• Nie Znaleziono Wyników

Moi współcześni. T. 1, Wśród obcych

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Moi współcześni. T. 1, Wśród obcych"

Copied!
306
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)
(3)

ii-Hit. iii- "W >'. iii'. ,'mIŁ' ■ ifri w w w t r o ....m t S E5K-

STANISŁAW PRZYBYSZEWSKI

MOI

WSPÓŁCZEŚNI

WŚ R Ó D O B C Y C H

(4)
(5)

M O I W S P Ó Ł C Z E Ś N I

(6)
(7)

S T A N IS Ł A W PRZYBYSZEWSKI

M O I

WS PÓŁ CZ E Ś NI

WŚRÓD OBCYCH

W A R S Z A W A 1 9 2 6

I N S T Y T U T W Y D A W N I C Z Y

„ B I B L J O T E K A P O L S K A "

(8)

№1- 9*1

A

51?>W

W s z e l k i e p r a w a z a s t r z e ż o n e

Zakłady Graficzne In sty tu tu W ydawniczego „B ibljoteka P olska" w Bydgoszczy

(9)

I.

Byłem dotychczas wrogiem historyków literatu ry , k tó rzy grzebali w duszy i życiu artystów , b y w ten sposób dojść do zrozumienia jego tworu.

Ale, gdy sobie powoli uświadomiłem, do jakiego stopnia życie arty sty , oczywiście nie to rzeczywiste, na jawie, ale to podziemne, nieskończenie zróżniczkowane — wpływa na jego twór, poczynam rozumieć tę rozpaczliwą, gorączkową ciekawość, z jaką ci panowie do duszy a rty s ty dogrzebać się starają.

Ale darem na ich praca: algebra, jaką dusza twórcza a rty sty sie posługuje, jest doszczętnie inną, jak ta, k tó rą posługuje się zwykły człowiek, chociażby był naw et najw ytw orniejszym i n aj­

więcej przenikliwym krytykiem .

Dla zwykłego człowieka dwa razy dwa będzie zawsze cztery, dla a rty sty — czasem tysiąc, a może i więcej, bo to proste ,,dw a“

mieszczą tyle tysięcy możliwości kojarzeń, tyle niezliczonych jednostek, nie istniejących dla zwykłego mózgu, a stanowiących właśnie najważniejszy m om ent twórczy w duszy artysty , tak, że te najprostsze pierw iastki 2 x 2 s ta ją się nieskończenie skom­

plikow anym integrałem.

S tąd całe nieporozumienie.

H istoryk literatu ry zacietrzewia się w jakiem ś przeżyciu zewnętrznem arty sty , analizuje je na wszystkie strony, opi­

suje z drobiazgowością, przypom inającą badacza, k tó ry łupież rozszczepia, wyciąga z tego przeżycia, Bóg wie, jakie wnioski, konstruuje analogje m iędzy tem przeżyciem a tw orem a rty sty , a zapomina przy tem o najważniejszej rzeczy, że to przeżycie nie było pochopem do tw oru, lecz naodwrót: twór był pochopem do przeżycia. A rty sta przeżywa już twórcze swoje przeżycia,

Moi w spółcześni. 1

(10)

2 ST A N ISŁA W PR Z Y BY SZ EW SK I

i to do tego stopnia, że często nie um ie pociągnąć granicy między tem , co twórcze, a tem , co się zewnętrznie naokół niego rozgrywa.

K iedyś powiedziałem, że a rty s ta nie żyje tak , jakby chciał, ale tak , ja k żyć musi. To znaczy, że wszystkie jego przeżycia są tylko m aterjąłem , surowym m aterjąłem , prostą gliną rzeź­

biarską, z której on dopiero tw ór swój kształtuje.

Ale zupełnie ta k samo, jak potrzeba kilkudziesięciu tysięcy to n n podłego kruszcu, by w ydobyć z niego jed ną tysiączną gram a radu, ta k samo odrzuca a rty s ta całe zwały swego m aterjału , b y w ydobyć jeden nikły m om ent, tę oś, naokół której tw ór jego kształtow ać się począł.

H istoryk lite ra tu ry może by ć pewien, że z całego rom ansu Mickiewicza z M arylą, romansu, k tó ry on jedynie tylk o twórczo przeżywał — w szystko oczywiście widział w całkiem innych w ym iarach, niż zwykły śm iertelnik; złocił, cackał, wypieszczał, stroił w niesłychane bogactwo barw , n a prostej szarej kanwie tk a ł w zorzysty złocisty h a ft o niesłychanej piękności, — pozostał w końcu jeden ty lk o nieuchw ytny prawie m om ent: może róża, wpleciona we włosy, może jakiś kryjom y uścisk dłoni, spoj­

rzenie w któ rem się nagle cała dusza, jak do krzyku, rozwiera, i ten to m om ent, nic nie znaczący w prostej ludzkiej algebrze, stał się dla a rty s ty wyjściem dla jego tw oru, punktem naokoło którego w szystko się krystalizuje, osią, dla nowego św iata w porodzie.

