• Nie Znaleziono Wyników

Niezwykła historia niezwykłego miasta [T. 1]

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Niezwykła historia niezwykłego miasta [T. 1]"

Copied!
138
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)

Tomasz Marcin Dudziński

„NIEZWYKŁA HISTORIA ZWYKŁEGO MIASTA”

Copyright © by Tomasz Marcin Dudziński All rights reserved

Wydanie I

Gliwice 2014

Projekt okładki: Tomasz Marcin Dudziński

(3)
(4)
(5)

Rok 2012, Gliwice

Telefon zadzwonił dwa razy, nim ktoś podniósł słuchawkę.

- Marcus? Ciotka wyjechała do Częstochowy o dwunastej. Teraz jej nie będzie w domu. Wrócę razem z nią.

Wysłuchawszy informacji stary człowiek odłożył słuchawkę.

Przygładził siwe włosy. Nadszedł czas działania.

* * *

Skromny artykuł, wzmianka, notka, cokolwiek – tak nakazał naczelny. Tylko czy można napisać cokolwiek więcej o obrazie nieznanego autora? Zapewne była w tym odrobina tajemniczości, gdyż obraz ten, choć był w miejscu uczęszczanym, pozostawał w ukryciu przez kilkadziesiąt lat. W maju grupa robotników remontująca klatkę schodową przy byłej Nowotki odsłoniła po oskrobaniu ośmiu warstw farby tajemniczy fresk znajdujący się w niszy tuż za ciężkimi, dębowymi drzwiami wejścia głównego. Płytki na posadzce i ścianach, mosiężne okucia schodów oraz dwuskrzydłowe drzwi wahadłowe z kryształowymi szybami mówiły, że dawniej była to kamienica dla ludzi zamożnych. Nisza wskazywała, że prawdopodobnie znajdował się tam niewielki kontuar. Jednak przeprowadzane prace remontowe rzuciły na samą historię miejsca zupełnie inne światło.

Z początku pod znaczną warstwą późniejszej farby ukazała się sama ludzka głowa.

Początkowo wydawało się, że pokaźna łysina należy do jakiegoś świętego. Stąd też pierwsza, niezbyt dokładna informacja, że na fresku znajduje się sanctus Kilianus.

Potem okazało się, w miarę odsłaniania malowidła, że postać ta jest jakby pochylona i ma na sobie ubogą szatę. A więc pokutnik, co też doskonale wpasowywało się do torii, że w tajemniczej niszy mógł być niewielki ołtarzyk udostępniany np. podczas procesji Bożego Ciała. Gdy jednak znalazły się środki na dokończenie prac, oczom zdziwionych odkrywców ukazała się postać siewcy na tle pagórków i niemiecki napis.

Poniżej klęczały dwie postaci, lecz brakowało dolnej części obrazu, którą ktoś skrupulatnie skuł, a samą dziurę zalepił betonem.

(6)

* * *

Ciężkie drzwi ustąpiły rozświetlając mrok wysokiej niczym katedra klatki schodowej. Szachownica ułożonych bezfugowo płytek zdawała się tylko poszerzać optycznie i tak już szeroki korytarz prowadzący na schody wewnątrz budynku. Pod prawą ścianą stał wysoki mężczyzna w jasnym prochowcu dzierżąc aparat fotograficzny. Spostrzegłszy przybysza zmieszał się trochę, jednak jego stara twarz, bogato inkrustowana zmarszczkami, tylko przez moment wyrażała zakłopotanie.

- Widzę, że nie tylko mnie zainteresowało to niezwykłe malowidło. – zagaił od drzwi młody człowiek w szarym polarze.

- A tak. Bardzo interesujące. – starszy pan skłonił się lekko powracając do obserwacji obrazu.

- Pan także z gazety, czy może tu mieszka?

- Z gazety? – zdziwił się mężczyzna. – Ach, nie, nie. Znajomego odwiedzam tuż obok, a ten mówił mi, żebym poszedł obejrzeć, bo to bardzo ciekawe. Ten obraz na murze, oczywiście.

- Może potrzymam drzwi, będzie lepsze światło do zdjęcia?

- Dziękuję, już zrobiłem. – padła błyskawiczna riposta.

Starszy pan nałożył trzymany w prawej ręce kapelusz, skłonił się lekko i wyszedł.

Młody człowiek wzruszył ramionami, zdjął pokrywę obiektywu swojej lustrzanki i nastawił ostrość. Trzeba było się zabrać do pracy, artykuł miał się ukazać już za dwa dni, a naczelny patrzył z wyjątkowym zainteresowaniem na postępy prac nowego pracownika.

Zrobił trzy pierwsze klatki. Po chwili jednak zerknął przez niedomknięte drzwi na przystanek autobusowy zlokalizowany po drugiej stronie ulicy. Tuż obok kiosku stał ów tajemniczy mężczyzna w jasnym prochowcu lustrując wzrokiem kamienicę.

Niewiele myśląc chłopak podkręcił obiektyw i zrobił nieznajomemu zdjęcie. Tak dla pewności. Może się przyda?

* * *

(7)

Artykuł się ukazał. Krótki opis, brak sygnatury, więc autor nieznany, styl typowy dla późnych lat dwudziestych, dwa zdjęcia – całość i szczegół siewcy oraz spekulacje na temat zniszczonego fragmentu fresku. Treść równie pasjonująca, co notka o witrażach przy Zwycięstwa dwa tygodnie wcześniej. Jak zwykle, zainteresowanie osobliwościami miasta było dość słabe i dotyczyło wąskiej grupki pasjonatów. Tym większe było zdziwienie, gdy już o godzinie dziesiątej zadzwonił redakcyjny telefon.

- Czy to pan napisał o obrazie z siewcą przy ul. Daszyńskiego? – zapytał męski głos w słuchawce.

- Tak. – padła niepewna odpowiedź. – Czy coś w notatce się nie zgadza ze stanem faktycznym?

- Ależ skąd! – padła błyskawiczna kontra. – Jednak zasugerował pan wygląd brakującego fragmentu obrazu, nieprawdaż?

- Ach, o to chodzi! – młody człowiek uśmiechnął się pod nosem. – Zasugerowałem typową dla tamtego okresu symbolikę: łan zboża, bądź młodą roślinę sadzoną przez klęczącą parę.

- I słusznie. – odparł głos w słuchawce. – Wszystko zgodne z duchem Weimaru i wiejską idyllą. A gdybym panu zaproponował wyjaśnienie, co znajdowało się na zniszczonym fragmencie?

Zapanowała krótka cisza.

- Nie odmówiłbym, brzmi interesująco.

- Zapraszam do mnie na kawę. Kiedy panu pasuje?

- Mogę choćby i dzisiaj o siedemnastej. – na twarzy redaktora zagościł uśmiech. – Oczywiście ja się dopasuję. – zapewnił.

- Jestem na emeryturze, mam dużo czasu. – uspokoił mężczyzna, wyraźnie zadowolony z osiągniętego porozumienia. - W taki razie proszę mi podać numer pańskiej komórki. Prześlę adres sms-em.

Po chwili krótki sygnał obwieścił nadejście wiadomości.

* * *

(8)

Klatka schodowa kamienicy przy ul. Dworcowej wyróżniała się tylko jednym, lecz nie przydawało to jej gospodarzowi powodu do dumy. Białe drzwi z szybą ze szkła zbrojonego zdawały się nie mieć dzwonka, więc po krótkiej chwili wahania przybysz zastukał w ramę. Kroki, trzask zamka, delikatny zgrzyt zawiasów. W drzwiach stał starszy mężczyzna średniej budowy ciała, z lekką łysiną i ciut zbyt długimi włosami wokół niej, pozostającymi w permanentnym nieładzie.

- Dzień dobry, jestem Maciej. – młody człowiek dygnął w drzwiach. – To ja zainteresowałem się freskiem.

- Zapraszam, kawa czeka. – mężczyzna odsunął się robiąc przejście. – Ja jestem Zygmunt, ale wszyscy sąsiedzi mówią mi per „panie Muncie”. Brzmi śmiesznie, ale można się przyzwyczaić.

To rzekłszy, zamknął drzwi na zasuwę i lekko utykając ruszył w głąb przedpokoju mijając przyśrubowaną do ściany mahoniową garderobę.

- Za mną proszę.

Obaj weszli do skromnie umeblowanego pokoju, którego trzon stanowił niewysoki stolik pamietający czasy triumfów sekretarza Gierka oraz dwa lekko wytarte fotele w kolorze zupy pomidorowej.

- Parzona, czy rozpuszczalna? – zapytał gospodarz.

- Jak zwykle się dopasuję. – młody człowiek uśmiechnął się i zajął miejsce w fotelu. – Pijam obie.

- A więc parzona. – zawyrokował starszy pan i zniknął na chwilę w drzwiach do kuchni.

Po chwili pojawił się z powrotem niosąc tacę zawierającą dwa kubki z dymiącą cieczą, cukierniczkę i łyżeczki. – Wybacz przyjacielu, krucho u mnie z filiżankami, a szklanek nie lubię. Są takie nieużyteczne…!

Usiadł, zestawił kubki i cukierniczkę z tacy.

- Dziękuję, nie słodzę. – zareagował gość na niemą sugestię gospodarza. – Co do fresku; co w nim takiego tajemniczego?

- No właśnie. Fresk sam w sobie tajemniczy nie jest. Pewnym kluczem do tajemnicy są jego dwa elementy, które zostały z niego usunięte, jak mniemam, w latach czterdziestych. Byłeś uprzejmy zauważyć, że centralną postacią jest siewca. Dobra

(9)

nazwa dla tej postaci. Poniżej klęczy mężczyzna i kobieta. I tu, pomiędzy nimi, jest ta koszmarna dziura…

Maciej siorbnął zbyt głośno.

