• Nie Znaleziono Wyników

Dzikowska czarownicy. Wierzyć - nie wierzyć?

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Dzikowska czarownicy. Wierzyć - nie wierzyć?"

Copied!
90
0
0

Pełen tekst

(1)

Dzikowska czarownicy

Wierzyć - nie wierzyć?

Etnografowie dzielą ich na znachorów, czarowników i szamanów. Znachor, upraszczając, to ten, który zna choroby i potrafi je leczyć, czarownik sprowadza na zamówienie najrozmaitsze dopusty ze śmiercią włącznie, szaman zaś potrafi i pomóc, i zaszkodzić, ale przede wszystkim nawiązuje w transie kontakt z siłami nadprzyrodzonymi; pełni zatem rolę pośrednika między ludźmi i bogami. W wielu regionach świata, zwłaszcza w Azji, szamanizm uznawano za religię. W Ameryce Łacińskiej jest inaczej. Trudno tutaj o klasyczne rozróŜnienie, bywa, Ŝe te trzy magiczne funkcje przeplatają się ze sobą.

Nikt nie wierzył, Ŝe zrobimy film o czarownikach. Nafta w Meksyku jest, przemysł jest, rewolucja teŜ ciągle jest, sztuka — proszę bardzo, przedkolumbijska,

ludowa, i ta najlepsza, współczesna. Ale czarowników — nie ma. Ani znachorów.

JakŜe mogą istnieć, skoro prawo mówi wyraźnie, Ŝe leczyć moŜe ten jedynie, kto ukończył odpowiednie studia?!

Tak słyszałam oficjalnie przez lata. Czarownicy byli jak wstydliwy pryszcz. śe zakazani — fascynowali mnie tym bardziej.

Zauroczenie tematem rozpoczęło się od przypadku. Zanim spotkałam Joannę,

uwaŜałam magię za niegodnego konkurenta codzienności Latynosów. śadnych dziwactw, egzotyki, niech Czytelnik poznaje dzień powszedni, procesy i tendencje, bo

inaczej jego wiedza będzie wypaczona.

— Znachorzy to takŜe dzień powszedni — zadecydowała Joanna. — I bynajmniej nie jest to świadectwo zacofania kraju, lecz dowód przetrwania tradycji. Moim

zdaniem medycyna przedkolumbijska musiała mieć wspaniałe osiągnięcia, traktowała integralnie ciało i psychikę chorego. Właśnie poprzez działanie na psychikę po- 5

trafiła często uporać się z dolegliwościami, które wymagają dzisiaj nieobojętnej interwencji środków farmakologicznych. A jakie potrafili robić operacje...!

— To przeszłość...

— Przeszłość? Joanna szybkim ruchem zrzuciła bluzę i kazała mi obejrzeć swój kręgosłup. Była na nim drobna, ledwie juŜ widoczna blizna. Ślad po operacji zrobionej przez znachorkę.

Najpierw, gdy wypadł jej dysk, poszła do szpitala. To proste,

stwierdzili lekarze, ale trzeba zrobić zabieg; potem rehabilitacja, słowem dwa—trzy miesiące wykreślone'z Ŝycia. Wtedy Joanna przypomniała sobie o tej starej kobiecie — znachorce. MąŜ miał zrazu opory, ale postawiła na swoim. Kurna chata, tłum chorych. Wreszcie przyszła kolej na nią. Cięcie było pewne, szybko poruszały się palce znachorki. Pamięta rytualne modły, zioła, które trzeba było wypić, i jak ostroŜnie ją kładziono na podłodze. Nie wolno się ruszać przez siedemdziesiąt dwie godziny, przykazała stara.

Bolało, ale tępo, była zamroczona. Wkrótce jednak jej ciekawość zaczęła się przedzierać coraz śmielej poprzez odurzenie. LeŜała w tym samym

pomieszczeniu, gdzie przyjmowała znachorka. Niesamowite się tam działy rzeczy.

Choćby jeden przykład. Przychodzi Indianka z szesnastoletnimi bliźniakami.

Jednojajowi, identyczni. Ale jeden rozwinięty normalnie, drugi jąka się,

bełkoce. I oto stara, noŜem przypominającym kuchenny, otwiera jąkale czaszkę.

(2)

Operuje w skupieniu, pomrukując zaklęcia. Nagle — cud: stara pyta o coś chłopca, a ten odpowiada jej normalnie!

Joannę po upływie trzech dób podniesiono sztywno, tak jak deskę, i postawiono na nogi: była zdrowa.

Wierzyć, nie wierzyć... — Joanno, gdzie mieszka ta znachorka?

Chciałabym ją zobaczyć.

Joanna kręci. Nie moŜe podać adresu. Znachorzy nie chcą, by o nich pisano, boją się prześladowań. Jest to daleko od stolicy, na prowincji. MoŜe kiedyś sama mnie tam zabierze, obiecuje.

Nie spotkałam więcej Joanny, polskiej malarki, tak zauroczonej indiańskim Meksykiem, Ŝe rzuciła olejne farby i zaczęła tworzyć swoje obrazy laką,

przedkolumbijskim sposobem stosowanym do dzisiaj w Olinala, gdzie spędzała kilka miesięcy w roku. Jeśli znachorka nie była li tylko tworem wyobraźni, musi

mieszkać — my- 6

siałam — w górzystej, niedostępnej prawie głuszy jednego z najbiedniejszych stanów Meksyku, gdzieś w Guerrero. Postanowiłam ją odnaleźć. Udało mi się to jednak dopiero... w Polsce.

Zrazu nie skojarzyłam sobie zupełnie, Ŝe pani Maria Dulębina to matka Joanny.

Opowiadano mi wprawdzie, Ŝe mieszka w Warszawie pani, którą uleczyła Indianka, ale tyle znałam juŜ wówczas podobnych wypadków z samego Meksyku, Ŝe nie szukałam w Polsce kontaktu — z Polką. Traf chciał, Ŝe pewnego razu pani Maria znalazła

się w moim domu.

— Moja córka takŜe kocha Meksyk jak pani. MoŜe dlatego, Ŝe znalazła tam pomoc.

Cierpiała na dyskopatię — zwierzyła mi się.

Dopiero wtedy dostrzegłam podobieństwo rysów pomiędzy emerytowaną nauczycielką polskiego z warszawskiego Liceum Sztuk Plastycznych i moją zwariowaną znajomą z Meksyku.

— Czy pani córka ma na imię Joanna...?

— Joanna. To ona uratowała mi nogę. A właściwie — Pachita. Pachita umarła w 1979 roku i nie mogę jej poznać. Wcale nie

była Indianką z zapadłej wsi, do której trudno dotrzeć. Zapewne Metyska, mieszkała w stolicy, gdzie... grała w teatrze. I oto — opowiada pani Maria Dulębina — pewnego razu aktorka usłyszała głos nakazujący jej wykonywanie operacji. — Nigdy w Ŝyciu — miała odpowiedzieć Pachita; po pierwsze nie znała się na leczeniu, po wtóre zaś — wcale nie miała zamiaru zmieniać zawodu.

A jednak musiała rzucić scenę — została sparaliŜowana. Z czego Ŝyć? — Zapasy wyczerpały się szybko, przyszło Ŝebrać na ulicy. Wtedy znowu posłyszała ten sam głos — opowiada pani Dulębina. — Uzdrowię cię, ale będziesz rni pomagać w operacjach...

Nie było rady, musiała się zgodzić. Zresztą — to nie ona operowała, tylko właściciel owego tajemniczego głosu, zmarły przed dwustu laty sławny znachor tybetański. On kierował rękoma Pachity podczas skomplikowanych zabiegów, wcielał się w nią, by pomagać

I ludziom.

Pani Maria poznała Pachitę w roku 1977, kiedy była aktorka miała juŜ około

dziewięćdziesięciu lat. Pani o ogromnym apetycie — wspomina pani Maria — ale nie otyła, sprawna fizycznie, wyglądała najwyŜej na sześćdziesiąt lat. Jak doszło do tego spotkania?

I To długa historia... Kiedy pani Dulębina miała szesnaście lat, zwichnęła

(3)

niefortunnie nogę w kolanie. Stale spadała rzepka, ale 7

pewien włoski chirurg poprzekładał odpowiednio mięśnie i po pewnym czasie noga stała sią z powrotem tak sprawna, Ŝe panna Marysia

mogła śmigać na nartach.

Drugi wypadek miał miejsce, kiedy Joanna była juŜ w Meksyku. Goniły sią dwa psy i w zacietrzewieniu wpadły prosto pod nogi pani Duląbiny. Przewróciła sią.

Zerwała sią nie tylko rzepka w tym samym co przed laty kolanie, ale takŜe wszystkie ściągną. I doszło

do zmiaŜdŜenia łąkotki.

— Wszystko w porządku — powiedział lekarz z warszawskiej kliniki, wypisując pani Marii receptą na kule. 1

Czas mijał, a ona nie mogła chodzić. Udała sią wiąc do bardzo dobrego chirurga, prywatnie. Okazało sią, Ŝe wadliwe ustawienie kości spowodowało — podczas gdy noga była w gipsie — przyrastanie rzepki w niewłaściwym miejscu; uszkodził sią staw.

— Sprawa nieodwracalna — poinformował brutalnie chirurg.

I dodał, dla pocieszenia:

— W domu jest winda, sklepik naprzeciwko, to po co ma pani chodzić...?

Diagnozą potwierdziło trzech chirurgów urazowych zatrudnionych przy kadrze narodowej; tacy dobrze znają sią na rzepkach i łękot-kaćh. Była skazana na kule do końca Ŝycia. I na ten okropny ból przy kaŜdej nierówności drogi, przechyleniu stopy.

To wówczas Joanna namówiła ją listownie, aby zrezygnowała z pomocy medycyny oficjalnej. Niech przyjeŜdŜa do Meksyku. Pa-

chita pomoŜe jej na pewno.

Pachita stale zmieniała miejsce zamieszkania. Bez Ŝadnych studiów medycznych, a wykonywała tak powaŜne operacje — nic dziwnego, Ŝe były kłopoty z policją.

Musiała teŜ kryć sią przed tłumami chorych, nie miała przecieŜ sił, by dopomóc wszystkim. Operowała tylko raz w tygodniu, zwykle w czwartek, wykonując około dwudziestu zabiegów. Najpierw — konsultacja, od czwartej do siódmej po południu, później właściwe operacje; kończyły sią około pierwszej w nocy.

Kiedy Joanna zawiozła matką do dość zamoŜnego domu, któregc adresu nie pamięta — pani Maria zobaczyła w kącie pokoju, do któ rego ją zaprowadzono, smutną, ubraną w szarą suknią kobietą. Ju

była w transie.

— O co chodzi? — zapytała. 1 dotknęła jej kolana.

8

- To głupstwo, prosty zabieg, będziesz chodzić normalnie — powiedziała. — Ale jeśli nie zrobisz najpierw operacji brzusznej, umrzesz juŜ za kilka miesięcy...