I teraz dopiero w tw orze sam ym realizuje się „tw órcze przeżycie": Mickiewicz nigdy nie widział Maryli takiej, jaka ona b y ła dla otoczenia swego w istocie, zawsze tylko tak ą , jak ą m iała wejść w ram y jego tworu.

D usza jego tw órcza dała już w podświadomej swej pracy zgóry takie k ształty i tę anielskość i powiewność, w jakich w tw orze sam ym w ystępuje; tw órca tchnął w „m arny puch“

olbrzymie zasoby własnej duszy i osadził puch - kobietę n a królewskim tronie własną potęgą uczuć.

U a rty sty istnieje właściwie tylko jeden sposób przeżycia:

potencjalny: w fantazji twórczej, a ten jest, zależnie od siły twórczej, nieokreślony i obejm uje nieskończone horyzonty, gubi się w bezwym iarowych perspektyw ach; realny rodzaj przeży­

cia, jakim nie-twórca żyje, jest dla niego ty lk o karm ią tam tego:

(11)

MOI W SPÓŁCZEŚNI 3

zasilającem go źródłem. Im bogatsza będzie ta karm , im ob­

fitsze źródło, tem bogatszy m aterjał, w któ rym a rty s ta tę jedną tysiączną gram a rad u dla swego tw oru odnajdzie. Jedynie w ty m celu są dla a rty sty ważne zewnętrzne i to jak najróżno­

rodniejsze przeżycia.

Z każdego z nich pozostaje m u jakiś osad, jakiś kosztowny ka­

m yczek, z którego układa różnobarwną mozaikę swego tworu.

D latego w im szerszych granicach życie a rty sty się prze­

lewa, tem bogatszy będzie twór.

F a n taz ja arty sty , ubogiego w przeżycia, może być wspa­

niała, naw et im ponująca, ale, o ile nie jest zasilana przeżyciami rzeczywistemi, będzie zawsze bezkrw ista i blada.

W prawdzie isto tn y a rty s ta jest zespołem w szystkich możli­

wych dusz ludzkich, ale li tylko „rzeczyw istość" wszystko jedno, jakiego rodzaju, daje tej zbiorowej duszy tę całą pełnię życia, jak a istotny tw ór cechuje.

A rty sta właściwie nie zna innego przeżycia, ponad twórcze, to znaczy, że każde już w swym zarodzie nosi twór: tw ór sam jest niejako tylko skondensowanym osadem tego przeżycia, osa­

dem, którego żaden a rty s ta przewidzieć oczywiście nie może.

Tę zdumiewającą alchemję dokonyw a dusza w swem tajem ni- czem, podświadomem laboratorju m — i w ty m sensie życie arty sty samo może się ta k ułożyć i ta k się też istotnie często­

kroć układa, że samo w sobie staje się tysiąckroć razy potężniej­

szym tworem, aniżeli ten ujaw niony w formie słowa lub kształcie.

Co za w spaniały tw ór tak ie życie B yrona — ja k a straszna tragedja życia Mickiewicza, beznadziejne, rozpaczliwe szamo­

tanie się Słowackiego, a chyba niem a potężniejszego arcydzieła n ad życie Napoleona!

I w tej myśli będę snuł nić swych wspomnień, raz jeszcze przeorzę dawno odłogiem już leżącą glebę — niejeden cm entarz obejdę, spocznę n a rozstajnych drogach, skąd wszystkie drogi wychodzą i w nich się gubią, nie dlatego, by tw orzyć jakąś

„anegdotyczną" historję, ani też, by wyzyskać naiw ną ciekawość publiczności, ale poprostu w tem przeświadczeniu, że krocząc wstecz drogą mego ubiegłego życia, przeżywając raz jeszcze rzeczy dawno prześnione, ale przeżywając je w nowem świetle — nie w tem rozżarzonem , ogniem buchaj ącem, ale w tajem ni­

1

(12)

4 STA N ISŁA W PR Z Y BY SZ EW SK I

czych fioletach pół-snu, pół-zmroku: przyćmionem świetle rzeczy gasnących — k ształtu ję twór, k tó ry może być w większej mierze „ isto tn y m " tworem , aniżeli jakikolw iek bądź utw ór li­

teracki.