- W takim razie, co było pierwotnie na rysunku?

- I to jest najciekawsze. – pan Zygmunt zrobił dramatyczną pauzę, zapewne dla lepszego efektu. – Postać z lewej trzymała oburącz koronę, ale nie byle jaką, bo była to korona cesarska. Postać z prawej głaskała śpiącego na jej kolanach lwa.

Młodzieniec wzruszył ramionami.

- Nic w tym dziwnego. - skwitował. – Lew, król zwierząt, zawsze przedstawiany jest w baśniowych obrazach w koronie. A skąd pewność, że malowidło tak wyglądało?

Gospodarz sięgnął pod stolik. Z dolnej półki wyciągnął papierową teczkę, którą uchylił.

- Znajomy pisał pracę o sztuce Weimaru. Znalazł to w jednym z ostatnich numerów biuletynu „Bauhaus” wydanego z końcem 1932 roku, zanim naziści zlikwidowali wydawnictwo. Nie wykorzystał tej ilustracji, ponieważ nie umiał jej przypisać do żadnego z artystów. Kopia jest lichej jakości.

Podał gościowi kartkę, na której widać było czarno-białą fotografię fresku bez uszkodzeń. Faktycznie, z dolnych postaci lewa dzierżyła koronę, prawa głaskała nieproporcjonalnie małego, śpiącego lwa. Po chwili do rąk młodego człowieka trafiło inne zdjęcie, wykonane tuż przed pierwszą wojną w stadtparku. Przedstawiało pomnik zwieńczony rzeźbą lwa śpiącego.

- Ach, drugi lew Kalidego. – zachwycił się chłopak. – Zaginął po wojnie.

Gospodarz pokręcił głową.

- Wcale nie zaginął. – wyjaśnił. – Stał sobie spokojnie, aż popadł w niełaskę systemu i wylądował na śmietnisku historii wraz z hałdą ziemi. I tak do roku 1964.

- A potem zaginął?

- Ech! – westchnął starszy pan. – Nie zaginął. Osobiście go wywiozłem. A było to tak:

karierę zawodową, o ile tak to można określić, zaczynałem jako młody kierowca ciężarówki. Wtedy też po raz pierwszy zetknąłem się z lwem i największą tajemnicą naszego miasta…

(10)

* * *

25 maja 1964, Szczecin

Silnik ciężarówki Star 20 rzęził wesoło. Dojeżdżali już do Szczecina po długiej i męczącej drodze ze Śląska. Kierowca, młody człowiek przeżuwał spóźnioną kanapkę. Obok na siedzeniu pasażera spał wysoki mężczyzna w szarym szetlandzie z łatkami na łokciach. Twarz miał schowaną w wytartej, skórzanej kurtce wiszącej obok drzwi, nogi niedbale oparł na pokrywie silnika. Kierowca dziękował w duchu za dobrą pogodę przy tak nieoczekiwanym kursie. Wczoraj jeszcze miał zaplanowaną dostawę kaloryferów na budowę jednego z osiedli, aż tu nagle dyspozytor przydzielił mu kurs do Szczecińskiego portu. W centrali czekał już na niego mówiący doskonale po polsku Niemiec z odpowiednimi dokumentami. Z podmiejskiego składowiska gliwickiej Zieleni Miejskiej przy ulicy Toszeckiej zabrali nietypowy ładunek. Kiedy przyjechał tam wcześnie rano, czekał już dźwig i dwóch ludzi. Ze zdziwieniem stwierdził, że jego ładunek, to rzeźba przedstawiająca leżącego lwa. Jak wyjaśnił człowiek z niemieckiego komitetu, miał to być dar Śląskiego ludu pracującego dla nowo budowanego zoo w Rostocku. W Szczecinie miał czekać na nich nieduży statek.

Nie obyło się też bez niespodzianek. Okazało się, że lew waży prawie dwie tony i założenie prostego zawiesia na leżącą w pryzmie ziemi rzeźbę nie jest takie proste.

Jednak operator dźwigu podsunął dość proste rozwiązanie i po kilkunastu minutach ładunek był zabezpieczony na skrzyni Stara.

Była już noc, kiedy wjeżdżał na teren portu. Niemiec przebudził się i właśnie odpalał kolejnego papierosa z filtrem. Gestem zaproponował także i kierowcy. Ten skrzywił się kwaśno i wyciągnął swoją paczkę „Sportów”. Strażnik na bramie sprawdził list przewozowy, zajrzał pod plandekę świecąc latarką i skierował ich na właściwe nabrzeże.

Lawirując pomiędzy ładunkami samochód skręcił w prawo przy żurawiu portowym i jechał wzdłuż kei. Minęli niewielki chiński drobnicowiec „Xiangsham” i, zgodnie z instrukcją strażnika, przystanęli przy niewielkiej jednostce. Niemiec wysiadł z

(11)

ciężarówki, przywitał się z szyprem, po chwili nad samochodem pojawiło się ramię dźwigu.

Kierowca szybko ściągnął plandekę i pomógł obsłudze zapiąć łańcuchy. Po chwili rzeźba szybowała już w kierunku statku. Teraz dopiero kierowca mógł się przyjrzeć jednostce. Co dziwne, był to spory, długi na 25 metrów kuter rybacki o wdzięcznej nazwie „Möwe” z portem macierzystym w Warnow. Załoga składała się z szypra, dwóch młodych marynarzy oraz jednego starego chudzielca w okularach, którego szofer w myślach nazwał „bosmanem”. Kiedy marynarze zajęci byli mocowaniem brezentu do przekrycia ładunku, Niemiec podszedł do ciężarówki.

- Cofnij za ten magazyn. – poprosił. – Podpiszę ci papiery, a przy okazji będzie premia. Nie chcę, żeby inni widzieli, będą gadać, jeszcze doniosą, a po co mi to…

- Się robi. – mężczyzna wskoczył do szoferki i przekręcił kluczyk w stacyjce.

Silnik zakaszlał i zaskoczył. Ruszył powoli i skręcił za niski, ceglany magazyn. Tam cofnął tuż za platformę dźwigową z przygotowanymi do załadunku skrzyniami.

Wysiadł z samochodu sięgając po paczkę „Sportów”, gdy za sobą usłyszał szelest.

Chciał się odwrócić, lecz nie zdążył. Ciężka, drewniana belka pozbawiła go przytomności.

* * *

Głowa pulsowała mu jak bania. Bolało. Na dodatek ktoś go okładał dłonią po twarzy, choć nie było to wcale mocne bicie.

- Wstawej chopie! – chrapliwy głos napastnika nie był mu znajomy. – Wstawej!

Otworzył oczy. Nad nim klęczał stary „bosman”.

- Jezu słodki, moja łepetyna! – jęknął kierowca łapiąc się za głowę. – Co mi się stało?

Bosman poprawił okrągłe okularki na swoim krótkim nosie. Machnął głową pokazując na leżący przy skrzyni kształt.

- Dostołeś szlaga bez łeb. – trącił butem tajemniczy kształt. – Chcioł cie utopić.

Dopiero po chwili spostrzegł, że obok skrzyni leży bezwładnie dobrze mu znany, wysoki Niemiec. Jego ręce były związane na plecach grubym kawałkiem konopnej liny.

(12)

- Ale dlaczego? – szofer usiadł rozmasowując opuchnięte miejsce na głowie.

- Co by nikt nie wiedzioł. – wyjaśnił starszy mężczyzna. – To łoficer „sztazi”, komunistycznej bezpieki. Używo imienia „Marcus”, ale jak mu jest, czort wi.

- Zabił go pan? – spytał młodzieniec z lekką nutą przerażenia.

„Bosman” klepnął trzymanym w ręce łomem o dłoń.

- Dostoł w łeb, gizd jedyn i teroz smacznie śpi. – wyjaśnił.

Podszedł z łomem do platformy, gdzie czekały skrzynie do załadunku. Podważył wieko, choć człowiekowi tak mikrej postury przyszło to z niemałym trudem. Przełożył łom i nacisnął na dźwignię. Wieko ustąpiło.

- Dawej go tu. – rozkazał. – Zaroz przyńdzie poranna zmiana.

Niemiec okazał się być wyjątkowo ciężki, ale razem udało się go jakoś upchać do skrzyni. Po chwili wieko wylądowało na swoim miejscu. Zaczynało świtać.

Stary człowiek uśmiechnął się pod nosem. Nachylił się nad przyklejonym do skrzyni listem przewozowym.

- Oj, bedom w Chinach chopy zdziwione. – skwitował. – Wracej już na Szlunsk.

Musza iść, „Möwe” zaroz odpływa, a tego cudoka trza dobrze ukryć.

Kierowca uścisnął podaną dłoń.

- Dziękuję za uratowanie życia. Bóg da, odpłacę.

- Jużeś pomógł mi z tym pierunem. – mrugnął „bosman” i zniknął między skrzyniami.

Powoli wgramolił się do szoferki. Chwilę siedział zastanawiając się nad sensem wydarzeń, w których mimowolnie uczestniczył. Po chwili przekręcił kluczyk w stacyjce i samochód ruszył do kei. Skręcając w kierunku wyjazdu widział, jak kuter „Möwe”

rzucił cumy i odbija. Po chwili widok w lusterku wstecznym przesłonił mu chiński drobnicowiec. Zwolnił mijając grupę robotników idących na poranną zmianę. Widział, jak jeden z nich macha ręką kolegom i podchodzi do drabiny żurawia. Za chwilę podniesie platformę ze skrzyniami i przestawi ją do ładowni najbliższego statku. Ten wkrótce wyruszy do Chin…

A wtedy Chińczycy się zdziwią.

* * *

(13)

Rok 2012, Gliwice

Maciej zamyślił się usiłując znaleźć związek pomiędzy malowidłem, a dawną przygodą kierowcy Stara.