Do dzisiaj nie wie, co to było, prawdopodobnie Pachita podniosła jej Ŝołądek i narządy kobiece. Pewien jasnowidz Koreańczyk powiedział jej później: wiesz, Ŝe miałaś umrzeć?... MoŜe więc, gdyby nie operacja — myśli nieraz — groziłby jej nowotwór?

Postanowiły z Joanną, Ŝe podda się wszystkiemu, co kaŜe Pachita. I Ŝe poczekają, ile trzeba. Bo kolejność zabiegów nie była obojętna — operowano według stopnia wytrzymałości fizycznej: najpierw małych chłopców, później małe dziewczynki, następnie męŜczyzn — od starszych do młodych i dopiero na końcu kobiety, takŜe na początku te w podeszłym wieku.

(4)

Pani Maria była przeraŜona — wyznaczona przez Pachitę na sam koniec, musiała wysłuchać jęków i okrzyków bólu wszystkich poprzedzających ją pacjentów. Marzyła, Ŝeby jak najszybciej zapaść w trans...

— Co pani pamięta z zabiegu?

W pokoju operacyjnym było na wpół ciemno — Pachita miała wprawdzie słaby wzrok, ale nie potrzebowała światła. PołoŜono panią Marię na leŜance, zobaczyła wokół siebie sześć osób. Była wśród nich jedna kobieta; kiedy Pachita zaczynała

operować — kobieta wznosiła ręce do góry i wzywała na pomoc wyŜszą energię.

(MoŜe — myślę — była to po prostu asekuracja bioenergetyczna?) Asystent z prawej strony Pachity podawał jej nóŜ, spirytus i watę. Było to ustępstwo na rzecz

szpitala, ale choć pomieszczenie wyglądało raczej brudno — Pachita nigdy nie miała infekcji. Asystenci byli ubrani zwyczajnie, tak jak na ulicy, Ŝadnych białych kitlów. Chorym nie zdejmowano ubrań do zabiegu, odsłaniając tylko miejsce, w którym potrzebna była operacja.

— A Pachita?

Pachita miała na sobie — pamięta pani Dulębina — fartuch z dwiema duŜymi kieszeniami, do których wkładano dowolne datki. Część rozdawała pod koniec jej dnia pracy biednym, część przeznaczała na potrzeby ufundowanego przez siebie sierocińca. Sama Ŝyła bardzo skromnie. Budowała tylko dom dla córki i wnuka.

Jeszcze wspomnienie sprzed zabiegu. Do Pachity podeszła kobieta Iw podeszłym juŜ wieku.

— Przyszłaś — mruknęła uzdrawiaczka. — Minęło trzydzieści lat, dosyć się nacierpiałaś. Odwiń rękę...

Kiedy Indianka odsunęła szal, pani Maria zobaczyła, Ŝe jej ręka jest uschnięta.

Pachita popatrzyła, dotknęła nieszczęśliwą. — Idź juŜ — wymruczała znowu.

Ani na twarzy Pachity, ani w zachowaniu się Indianki nie było widać szczególnych emocji. Tylko pani Maria otworzyła usta ze zdumienia. Bo ręka kobiety miała teraz kształt normalny.

Wierzyć — nie wierzyć?

Inne wspomnienia — głucha odzyskała pod wpływem dotknięcia Pachity słuch, Pachita operowała nowotwór mózgu i uszkodzenie kręgosłupa, w którym wymieniła kręgi. Jakimś magicznym sposobem zjawiały się w jej ręku części ludzkiego ciała potrzebne do wymiany podczas operacji, ale czasami —

domniemywa pani Maria — przysyłano je ze szpitala. Kiedy operowała dysk Joanny po wypadku samochodowym, córka pani Marii widziała ponoć, jak w ręku

uzdrawiaczki zjawiają się te zamienne części. — A więc, powróćmy do pani operacji...

Nie pamiętała wiele. Kiedy połoŜono ją na leŜance — jeden z asystentów przytrzymał jej nogi, aby nie mogła się ruszać. Poczuła nagle silny ucisk i gorąco — tak jak przy miejscowym znieczuleniu. Trwało to krótko, moŜe

kilkanaście minut. Zamknęła oczy, Ŝeby nic nie widzieć. Tylko Joanna obserwowała, jak Pachita zagłębia w brzuchu matki nóŜ indiański, powodując duŜy upływ krwi.

Cięcie było bardzo znaczne, ponad 30 centymetrów. Ale — zniknęło zupełnie juŜ po dwóch tygodniach. Obeszło się bez zszywania, załoŜono jej

jedynie w operowanym miejscu wałek z waty I i mocno zabandaŜowano. Pamięta, Ŝe po zabiegu zupełnie zesztywniała, wpadła w trans. Nie czuła bólu, kiedy

wynoszono ją trzymając | pod karkiem i za pięty, a potem zawinięto w

prześcieradło, połoŜono na dywanie obok innych chorych. Po pewnym czasie zapragnęła zmienić pozycję, lecz pamięta to dziwne, nieznośne uczucie, którego

(5)

nie potrafi nazwać. Poczuła chłód, dreszcze. Tymczasem Pachita i jej zespół zasiedli spokojnie do przygotowanej przez Joannę kolacji. Normalnie powinna leŜeć sztywno przez 72 godziny, przeniesiono ją jednak na łóŜko znacznie

wcześniej. Zaczęły się przygotowania do operowania nogi. Najpierw robiono jej okłady z ziół, Ŝeby zmi>

10

zesztywniałe kolano. Rozpoznała wśród ingrediencji rutę, rumianek, szałwię, ale były takŜe zioła miejscowe, indiańskie, których nie potrafi nazwać. Mieszano je

z czerwonym winem i olejem orzechowym, podgrzewając następnie przez dwadzieścia minut. Z tak właśnie przygotowanej mikstury miała okład na kolano.

Po pięciu dniach przygotowań pojechały z Joanną do dzielnicy ubogich. Taksówką pod sam dom, tak jak kazała Pachita, obawiając się, Ŝe ktoś moŜe napaść na dwie obce tu kobiety. Tutaj zobaczyły, jak Ŝyje jedna z najsławniejszych kobiet w Meksyku. Była to bardzo nędzna chata. Pacjenci — zupełnie odmienni, biedni ludzie, byle jak ubrani; niektórzy nie dawali pewnie Ŝadnych datków.

Pani Maria spróbowała raz jeszcze zgiąć nogę, ale ból był wielki, okłady nie zdołały usunąć całkowicie skurczu mięśni. Znowu znalazła się na leŜance ułoŜona dość wysoko. Tym razem — pamięta — było tylko trzech asystentów. Na początku czuła wszystko i widziała ten nóŜ, dosyć duŜy, tępy, moŜe była to nawet

niewielka maczeta. W trans wpadła dopiero pod koniec zabiegu.

— Przez cały czas miała pani otwarte oczy?

Nie, znowu zamknęła. Słyszała jednak, jak trzeszczy przecinana skóra. I bolało ją — ale nie tak bardzo. Przykry był jedynie moment wyrwania łękotki, którą Pachita wyrzuciła i włoŜyła jej w kolano inną. Sądzi, Ŝe to nie była indiańska, tylko przywieziona ze szpitala. Słyszała, jak Pachita mówi odmienionym nagle, grubym, męskim głosem.

— Co tu naplątał ten mój poprzednik, poprzestawiał mięśnie, musimy je doprowadzić do porządku...

Po operacji znowu zesztywniała, była w transie. Teraz odczuwała błogość, cieszyła się, Ŝe wszystko co złe — juŜ poza nią. Kolano było bardzo grubo zabandaŜowane. Trochę leŜała na podłodze, jak poprzednio, ale pamięta, Ŝe przenoszono ją przez podwórze do innego pomieszczenia; teŜ było biedne. Potem Joanna zabrała ją do hotelu. Na trzeci dzień zwlekła się z łóŜka i pojechała z Joanną do Cuautli, niedaleko Miasta Meksyku, gdzie — za radą Pachity — kąpała się w basenie. Mogła juŜ poruszać nogą, która coraz bardziej się zginała, ale

jeszcze chodziła o kuli. Kiedy po dwóch tygodniach powróciły do Meksyku — znowu radzono jej zastosować taką samą jak poprzednio kurację z ziołami. Całkowite

wyleczenie, mówiła Pall

chita, nastąpi nad ciepłym morzem. I tak się teŜ stało. Ale juŜ nie w Meksyku. W Bułgarii.

— Jak się teraz pani czuje?

Znakomicie. Co niedzielę chodzi na dziesięciokilometrowe wycieczki do puszczy i nie ma wraŜenia, Ŝeby operowana noga męczyła się bardziej niŜ ta, która zawsze była zdrowa.

— Czy pozostał ślad po operacji?

śadnego. Blizna, tak jak poprzednio, znikła całkowicie po dwóch tygodniach. Tak

jak kazała Pachita, codziennie robi sobie krótki masaŜ i uprawia jogę.

%

— Czy widziała pani jeszcze kiedykolwiek Pachitę?

Pojechały do niej na kontrolę. Tym razem aŜ w okolice El Paso, gdzie wdzięczny

(6)

pacjent wybudował jej dom, aby mogła odpocząć z dala od pacjentów. Tylko Ŝe Pachita zamieniła go natychmiast w klinikę, wstawiła dwadzieścia łóŜek.

Poznała je natychmiast.

— Ach, to wy, z Polski — powiedziała znowu męskim głosem. — Wszystko w porządku.

To wtedy poleciła pani Marii moczenie się w ciepłym morzu.

Odprowadziłam panią Marię Dulębinę do furtki, a potem, ukryta za firanką,

obserwowałam, jak prosto i pewnie idzie do przystanku autobusowego. śaden ruch nie przypominał, Ŝe była skazana na trwałe kalectwo.

Wierzyć — nie wierzyć?

Drugie spotkanie, wciąŜ jeszcze pośrednie, z medycyną ludową, jak bardziej elegancko nazywa się znachorstwo, miało miejsce w Chile.

Nie wiem, czy Ŝyje jeszcze Rosendo Huenuman. Indianin z plemienia Mapuczów, zwanych takŜe Araukanami, był działaczem Komunistycznej Partii Chile, a Mapucze, którym rząd Salvadora Allen-de zaczął dawać ziemię, byli szczególnie zawzięcie eksterminowani przez dyktaturę Pinocheta. To Rosendo jeździł ze mną po osiedlach indiańskich, zwanych redukcjami; jego autorytet otwierał mi drzwi ruk, kurnych chat utkanych ze słomy. Mogłam robić zdjęcia, zbierać informacje.