Zgóry jedno zastrzeżenie:

Jeżeli będę w ty c h wspom nieniach pisał też o sobie, to nie dlatego, bym się uważał za jakąś ,,czołową" osobistość, bez której społeczeństwo obejśćby się nie mogło, za jakieś ważne kółko w jego zegarowym organizmie, bez którego przyrząd m ógłby stanąć, lub co najm niej narażony byłby n a poważne zaburzenia, więc słusznem jest, aby się je z ta k ważnym czynni­

kiem dokładnie zapoznało, a naw et m a ono prawo żądać od tego osobnika, b y je w tajnik i swego życia wprowadził — ach nie!

Nic mi więcej obcego i dalekiego n a d ta k ą m yśl — ja dosko­

nale sobie zdaję sprawę z mego stanow iska wśród mego spo­

łeczeństwa, a jeżeli ,,vatum irriłabile genus" częstokroć choruje n a m egalom anję, ja od dziecka choruję n a m anję małości — m ikrom anję — a z w szystkich legend, jakie o mnie krążą, jedna jest istotn ie autentyczna:

— „ M is trz u " ! — zwrócił się do mnie emfatycznie młodzie­

niec jakiś podczas a n tra k tu mego d ram atu.

— Nie jestem m istrzem — szepnął m istrz tajemniczo młodzieńcowi do ucha — ja tak i sam osioł, jak ty , robaczku!

O dtąd już m łodzieńca więcej nie widziałem tego wieczoru.

Jeżeli więc będę pisał o sobie, to jedynie tylko wtedy, gdy będę rozważał, jakie czynniki wpływały na m oją twórczość, co duszę m oją kształtow ało, jakim wpływom ulegałem, a pisząc o sobie, będę się starał dać przyczynek do rozjaśnienia jednej z najw iększych tajem nic duszy ludzkiej: twórczości.

G dybym n a poparcie mej teorji o „nagiej duszy" nie miał innego argum entu n ad tajem nicę twórczości, jużbym zaiste żadnego innego nie potrzebow ał.

Dusza, krocząca od jednej wieczności do drugiej, m aterja- lizująca się tu , n a ziemi, coraz to w nowej osobowości, dusza, k tó ra raz w tej masce się ukaże, to znów po upływie wieków w całkiem innej — pozostaje i pozostać m usi wierną tem u za­

daniu, jakie jej Odwieczny od samego początku w swym planie stw orzenia wyznaczył.

(13)

MOI W SPÓŁCZEŚNI 5

A rty sta rodzi się twórcą, był już nim przed wiekami, a może i częściej pojaw iał się na ziemi, a za każdym razem Bóg p rzy ­ wodził przed jego oczy całe stworzenie, aby m u nadaw ał imiona, a według żydowskiej kabały dał m u 22 znaki pism a hebrajskiego, by w bezustannych kom binacjach tych znaków starał się do­

trzeć do tajem nicy Jego Imienia.

Oczywiście nie myślę się wdawać w żadne wywody teo- ani też antropozoficzne, które ostatecznie są mniej lub więcej fortunnem i koncepcjami ludzkiej fantazji — jedną m am tylko w iarę niezłomną: byłem już na tym świecie może raz, może kilka razy: może byłem raz kiedyś włóczęgą, ryb ałtem w średnich wiekach, nad mojemi m adrygałam i prowansalskiem i ślęczą dziś uczeni filolodzy — może byłem jakim ś bezdom nym urwipołciem, coś w rodzaju Franęois Villon, k tó ry nieraz ocierał się o szu­

bienicę; w każdym razie nigdy żadnych dostojeństw nie p iasto ­ wałem. Może za nicowanie w szystkich wartości n a ręby język mi kiedyś ucięto, a może w tedy, gdym z Panem Bogiem poszedł na udry, więziono mnie o chlebie i wodzie w piekielnem jakiem ś ,,in pace" — to w szystko możliwe, jedno ty lko wyłączone:

„czołowe" jakieś stanowisko — zawsze znalazłem się jakoś poza społeczeństwem, jużto w skutek drwiącego jakiegoś nihi­

lizmu, dla którego „w artości życiowe" przedstaw iają fataln ą bezwartość, jużto dla m anjackiego ducha przekory, k tó ry zawsze mówi: nie! gdy wszyscy inni mówią: ta k !