- Ciekawym, skąd „bosman” wiedział aż tyle. Spotkał go pan jeszcze?

Starszy mężczyzna pokiwał przecząco głową.

- Akcent miał niemiecki, ale mowa była nasza. – przyznał. – On „godoł” jak miejscowi.

- A rzeźba? – drążył młodzian. – Dokąd ją wywieźli?

Gospodarz ponownie wzruszył ramionami.

- A kto to wie? Wtedy nie było internetu, a do Niemieckiej Republiki Demokratycznej nie było tak łatwo się dostać. Zrozum: inne czasy, inne realia, inne układy.

Chłopak odstawił kubek i przyglądał się fotografii pomnika z lwem.

- Ciekawe, o co z tym lwem chodziło.

- Chcesz wiedzieć? Mam pewną, dość dobrze popartą dowodami teorię. – pan Zygmunt zrobił tajemniczą minę. – Oto do czego stopniowo doszedłem. Zaczęło się od tego, że nasze miasto odwiedził sam król jegomość…

* * *

2 październik 1846, Gleiwitz

Z Królewskiej Odlewni Żelaza wyjechał majestatycznie długi orszak jeźdźców, żegnany gorąco przez zgromadzoną przy bramie gawiedź. Król, ubrany w mundur ułana, przepasany szarfą z orderem Czerwonego Orła, dosiadał białego ogiera. Tuż obok, co było ogromnym wyróżnieniem, jechał Egmond Heinrich baron von Reitzenstein, dowódca stacjonujących w mieście ułanów w randze pułkownika. Za monarchą jechali adiutanci jego wysokości oraz eskorta złożona z podwójnej kolumny ułanów. Dopiero potem jechali notable, dyrektor huty, część radnych miejskich i oraz kilku radców hutniczych.

Pożółkłe liście leżące na drodze zwiastowały koniec roku i choć dzień rozświetlało dość mocne, jak na początek października słońce, w powietrzu dało się wyczuć zapach typowo jesiennej wilgoci.

(14)

Orszak przejechał przez stalowy most na kanale i skręcił traktem w lewo kierując się na położoną w sporej odległości od centrum Gleiwitz kolonię Neudorf. Kilkanaście osób wiwatowało na poboczu drogi, tuż obok grupa żołnierzy oddawała monarsze honory. Nie uszło to uwadze króla, który gestem pozdrowił poddanych. Uśmiechnął się nieznacznie zadowolony z idealnego porządku panującego w przyległym obejściu, tuż za posterunkiem.

Minąwszy wojskowy magazyn kawalkada dotarła do traktu północnego prowadzącego z miasta do Tarnowitz. Lecz zamiast skierować się w lewo do grodu, orszak skręcił, minął zabudowania i malutki mostek na niewielkim cieku wodnym, by po chwili znaleźć się przy starym cmentarzu na Piaskach. Drewniane ogrodzenie nie zachęcało do wizyty. Nad zaniedbanymi mogiłami górował żeliwny krzyż z wyraźnie odciśniętym piętnem minionych lat.

Jeden z adiutantów zeskoczył zręcznie z konia i podbiegł przytrzymać wierzchowca monarchy. Król ociężale zsiadł i wszedł na teren niewielkiej nekropolii.

- Żołnierze z lazaretów dali się we znaki mieszczanom. – odezwał się stojący tuż za władcą radca hutniczy. – Dlatego aby nie drażnić mieszczan, pochowano ich poza miastem. Grobami opiekują się hutnicy, to już tradycja. Wielu naszych pracowników brało udział w wielkiej wojnie wyzwoleńczej, jeśli nie bezpośrednio, to wspierając ciężką pracą przy odlewaniu armat dla wojska.

- Chwalebne to. – przytaknął Fryderyk gestem wskazując na rząd mogił. – To najlepsi synowie naszego narodu. Nie wahali się położyć na szali swojego życia, by naród pruski powstał, niczym feniks z popiołu.

Radca hutniczy Eck chrząknął.

- Wasza wysokość, nie wszyscy byli Prusakami. – wyjaśnił. – Wśród nich jest dwóch Rosjan, kapitan Larisch von Binkentin oraz lekarz Aleksander Bugoj. Tu też spoczywa pięciu chirurgów oraz pięciu sanitariuszy zmarłych na zarazę panującą w lazarecie.

Monarcha spojrzał na krzyż.

- Im także należy się pamięć i godziwy pochówek, gdyż tak jak przystało na żołnierzy, na posterunku zostali aż do końca.

Słysząc to stojący za królem starosta górniczy von Charpentier postanowił działać.

(15)

- A czy nie wartałoby postawić im pomnik? – zarzucił pomysł. – Dajmy na to, z lwem śpiącym artysty Kalidego, który to tak waszej wysokości do gustu przypadł podczas wizyty w hucie…?

- Wspaniały pomysł! – Fryderyk pokiwał głową z uznaniem. – Wart, by go zrealizować. Postanawiamy zakupić odlew rzeźby z huty, damy też na fundację okrągłą sumkę w talarach na nowe, godne miejsca pamięci ogrodzenie. Obelisk, do tego ma być obelisk! Proszę wszystkiego dopilnować.

Ta ostatnia uwaga była do królewskiego radcy hutniczego.

- Ze swojej strony zapewniam, że ponadto hutnicy przygotują nowy krzyż dla cmentarza. Zaraz po powrocie zlecę projekt najlepszemu z naszych artystów.

Z niemały trudem król dosiadł konia. Adiutant podał mu lejce.

- Daleko do celu naszej podróży? – zapytał dowódcę ułanów.

- Tuż obok. – odparł zapytany robiąc zręczny zwrot wierzchowcem. – Miniemy tylko gospodę Schlesingera, a od niej już prosta droga do linii kolejowej.

- W takim razie jedźmy. – monarcha popędził konia. – Czeka nas jeszcze uroczyste otwarcie.

To mówiąc ruszył we wskazanym kierunku, a cały orszak za nim.

* * *

Rok 1849 Sanssouci

Blask świec rozjaśniał wielką salę letniego pałacu, przed którym zebrała się spora grupa dostojników. Powoli zapadał zmierzch skrywając w mroku ludzi dyskutujących zawzięcie w kolumnadzie okalającej dziedziniec pałacu. Część z co bardziej znamienitych gości oczekiwała wewnątrz na spotkanie z monarchą.

Niespodziewanie w przeszklonych drzwiach od strony ogrodu ukazał się król w asyście sekretarza i marszałka dworu.

- Cóż jest tak pilnego, że zakłócono mi wieczorną przechadzkę po ogrodzie? – spytał poirytowany władca.

Marszałek dworu chrząknął znacząco.

(16)

- Wasza Wysokość – zaczął – przedstawiciele Zgromadzenia Frankfurckiego przybyli, by ofiarować Waszej Wysokości koronę cesarską…

Król zmarszczył brew. Usiadł w fotelu unosząc prawą dłoń gestem nakazując ciszę.

Na twarzach zebranych zagościł wyraz niepewności. Po chwili wahania oznajmił spokojnie:

- Nie mogę jej przyjąć. To jeszcze nie ten czas, naród nie dojrzał do tego. – Zrobił dramatyczną pauzę, jakby zbierając myśli. – Kiedy naród będzie gotowy, wtedy królowie przyjdą mnie o to poprosić, a ja nie odmówię. I niech się tak stanie.

Przez salę przetoczył się pomruk uznania dla mądrości tego wywodu.

- Ależ najjaśniejszy panie… - szepnął stojący za królem sekretarz.

- Milcz! – nakazał władca szeptem. – Nie zwykłem podnosić korony z błota! Co innego, gdy ofiarują mi ją książęta i królowie, co innego, gdy przynosi mi ją lud. Jak to by miało wyglądać w oczach innych władców Europy? Władza pochodzi od Boga, nie od plebsu. Popatrz, nawet oni to rozumieją.

Sekretarz nachylił się ponownie nad siedzącym.

- Panie, to może wywołać kolejną rebelię we Frankfurcie i Badenii.

- Sinobrody dał im radę raz, to da i drugi. – król zamyślił się by po chwili dodać – Choć nie pochwalam jego brutalnych metod. Bombardowanie całego miasta by zdusić rebelię to dość karkołomny pomysł.

Z tłumu zebranych wystąpił postawny człowiek z sumiastym wąsem, w mundurze z dystynkcjami generała.

- Za pozwoleniem Waszej Królewskiej Mości – strzelił obcasami skłaniając nieznacznie głową. – Byliśmy oto świadkami wielkiej mądrości władcy, co tylko utwierdza nas w słuszności dokonanego wyboru. Dlatego błagamy Waszą Wysokość o przechowanie korony cesarskiej do czasu hołdu królów w nadziei, że fakt ten rychło nastąpi.

Oficer ponownie oddał honory oczekując odpowiedzi.

Król skinął na skonsternowanego sekretarza i szepnął zadowolony:

- Patrz Fritz, to się nazywa dyplomacja.

Wstał i podszedł kilka kroków do grupy przedstawicieli Zgromadzenia.

(17)

- Dziękuję wam za okazane zaufanie. – rozpoczął. – Gdy nadejdzie odpowiedni czas z radością ją założę pamiętając ten wspaniały dzień. Do tego czasu pozostanie ona pod naszą pieczą.

Generał skinął na niewidocznych w tłumie adiutantów. Po chwili dwóch młodych oficerów w huzarskich mundurach wniosło przed oblicze monarchy okrągłą skrzynię.

Stanąwszy przed królem zdjęli ostrożnie pokrywę. Oczom zebranych ukazał się niezwykły widok.

- Wykonana przez mistrzów z Lubeki. – oznajmił oficer. – Zawiera klejnoty pochodzące z oryginalnej korony Świętego Cesarstwa, jak i też nowe kamienie. Do jej wykonania użyto tylko i wyłącznie starego złota… - przerwał wpół słowa widząc, że oczy króla spoczęły na jednym, jedynym szczególe.