Rosendo Ŝałował, Ŝe byłam tak krótko na ziemi Mapuczów, ledwie kilka dni. Jego babka mieszkała daleko. A bardzo chciał, Ŝebym ją poznała: była machi,

szamanką. Podczas najwaŜniejszych, związa- 12

nych ze zbiorami i płodnością, świąt roku, zwanych Ngullatun, nawiązywała kontakt z głównym bogiem Mapuczów — Ngeneczenem. Nie ma jego świątyń ani wizerunków. Kapłanką jest machi. Machi wspina się na rytualną drabinę rehue i popada w trans. Wtedy dusza machi szybuje w zaświatach, przekazując Ngeneczenowi wyrazy dziękczynienia i prośby Mapuczów, pyta, jakie ofiary trzeba złoŜyć bogu.

— Ale moŜe chcesz zobaczyć inną machi?

Poszliśmy do jednej z ruk. Jak zwykle ubita z ziemi polepa miast podłogi, na środku tlił się wieczny ogień, którego dym wydobywał się przez poszycie dachu.

Niewiele sprzętów, nawet jak- na indiańską chatę — stara kobieta, przykryta czarną chustą, mieszkała sama. Nie wyszła za mąŜ, nie miała dzieci, obniŜyłoby to bowiem jej moce magiczne. Nie, nie chciała pokazać mi. jak popada w trans.

Nie było ani święta, ani klęski, Ŝeby przebłagiwać boga. A Ŝartować zeń nie moŜna. Owszem, zgodziła się pokazać swoje srebro. I drabinę teŜ. Na srebrnych

ozdobach — stylizacja orła dwugłowego, tak popularnego wśród szamanów Azji. MoŜe to ten ptak pomaga jej szybować w zaświaty, gdzie udaje się wstąpiwszy na

ostatni stopień drabinki rehue? Policzyłam, Ŝe drabina ma dziewięć stopni, a dziewiątka to magiczna liczba szamanów azjatyckich. Szaman miewa dziewięciu pomocników, wchodzi na dziewięć brzóz, święte drzewo (podobnie jak i drabina rehue — symbol drzewa kosmicznego) ma dziewięć lub siedem gałęzi. CzyŜby jeszcze jeden dowód, Ŝe Indianie przybyli z Azji, a przodkowie Mapuczów, o cerze

znacznie jaśniejszej niŜ pozostałe tubylcze ludy Ameryki, być moŜe z Syberii lub Mongolii? Polski uczony, profesor doktor Andrzej Wierciński, utrzymuje, Ŝe była i taka fala odległej migracji.

KaŜda machi leczy, ale babka, powiada Rosendo, jest najsłynniejszą znachorką w regionie. Pamiętał, jak operowała jego matkę. Woreczek Ŝółciowy. Czas juŜ był najwyŜszy, wyjęła cztery kamienie jak przepiórcze jaja. — Czy chora odczuwała ból?

JeŜeli — to niewielki. Machi zna sposoby anestezji. Jednym z nich jest hipnoza.

Ale duŜą rolę odgrywają liście świętego drzewa Mapuczów — canelo. I dym z

(7)

papierosa. Lepiej, gdy jest to papieros specjalny, z liści maąui i innych traw, moŜna jednak od biedy posłuŜyć się fabrycznym.

13

— Jaki był przebieg operacji?

Najpierw babka obłoŜyła brzuch chorej liśćmi canelo i rozcięła przez nie skórę

specjalnym noŜykiem. Potem przedmuchała ranę dymem z papierosa i zdezynfekowała ją sokiem z liści świętego drzewa. Po zoperowaniu woreczka nie zaszyła rany,

połoŜyła tylko na niei te same liście i przewiązała brzuch paskiem. Cięcie zrosło się naprawdę szybko: nie sposób prawie znaleźć blizny.

Raz, wspominał Rosendo, przyjechał do babki chirurg z Temuco, stolicy regionu.

Popatrzył zafascynowany i zaprosił starą z rewizytą do szpitala. Niech zobaczy miejskie operacje. Pojechała. Światła, maski, dziwne jakieś aparaty, instrumenty i maszyny. To nie był świat, do którego przywykła w swojej kurnej chacie. Nie pojechała więcej do Temuco.

Znowu: wierzyć, nie wierzyć...? Machi leczy miksturami z ziół, których skład wypracowało doświadczenie wieków. Miesza wyciągi ze skór Ŝab i ropuch. Jest przekonana, Ŝe ićh działanie potęgują tańce i magiczne zaklęcia. Ale oto

amerykańscy uczeni odkryli, Ŝe chociaŜ skóra ropuszki kokoi zawiera jedną z najsilniejszych trucizn, jednak stosowana w odpowiednich dawkach potrafi ta trucizna leczyć skomplikowane schorzenia. Doktor Carlos Mariani stwierdził teŜ, Ŝe w wydzielinach skórnych ropuch znajduje się substancja, zwana bufoteniną, posiadająca właściwości halucynacyjne. MoŜe jednak coś się kryje i w sposobach machi...?

Trzecie spotkanie — z Delią Carrillo, nauczycielką z San Andres Cohamiata.

Siedziałyśmy na pniu drzewa oczekując na samolot, który miał mnie zabrać do innej wsi Huiczolów. Nie były to wsie zwyczajne, raczej centra ceremonialne, które zapełniały się jedynie podczas świąt. Do niedawna w San Andres Cohamiata stał tylko kościół otoczony prostokątem pustych chat, przed kilku laty przybyły szkoła z internatem i ośrodek zdrowia. Wtedy przyjechała tu i Delia, po naukach w Tepic i Morelii. Czarne włosy obcięte krótko, pokręcone, kostium ze sztucznego materiału — dziwna tutaj, miejska elegancja. Pewnie, myślę, juŜ odstała od

indiańskiej społeczności, moŜe nawet jej się wstydzi.

Samolot, a raczej awionetka, która rozwozi po tym bezdroŜnym regionie specjalistów Narodowego Instytutu Indiańskiego, nie ma określonych godzin lądowania. Wiadomo, Ŝe przyleci, jeśli pogoda dopisze, ale kiedy — któŜ to zgadnie. Trzeba czekać. Delia opowie-

14

działa mi juŜ o swojej rancheria, jak nazywa się zagroda Huiczolów, o męŜu i o szkole. Wreszcie zaczęła mówić teŜ o swoim marakame.

Marakame to znachor, czarownik i szaman w jednej osobie. Poznałam marakame z

?????? de Bolanos. Był stary. Dawno juŜ odbył dziesięć pielgrzymek w ciągu kolejnych dziesięciu lat do odległego stanu San Luis Potosi, koniecznych, aby zwykły śmiertelnik przekształcił się w duchowego przewodnika Huiczolów. Same zresztą pielgrzymki nie wystarczają: trzeba znaleźć na wzgórzu Virkuta kaktusy peyote, takie, które rosną w kształcie jelenia, z większym kaktusem — sercem w środku. Przyszły marakame zjada halucynu-jący kaktus, który zawiera mezkalinę. I ma wizje. Nie tylko widzi rośliny i zwierzęta, wspaniałe, nieziemskie światła i kolory, słyszy śpiew ptaków. Nie tylko jest szczęśliwy. Podczas peyotowego upojenia przychodzi doń inny marakame, maleńki jak dziecko. I uczy go, jak ma leczyć ludzi. Ale to dopiero po dziewiątej podróŜy na wzgórze Virkuta. W

(8)

dziesiątym roku przekazuje mu wiedzę o układaniu pieśni. Odtąd zostaje juŜ prawdziwym marakame.

Marakame Delii mieszka o kilka dni drogi z San Andres Cohamiata." To on dał jej imię Urrama, zobaczył je we śnie. Delia to imię dla obcych, imię z oficjalnych dokumentów. Zawsze odwiedza marakame, kiedy coś ją boli. Najczęściej boli głowa.

Wystarczy, Ŝe marakame przytknie wargi do jej czoła i wyssie ziarno kiełkującej kukurydzy, a dolegliwość ustępuje. To właśnie kukurydza wprowadzona magicznie do jej ciała jest przyczyną choroby. Kiedy bolał Delię Ŝołądek, marakame najpierw ukłuł ją w piersi końcem świętej strzały, potem wyssał z brzucha kamień. Innym razem wyjął znowu z nogi kukurydzę. MoŜe teŜ odnaleźć w ciele kawałki skóry albo sierści zwierząt, węgiel drzewny, rozmaite przedmioty magiczne.

Pytam Delii, dlaczego nie chodzi do zwykłego lekarza. — MoŜe by mi pomógł — zastanawia się Huiczolka — moŜe wyleczyłby. Co jednak taki obcy moŜe wiedzieć o przyczynie choroby Huiczola? A jeśli nie będę jej znała, zachoruję znowu. Tylko marakame moŜe mi powiedzieć, jakiego obraziłam boga i jaką mu powinnam złoŜyć ofiarę w świętej grocie.

Była to opowieść kobiety wykształconej. Ale znowu jedynie relacja.

I oto coś się jakby odmieniło. Meksyk przestał się krępować swojej magii.

Mówiono, Ŝe interesuje się nią pewien bardzo wysoki 15

urzędnik państwowy w spódnicy. Kiedy jednak obiecano nam pomoc zafascynowanego etnografią dyrektora muzeum, postanowiliśmy z Tony Halikiem wyprawić się do Los Tuxtlas. Tam odbywają się kongresy czarowników.

V

.

16

Biała magia w Los Tuxtlas

Santiago Tuxtla, San Andres Tuxtla i Cametaco to trzy municipia, czyli powiaty, w stanie Veracruz, które tworzą wspólnie region zwany Los Tuxtlas. Słynie on z urody krajobrazu, Ŝyznej ziemi, zabytków kultury Olmeków, ale przede wszystkim — z czarowników. Tutaj odbywają się doroczne ich kongresy.

(9)

— Zaczynamy od białej czy od czarnej magii...?

Decydujemy, Ŝe od białej, trzeba stopniować emocje.

JuŜ drugi dzień jesteśmy w Santiago Tuxtla, jednym z dwudziestu jeden miast, które niegdyś hiszpański władca Karol V przydzielił, wraz z tytułem Markiza del

Valle, zdobywcy Meksyku Hernanowi Cortezowi. Naszym amfitrionem będzie dyrektor miejscowego muzeum. Ogorzała twarz i chód kawalerzysty zdają się wskazywać, Ŝe więcej czasu spędza w siodle niŜ za dyrektorskim biurkiem. No cóŜ, typowy — powiedzielibyśmy — obszarnik. Ma trzy rancza, stada bydła, a do tego plantację trzciny cukrowej. Znajduje się ona, mówi, niedaleko El Uvero, hacjendy, gdzie #—

w roku 1526, a więc ledwie w pięć lat po podboju — załoŜono plantację trzciny pierwszą na tym kontynencie; pracowało na niej dwudziestu pięciu Indian i dziewięćdziesięciu trzech Murzynów, takŜe pierwszych pewnie niewolników w kolonialnym Meksyku. Rezydencje na wsi, dom w mieście. Kto wie, jakie jeszcze ma dyrektor interesy, w kaŜdym razie mieszkańcy okolicy jemu to kłaniają się

najniŜej. Ale pasją miejscowego kacyka nie wydaje się wcale mnoŜenie pieniędzy:

jest nią muzealnictwo. Santiago Tuxtla — chwali się — to jedyny powiat w kraju, który ma aŜ dwa muzea. To, w którym się znajdujemy, oraz muzeum w Tres Z^piiS^Slri situ, czyli na miejscu wykopalisk.