Ale równie dobrze mogę sobie w ystaw ić siebie, jako żar­

liwego m nicha — poetę, k tó ry w św iętych ekstazach w ypisyw ał hym ny n a cześć N iepokalanej, a może opętanego jakiegoś ascetę, k tóry wszystkie bogactw a m iędzy biednych rozrzucił, a, gdy już nic więcej do rozdania nie m iał, wziął n a siebie zbrodnię innego, w skutek czego według praw ludzkich obwieszonym został, a w jego łachm anach znaleziono bezbożny hym n nie ku Bogu — ale — o zgrozo! — ku Tęsknocie!

Zdaw ałoby się, że zbyt jowjalnie wyobrażam sobie drogę ducha mego w jego rozm aitych bytow aniach: ależ n i e ! ja tem i wszystkiemi duszam i po dziś dzień żyję — ja żyję jeszcze t y ­ siącem innych dusz, (by je wszystkie wymienić, nie starczyłoby skóry wołowej, chociażby na najcieńsze paski pokrajanej), a możność w ysuw ania jednej duszy przeciw drugiej, żonglowa­

(14)

6 ST A N ISŁA W PR Z Y B Y SZ E W SK I

nie niemi, ja k żongler piłkam i, możność życia raz tą , raz inną duszą, trzecią, b ądź setną, b a ! naw et tysiączną, móc w danej chwili być zbrodniarzem , a równocześnie świętym , niechlujnym opojem, to znowu archanielsko czystym ascetą, wszystko prze­

baczającym Chrystusem , to znowu mścicielem — Szatanem , obłęd­

n y m m anjakiem , a równocześnie tw ardym , jak spiż, Shylloc- kiem , otóż to stanow i twórcę — to jest tajem nicą jego mocy twórczej.

J a k przerażająco bogatą, o ja k potw ornie rozległym hory­

zoncie m usiała być dusza Szekspira, jeżeli w tysiącach jego postaci, k ażdy człowiek swój w izerunek znaleźć może, a on jedyny m a ty ch tysiące dusz w sobie!

J a k przepastnie, rozpaczliwie głęboka dusza Dostojewskiego, w której wszelaka, najpotw orniejsza zbrodnia a zarazem n a j­

większa świętość z ta k ą przerażającą jasnością i wyrazistością się odzw ierciadla!

A przecież ani Szekspir, ani Dostojewski w niczem nie w ykraczali przeciw praw om boskim , ani ludzkim : ale móc prze­

żywać „po ten cjalnie" życie ty ch tysiąca dusz w sobie — znaczy tworzyć.

Móc ten potencjalizm przeżyw ać w takiej potędze, że się widzowi, słuchaczowi, czy czytelnikowi narzuca gwałtownie, jako rzeczywistość, rzeczywistsza od tej n a jawie — to przywilej genjusza.

T ym razem dusza m oja widocznie długo błąkała się w m ię­

dzyplan etarn y ch przestw orzach, zanim w skutek nakazu, wobec którego w szystkie praw a przyciągania, ciężkości, graw itacji są dziecinnym wymysłem, sposobić się m usiała n a to, że znowu fala wieczności w ypluje ją n a srom otny, niechlujny, nędzny padół płaczu.

Długo — długo błądziła, bo nie odczuwa w sobie ani bun­

tów chłopskich, ni fanatycznej zaciekłości wojen religijnych, (płacze n ad tem i zabytkam i sztuki, które przez nie zniszczone zostały) cały okres renesansu, rokoka i baro k u dla niej nie istnieje, w stręt m a do oprawców wielkiej rewolucji, głęboką pogardę dla wszystkiego, co dem okracją i ochlokracją trąci — zdaje się więc, że o statn i raz bytow ała n a świecie, kiedy G otyk ją ł zamierać.

(15)

MOI W SPÓ ŁC ZEŚNI 7 Błądziła dusza m oja — wprawdzie wyznaczoną b yła jej droga, — ale ociągała się, bo całe to życie jej w oskorupieniu tam w dole było jej przytom nem , gdyby jakaś skom plikowana form uła m atem atyczna, zaw ierająca całą jego mękę, ból, cier­

pienie i tyle szczęścia, ile go naw et w ielki w ybraniec losu, Goethe, nie doznał, k tó ry twierdził, że, gdyby policzył wszystkie te chwile szczęścia, jakie przeżył, nie w ypełniłyby jednej pół go­

dziny.

Aż wreszcie dokonał się okres błądzenia i szukania: dusza stu ­ liła skrzydła i zawisła n a d śpiącą wsią. W praw dzie tam noc była, ale dla duszy noc — w iekuistą jasnością, a jasność ziemi nocą.