- Czy to… - zapytał niepewnie.

- Tak jest, Wasza Wysokość. – potwierdził zapytany. – Tylko cesarz jest godzien dzierżyć najświętszą relikwię.

- Przecież w skarbcu Habsburgów miała być bezpieczna… - wyszeptał król wpatrzony w zardzewiały, niezbyt foremny kształt zręcznie wmontowany w zwieńczenie ramion korony.

- Ona nadal w nim spoczywa, wasza wysokość. – wyjaśnił oficer stojący obok przedmówcy. – Nasi najlepsi ludzie niepostrzeżenie podmienili tylko jeden nieduży element.

Monarcha cofnął się niepewnie i ciężko zasiadł na fotelu. Jego zaczerwienione policzki zdradzały podniecenie, choć wzrok raczej zakłopotanie.

- Ufff! – westchnął po chwili. – W takim razie musi postać w ukryciu. To dla nas wielki zaszczyt, najwyższy, ale i ogromna odpowiedzialność. To nie ma prawa się dostać w niepowołane ręce. Każę wykonać drewnianą replikę, którą podziwiać będą goście mego dworu, a która przypomni upierającym się przy starym porządku Europy, że przyszłość może być tylko jedna. I że jest nieuchronna.

Wszyscy zgromadzeni pochylili nagle głowy w pokłonie, gdyż to mówiąc król wstał i wyszedł wraz z towarzyszącą mu świtą do ogrodu.

(18)

Członkowie Zgromadzenia byli zadowoleni, bo choć nie osiągnęli sukcesu, ostatnie słowa Fryderyka Wilhelma, z bożej łaski króla Prus i wielkiego księcia Śląska, nie pozostawiały wątpliwości. Nadchodziła era cesarstwa.

* * *

22 września 1849, Großherzogtum Posen

Do wyłożonego ciemnym drewnem gabinetu wszedł wysoki, wąsaty mężczyzna w surducie, jasnych spodniach i wysokich, pokrytych kurzem butach.

- Panie baronie. – skinął głową gospodarzowi.

- To dla mnie zaszczyt móc pana gościć. – arystokrata wstał od biurka witając przybyłego. Gestem wskazał krzesło z delikatnymi poręczami i zielonym obiciem.

- Prawdę mówiąc, nie miałem wyboru. – odparł gość odwzajemniając uścisk dłoni.

Usiadł niepewnie na krześle, jakby się obawiając, czy utrzyma jego ciężar.

- Szanowny panie Pol, proszę się nie obawiać. – uspokoił go baron. - Chciałbym panu złożyć pewną propozycję.

- Brzmi ciekawie…

- Nadmienię, że działam z upoważnienia jego wysokości króla Prus Fryderyka Wilhelma IV. – zapewnił gospodarz. – Nie interesuje nas pańska działalność w Królestwie Polskim. Wiadomym jest, że porozumienie monarchów ma na celu utrzymanie status quo w Europie, niemniej, Rosja z własnymi, wewnętrznymi problemami to zawsze słabsza Rosja, która nie będzie wchodzić nam w paradę.

Gość przytaknął skinieniem głowy.

- Rozumiem, ale jak ma się do tego swoisty triumwirat cesarzy?

- Drogi panie. – baron podniósł do góry kryształową karafkę w geście zapytania. – Aleksander to był ktoś! Wspaniała osobowość, przenikliwy umysł i zręczny polityk.

Plotka głosi, że postanowił usunąć się z areny i wieść życie pustelnicze pokutując za grzech najcięższy. A Mikołaj, oględnie mówiąc, jest dość nieobliczalny. Aż żal, że schedy nie objął Konstanty.

Wincenty sięgnął po podany mu kieliszek z nalewką.

- Wszystko przez mezalians. – skwitował podziwiając klarowność trunku.

(19)

- Będąc sprawiedliwym, miłość miała tu też swój udział. Ale tak naprawdę, to on was, Polaków, po prostu lubi. Znakomita, nieprawdaż?

Von Salza z upodobaniem umoczył usta w kieliszku.

- Wyśmienita, panie baronie. – przyznał gość. – Może jednak przejdźmy do rzeczy.

Gospodarz zaplótł dłonie przybierając filozoficzny wyraz twarzy. W połączeniu z jego nieudolnie skrywaną łysiną wyglądał odrobinę groteskowo.

- Powiedzmy, że jego królewska mość jest gotów zapomnieć o pańskich próbach konspiracji na ziemiach Prus pod dwoma warunkami. Ba! Na dokończenie pańskich badań etnograficznych dostanie pan ponadto list polecający, o ile zakończy pan badania w ciągu pół roku.

Pol pociągnął nalewki smakując ją przez chwilę.

- Naprawdę wyśmienita. – skwitował odstawiając pusty kieliszek. – Co to za warunki?

Gospodarz uśmiechnął się widząc postęp rozmów.

- Po pierwsze: wykona pan dla jego wysokości tajną misję polegającą na dostarczeniu w określone miejsce niezbyt wielkiego pakunku. – mówiący zrobił pauzę obserwując uważnie reakcję gościa. Po chwili sięgnął po karafkę, by ponownie napełnić kieliszki.

- A druga rzecz?

- Paczki należy strzec, jak oka w głowie. – zakończył baron.

Wincenty sięgnął po kieliszek.

- Powiedzmy, że się zgodzę, bo brzmi to niemal, jak przygoda. Ale czy nie jest to zbyt niebezpieczne? Nie mam tyle doświadczenia wojennego, co oficerowie armii jego królewskiej mości.

Arystokrata uśmiechnął się pod nosem.

- Tak, jest to niebezpieczne. I jest to z pewnością przygoda. – przytaknął. – Zgadza się pan?

Kieliszek powędrował na chwilę na biurko.

- Lepsze to, niż pruski areszt. – przyznał gość. – Zgadzam się. Co to za paczka, dokąd mam zawieźć i dlaczego chce pan zaangażować w to cywila?

Von Salza wstał i wyszedł zza biurka.

(20)

- To, co teraz powiem, jest tajemnicą i pozostanie tylko między nami. Ręczy pan za to słowem?

- Tak mi dopomóż Bóg! – zarzekł się rozmówca.

Baron założył ręce z tyłu nie przerywając marszu.

- Paczka zawiera stalową puszę z rulonem planów. Opisują one nowe metody wytapiania żelaza oraz schematy nowych armat. Zna pan miasto Gleiwitz?

- Oczywiście, byłem tam dwa lata temu.

- Wiem. – przyznał gospodarz bez cienia skruchy. – Hotel „Pod złotą gęsią”.

Zatrzyma się pan w nim ponownie. O środki proszę się nie martwić.

Wincenty sięgnął ponownie po kryształowy kieliszek.

- A paczka? – zagadnął.

- Paczkę należy w jak największej tajemnicy dostarczyć do gliwickiej giserni, do rąk własnych radcy hutniczego. Uprzedzam! – baron pogroził palcem. – Plany są objęte tajemnicą. Nie wolno panu zaglądać do środka puszki.

Gość zmarszczył brew.

- To akurat da się zrobić. – przyznał. – Co z niebezpieczeństwem misji? Rosjanie?

Arystokrata pokręcił głową.

- Nie bezpośrednio. – zaprzeczył. – Po nową broń chętnie sięgnęliby Francuzi, ale gdyby plany wpadły w ich ręce, zostałyby sprzedane natychmiast Rosji. Po pierwsze:

zysk finansowy. Po drugie: Prusy nie miałyby przewagi nad potencjalnymi stronami ewentualnego, przyszłego konfliktu. A nowa broń mogłaby też uderzyć w Polaków.

Dlatego nie można dopuścić, by przesyłka trafiła w ręce agentów francuskich.

Pol zadumał się na chwilę.

- A dlaczego ja?

Gospodarz rozłożył ręce.

- To oczywiste. – przyznał. – Agenci francuscy działać mogą tylko w pojedynkę, by nie wzbudzać naszych podejrzeń. Spodziewają się kuriera wojskowego, dlatego nikt nie zwróci uwagi na cudzoziemca, tym bardziej cywila. W celu zachowania misji w sekrecie nie będziemy wtajemniczać w sprawę wojska. Im mniej osób o tym się dowie, tym lepiej.

Zapadła chwila milczenia.

(21)

- Panie baronie, a od kogo mogę oczekiwać wsparcia na miejscu?

Gospodarz usiadł.

- W mieście będzie pana chronił pułkownik von Bock. To starszy człowiek, cieszący się już zasłużoną emeryturą, niemniej, oddany sprawom królestwa. Weteran walk wyzwoleńczych, zaufany świętej pamięci króla Fryderyka Wilhelma III.

- A potem? – uśmiechnął się pod wąsem gość.

- Potem proszę w spokoju zakończyć swoje prace badawcze i wynosić się w trzy diabły z Prus. – von Salza odwzajemnił uśmiech. - Tak będzie lepiej dla obu naszych nacji.

Wincenty wstał odstawiając kieliszek. Zapiął guziki surduta.

- W takim razie oczekuję polecenia wyjazdu, panie baronie. – skinął głową na pożegnanie.

- Niebawem, panie Pol. Niebawem. – zapewnił arystokrata wstając, by pożegnać rozmówcę. – A póki co, proszę korzystać z uroków miasta.

Drzwi gabinetu zatrzasnęły się głucho. Baron siadł ponownie zastanawiając się, ile prawdy domyśli się zwerbowany agent. Wszak był to człowiek bardzo inteligentny.

* * *

10 października 1849, Gleiwitz

Drzwi domostwa szeroko się rozwarły. Stanął w nich grubszy jegomość z bokobrodami w wysokim kapeluszu dzierżąc trzy podróżne pakunki oraz przewieszony przez nie płaszcz.