W Tres Zapote^sobyliśmy poprzedniego dnia. To w tej małej wiosce, 17

*>ako*2'

od której odstrasza turystów polna droga, don Jose Melgar dokonał w roku 1869 niezwykłego odkrycia — wykopał ogromną kamienną głowę o negroidalnych rysach, zadziwiające dzieło dawnych mieszkańców regionu, których nazwano Olmekami. To oni stworzyli najstarszą cywilizację Mezoameryki, która sięga 1500 roku p.n.e., a niektórzy uczeni cofają jej początki o kilka jeszcze stuleci. Olmekowie

zaczęli budować piramidy i świątynie, stworzyli kalendarz, rzeźbili posągi bogów o twarzach dzieci i kłach jaguara, wykuwali w kamieniu dłonie złoŜone niby do modlitwy i ozdobne jarzma. Liczne w Tres Zapotes kamienne Ŝarna do mielenia kukurydzy świadczą, Ŝe nieobce im było osiadłe, rozwinięte rolnictwo.

— A czy znali pismo?

Dyrektor prosi o wiadro z wodą i polewa szary blok kamienia. To słynna stela ? Wilgoć odkrywa nić reliefu układającą się w kamienny glif — to najstarsza data, jaką znaleziono dotychczas w Ameryce Łacińskiej — odpowiada rokowi 31 p.n.e.

Tres Zapotes uwaŜa się za najdawniejszy — obok La Venta i San Lorenzo — ośrodek cywilizacji Olmeków. Tutejsze zabytki datuje się na około 1850 rok p.n.e.

Wielkich głów w Tres Zapotes nie ma. Jedną zabrano do muzeum w Santiago Tuxtla, druga stanowi ozdobę powiatowego ryneczku. Jak je transportowano? — Teraz — mówi dyrektor — nie było problemu. Natomiast twórcy tych rzeźb, których pochodzenie niestrudzony von Daniken przypisuje oczywiście kosmitom, wyrabiali je w

andezytowym kamieniołomie na wzgórzu La Vigia, odległym od Tres Zapotes o pięć do sześciu ledwie kilometrów; stamtąd zaś moŜna je było po prostu przytoczyć. Do innych ośrodków olmeckich prawdopodobnie spławiono kolosalne głowy rzekami.

Cywilizacja Olmeków kryje wiele tajemnic. Ich rozwikłaniu sprzyjają przede

wszystkim badania naukowe, ale teŜ niekiedy — przypadek. Oto do niedawna, w ślad za Carlosem Pellicerem, znakomitym poetą i twórcą muzeum sztuki olmeckiej La Venta w pięknym parku Villahermosy, sądzono, Ŝe pięknie wypolerowane słupy falliczne słuŜyły Olmekom do sporządzania klatek dla jaguarów. A tymczasem, kiedy w roku 1978 budowano gazociąg z Cactusa do Reynosy, niedaleko Tres Zapotes znaleziono nietknięte ogrodzenie z tych kamiennych pali otaczające miejsce

(10)

ofiary przykryte kamienną płytą; niestety, splądrowano je juŜ przed wiekami.

18

Najciekawsze zabytki przeniósł dyrektor do muzeum w Santiago Tuxtla. Ot, choćby figurkę oranta o twarzy zwróconej ku niebu. Jego zdaniem był to znachor, który zanosi modły do bogów czuwających nad zdrowiem Olmeków. Jakie stosował metody leczenia? Nasz gospodarz sądzi, Ŝe niewiele róŜniły się od tych, które

przetrwały do dzisiaj w regionie Los Tuxtlas. Czarownicy, znachor-stwo — to kolejna jego pasja. Teraz więcej ich tu jeszcze niŜ lekarzy. ChociaŜ jednak

medycyna oficjalna coraz częściej sięga do doświadczeń ludowej, jej rozwój musi doprowadzić w przyszłości do zaniku magii. Dlatego trzeba zostawić przyszłym

pokoleniom choćby jej dokumentację. Nagrywa więc relacje czarowników i znachorów, kręci o nich filmy. Ale lepiej zna się na hodowli bydła niŜ obsłudze kamery.

Cieszy się więc — mówi o nas — Ŝe przyjechali fachowcy... Chętnie nam pomoŜe nawiązać kontakty.

Ustalamy raz jeszcze, Ŝe od białej zaczynamy magii. śeby zdobyć zaufanie czarowników — będę ich pacjentką.

,,W imię Ojca, w imię Syna, w imię Ducha Świętego, w imię Wszystkich Świętych, o ksiąŜę wszechpotęŜny, uwolnij ją od wszelkiego zła. Uwolnij ją od przestrachu, od złych mocy czarownika, od złych spojrzeń ludzi, zawiści sąsiadów, od wszelkich uroków..."

Siedzę na niskim, drewnianym stołeczku. Spod półprzymkniętych powiek widzę, jak nachyla się nade mną dobrotliwa twarz starego człowieka. Jest bosy, w zgrzebnych spodniach i koszuli, ma zapadnięte policzki i ogromne czarne oczy. Lat z okładem osiemdziesiąt, ale czupryna gęsta, krucza. ZdąŜył mi juŜ powiedzieć, Ŝe ją

farbuje, bo mu smutno, kiedy widzi, Ŝe ma włosy białe jak kwiat pomarańczy, co kwitnie za oknem. Teraz zanosi modły do dobrych sił opiekuńczych, Ŝeby mi pomogły. Dlatego teŜ pali tyle świec przed domowym ołtarzem, na którym stoją obrazy świętego Piotra, Matki Boskiej z Gwadelupy i Jana Chrzciciela. Mówi:

„Jeśli Bóg zechce, to na pewno wyzdrowiejesz, jeśli nie, nie pomoŜe Ŝaden święty..."

Modły i zaklęcia, czyli jak się mówi uczenie „magia werbalna", wspomagają tylko inne zabiegi Cuate. NajwaŜniejsza jest limpia, oczyszczenie. Pod ścianą leŜą gałązki rośliny przypominającej ni to barwinek, ni to borówkę. Nazywa się albahaca. Jeśli Cuate ma czas — sam ją zbiera w okolicznych lasach, ale

najczęściej kupuje na miejscowym targu. Bierze teraz kiść albahaki i omiata nią starannie całe moje ciało, najdokładniej twarz. Listeczki rośliny są

19

ostre, kłujące. Cuate co chwila potrząsa gałązką, jak gdyby strzepywał z niej zło, które zdołał juŜ w nią zebrać z mego ciała, i powraca znów do oczyszczania.

— Cuate, co mi dolega...?

Nie pytał mnie o to, bo co pacjent moŜe wiedzieć o przyczynie schorzenia! Jeśli dolegliwość jest naturalna, sama przechodzi, ale pochodzenie prawdziwej choroby jest zawsze magiczne. Na mnie, sądzi Cuate, ktoś rzucił urok. Nie pomoŜe na to samo tylko oczyszczenie albahaką.

— Zamknij mocno oczy...

' Tony Halik dotychczas powtarza, Ŝe zostałam po prostu opluta.

Ale naprawdę drugi stopień oczyszczenia polegał na tym, Ŝe Cuate nabrał wody w usta i mocno opryskał mi twarz. Niestety, Halik filmował tę scenę. Nie wątpię, Ŝe jedynie dla dobra obrazu poprosił starego, by spryskał mnie trzy razy...

Jeszcze tylko rzucenie garści ziarenek przypominających gorczycę, za siebie i

(11)

pod nogi — i zabieg skończony.

— Będę zdrowa, Cuate?

— JeŜeli mi ufasz. Nie, nie trzeba płacić...

Pacjenci, którzy oczekiwali na swoją kolejkę przed biedną chatą Cuate, wierzyli na pewno w moc jego zabiegów. Znają go, opowiadała Martina Monterogari, od tylu juŜ lat. Był zupełnie młodym chłopcem, gdy zaczynał leczyć. Terminował u

pradziadka — znachora, ale tak naprawdę — są tu wszyscy przekonani — Bóg nauczył go pomagać ludziom. Dlatego Martina przyszła do niego i dziś. Co jej dolega?

Wysokie ciśnienie, nerwica, serce. Była u wielu lekarzy, ale nie pomogli. Tylko Cuate moŜe ją uzdrowić. Tak samo jak męŜczyznę, który siedzi obok, Marcelina Colorado Castaniedę. Był wielokrotnie operowany na prostatę. Teraz boli go i puchnie brzuch. I na niego rzucono pewnie mai de ojo, urok...

Maria Luisa Bernal Antemate mieszka podobnie jak Cuate Chagalla (czyli Kumpel Krewetka, jak tłumaczy dyrektor muzeum, wywodząc drugą część imienia znachora od chacalli, co w języku nahuatl oznacza właśnie krewetkę) na przedmieściu Santiago Tuxtla. Poznać jej dom łatwo, jest bowiem czerwony, podobnie jak wstąŜki, które wplotła w cienkie juŜ, upięte w koronę warkocze. Czerwień broni dostępu złym prądom, a tyle ich przynoszą ze sobą pacjenci! Zaszkodzić by mogły nie tylko jej, ale takŜe suce Coyocie, dwóm papugom,

20

które na nasz widok rozdarły się w klatkach, pięciu snującym się po domu kotom oraz kilku świniom, które przywiązała sznurkiem w przedsionku. Dobre, dobre świnki, mówi, i podaje kaŜdej kukurydziany placek. Odkąd umarł mąŜ policjant, jedynymi prawdziwymi przyjaciółmi są dla niej zwierzęta... Wnętrze domu jeszcze biedniejsze niŜeli u Cuate. Ubita ziemia miast podłogi, ledwie kilka

najprostszych sprzętów; ale czysto tutaj — i wesoło. Sprawiają to wraŜenie kolorowe bombki rozwieszone pod sufitem, nad ołtarzem. Kuracjom Marii Luisy takŜe patronują święty Piotr i Matka Boska z Gwadelupy, ale jeszcze Najświętsze Dzieciątko z Atocha, którego przyniesiony z Hiszpanii kult bardzo się w Meksyku upowszechnił. I wspiera Marię Luisę najsławniejszy znachor w stanie Ver^cruz, Adam Cardel z Jalapy, którego portret powiesiła pomiędzy wizerunkami świętych i dyplomem otrzymanym na ostatnim kongresie czarowników.

Maria Luisa jest schludna, uśmiechnięta. Ile ma lat? Nie pamięta, tylko wujek Antonio moŜe wiedzieć o tym. Ale on mieszka w Mieście Meksyk. Tam właśnie rozpoczynała znachorskie nauki pod kierunkiem matki chrzestnej. Dawno to było, ze trzy ćwierci wieku temu. Miała wtedy jakieś dziesięć lat...

