęciach.

P rzystojna, ale dw a razy starsza od swego ukochanego, właścicielka m eliny m ogłaby fak ­ tycznie być jego m atką.

— Pokim ałbym — pow iedział Mała Stopka i przym knął swe blado-niebieskie oczy.

— C zaju! — padł znów rozkaz bruneta.

— Kładź się spać, W alu n iu — poradziła ze słodyczą w głosie M arta zm ęczonemu specjaliście od otw ierania cudzych zamków i pierw szo­

rzędnem u technikow i w p ru ciu kas ogniotrw a­

łych. Sam a pośpieszyła spełnić rozkaz p rzy sto j­

nego bru n eta i przyrządzić „ cz a ju “ osiłkowi,

którego w gwarze jego środow iska nazywano

m istrzem „byka“, lub poprostu bykiem. Trafność

tego przezwiska rzucała się w oczy, gdy się spoj-

(51)

rżało na potężną czaszkę bruneta, na jego nisko zarośnięte w ypom adow anem i w łosam i czoło i sze­

roko rozstawione oczy. U derzenie łba, a nie ludz­

kiej głowy, poparte atletycznym karkiem , zwane w gwarze złodziejskiej — bykiem — m usiało być niebezpieczne dla napadniętego przez Franca.

Musiał też często stosować ten sposób obezwład­

nienia przeciw nika i dzięki tem u przylgnął do niego przydom ek — Byk-

W aluś, ten w ątły chłopak, stojący wysoko w hierarch ji złodziejskiej m ętów w ielkom iej­

skich, ziewnął, przeciągnął się, w stał od stołu i podszedł do sofy. Miał ju ż na niej siąść, aby zdjąć obuwie z nienorm alnie m ałych nóg, gdy spostrzegł pod derką na sofie niespodziewanego sublokatora.

— A tu kto na m ojem m iejscu ? — spytał Marty.

—- Nie bój się. Śpij spokojnie. — O dparła za­

pytana. — To od Czubałów znajdka.

Kiedy wreszcie legł przy Jadzi na sofie, ona odsunęła się ja k m ogła ku sam ej ścianie.

Gdy przyłożył głowę do w spólnej z m ałą po ­ duszki, nam acał coś twardego.

—^ A co tu pod poduszką? — spytał znów.

— Skrzynka ze „statkam i“ (narzędziam i) Mo­

skala.

— A co, był tu ? — spytał W aluś.

— Cały dzień tu kim ał, bo u jego F ran k i na

47

(52)

Pelcowiznie m iała być rew izja — objaśniła Marta. Potem dodała:

— Zestaw jego bagaż pod sofę, to ei będzie w ygodniej.

— E, niech tam j u ż . . . Nie chce m i się, bo strasznie jestem „szlaf“ — powiedział.

M arta troskliw ie w yjęła m u z pod głowy p ła­

ską, ciężką skrzynkę, postaw iła ją pod sofę, po ­ całowała swego nieletniego kochanka i odeszła do kom ina, gdzie kipiała ju ż herbata dla Byka.

— W iesz, Franc, kto był w m elinie dziś w ie­

czór? — spytała Idalka swego kam rata.

— Skąd m am w iedzieć? — odparł zapyta­

niem.

— „H rabia“ — pow iedziała córka właścicielki

— A cóż on tu m iał do ro b o ty ? — zadziwił się osiłek, zwany Bykiem, obrzuciwszy Idalkę złem spojrzeniem .

W idocznie ten „kolega“ po fachu, którego m łoda W łoskow ska tytułow ała „h ra b ią “ , nie za­

liczał się do serdecznych przyjaciół Byka.

Rzeczywiście, Franc m iał pow ody do głuchej nienawiści względem tego dżentelm ena-krym ina- listy. Był on jedynym groźnym ryw ałem Franca w stosunku do ich wspólnej kochanki, przy­

stojnej Idalki W łoskow skiej. W praw dzie bo­

w iem żadnem u z nich nie była bezwzględnie

w ierna, wychodząc od czasu do czasu na tak

Cytaty

Powiązane dokumenty

Biorąc pod uwagę, iż wspomnienia autora powstały z myślą przede wszystkim o czytel- niku francuskim, nie powinna dziwić tak duża staranność w prezentowaniu tych

Wspierała go piękna, ale niemądra Kasjopea, która swoją pychą obraziła nereidy, czyli nimfy wodne.. Poskarżyły się one Posejdonowi, groźnemu władcy

- Człowiek w swoim postępowaniu ma prawo kierować się rozsądkiem. Po upewnieniu się, że wszyscy wypełnili kartki, nauczycielka prosi uczniów o przyklejenie karteczek

Znany był ze swojego negatywnego nastawienia do wroga Rzymu – Kartaginy (starożytnego państwa położonego w Afryce Północnej). Dlatego każde swoje przemówienie wygłaszane

[r]

Jak wyjaśnił UOKiK, postanowienie nakładające na kredytobiorcę obowiązek uiszczenia dodatkowej prowizji za wcześniejszą spłatę kredytu w przypadku

Zginęły negatywy Lublina, którego nie ma i którego już się nie zobaczy Wielokrotnie się przemieszczałem po Polsce ze swoją walizką czy jakimś plecakiem i parę razy mieszkałem

nej może być podejmowana na szczeblu jednostek gospodarczych przy zaistosowaniu kryterium zysku (oczywiście przy spełnieniu pew­. nych warunków wyjściowych), to