- Jest tu kto? – zakrzyknął od progu.

W tej samej chwili w bocznych, niższych drzwiach prowadzących do kuchni pojawił się niewysoki, łysawy człowieczek w fartuchu.

- Herr Balzac, co za niespodzianka! – wykrzyknął zdejmując szybkim ruchem fartuch.

– Witam ponownie „Pod złotą gęsią”!

- I ja się cieszę, drogi przyjacielu. – pisarz skłonił się dworsko, choć może bardziej było to bliskie serdecznej błazenady. – Masz dla mnie dobry pokój?

- Na piętrze, z widokiem na ratuszową wieżę.

(22)

- Wspaniale! – odparł przybysz przekazując swoje bagaże właścicielowi.

Ten porwał pakunki i skierował się na schody.

- Miło pana ponownie gościć. Na długo? – zapytał.

- Nie tym razem. Interesy, a potem … witajcie o słodkie dziewczęta!

To mówiąc wszedł po schodach za właścicielem. Po chwili gospodarz pojawił się ponownie na dole.

- Josef! Josef! – zawołał uchylając drzwi do kuchni.

W sieni pojawił się młody chłopak w odrobinę za dużej koszuli i białej czapce czeladnika.

- Pobiegniesz do pana pułkownika von Bock i powiesz, że już przybył ten słynny literat, co to był u nas dwa lata temu. Naści fijerkę, ale pędź ile tchu w piersi.

Chłopak pochwycił rzuconą monetę i zniknął w drzwiach.

* * *

Zegar na wieży ratusza nie zdążył wybić kolejnej godziny, gdy po hotelowych schodach gramolił się starszy, niski człowieczek z wyraźną nadwagą. Po dłuższej chwili stanął przed zielonymi, grubymi drzwiami pokoju. Zastukał.

Drzwi uchyliły się. Balzac spojrzał zdziwiony na niespodziewanego gościa.

- Dzień dobry. – odezwał się gość. – Pan jest tym słynnym, cudzoziemskim pisarzem?

- Do usług. W czym mogę szanownemu panu pomóc?

Starszy jegomość zręcznie wślizgnął się do pokoju i nie odwracając się przymknął dłonią drzwi.

- Pułkownik von Bock. – przedstawił się szeptem. – Pan wybaczy, nie było nam dane spotkać się dwa lata temu. Czy paczkę ma pan u siebie w pokoju?

- Paczkę? – zdziwił się Honoriusz.

Wzrok pułkownika padł na stertę pakunków podróżnych rzuconych na łóżko przekryte wzorzystą narzutą.

- Ach, po co pytam! – machnął ręką. – Wszystko jasne, leży na łóżku. Proszę jej strzec, jak oka w głowie. A teraz instrukcje! Pan gotów?

(23)

- Słucham uważnie. – odpowiedział pisarz, również szeptem, podejmując konspiracyjną grę.

- O północy uda się pan z paczką północnym traktem na Tarnowitz, prosto do Królewskiej Odlewni. Tam prawą uliczką dojdzie pan do domu dyrektora, gdzie oczekiwać będzie pana radca Eck. Oczywiście, przekaże mu pan przesyłkę. Do tego czasu proszę nie wychodzić, nie kontaktować się z nikim. Wielce prawdopodobnym jest, że agent obcego mocarstwa będzie usiłował przechwycić paczkę.

Balzac podrapał się w brodę udając zatroskanego.

- Czy może ktoś nie powinien mnie ochraniać? – zapytał po chwili namysłu.

Gość zmarszczył brwi.

- Wszystko jest tajemnicą najwyższej wagi; im mniej osób o tym wie, tym lepiej. – wyjaśnił. – Na mnie już pora. Po wszystkim proszę wyjechać z samego rana.

To mówiąc von Bock chwycił za klamkę. Odwrócił się na chwilę podając gospodarzowi rękę.

- Powodzenia! – rzucił na odchodne.

Po chwili jego sapanie na schodach ucichło.

Honoriusz rozpakował jeden z pakunków wyciągając niewielkie, płaskie, drewniane pudełko. Wiedział już, co ma zrobić i jak zabezpieczona będzie cała końcowa faza operacji. Po chwili cicho zamknął za sobą drzwi i niepostrzeżenie wymknął się z hotelu.

* * *

Godzinę później drzwi hotelu otwarły się z hukiem. Do środka wszedł wysoki jegomość z wąsem taszcząc sakwojaż i podróżny pakunek. Po schodach zszedł na dół gospodarz hotelu.

- Dzień dobry panu, czym mogę służyć? – zapytał uprzejmie.

- Dzień dobry. – odparł przybyły. – Przyzwoitym pokojem i dobrą strawą, jak ostatnio.

Właściciel uśmiechnął się serdecznie.

- To dlatego pańska twarz wydaje mi się być znajomą. Dawno pan u nas gościł?

- Dwa lata temu już będzie. – skwitował podróżny stawiając sakwojaż.

(24)

Obaj skierowali się na schody.

- Niech zgadnę, pan geolog? Z pola poszukiwawczego pod miastem?

Wincenty roześmiał się ubawiony dociekliwością hotelarza.

- Etnograf. Czasami też piszę. Dopiero przyjechałem dyliżansem pocztowym. – wyjaśnił.

- Aha, literat. To już jest pan drugi dzisiaj. Proszę, oto pokój.

Gość wszedł wnosząc swój bagaż, tymczasem gospodarz zawołał w dół schodów:

- Josef!

Po chwili pojawił się w sieni chłopak.

- Tak?

- Leć do pana pułkownika von Bock i powiedz mu jeszcze raz to samo. – polecił.

- Psze pana! – chłopak wystawił dłoń. – A monetę dostanę?

* * *

Powoli zapadał zmrok. Wincenty nie zdążył poukładać swoich podróżnych rzeczy na niewielkiej komódce, gdy na schodach usłyszał stukot butów i podniesione głosy. Zaciekawiony wystawił głowę na korytarz. Po schodach wspinał się starszy jegomość solidnej tuszy postękując znacznie, tuż obok właściciel hotelu tłumacząc coś nerwowo.

- Panowie, coś się stało? – zapytał zdziwiony.

Tuż przed nim stanął ów niewysoki człowieczek z marsowym obliczem.

- A stało się, stało! Pan się przyznaj, pan jesteś literat? – zapytał ostro.

- Literat.

- I byłeś pan tu dwa lata temu?

- Byłem. Ale co to ma do rzeczy?

- I przyjechałeś pan na krótko z polecenia?

W oczach wąsacza zalśnił błysk zrozumienia.

- Barona, panie pułkowniku. – przyznał uprzejmie.

Von Bock nerwowo odwrócił się do hotelarza.

- To nasz! – rzucił. – Kim jest ten drugi?

(25)

- To pan Balzac, pisarz, Francuz znaczy się. – odparł zapytany ocierając pot z czoła.

- Poślij pan chłopaka do rynku po oficera! Jakiś tam na pewno jest w szynku. – rzucił i złapał Wincentego za poły rozpiętego surduta. – Do środka!

Kiedy drzwi się zatrzasnęły, staruszek usiadł na krześle i jęknął.

- Każę przynieść butelkę przedniego sznapsa... – zaproponował napadnięty.

- Chryste! – westchnął. – A sznaps się przyda, ale potem. O północy miał pan to zanieść w tajemnicy do Królewskiej Odlewni i przekazać radcy hutniczemu...

Rozległo się pukanie do drzwi. Mężczyzna z wąsem otworzył. Do pokoju wszedł wysoki, acz szczupły oficer ułanów.

- Panie pułkowniku...

- Major von Boddien! – ucieszył się starszy mężczyzna. – Lepiej nie mogliśmy trafić.

Panowie, poznajcie się. To pan...

- Wincenty Pol. – major odwzajemnił uścisk dłoni.

- Panowie, w czym mogę pomóc?

Von Bock wstał i rozpoczął wyjaśnienia.

- Pan Pol jest kurierem jego wysokości. Ma ważną przesyłkę do Królewskiej Odlewni, o której nikt nie śmie wiedzieć. Dlatego też została wysłana kanałem nieoficjalnym i zlecona osobie spoza kręgu wojskowych. Podejrzewam, że na trop przesyłki wpadli francuscy agenci, a jeden z nich podszywając się pod znanego literata spróbuje nam pokrzyżować plany.

- Jak ważna to przesyłka? – zapytał niepewnie major.

- Mój zleceniodawca określił tylko, że ma ważne, militarne znaczenie.

- Rozumiem... – żołnierz podkręcił wąsa. – Obstawa? Możemy jechać, choćby i zaraz.

Pułkownik chrząknął znacząco.

- Im mniej osób ...

- ... tym lepiej. – skończył rozmówca. – Tak, rozumiem. O której wybiera się pan do odlewni?

- Spotkanie zaplanowano na północ. – wyjaśnił staruszek. – Radca Eck będzie w hucie przez całą noc. Dostarczone dokumenty trzeba zabezpieczyć. Pozostaje jeszcze szpieg, który zna nasze plany.

(26)

Ułan otworzył drzwi na korytarz.

- Gospodarzu! – krzyknął.

Po chwili pojawił się na schodach właściciel hotelu niosąc świecę.

- Który pokój zajmuje Francuz? – zapytał pułkownik.

- Pierwszy po lewej. – wskazał zapytany.

Żołnierz zapukał.

- Otwierać w imieniu króla! – zawołał, lecz bezskutecznie.

- Raczej go nie ma w pokoju. – wtrącił Wincenty.

- Gospodarzu, dajcie zapasowy klucz. – zażądał von Boddien.

- Ależ panie majorze, toż to będzie nielegalne. – żachnął się właściciel hotelu.

- Dawaj człecze ten klucz, a rychło. – huknął starszy mężczyzna. – Sprawa jest kryminalna, a zagrożone jest dobro państwa! A pan major jest przedstawicielem władzy.