— Usiądź.

Znowu zamieniłam się w pacjentkę. Siadam na czerwonym krzesełku przed ołtarzem, oczekując kolejnych emocji. Tym razem limpia będzie znacznie przyjemniejsza.

Maria Luisa nie oczyszcza mnie albahaką ani wodą, lecz zwykłymi kurzymi jajami.

Wyjmuje dwa z kartonu, najwidoczniej zakupione w sklepie, i mamrocząc modlitwy wodzi jajkami po mojej głowie, twarzy, ramionach, głaszcze' jajkiem moje plecy, nogi, nawet stopy. A kiedy zebrała w skorupki wszystkie me kłopoty, rozbija jajka i wlewa je do szklanki z wodą. U zdrowego człowieka białko jest czyste. W moim — widać jakieś Ŝyłki i włókienka. Naprawdę zmętniało. Znachorka długo przypatruje się jajecznej konfiguracji, najwyraźniej niezadowolona. Wreszcie — jest diagnoza! — Z głową — mówi — masz kłopoty, ale dam ci takie zioła, Ŝe wszystko odejdzie...

. Maria Luisa przyjmuje tylko w poniedziałki i piątki. Dzisiaj środa, zgodziła się mnie zbadać na prośbę dyrektora. Nie oczekuje juŜ pacjentów, moŜemy

(12)

porozmawiać.

— Czy ma pani, Mario Luiso, jakąś lekarską specjalizację?

21

Owszem, ma. To ona najskuteczniej w okolicy pomaga chorym umysłowo. Najpierw ich oczyszcza, tak jak mnie jajkami, ale takŜe albahaką. I daje im do picia

mieszankę z ziół i kwiatów o siedmiu kolorach. Naturalnie, Ŝe specjalnych. Leczy takŜe ukąszenia jadowitych węŜy. Do tej kuracji potrzebny jest biały kamyczek, ot, ten właśnie, co leŜy na ołtarzu. Przykłada go do ranki i przygotowuje

choremu stosowny napój. Jest to horchata, czyli woda ryŜowa, zmieszana z wywarem z wiórów drzewa pało amarillo.

— Czy ten sposób zawsze skutkuje?

Zawsze, chyba Ŝe do pomieszczenia, w którym leczy męŜczyzna, wejdzie kobieta, i odwrotnie. Wtedy cały zabieg na nic. Niezawodnie potrafi teŜ wyleczyć impotencję;

radzi, jakie mieszanki ziołowe naleŜy stosować, Ŝeby mieć dzieci, jakie — by ich nie mieć. Za poradę bierze zaleŜnie od schorzenia, ale nie więcej niŜ 50 pesos (równowartość dwóch dolarów). Dla niej i dla zwierząt starczy...

Anai Castel przybrała pseudonim Anai Azul, czyli Niebieska Anai. Jest ponoć Ŝoną wysokiego urzędnika ministerialnego. Mieszka w stolicy i tam ma gabinet, w którym odczytuje karty tarokowe. A więc — wróŜka. Jej specjalnością jest jednak usuwanie bólu. Ot, choćby wczoraj, kiedy przyjechała do Santiago Tuxtla, które odwiedza kilka razy w roku, tuŜ koło dworca zdarzył się wypadek. Chłopiec, którego kopnął koń, skręcał się z cierpienia. Przesunęła ręką nad zsiniałym udem, a mały uśmiechnął się, wstał i pobiegł do domu...

Postanowiłam wypróbować zdolności Anai Azul najpierw na Haliku. Skręcona kostka nabrzmiała mu jak bania. Ach, jak boli, boli...

Mieszkaliśmy wszyscy w tym samym hotelu „Castellanos", a Ŝe przedstawił nas juŜ sobie nieoceniony dyrektor, uznałam, Ŝe mogę zadzwonić do Anai. Przybiegła do pokoju Halika w długiej sukni i modnym turbanie na jasnych włosach. JakiŜ kontrast z Marią Luisą! CóŜ, znachorki nie mieszkają tylko w biednych chatach...

Usiadła na łóŜku Toniego i natychmiast zabrała się do roboty. Przede wszystkim nasunęła turban głęboko na uszy, bo podczas zabiegu winny być przykryte. I zaczęła prztykać wzdłuŜ nogi palcami.

— Widzę kolor czerwony — powiedziała, gdy obdukcja doszła juŜ do kostki. — Tutaj jest ognisko choroby...

Wobec opuchlizny nie wydała mi się ta diagnoza rewelacją. Obserwowałam Halika.

LeŜał z oczami zamkniętymi, bo tak kazała Anai.

22

— Jaki widzisz kolor, teŜ czerwony? — zapytała.

— Czerwony — potwierdził.

Teraz palcami prawej dłoni zaczęła przesuwać nad kostką.

— Widzisz kolor pomarańczowy?

— Pomarańczowy.

— To choroba zaczyna ustępować.

Potem widział Ŝółty, a gdy doszło do zielonego — Anai Azul, która przez cały czas to prztykała, to przeciągała nad kostką palcami — kazała mu otworzyć oczy.

I wstać.

CóŜ to — nie syczy z bólu? Nie utyka? Opuchlizna najwyraźniej się zmniejszyła.

Do rana zniknęła zupełnie. Naprawdę.

Miała siedem lat, kiedy zaczęła zdawać sobie sprawę, Ŝe ma jakiś dziwny dar.

Było to w roku 1937. Umarł wtedy ojciec jej nauczycielki. Pamięta, jednego dnia

(13)

nauczycielka została po lekcjach w klasie i płakała. Zapragnęła ją pocieszyć, stanęła więc na ławce i chciała pogładzić włosy młodej kobiety. Ale nie śmiała jej dotknąć, i tylko prawą właśnie ręką zaczęła zataczać kółka nad jej głową.

Kobieta uspokoiła się natychmiast. Było to w mieście San Luis Potosi, a szkoła nazywała się Minerva. Odtąd, najpierw z ciekawości, wkrótce zaś, Ŝeby pomóc ludziom, dotykała chorych. Stawali się zdrowsi. Oddalała ból.

Mieszkańcy San Luis Potosi mało, Ŝe są religijni, są fanatyczni. Ta mała, mówili do wychowującej ją babki, jest opętana przez szatana... Bezustannie prowadzili ją więc do kościoła, kazali się modlić. Radzili, by babka ją leczyła. Więc nie dotykała juŜ nikogo, bała się i ludzi, i śmieszności. Jej siła magiczna

przygasła. AŜ po latach miała cięŜki wypadek samochodowy. W szpitalu przyplątał się tyfus. Była nieprzytomna przez sześć dni. Ale obudziła się zdrowa. Wtedy postanowiła leczyć znowu.

Jakie kuruje dolegliwości? Przede wszystkim zatoki, reumatyzm, oparzenia, nerwice. Jej ręka — stwierdzono — obniŜa poziom cukru we krwi. Nie widzę, Ŝe prawą dłoń ma większą od lewej? To dlatego, Ŝe posiada w niej tę szczególną energię, która uzdrawia. Nie uŜywa nigdy kubków plastikowych, bo zostają na nich ślady palców, jak od przypalenia...

Postanowiłam i ja poddać się eksperymentowi. MoŜe istotnie pomoŜe mi na bezsenność...?

Umówiłyśmy się nad basenem hotelowym. Anai leczy wprawdzie 23

i we wnętrzach, ale woli na powietrzu, tam gdzie łatwiej moŜe nawiązać kontakt z niebem, gwiazdami, ziemią, z kosmosem. Bo to one przekazują jej energię.

Zamknęła oczy. Najpierw dobiegł mnie głos modlitwy: Anai wzywała siły natury i wszechświata, aby mi pomogły. Za chwilę rozległo się charakterystyczne

prztykanie palców.

— Widzisz czerwone? — pytała prztykając wzdłuŜ mojego kręgosłupa.

Nie widziałam.

— A teraz? — niecierpliwiła się, prztykając wokół głowy. \ TeŜ nie miałam przed oczyma czerwono.

— Czujesz ciepło, gdy przesuwam dłonią wzdłuŜ twojego ciała? Nie czułam nic.

Anai zaczęła się denerwować. Ale się nie poddała. Nie kaŜdy — doszła do wniosku

— widzieć musi kolory. MoŜe mnie wyleczy metodą bezbarwną...

— Na pewno będziesz dzisiaj dobrze spać. Będziesz bardzo dobrze spać — stwierdziła po dziesięciu minutach obwodzenia mnie dłonią.

Śmiertelnie zmęczona połoŜyłam się około północy. Czekałam dwie godziny, lecz Morfeusz nie przyszedł. Jutro znowu będzie cięŜki dzień... ZaŜyłam pigułki.

MoŜe Halik jest po prostu znakomitym medium...?

Czarownik wędrowny

Zdobyliśmy w tropieniu czarowników nowego sojusznika. Jose" Antonio Gonzalez, przedstawiciel Ministerstwa Turystyki w Los Tuxtlas, rozumował prawidłowo:

trzeba reklamować, gdzie się da, atrakcje regionu. Najlepiej wyrobić sobie

specjalność. Na Jukatan przyjeŜdŜają turyści, by podziwiać ruiny miast Majów, do Acapul-co — Ŝeby pogrzać się na zawsze tam pewnym słońcu, do San Cristobal de las Casas — na najsłynniejszy w kraju targ indiański. A do Los Tuxtlas niechaj przybywają leczyć się u czarowników! Jose Antonio jest przekonany, Ŝe magia nie szkodzi, a są ludzie, którym pomaga...

(14)

— Teraz kolej na czarną magię. Pójdziemy do Xolo? — zaproponował dyrektor miejscowego muzeum, Fernando Bustamante.

— A gdyby tak najpierw odwiedzić Telleza? — wtrącił Jose Antonio. — MoŜe nie jest tak autentyczny jak Jose Xolo, ale sposoby ma ciekawe. Zwłaszcza do

filmowania...

— To szarlatan — zareplikował don Fernando. — I...

Machnął ręką i przeprosił: nie moŜe nam towarzyszyć, ma do załatwienia pilne sprawy. Spotkamy się później.

Skąd ten zawieszony głos, niedomówienia, wyraz niesmaku jakby...?

— Hej, chłopcze! — Kilkuletni wyrostek oderwał się od hotelowej ściany i podbiegł do Jose Antonia, jak gdyby czekał tylko na jego rozkazy. — Prowadź do Telleza.

A więc wszystko było ułoŜone. Czarownik nie tylko nie będzie stawiał nam przeszkód, lecz jeszcze zaprasza, dba, Ŝebyśmy nie zbłądzili. Sytuacja zapowiada się interesująco.