- Jak tak, to już otwieram...

Po chwili drzwi stanęły otworem. W pokoju nikogo nie było. Na stole leżała pusta, drewniana kasetka na pistolety.

- I co teraz?

Major zaplótł ręce.

- Proszę się tam udać godzinę wcześniej. – zaproponował. – Zostawię panu mojego konia do dyspozycji. Poproszę też kilku towarzyszy z 2 Regimentu Huzarów o dyskretną obserwację trasy przejazdu. To ludzie godni najwyższego zaufania. A tymczasem proszę pozostać w pokoju i zamknąć go na klucz.

* * *

Księżyc już lśnił na nieboskłonie, gdy zszedł na dół. Uchyliwszy ostrożnie drzwi, wyjrzał na ulicę. Nikogo nie było. Tuż za hotelem stał osiodłany koń.

Przytroczył pakunek do siodła, zarzucił torbę przez ramię i odwiązał powróz. Po chwili siedział już w siodle. Dojechawszy do końca ulicy skręcił w lewo. W cieniu drzewa tuż przy ostatniej stodole zamajaczyły jakieś cienie. Dopiero po chwili zorientował się, że stoi tam w gotowości czterech jeźdźców.

(27)

- Będziemy za panem jechać w pewnej odległości. – wyszeptał najwyższy z cieni.

- Cieszy mnie to, ale będzie was słychać na ubitym trakcie. – odparł równie cicho kurier.

- Kopyta owinęliśmy szmatami. To my będziemy pana słyszeć.

Wincenty skinął ręką i powoli skierował się na trakt. Minął drewniany kościół i most na rzece, jadąc cięgle na północ. Rzeczywiście, nie słyszał nikogo, kto by za nim jechał.

Powoli dojechał do kolonii Neudorf i skręcił na rozstaju dróg w prawo. Rozglądając się bacznie wjechał na niewielki, stalowy most nad sztucznym kanałem.

Wtedy padł strzał. Zdążył tylko dostrzec, że gdzieś z zarośli tuż obok barierki mostu...

* * *

Jeździec spadł z konia, który uwolniony z ciężaru wszedł na sam środek mostu. Z zarośli wyskoczył strzelec dzierżąc w dłoni drugi z pistoletów. Podbiegł do konia i szybkim ruchem ręki odwiązał paczkę. Spojrzał w kierunku, gdzie powinno leżeć ciało, lecz ku swojemu zdziwieniu nie dostrzegł go. Znaczyć to mogło tylko jedno – kurier był ranny.

Wtem dostrzegł w bladym świetle księżyca nadjeżdżających kłusem jeźdźców. Nie namyślając się zbyt wiele dał nura w zarośla. Biegł pochylony wzdłuż kanału pokonując znaczny dystans, gdy niespodziewanie zderzył się z drugim biegnącym człowiekiem.

Padł na plecy odrzucony siłą uderzenia. Odruchowo sięgnął pod płaszcz po broń, gdy otrzymał silny cios w szczękę.

- Balzac, przestań się wygłupiać! – syknął ten drugi. – Masz, co chciałeś, więc wynoś się stąd!

Znał ten głos, niepowtarzalny, niski tembr przywołał z pamięci twarz sprzed lat.

- Vincent? – zapytał, ale już nie było kogo. Leżał w trawie na brzegu kanału zupełnie sam.

(28)

Rozejrzał się ostrożnie dookoła i dał nura w okoliczne zarośla. Postanowił oddalić się od kanału, gdzie można go było łatwo znaleźć. Skierował się ścieżką za odlewnią by po chwili znaleźć się na niewielkim cmentarzu.

Postawił pakunek na marmurowej płycie grobowca, wyciągnął nóż i przeciął sznur.

Ostrożnie zdjął pokrywę odsłaniając zawinięty w tkaninę krągły przedmiot. Delikatnie rozłożył materiał. Jego oczom ukazał się garniec z konfiturą.

* * *

Przeskoczył przez płot i skierował się biegiem do zabudowań odlewni. Przed sobą widział wyraźnie na nocnym tle zarys wielkiego pieca. Ostrożnie minął ogromne odlewy, skład opału i wóz do transportu wyrobów. W oddali zobaczył wysoką postać z pakunkiem na plecach, która dobiegła do uchylonych wrót hali produkcyjnej i zniknęła w jej wnętrzu. Rozejrzał się dookoła. Z hali mogły być tylko dwa wyjścia, lecz nikt nie zdążyłby po omacku dotrzeć do drugich wrót, które zresztą zdawały się być zamknięte.

Szeroka, dwuskrzydłowa brama była uchylona. Wewnątrz panowała ciemność, lecz był prawie pewien, że uciekający jest ranny i schronił się właśnie we wnętrzu. Nie miał szans, gdyż miał ze sobą dość nieporęczny pakunek. No i nie miał broni.

Honoriusz delikatnie uchylił wrota hali. Przeszedł dwa kroki z pistoletem gotowym do strzału i rozglądając się wokół przyklęknął. Czy to plama krwi?

Delikatnie dotknął palcami lepkiej cieczy i ku swojemu rozczarowaniu rozpoznał gęsty olej do smarowania mechanizmów.

- Vincent, oddaj mi pakunek, nie masz żadnych szans. – zawołał w ciemność.

Brak odzewu. Ponownie zrobił kilka kroków posuwając się w głąb hali.

- Vincent, wyjdź i oddaj mi pakunek, a ocalisz życie!

- Martw się o swoje, przyjacielu. – usłyszał za sobą, lecz gdy się obrócił ujrzał tylko pędzący ku niemu wielki kawał brązu podwieszony na łańcuchu do stalowej belki.

Zapadła ciemność.

* * *

(29)

Dwadzieścia minut później radca hutniczy Eck otrzymał paczkę i przystąpił do dalszego działania, jednak nie miało ono nic wspólnego z produkcją armat.

Pięć dni później, w dniu urodzin monarchy, odsłonięto na pobliskim cmentarzu wojskowym pomnik żołnierzy walczących w wielkiej wojnie wyzwoleńczej w roku 1813. Na wspaniałym, zdobionym wieńcami z liści dębu postumencie spoczywała rzeźba lwa śpiącego. Nad nią górował żeliwny, bogato rzeźbiony krzyż.

* * *

28 października 1849, Gleiwitz

Major siedział naprzeciw pisarza podkręcając wąsa. W drugiej dłoni trzymał tlącą się cygaretkę. Za oknem szalał wiatr rozrzucając wszędzie krople drobnego, zimnego deszczu.

- Cieszę się, że nasza przygoda zakończyła się sukcesem. – przyznał.

Wincenty podrapał się w potylicę.

- Nie zdążyłem podziękować pańskim kolegom.

Oficer machnął ręką wypuszczając jednocześnie kłąb dymu.

- Na wniosek pułkownika sztab huzarów przeniesiono do Rybnika. – wyjaśnił. – Biorąc pod uwagę jakość tutejszego wina, to dla nich spora nagroda.

Drzwi do pokoju uchyliły się. Josef, parobek, wsadził w nie głowę.

- Panie, gorączka minęła, budzi się! – rzucił krótko.

- Idź po panią Hańską. – polecił Pol biorąc z poręczy krzesła surdut.

Major również wstał, strzepnął popiół i podążył za towarzyszem. W pokoju obok zastali już gospodarza hotelu. Na łóżku leżał ranny z przewiązaną połową głowy. Na widok przybyłych poklepał delikatnie opatrunek.

- Ależ ty masz ciężką rękę!

Wincenty uśmiechnął się wzruszają ramionami.

- To nie ja. – przyznał. – To Fryderyk Wielki, a właściwie sama jego ręka. Zderzyłeś się z podwieszonym fragmentem odlewu pomnika.

(30)

- Zajrzałeś do środka? Widziałeś ją?

Zapytany mrugnął oczyma na tak, choć jego słowa zdecydowanie przeczyły.

- Nie zaglądałem, bo i po co. – skłamał. – W środku były plany techniczne dla inżynierów z huty. Ale powiedz mi przyjacielu, dlaczego?

- Dla pieniędzy. – przyznał szczerze Francuz. – Dla mnóstwa pieniędzy. Mam koszmarne długi, a zaliczki za nie napisane powieści już dawno się skończyły.

Do pokoju weszła średniej budowy ciała kobieta po trzydziestce. Jej długa, brązowa suknia zawadziła o krzesło.

- Ewelino!... – ranny podniósł się na łokciach. – Najdroższa!

- Honoré, leż proszę. – jej głos, choć delikatnie dźwięczący, był nader stanowczy. – Już dość tych przygód, dość podróży. Zabieram cię do Berdyczowa.

- Nie ośmielę się sprzeciwić. – chory skrzywił się w półuśmiechu. – Vincent, dziękuję.

- Drobiazg dla kolegi po piórze. – Pol skinął głową. – Państwo wybaczą, pożegnam się już. Za pół godziny odjeżdża spod oberży mój dyliżans.

- Wraca pan do Berlina? – zapytał major von Boddien.

- Wracam do moich badań. Śląsk to fascynująca kraina!

* * *

Rok 2012, Gliwice

Przez pewien czas obaj mężczyźni siedzieli w milczeniu. Starszy zmęczony był opowiadaniem, młodszy starał się zrozumieć całość przekazu.

- Skąd pewność, że tak to właśnie wyglądało? – to pytanie musiało w końcu paść.

Gospodarz wyciągnął z teczki kolejny, pożółkły dokument zapisany pismem maszynowym.

- Zachował się odpis z ostatniego zeszytu wspomnień Balzaca. – wyjaśnił. – To moje niezbyt udolne tłumaczenie. Drugi z pisarzy też pozostawił po sobie coś. Był to nie opublikowany wiersz, a jego historia jest równie fascynująca.

Maciek rozsiadł się wygodnie w fotelu i założył nogę na nogę.

- Zamieniam się w słuch. – dodał z uśmiechem.

(31)

Kolejny dokument opuścił teczkę. Tym razem był to współczesny wydruk z komputera.

- Około pięć lat temu dom aukcyjny w Lozannie wystawił na aukcję notatkę Adama Mickiewicza na temat przesłanego mu wiersza. Jak łatwo ci się domyślić, był to wiersz Wincentego Pola, który był tylko próbką możliwości literackich słynnego etnografa.

Chłopak chrząknął znacząco.

- Ciekaw jestem opinii wieszcza. – wtrącił. – Druzgocąca?

- O dziwo, była bardzo pozytywna. – mężczyzna uśmiechnął się widząc na twarzy rozmówcy rozczarowanie. – Zaskoczony?

- No, trochę. A za ile poszedł rękopis?

Gospodarz rozłożył ręce.

- Nie poszedł. Został skradziony kilka dni później. Ale zachowało się jego zdjęcie, a to daje nam wgląd do całej, jak mniemam, treści dokumentu. Oto on.

Młody człowiek przez chwilę studiował przekazaną fotografię.

- Ciekawy jest ten fragment:

Gdy lew - cesarz wszechrzeczy Zapłakał tuląc legiony Chrystus w sercu noszony

Dodawał mu odwagi O niezwyciężony!

Pan Zygmunt odebrał zdjęcie i włożył z powrotem do teczki.

- Fantastyczne! Król zwierząt śpiący na prochach żołnierzy mający miast serca cesarską koronę. Naprawdę tak było?

Mężczyzna kiwnął głową.

- Jestem tego prawie pewien. Mam też dowód, który wynika z mojej przygody ze śpiącym lwem.

Chłopak spojrzał na rozmówcę z niedowierzaniem.

- Chyba nie zajrzał pan do środka? – zapytał.

(32)

- Tyle szczęścia, to ja nie miałem. – odparł gospodarz z uśmiechem. – Ale wiem, że lew ważył prawie dwie tony. Czy wiesz, ile waży jego replika wykonana z tego samego materiału, a która lada dzień stanie na jednym z miejskich skwerów?

Maciej rozłożył ręce.

- Pojęcia nie mam.

- Czterysta kilo. Oryginał był przerobiony na efektownie wyglądający sejf, dlatego był taki ciężki.

Zapadła chwila ciszy.

- Recenzując wiersz przyjaciela Mickiewicz nawet nie wiedział, o czym pisze.

- Dla niewtajemniczonych to piękna, poetycka metafora. – przyznał starszy mężczyzna. – Dla nas wskazówka. Kolejną tajemnicą, która raczej pozostanie nierozwiązana, jest zejście z tego padołu wszystkich wtajemniczonych uczestników wydarzeń sprzed 170 lat.

* * *

20 kwiecień 1858, Charlottenburg

Długi korytarz pałacowy zdawał się nie mieć końca. Obok księcia szedł sekretarz von Brühl drobiąc krótkimi nóżkami.

- Wasza książęca mość, sprawdziłem uczestników wydarzeń w Gleiwitz według polecenia. – zaszeleściły przerzucane naprędce kartki notatnika. – Sprawa wydaje się być beznadziejna.

Wilhelm przystanął koło okna zapatrzony w moknące w ogrodzie krzewy różane.

- Jak bardzo beznadziejna? – zirytował się. – Naprawdę nic nie można się dowiedzieć?

Urzędnik wskazał na notatki.

- Według raportu pułkownika von Bock aktywnymi uczestnikami wydarzeń byli baron von Saltza, major regimentu ułanów Alphons von Boddien, francuski agent Balzac, radca hutniczy Karl Eck i sam pułkownik.

Kronprinz spojrzał groźnie na swojego sekretarza.

- Referuj człecze, referuj! – ponaglił.

(33)

Urzędnik wziął głęboki wdech.

- Kurier, Polak wyciągnięty z aresztu, samozwańczy badacz kultur i literat. Zawiózł przesyłkę do Gleiwitz, gdzie został ranny w potyczce z francuskim agentem. Według pułkownika, był przekonany, że wiezie tajne plany nowego typu armat. Odprawiony po doręczeniu przesyłki.

- Odpada. – machnął ręką książę. – Następny?

- Baron von Salza. W 1851 roku spadł z konia podczas przejażdżki i skręcił kark.

Wilhelm splótł z tył dłonie i z niecierpliwością stawał na palcach, jakby chciał nagle być wyższym. Von Brühl wiedział jednak, że jest to raczej oznaką irytacji.

- Francuz, Balzac, zbankrutowany literat. Zmarł także w 1851, krótko po ślubie z niejaką Eweliną Hańską, jakoby w wyniku pęknięcia wrzodu żołądka. Nieoficjalne śledztwo wykazało, że mógł być otruty.

- Robi się naprawdę ciekawie. – mruknął Wilhelm. – Pułkownik von Bock?

- Zmarł w 1851 roku… W aktach napisano „z przyczyn naturalnych”, lecz według lekarza waszej książęcej mości opis ciała pasuje do podtruwania bieluniem.

- Pozostaje nam radca hutniczy Eck, prawda?

- Zmarł w 1852 roku podczas epidemii cholery. – wyjaśnił sekretarz. – Ciała nie badano, został pochowany naprędce z innymi ofiarami zarazy.

Kronprinz chrząknął znacząco.

- Czyli można domniemywać, że dzięki epidemii zręcznie zatuszowano usunięcie kluczowego świadka. Zaczynam podziwiać mojego brata… Von Boddien?

Urzędnik zmieszał się zaglądając nerwowo w notatki.

- Zmarł rok temu. – wyjaśnił. – Po całej operacji został mianowany adiutantem jego wysokości. Po usunięciu Ecka otrzymał stanowisko dowódcy regimentu gliwickich ułanów i promocję do stopnia pułkownika. Potem rozpoczął karierę polityczną. Zszedł był w wyniku zatrzymania akcji serca. Na stanowisku zastąpił go pułkownik von Wnuck.

Książę przełknął gorzką pigułkę.

- Zaiste, godna pochwały zapobiegliwość. – mruknął z przekąsem. – Chodźmy podpytać mojego królewskiego brata.

Sekretarz złożył papiery i podążył za chlebodawcą.

(34)

- Jego wysokość nie czuje się dzisiaj dobrze. Jest dzisiaj, jakby to powiedzieć, nazbyt ekscentryczny...

- O, nic nowego! – Wilhelm machnął ręką. – On już jest nazbyt ekscentryczny od dłuższego czasu.

- Wasza książęca mość, czy nie czas już pomyśleć o regencji?

Zapytany westchnął ciężko. Przystanął zastanawiając się przez chwilę.

- Chciałem odwlec tą chwilę, ale nie mam zbyt dużego wyboru. Potrzebne mi jednak wsparcie silnych i oddanych ludzi.

Sekretarz uderzył się w pierś.

- Panie, zawsze jesteśmy z tobą! – zarzekł się.

- Tak, wiem. I dziękuję za to. Potrzebujemy jednak ludzi brutalnych w polityce i niezwykle skutecznych. – przystanął, jakby kreśląc ręką w powietrzu. – Sprowadź mi z Petersburga Bismarcka. On się marnuje w tym barbarzyńskim kraju.

Stanąwszy przed drzwiami na końcu korytarza von Brühl zastukał w nie głośno.

Zgrzytnął klucz w zamku. Wilhelm wszedł pierwszy nie mówiąc ani słowa. Podszedł do łóżka w niemal pustym pokoju z jednym tylko większym meblem. Na ogromnym łożu leżał król. Książę odprawił gestem dwóch służących. Gdy drzwi się zamknęły, odezwał się jako pierwszy.

- Witaj bracie.

Rozbiegany wzrok chorego skupił się na źródle głosu. W oczach zagościło zrozumienie.

- Sinobrody! Witaj książę kartaczy.

Wściekły kronprizn zacisnął ręce na poręczy łoża.

- Panie, to choroba... – szepnął sekretarz.

- Gdzie ją schowałeś, Friedrich? – zapytał cedząc przez zęby.

Zapytany rozejrzał się po niemal pustym pokoju.

- Nic nie mogłem schować. – odparł z żalem. – Wszystko mi już zabraliście.

- Gdzie jest korona cesarstwa?!

- Aaaaa... korona. – król opadł ciężko na poduszkę. – Pożarł ją zwierzy król, a kto korony pragnie, zmierzyć się będzie musiał z setką najlepszych synów tej ziemi...

Monarcha zamknął oczy zapadając w letarg. Sekretarz spojrzał znacząco na księcia.

(35)

- Bredził? – wyszeptał.

- Raczej tak. – westchnął Wilhelm. – Biedny mój brat! Rany od walk nie są tak straszliwe, jak powolna utrata rozumu. Chodźmy, niech odpoczywa.

To mówiąc wyszli.

* * *

Rok 2012, Gliwice

- Mamy pośredni dowód na to, że niedoszły cesarz, oprócz korony cesarstwa, umieścił w ówczesnych Gliwicach jeszcze jedną niespodziankę. – dodał gospodarz. – Co tam gryzmolisz?

Za oknami zaczęło się już zmierzchać. Maciek wyciągnął notatnik i coś spisywał w punktach.

- Spróbuję posprawdzać co niektóre rzeczy. – wyjaśnił młodzian. – Internet to potęga, a jak ktoś ma odrobinę sprytu, może się dokopać do ciekawych informacji. A co pozostawił jeszcze król w mieście?

Pan Zygmunt sięgnął ponownie do teczki przekazując rozmówcy listę nazwisk.