Z asfaltu śródmieścia Santiago Tuxtla zjechaliśmy na kocie łby zaułków, potem w krętą, wyboistą, ale ciągle miejską jeszcze drogę

25

polną. Manuel Tellez oczekiwał nas przed bramą. Był to dom zwyczajny, ni to biedny, ni zamoŜny: wydał mi się zaniedbany, jak gdyby gospodarz nie

przywiązywał wagi do spraw tego świata. Średniego wzrostu, raczej tęgi, o twarzy krągłej, ze szramami po ospie, koszula w kwiatki, na głowie kokieteryjnie

przewiązana do tyłu chusteczka. I — pomalowane wargi. To dlatego typowy meksykański macho, ten supermęŜczyzna, na jakiego wyglądał don Fernando, nie polecał nam kontaktu z Tellezem! Dla nas jednak nie miały znaczenia upodobania gospodarza, waŜny był jego zawód. Najwyraźniej zaleŜało mu na reklamie. Ale...

— PokaŜę wszystko, co potrafię. Pod jednym warunkiem: dacie mi dyplom i zaświadczenie. Tutaj wszyscy czarownicy mają jakiś papier, mnie się zaś dyskryminuje. TeŜ chciałbym sobie powiesić na ścianie jakiś dyplom...

Nie dysponowaliśmy dyplomem.

— Czy wystarczy ci pismo z wydziału turystyki, na blankiecie firmowym? — zaproponował Jose Antonio.

Pomedytował chwilę.

— Niechaj będzie. Ale Ŝeby na pewno.

Jedna, druga brudna izba z odrapanymi ścianami, i jesteśmy w sanktuarium. Na ołtarzu tradycyjnie obraz Matki Boskiej z Gwadelupy, a takŜe posąŜki Matki Boskiej z San Juan de los Lagos i peruwiańskiego świętego Marcina de Porras. I Budda! Tłusty, uśmiechnięty, typowa figurka wykonana dla turystów moŜe gdzieś w Hongkongu, Singapurze, a moŜe w Japonii.

— To mój najlepszy protektor i pomocnik — informuje Tellez. — Rozmawiam z nim kaŜdego ranka, prosząc, aby sprowadził mi duŜo pacjentów z grubszą forsą. I nie zawodzi...

— A kula? — pytam, pokazując na sporą, o średnicy co najmniej ćwierci metra kulę, która leŜy obok Buddy.

— To kula magiczna, widzę w niej choroby. Pochodzi z Niemiec Zachodnich — pochwalił się.

Wiedziałam, Ŝe posługują się kulą przy stawianiu diagnozy czarownicy, znachorzy i szamani z Azji, Afryki, nawet Majowie z niedalekiego Jukatanu, ale bywa to zazwyczaj mała kulka z naturalnego kwarcu bądź kryształu, znaleziona jakoby w tajemniczych okolicznościach. Czy moŜna moc magiczną wyprodukować taśmowo w

(15)

fabryce?

26

Ale spostrzegłam w sanktuarium i przedmioty autentyczne, gliniane figurki totonackich bogów. Skąd się tu znalazły? Tellez przywiózł je z El Tajin,

głównego ośrodka kulturowego Totonaków, słynnego z piramidy niszowej. A więc mają sześćset, moŜe tysiąc lat, bo To-tonacy tworzyli swą cywilizację pomiędzy piątym a trzynastym wiekiem.

Trafił tam, bo całe jego Ŝycie było wędrowne. Urodził się w Tehuantepec, w stanie ??????, ale juŜ w dzieciństwie przeniósł się z rodziną do Papantli, na północy stanu Veracruz, właśnie niedaleko El Tajin. To tam matka, gdy miał lat trzynaście, zaczęła go uczyć praktyk magicznych. Kiedy się usamodzielnił — zaczął jeździć po całym Meksyku. Ale nigdzie nie zagrzał miejsca. W Santiago Tuxtla mieszka od dwóch lat. Dobra to ziemia dla znachorów. Na brak pacjentów się nie skarŜy, pracuje we wszystkie, prócz niedziel, dni tygodnia. Chciałby tu zapuścić korzenie. Dlatego przydałby mu się jakiś papier.

— Don Manuel...

W uchylonych drzwiach sanktuarium dostrzegłam pomarańczową twarz wąsacza w sombrero.

— Wchodźcie, zaczynamy...

Rozstawiamy światła, przygotowujemy kamerę filmową i aparaty fotograficzne.

Zawsze mnie zadziwiało, Ŝe ludzie, którzy na ulicy nie pozwalają się

fotografować (a jeśli — to Ŝądają pieniędzy), nigdy nie protestują przeciwko robieniu im zdjęć u znachorów. A przecieŜ jeszcze nagrywam ich intymne relacje!

Reagują, jak gdyby znajdowali się pod wpływem jakiejś hipnotyzującej siły, która spętała im wolę.

I teraz siedmiu męŜczyzn nie zwraca uwagi na naszą obecność. Przybyli tu w sprawie waŜnej. NajwaŜniejszej. Od trzech miesięcy nie spadła na ich pola kropla deszczu. Jeśli susza się przedłuŜy — nie ma co liczyć w tym roku na zbiór

kukurydzy, słońce wypali młode jeszcze kiełki. Tylko Tellez moŜe im dopomóc.

Niech poprosi bogów...

Przypomniała mi się opowieść Joanny. W jednej z wiosek stanu Guerreo, mówiła, kiedy długo nie pada, znak to, Ŝe Indianie obrazili boga deszczu. Trzeba mu złoŜyć ofiarę. Rada starszych wybiera więc męŜczyznę, przewaŜnie chłopca, i wyprowadza go na skraj wioski. Tam zostaje ukamienowany. Pytała księdza, czy nie moŜna by za-

27

pobiec barbarzyńskiemu obrzędowi. Próbował. Co jednak moŜe poradzić, kiedy istotnie, najpóźniej po upływie trzydziestu dni od złoŜenia ofiary, nadchodzi ulewa...

Nie podała mi Joanna nazwy wioski. Znowu powraca wątpliwość: prawda to czy bujna wyobraźnia malarki?

Teraz będę świadkiem rytuału bezkrwawego. Chłopi siadają półkolem na drewnianych stołkach.

— Miednica! — woła Manuel Tellez.

Młoda kobieta, pewnie słuŜąca, przynosi miednicę z wodą. Z Ŝółtego plastiku, jakŜe mało zda się mieć wspólnego z rytuałem! Chłopi siedzą skupieni, bez ruchu, nie dziwi ich ten oczywisty mezalians dawnych czasów ze współczesnością. Nie o środki chodzi zresztą, waŜny jest rezultat.

Ostatnie przygotowania. Znachor stawia wokół miednicy cztery świece, mamrocze modlitwy. Nie rozumiem ani słowa.

(16)

— To w języku Totonaków — mówi Jose Antonio. Powolutku, ostroŜnie, zdejmuje Tellez z ołtarza przedkolumbijskie

figurki. Zaczyna je kąpać w miednicy. Nabiera wodę dłonią, polewa, zanurza bogów, pryska na ich ciała, gładzi mokrą ręką. Twarze chłopów napięte, oczy w innym, przeszłym świecie. A bogom zdaje się być dobrze w wodzie; moŜe naprawdę przypomną sobie teraz o potrzebach podopiecznych z ziemi?

Dawniej wierzono, Ŝe kąpiel bogów sprowadza deszcz. Teraz, bywa, funkcje glinianych idoli przejęły kościelne obrazy. Są miejscowości, w których, jeśli długo nie pada, kąpie się w rzece wizerunki katolickich świętych.

Tellez połączył prawdopodobnie zasłyszane opowieści i własne obserwacje, aby skomponować swój szczególny obrzęd.

— Aaaa...

Z gardła Telleza wydobywa się chrapliwy mruk, modlitwa staje się głośniejsza. To przecieŜ szarlatan, jestem o tym przekonana, a jednak i mnie udziela się

niesamowity nastrój. Kiedy Tellez rozpoczyna tańczyć wokół miednicy z bogami, przestaje być tłustą, śmieszną postacią. Celebruje magiczny rytuał i jest

kapłanem. Po wyjęciu figurek z kąpieli ogłasza tonem, w którym nie ma miejsca na wątpliwość:

— Deszcz spadnie najpóźniej za trzy tygodnie...

28

Rytuał skończony. Chłopi wysupłują z kieszeni pieniądze, dziękują. Wierzą, Ŝe ratunek przyjdzie...

— Oby tylko deszcz nie zawiódł — szepcze Jose Antonio — bo inaczej mogą wrócić i pobić Telleza. MoŜe dlatego tak często zmienia miejsce zamieszkania...?

Zostaliśmy na chwilę sami w sanktuarium, Tellez wyszedł do pokoju-poczekalni, aby wybrać pacjenta, którego choroba kwalifikowałaby go do magicznej operacji.

Święci katoliccy i dawni bogowie. Typowy przykład egzystowania do dzisiaj, ponad czterysta lat od konkwisty, dwóch religii obok siebie. Spotykam się z tym nieraz i w Meksyku, i w Gwatemali, i w krajach andyjskich. Częstszym zjawiskiem wydaje się synkre-tyzm, pomieszanie się religii. Zastanawiam się, co teŜ było

natchnieniem dla Telleza. MoŜe słynny taniec ludzi-ptaków, dziś przewaŜnie turystyczny, ale w określonym czasie i miejscu ciągle jeszcze powiązany z rytuałem? Widział na pewno nieraz, w Papantli i El Tajin, jak pięciu tancerzy wspina się na słup trzydziestometrowej wysokości. Jeden z nich gra na bębenku tańcząc na maleńkiej, obrotowej platformie. Inni po pokłonach w cztery strony świata, po modlitwach o deszcz, rzucają się głowami w dół. Powoli rozwijają się sznury, którymi okręceni są w pasie i przywiązani do szczytu słupa. Coraz szersze zataczają koła, coraz bliŜej ziemia. JuŜ dotknęli jej stopami. Jeszcze tylko tancerz-kapłan spuści się po linie i — ofiara skończona. Jeśli bóg ją przyjął, deszcz spadnie na pewno.

Na stoliku obok ołtarza spora sterta ksiąŜek. Co teŜ czyta nasz czarownik?

KsiąŜki grube, kurzu na nich nie ma. A więc są w uŜyciu. Przeglądam kolejno:

— Plantas que curan ? plantas que matan — ,,Rośliny, które leczą, i rośliny, które zabijają'',

— Tesoro de las ciencias ocultas — „Skarbiec wiedzy tajemnej",

— El libro de los mediums ? de los evocadores — „Księga mediów i spirytystów",

— La magia verde — „Zielona magia",

— Un solo mundo, un solo gobierno, bajo la soberania de Dios — „Jeden świat, jeden rząd, pod zwierzchnictwem Boga",

— El libro internal — „Księga piekielna",

(17)

— Tratado de ciencias ocultas — „Traktat o wiedzy tajemnej".

29

I, na samym spodzie, Traducción del Nuevo Mundo de las Santas Escrituras —

„Przekład Nowego Świata Pism Świętych".

Niezła specjalistyczna biblioteka. Domniemywam, Ŝe po lekturze tych foliałów i ja mogłabym zostać czarownicą.