- Był to strażnik tajemnicy. – wyjaśnił pochylony nad listą. – Jako pierwszego z rodu wytypowałem pułkownika von Boddien. Zawsze to była osoba majętna i na stanowisku. Zauważ, że od pewnego momentu są to członkowie gliwickiej loży masońskiej „Zum Siegenden Wahrheit”. Lista, niestety, urywa się w pewnym momencie.

Chłopak przestudiował spis nazwisk.

- Same znane nazwiska. – przyznał.

- Pewnym jest – kontynuował gospodarz – że strażnik zawsze miał dublera, który w nagłych wypadkach przejmował jego rolę. Coś jak układ mistrz – uczeń. Dlatego daty przy nazwiskach się zazębiają. Sytuacja się trochę pokomplikowała po plebiscycie, ale w związku z tym wydarzeniem, zyskałem jeszcze jeden dowód nie wprost na istnienie strażników tajemnicy.

* * *

(36)

9 kwiecień 1922, Gleiwitz

Serge Cervier miał jasno określone zadanie. Nie był to może szczyt jego marzeń o karierze w wywiadzie, ale zawsze coś innego, coś co pachniało niesamowitą przygodą.

Wszystko zaczęło się od tego, że w Paryżu został odnaleziony i zidentyfikowany pamiętnik wielkiego pisarza Balzaca. Było to typowe dla tamtego okresu świadectwo dziejów z odciśniętym piętnem ludzkiej ułomności, ale też i fascynujący zbiór uwag dotyczący mentalności ludzi dojrzałych.

Jednak ostatni, niedokończony zeszyt wspomnień, spisany na dwa dni przed śmiercią autora, był inny i opisywał misję, którą wielki pisarz wykonywał na Śląsku dla Republiki. Była tam wzmianka o koronie i o tajemniczym talizmanie, czyniącym właściciela niezwyciężonym. Było o tym, jak pewien stary wiarus wygadał przed Francuzem szczegóły misji. Było i o tym, jak nocą Balzac stoczył potyczkę z kurierem raniąc go i odbierając mu drogocenny pakunek. Opis działań urywał się, na nieszczęście, w momencie, gdy pisarz miał otworzyć w nocy skrzynkę na pobliskim cmentarzu. Dalszego ciągu autor nie zdążył już dopisać.

To niedokończone dzieło dawało wiele do myślenia. I to nie tylko postronnemu czytelnikowi, ale i tym, którzy byli za pozyskaniem tajemniczego artefaktu z korzyścią dla kraju. Sam pamiętnik, a właściwie jego ostatnia część, dziwnym zbiegiem okoliczności trafił do wysokiego oficera francuskiego wywiadu. Ten przeanalizował pasmo wzajemnych sukcesów oraz spektakularnych klęsk w relacjach francusko – niemieckich i doszedł do wniosku, że mocodawcy wielkiego pisarza mieli odrobinę racji.

Od roku 1912 rozważano przeprowadzenie poszukiwań w mieście Gleiwitz, jednak działalność zorganizowanej grupy poszukiwawczej na terenie obcego mocarstwa mogłaby zwrócić uwagę władz, a to było wysoce niepożądane. Tym bardziej, że Francja nadal kojarzyła się ze „zdrajcą Napoleonem”, jak był nazywany król na terenie Prus.

Wybuch wielkiej wojny pokrzyżował plany działań pojedynczych agentów. Dopiero zwycięstwo i ratyfikacja traktatu wersalskiego otworzyła nowe możliwości. Po 10

(37)

stycznia 1920 dla zapewnienia bezpieczeństwa na terenach objętych plebiscytem na Górny Śląsk wkroczyły brytyjskie, francuskie i włoskie oddziały Komisji Międzysojuszniczej w łącznej sile 21 000 żołnierzy. W Gleiwitz stacjonowało 2600 żołnierzy francuskich pod dowództwem generała Julesa hrabiego Gratiera. Sztab Francuzów ulokowano w ratuszu, gdzie Serge miał odbierać rozkazy od swojego oficera łącznikowego.

Gdy 11 lutego pełnię władzy na Górnym Śląsku przejęła Międzysojusznicza Komisja Rządząca, powstały polski i niemiecki komisariat plebiscytowy. Polski mieścił się w pobliżu dworca kolejowego przy Wilhelmstraβe, niemiecki za siedzibę obrał sobie stary hotel „Deutsches Haus” przy gliwickim rynku. Z początku Cervier kontaktował się z obydwoma placówkami prowadząc delikatne dochodzenie, jednak 12 czerwca doszło do tragedii - dwóch uczniów z Gliwic zostało zamordowanych bagnetem przez żołnierza francuskiego. Po tych wydarzeniach wzrosły w mieście nastroje antyfrancuskie, tym bardziej, że Francuzi pamiętając jeszcze o Polsko – Francuskim braterstwie broni z okresu wojen napoleońskich wyraźnie sympatyzowali z Polakami.

Kontakt z informatorem z „Deutsches Haus” urwał się na zawsze.

Serge pamiętał, jak ledwo uszedł z życiem, gdy 15 sierpnia na gliwickim dworcu jadąca lokomotywa uderzyła w wagon pełen francuskich żołnierzy. Trzech zginęło na miejscu, a on sam znalazł się wśród rannych. Oczywistym było, że miał miejsce sabotaż. Pozostawało tylko pytanie, czy to on był rozpracowywany i stał się celem, czy też była to akcja wymierzona w ogół wojsk francuskich?

Powstanie przeleżał w szpitalu, gdzie panowała zupełnie inna atmosfera. Potem powrócił do szarej rzeczywistości.

Przełom w delikatnym śledztwie nastąpił 15 marca, gdy Polski wywiad zdekonspirował stacjonujące w Gliwicach dowództwo niemieckiej organizacji bojowej przygotowującej zbrojne opanowanie całego Górnego Śląska. Osobiście uczestniczył wraz z francuskim żołnierzami w „nalocie” na gliwicki hotel „Zur Post”, tuż obok poczty głównej przy Niderwallstraße, gdzie ujawniono magazyn broni niemieckiej bojówki. W trakcie strzelaniny zginął dowódca niemieckiej Kampforganisation Oberschlesien, niejaki Kurt Döning. Broń i amunicja zostały skonfiskowane, właściciel hotelu został aresztowany, a to otworzyło przed agentem nowe możliwości. Mając

(38)

pełnomocnictwa rządowe zawarł z hotelarzem układ. W zamian za wolność aresztowany zgodził się zostać informatorem Francuza.

Mijały kolejne akty terroru, zabójstwa, plebiscyt i kolejne powstanie, a prowadzone śledztwo w sprawie sprzed ponad 70 lat nie dawało rezultatów. Akcja jednak stawała się coraz trudniejsza. Francuzi nadal stacjonowali w mieście, bo mieli dopilnować, aby wymiana ludności nastąpiła w sposób pokojowy i aby nie doszło do ludobójstwa.

Przez niemieckie podziemie żołnierz francuski był postrzegany jako okupant i tak też coraz częściej postrzegany był przez ludność cywilną.

Aż nadszedł feralny dzień 9 kwietnia 1922 roku.

* * *

Postać zawinięta w płaszcz z postawionym kołnierzem przemknęła przez płytę rynku. Głęboko nasadzony kapelusz utrudniał rozpoznanie. Było zimno, ale nie mogło to być uzasadnieniem dla chęci pozostania anonimowym przez osobnika, który podszedł do francuskiego wartownika i wręczył mu kartkę. Wartownik przez chwilę słuchał zamaskowanego mężczyzny, po czym wszedł do ratusza. Tymczasem konfident oddalił się spokojnie nie wzbudzając niczyjego zainteresowania.

* * *

Serge siedział w pokoju wraz z porucznikiem Lenormand paląc papierosa.

- Myślałem, że już nigdy nie ruszymy tej sprawy. – przyznał.

Oficer podrapał się za uchem.

- Czasem cuda się zdarzają, choć major by powiedział, że to tylko kwestia czasu.

- Jak to rozegramy? – zapytał. – Nie możemy, ot tak, rozgrzebać grobowców na czynnym cmentarzu.

Porucznik spojrzał na agenta z niedowierzaniem.

- Nie docenia mnie pan. – skwitował. – Dzwoniłem już do koszar przy Friedrichstraβe po silny patrol. Za chwilę powinna być tu ciężarówka z żołnierzami. Pojedzie pan jako ich cywilny tłumacz.

Cytaty

Powiązane dokumenty

Udowodnij dwie pierwsze własności macierzy kowariancji, a następnie, traktując dwie pierwsze własności jako równoważne definicje macierzy kowariancji, udowodnij

Pokaż na przykladzie zmiennych Bernouliego, że tempo zbieżności w Twierdzeniu Berry Essena niemoże zostac poprawione bez

wydarzenia z życia Mateusza (załącznik 1). Za pomocą magnesów uczniowie układają plansze na tablicy, w kolejności chronologicznej, odrzucając wydarzenia drobne, nieistotne

Nie sposób więc traktować rozma ­ itych koncepcji i systemów teologicznych inaczej, jak tylko jako nieopartych na niczym, czczych spekulacji, zwłaszcza gdy zważyć, że da

W rekomendacjach dla instytucji kultury znaleźć się musi przede wszystkim wskazówka, by nie trakto- wać populacji seniorów jako homogenicznej – jest to grupa osób

Uzupełniony został również wykaz źródeł, z których korzystał Förster, między innymi o wiadomości historyczne o stanie miasta w roku 1740, autorstwa burmistrza Kaufmanna, oraz

To podczas spotkań na terenie Politechniki Warszaw- skiej powstała seria rzeźbiarskich portretów wykonanych przez Alfonsa Karnego (do dziś pozostają jednak bezimienne jako

Dzieci się śmiały, gdy go witały, żabki płakały przez dzionek cały. Tak jak muchomorek w kropki mam spódnicę, nie walczę z muchami, chętniej zjadam