Młody człowiek wydaje się trochę przestraszony, kładzie się jednak posłusznie na przykrytej prześcieradłem pryczy.

— Jak się pan nazywa? — pytam.

— Jorge Morales Valentin.

— Co panu dolega?

— Boli mnie brzuch.

v

— Był pan u lekarza?

— Nawet w szpitalu, ale wciąŜ boli...

— Zaraz pani powiem, co mu jest — wtrąca znachor. — Tylko spojrzę w kulę...

Ale nie postawił diagnozy od razu. Potrzebna magiczna oprawa kuracji. Wyciągnął więc Tellez spod ołtarza glinianą, starą kadzielnicę, napełnił ją kopalem, a gdy kawałki Ŝywicy rozŜarzyły się wydzielając wonny dym — począł okadzać czarodziejską kulę z RFN, mamrocząc stosowne zaklęcia.

— Tak, to sprawa czarownika — zadecydował po chwili koncentracji. — Ktoś wprowadził obce, złośliwe ciało do brzucha Jorgego. Nie ma rady, trzeba operować...

Szkoda chłopca, ale dla nas wielka gratka. — Wszystkie światła skierowane na łóŜko! — dyryguje Halik. — Włącz magnetofon!

— Gotowe? — upewnia się Tellez. Jemu teŜ zaleŜy na tym filmowaniu.

— Tak, jesteśmy gotowi.

Zapalił w nogach pryczy cztery świece, okadził pacjenta kopalo-wym dymem.

— Rosita!

W rękach słuŜącej trzepotał czarny, przeraŜony kogut. Przywykła widać do takich zabiegów, podała kurę Tellezowi. Krzyk ptaka był krótki. Znachor odrzucił ukręconą głowę i krew z koguciej szyi zaczęła płynąć wartko na odsłonięty teraz brzuch pacjenta. Za chwilę rozlewała się po nim czerwona, lepka kałuŜa. Teraz znachor pochylił się nad łóŜkiem i przystąpił do właściwej operacji. Jedynym narzędziem chirurgicznym były jego usta. Przytknął je do zalanego

30

krwią pępka i rozpoczął ssać. Obrzydliwy dźwięk siorbania... Kiedy skończył, policzki miał nadęte, jak gdyby wypchane. Rosita podsunęła talerzyk. Z wyraźną ulgą wypluł skrwawiony kłębek włosów.

— To on — powiedział ocierając twarz — powodował bóle. Teraz Jorge szybko powróci do zdrowia.

SłuŜąca podawała właśnie szklankę z wodą do wypłukania ust, kiedy Halik krzyknął:

— Jeszcze raz, muszę powtórzyć ujęcie!

Na twarzy znachora widać było obrzydzenie. Ale wsunął z powrotem w usta zakrwawioną mierzwę, i wypluł ją znowu.

— Powtórzyć!

Od początku. Kiedy po raz trzeci wypluł włosy, kazał je natychmiast wyrzucić na śmietnik.

— Butelka!

Rosita podała butelkę z aguardiente, wódką z trzciny cukrowej. Pociągnął spory

(18)

łyk. Przełknie — czy wypluje? Opryskał wódką brzuch chorego, alkohol ułatwi mu obmycie krwi. Jeszcze jeden łyk, tym razem przełknięty, i był znowu w formie.

— W imię Ojca i Syna, w imię Wszystkich Świętych, w imię wszystkich dobrych sił

— modlił się, kreśląc płonącą świecą znak krzyŜa nad zoperowanym miejscem.

— Rosita, podaj butelkę...

Napełnił szklankę i podtrzymując głowę pacjenta wlał mu do gardła kilka sporych łyków wódki. Chłopiec skrzywił się, prychnął, czknął, zakrztusił się, lecz po chwili najwyraźniej się oŜywił.

— No widzicie państwo, juŜ wraca do zdrowia... Teraz — pani? JuŜ patrzyłem w kulę, trzeba zrobić operację czoła. Rosita, następny kogut!

Przekonałam się, Ŝe istnieją ciarki. Czułam juŜ prawie, jak krew zalewa mi oczy, nos, usta... Brrr. Nie, nie chcę juŜ być pacjentką. W następnych spotkaniach z czarownikami niech wystarczą obserwacje. Chyba rzeczywiście lepiej zawierzyć referencjom dyrektora muzeum, nie zaś dobrej woli urzędnika biura turystycznego.

— Szkoda, Ŝe się nie zdecydowałaś — ubolewał obłudnie Halik w drodze do hotelu

„Castellanos". — MoŜe by pomogło, a ja chętnie powtórzyłbym zdjęcia...

31

Świeczka i ogarek V

Z Santiago Tuxtla do San Andres Tuxtla trzydzieści kilometrów, tyleŜ z San Andres do Catemaco. W skali kraju, gdzie aby dostać się z północnego jego krańca na południowy trzeba przebyć cztery tysiące kilometrów — są to odległości prawie spacerowe. Nic dziwnego, Ŝe traktuje się te municipia jako jeden ciąg mieszkalny i obywatel Catemaco jest po prostu sąsiadem tego, który Ŝyje w San Andres.

Lekarze zamieszkali w trzech miasteczkach słuŜą społeczności całego regionu.

Właśnie — lekarze. Czy ich jest tutaj więcej, czy czarowników? Na ulicach San Andres co chwilę zwracają naszą uwagę reklamy zachęcające, by kurować się u doktora Y czy Z, wybitnego specjalisty cd róŜnych schorzeń bądź teŜ od zdrowia ogólnego. Anonsy prywatnych klinik, w których przyjmuje się w dzień i w nocy. Co kilka kroków apteka, a w niej leki najbardziej renomowanych firm świata, choć przecie głęboka tutaj prowincja. Ale wszędzie pacjentów niewielu.

Przed jednym jednakowoŜ gabinetem lekarskim dostrzegliśmy kolejkę. Przyjmuje w nim doktor Rafael Aguirre Ramirez. Chirurg połoŜnik, ale leczy wszystkie

dolegliwości, twierdzą z przekonaniem oczekujący pacjenci. MoŜe nie jest tak sławny, jak jego ojciec, Gonzalo Aguirre Pech, znachor z Catemaco, lecz z miejscowych lekarzy na pewno najlepszy...

Doktor — syn znachora? Oczywiście, trzeba go odwiedzić.

Poczekalnia dla pacjentów, którzy przyszli później, na ulicy, pod podcieniami domu. Gabinet przyjęć na pierwszym piętrze, na drugim — klinika, czyli szpitalik na kilka łóŜek. Wdrapujemy się po stromych, drewnianych schodach. Kamera filmowa, aparaty fotogra-

32

ficzne, światła. W poczekalni, przy gabinecie, oŜywiają się znuŜeni juŜ oczekiwaniem i upałem pacjenci.

— Państwo po poradę czy nagły wypadek? — pyta młoda kobieta. Wychyliła się z sąsiednich drzwi, najwyraźniej zaintrygowana zamieszaniem.

śona lekarza. Doktor jeszcze nie przyjmuje, pojechał do ojca.

— A moŜe go dzisiaj nie będzie?

Przyjedzie na pewno, zapewniła skwapliwie, przekalkulowując widać błyskawicznie, Ŝe skoro zjawiła się telewizja, to będzie reklama, a tej nigdy tu nie za wiele.

(19)

Zatelefonuje, Ŝeby się pośpieszył, i pacjentów jest juŜ tylu... MoŜe tymczasem zaczekamy w gabinecie. Napijemy się kawy?

Na chwilę zostaliśmy sami. Pomieszczenie niewielkie, dosyć schludne. Jak to u lekarza — kozetka przykryta ceratą, szafka z instrumentami. Za biurkiem — fotel dla doktora, spędza tu przynajmniej kilka godzin dziennie, musi mieć wygodnie.

Pacjentom wystarczą zwyczajne krzesła, na których złoŜyliśmy teraz nasz sprzęt.

Pod szkłem biurka — zagraniczne banknoty, przede wszystkim dolarowe, widać interesuje doktora kolekcjonowanie pieniędzy, nie od rzeczy teŜ moŜe przypomnieć delikatnie pacjentom, Ŝe za darmo tu się nie przyjmuje. Najciekawsze jednak wydały mi się ściany gabinetu. Na honorowym miejscu, czyli nad biurkiem lekarza, dyplom, świadczący, Ŝe Rafael Aguirre Ramirez ukończył studia medyczne w Mieście Meksyk, w roku 1973. Ledwie sześć lat temu, a juŜ taka klientela! I zdjęcia.

Doktor w gronie kolegów, doktor z kolegami i profesorami, doktor przed gmachem stołecznej uczelni. To musi działać na wyobraźnię ludzi, którzy — bywa — nigdy nie przekroczyli regionu Los Tuxtlas. A jednak chyba nie ta, spotykana przecieŜ i u innych kolegów po stetoskopie, ścienna ekspozycja jest powodem popularności eskulapa... CzyŜby — sława ojca?

Właśnie przyjechał. Lat około czterdziestu, wysoki, o czarnej, kędzierzawej czuprynie i ujmującym uśmiechu. Przeprasza nas, ale nie spodziewał się takiej wizyty. U ojca zaś tylu pacjentów. Musiał mu dopomóc.

— Pomóc znachorowi?...

A cóŜ w tym złego? — dziwi się lekarz. Przecie jego ojciec to nie byle jaki znachor. Zrazu i on miał lekcewaŜący stosunek do praktyk rodzica, ale jak poobserwował, jak zobaczył skutki... Nie

3 — Czarownicy 33

ukrywa, Ŝe współpracuje z ojcem nie tylko dlatego, by mu ulŜyć, ale równieŜ Ŝeby się nauczyć. Coś w tym jest na pewno. Dlatego teŜ świadomie przygotowuje się powoli do przejęcia ojcowskiej praktyki.

— Pan? Lekarz?

— NajwaŜniejsze to pomagać chorym skutecznie — tłumaczy Rafael Aguirre Ramirez.

— A jakimi metodami... hmmm... moŜecie zobaczyć sami.

Umówiliśmy się, Ŝe nazajutrz zawiezie nas do ojca. Opowieści nie zastąpią autopsji. To trzeba zobaczyć. ,

Takie jest i nasze zdanie.

Miasteczko wzięło nazwę od jeziora Catemaco. To ono przede wszystkim przyciąga turystów, tłumaczy szef biura turystycznego, Jose Antonio, którego

zdecydowaliśmy się przyłączyć do nowej naszej eskapady. Turyści zjeŜdŜają do Los Tuxtlas głównie podczas Wielkiego Tygodnia, kiedy wszyscy w Meksyku mają urlop.

Koczują wówczas wszędzie, jeśli brak miejsca w hotelach, sypiają nawet pod podcieniami domów. Ale hoteli przybywa, a urok jeziora i czarownicy będą ściągać tu przyjezdnych przez okrągły rok...

Na razie jednak na jeziorze widzimy tylko nielicznych rybaków odławiających tu zapewne mojarrę, rybę smaczną i rozpowszechnioną we wszystkich niemal słodkich wodach kraju. Ciepło, słonecznie, lekka bryza...

Wokół Catemaco wzgórza pokryte tropikalnymi chaszczami. Chodzić po nich pieszo prawie nie sposób, trzeba by sobie torować drogę maczetą. Nic więc dziwnego, Ŝe zapuszczają się tu jedynie myśliwi. Nawet jelenia moŜna upolować, opowiada lekarz. Ale — trzeba uwaŜać. Ciepły klimat, duŜo węŜy. Trafia do jego gabinetu sporo nieostroŜnych amatorów polowania. I do ojca teŜ.

(20)

Właśnie dojeŜdŜaliśmy do domu Gonzalo Aguirre Pecha. Najpierw zobaczyliśmy spory parking samochodów. Rejestracja — z róŜnych stanów kraju. ??????, Michoacan, o, ktoś przyjechał nawet z Chi-huahua, chociaŜ to juŜ blisko granicy ze Stanami Zjednoczonymi, stąd — jakieś trzy tysiące kilometrów. Motocykl, kilka rowerów, związane przy płocie konie wskazywały, Ŝe pośród kilkudziesięciu osób

oczekujących przed dostatnim, murowanym budynkiem znajdują się teŜ chorzy, którzy niedaleką odbyli tu drogę.

Doktor przeprosił nas na chwilę, uprzedzi ojca. Zostaliśmy w po- czekalni. Była to duŜa izba, w której znajdowali się pacjenci w stanie

najcięŜszym. Siedzieli na krzesłach, ławach, oczekując swej kolejki bez oznak

zdenerwowania. Niektórych przywieziono na noszach. Jeden z pacjentów sprowadzony widać został prosto ze szpitala, z podłączoną jeszcze kroplówką'. Przypomniała

mi się tragiczna kolejka karetek pogotowia, które przywoziły beznadziejnie chorych do refektarza warszawskiego klasztoru Świętego Jacka. JakŜe liczyli na to, Ŝe uleczy ich cudownie dotknięcie dłoni niezmordowanego, słaniającego się ze zmęczenia Harrisa! Ten sam wyraz wielkiej wiary i ufności odnalazłam teraz w oczach pacjentów znachora. Sądzili, Ŝe dzięki kontaktowi z nadnaturalnymi siłami, danymi jedynie wybranym, będą znowu zdrowi, sprawni albo chociaŜ mniej juŜ będą cierpieć...

Na zewnątrz od strony ulicy była poczekalnia dla lŜej chorych, czyli długi

szpaler krzeseł. Ogorzałe twarze wieśniaków w sombrerach, sandałach i roboczych spłowiałych ubraniach obok eleganckich panów z miasta, pachnących dobrą wodą kolońską, w garniturach i krawatach pomimo upału. MęŜczyźni w guayaberach, czyli w koszulach w szczypanki bądź zakładki. Indianki w szerokich spódnicach

przewiązanych krajką, w bluzkach, których haft wskazywał, z jakich przybyły tu okolic; na kolanach ręcznie tkane torebki, w których przywiozły zapasy Ŝywności.

Zwyczajne, spracowane kobiety z miasta, o których trudno powiedzieć, skąd tu przyjechały, Ŝadnych cech wyróŜniających. Modne elegantki poprawiające z nawyku nadweręŜony przez pot makijaŜ.

Jose Antonio informuje nas szeptem:

— To wysoki urzędnik z ministerstwa...

— To znana aktorka...

— Ten człowiek przyjechał z Teksasu, jest Amerykaninem...

— Ilu pacjentów przyjmuje dziennie Gonzalo Aguirre Pech?

— NajwyŜej stu, więc niektórzy czekają po kilka dni. Zwłaszcza Ŝe w poniedziałki, środy i niedziele znachor odpoczywa.

Niektórzy przyszli tu tylko na konsultację, po kolejną dawkę cudownego leku, poradę dla krewnych. Dla tych zabrakło siedzeń, spacerują po podwórzu,

przycupnąwszy co najwyŜej na stercie zgromadzonego tam drewna. Przy jednym z pni pracuje czterech męŜczyzn. Dwaj tną drewno piłą, dwaj inni rąbią je siekierami

na drobniutkie szczapy.

35

— To drzewo lecznicze?

— Tak, pochiote, ścina się je tylko w piątki — informuje jeden z robotników.

— A do czego słuŜy?

— To wie tylko don Gonzalo.

Nie umieli teŜ powiedzieć, po co don Gonzalo trzyma na podwórzu klatki ze zwierzętami i ptakami — dogląda się ich, ale nie zabija, ani papug, ani małp, ani nawet puerco espino, małej świni z kolcami jeŜa. Pewnie je po prostu lubi.

— A moŜe słyszał, Ŝe jakiś inny sławny znachor teŜ posiądą domowy ogród

(21)

zoologiczny? — zastanawia się Jose Antonio.

MoŜe. W kaŜdym razie zwierzęta ułatwiają nam nawiązanie kontaktu z pacjentami.

Josefina Leon Rodriguez, z którą wspólnie przyglądamy się Ŝółwiom, zwierza mi się, Ŝe przyjechała z Minatitlan, gdzie rozbudowują wielkie rafinerie ropy

naftowej i zakłady petrochemiczne. I szpitale tam są, i lekarzy coraz więcej.

CóŜ z tego, była u czternastu, a nogi jak jej puchły, tak puchną nadal. Bolą, nie moŜe chodzić. To znaczy — nie mogła, bo po dwóch wizytach u don Gonzalo nastąpiła znaczna juŜ poprawa...

Kobieta ze stanu Michoacan nie chce mi podać nazwiska. Po co mają ludzie wiedzieć, co jej dolega. Chora jest i tyle. Nie pomogli jej w szpitalach, nie ulŜyli lekarze. A don Gonzalo oczyścił ją ziołami — i czuje się lepiej. Teraz poradzi się tylko w sprawie córki.

Nie wiem, gdzie znajduje się Jaltipa, skąd przyjechała Maria Josefa Gonzalez.

Nie byłoby jej juŜ na tym świecie, gdyby nie don Gonzalo — opowiada. Przed siedmioma laty badania szpitalne wykazały złośliwy nowotwór. Wtedy przyszła tutaj po ratunek. Dał jej don Gonzalo ziółka; kieliszeczek, mówi, będziesz piła po jedzeniu, bo masz chore nerki. Potem przyszedł do jej łóŜka. Wyglądało jak na jawie, ale to był moŜe sen, moŜe zamroczenie. Wszystka zła krew wyciekła jej potem z macicy. No i wyzdrowiała. Bo don Gonzalo to wszystko potrafi i przewidzi wszystko, przenicuje na wylot. Jej bratu powiedział, Ŝe Ŝona go zabije. Rok

upłynął i brat umarł nieboraczek. Sekcja nic nie wykazała. Ale ona wie, Ŝe bratowa zabijała męŜa trutką na szczury, w małych, malusieńkich dawkach.

Sanktuarium-gabinet don Gonzalo jest niewielkie, przepierzone. Co on chowa, myślę, za kotarą? Szara, gruba tkanina zasłonięta, najwyraźniej wstęp wzbroniony.

Na razie cała nasza uwaga skupia się 36

na najsławniejszym w Los Tuxtlas mistrzu znachorskiego kunsztu. ? wygląda — najskromniej, ot, zwyczajny starszy pan, średniego wzrostu, raczej krępy, o duŜej, pokrytej krótką szczeciną siwych włosów czaszce. Czoło wysokie, oczy czarne, spokojne, nos mięsisty, płaski, gdzieś tam w rodowodzie znalazłby się pewnie afrykański przodek. Spokojny, pewny siebie, ale na hucpiarza nie wygląda.

A tymczasem mówi: Właściwie to leczę jedynie siłą swojego umysłu. Mogę sprawiać dobro, ale takŜe zło.

Widać jednak umysł rzadziej jest w uŜyciu aniŜeli zioła. LeŜą pod ścianą znane juŜ nam gałązki albahaki, na półkach litrowe przewaŜnie butelki ziołowych wywarów.

— To wino, jerez — informuje don Gonzalo, zachowując jednak dla siebie tajemnicę jego ziołowego składu..— .Moje wino — mówi — pomaga na wszystko.

Weszła Indianka. Strój wskazywał, Ŝe pochodziła ze stanu ??????. Zapoteczka, przyjechała z Juchitan. Isabel Lopez — przedstawił ją znachor, widać częstą bywała pacjentką. I na chwilę odwrócił się do nas plecami, aby rozpocząć tradycyjną limpię, oczyszczanie jajkiem, a następnie gałązkami albahaki, które podawał mu asystujący z całą powagą syn lekarz.

ZdąŜę — nie zdąŜę? Jak nie zaryzykuję, to nie dowiem się pewnie nigdy, co się kryje za kotarą. Najpierw odsunęłam ją delikatnie, nieduŜo, tyle Ŝeby dojrzeć tam cokolwiek. ToŜ to cały skład apteczny! Notowałam, zerkając ukradkiem:

largactil, aspirina C, sperti peparacion, clinitest, insogen, super dastric...

Nie wiem nawet, czy zdąŜyłam przepisać dokładnie, nie wiem, jakie działanie mają te leki. Sądzę, Ŝe nabycie wielu z nich wymagało recepty, od czegóŜ jednak syn lekarz? Nie, don Gonzalo naprawdę nie był zwyczajnym znachorem. Jestem

Cytaty

Powiązane dokumenty

[r]

- małe ciężarki albo inne małe cosie, których masę znacie albo możecie zmierzyć (może mama ma wagę kuchenną i pozwoli zważyć te cosie?).

Tłok został nabyty przez Zamek Królewski od prywatnego posiadacza, nie związanego z rodziną Radziwiłłów, jako tłok Michała Kazimierza Radziwiłła, wojewody wileńskiego i

c) Rodzice mają prawo do tego, że ich dzieci nie będą musiały uczęszczać do szkół, które nie zgadzają się z ich własnymi przekonaniami moralnymi i religij- nymi. w wydaniu

stają wszczepione w Jezusa jako życiowe środowisko. konsekwencją nowej men- talności jest postawa życiowa. Paweł, pragnąc przywołać do porządku tych, któ- rzy stanowią

Profesor Krzysztof Simon, kierownik Kliniki Chorób Zakaźnych i Hepatologii Uniwersytetu Medycznego we Wrocławiu, przyznaje, że młodzi ludzie w stolicy województwa

Zadajemy pytanie: „Co jest dla ludzi wartością podstawowa, w co ludzie wierzą?” (bardzo ważne jest, aby ustosunkować się do wypowiedzi uczniów).. Dyktujemy uczniom

jemy, jako jednostki; ale że żyjemy nową, bo odmłodnioną siłą ducha, zespolonego ściśle, narodowego sumienia, i niewygasłej wiary w przyszłość i prawa Polski.