I w tej wiekuistej jasności u jrzała dusza olbrzym ią prze­

strzeń, rów niuteńką, jak stół, nagą praw ie, tylko tu i owdzie parę dróg, obsadzonych wierzbami. Z jednej strony m oczary i torfow iska—a m iast drzew, długie rzędy k u p torfu, poprzedzie­

lanych głębokiemi rowami, z drugiej strony urodzajne pola:

ogromny szm at ziemi, obsianej różnorodnem zbożem — jakaś m ała górka — n a niej wiejski kościołek. W dali szczątki małego lasku, a może ty lko zagajnik. O bejrzała się wstecz — srebrna, wielka tafla jeziora — n a horyzoncie m ajaczyła jak aś wieża — jakaś klisza astraln a odżyła w pam ięci podświadomej duszy:

aha! to tu kolebka rodu polskiego — Kruszwica.

A tak i bił od wszystkiego sm utek, ta k a bezbrzeżna m elan- cholja, takie korne składanie rąk do tro sk ą i cierpieniem prze­

syconych pacierzy i takie kajanie się przed raz już wyznaczoną dolą ludzką, a ponad wszystkiem przeolbrzym i całun tęsk ­ noty, lśniący, m ieniący się w takim przepychu, jakiego dusza jeszcze nigdy nie zaznała.

To tu ! — szepnęła dusza.

W sam ym środku wsi szkoła o wysokim, słom ianym dachu

— ta m cich utk a i pokorna weszła.

I porodził się syn człowieczy, którem u dano n a imię Stanisław.

(16)

II.

To nie przypadek, że przeznaczenie duszę m oją właśnie w ten zakątek ziemi polskiej wysłało.

Niema chyba nic smutniejszego, więcej m onotonnego, wię­

kszą m elancholją przesyconego, jak ta beznadziejna równina.

Jeszcze przed rozpoczęciem żniw, gdy się złote fale ży ta w wietrze kołyszą i rozśpiewają się jakim ś uroczystym , tajem ni­

czym szumem, gdy pola pokładają się pod ciężarem kłosów pszenicznych, bo każdy z nich w sto ziarn bogaty, kiedy grochowiska kw itnąć poczynają, a łany koniczyny i wyki roz­

ścielają się sytem i barw am i tk an y m kobiercem, kiedy m odraki p a trz ą błękitnem i plam am i, jęczmień lśni połyskam i starego złota, a m aki rozkw itają hektycznym rumieńcem i kąkol sm ęt­

nieje już przez Odkupiciela potępionym fioletem — to jeszcze pół biedy: jak aś nadziejność w powietrzu, b u jn a otucha, oczy się skrzą i krok wzdłuż miedz raźniejszym się staje, niebo łaskawie się uśmiecha, przybiera odświętne szaty i zdaje się brać jak najgorętszy udział we wszystkiem, co serce ludu, rozgoszczonego na tej ziemi, najwięcej skupionem nabożeń­

stwem przepełnia.

G dybym znalazł się nagle n a tej ziemi podczas dnia, nie wiedząc ani dnia, ani godziny, ani wogóle nie wiedząc, gdzie się znajduję, z niechybną pewnością m ógłbym powiedzieć, że to święto nad święta: Boże Ciało — a gdybym o zmroku błąkał się wzdłuż pól, szedł ścieżynami i miedzami tam dotąd, gdzieby m nie nieomylnie coś poprowadziło — w stronę kościółka na m ałym wzgórku — w Górze — wiedziałbym z całą pewnością, że odbyw a się w nim wieczorne nabożeństwo, podczas oktaw y Bożego Ciała.

(17)

MOI W SPÓŁCZEŚNI 9 Teraz ksiądz zaintonuje jedną z najpotężniejszych pieśni, jak ą Kościół duszę grzesznego człowieka z sobą nierozerwalnie spętał: cały kościołek zadrży straszną mocą tego ta k nawskroś polskiego ,,D iesirae": „Św ięty Boże, Święty M ocny!“ , hym nu nad hym ny: teraz na wsze strony zaświeci wybawczem słońcem złota m onstrancja, a lud legnie pokotem przed ta k wielkim M ajestatem .

W ątpię, czy coś tak intensywnie przeżywałem, jak uro­

czystości i nabożeństwo, złączone z tem wielkiem św iętem !

— Tak, tak : to byłoby jeszcze w szystko pół biedy:

Nadziejne wesele kum a się z wnękliwą, zbożną pieśnią modlitewną, uroczystą wielką tajem nicą ciała i krwi Pańskiej, roztapia się w oceanie złota upalnego słońca, lub m rok spowija je w gęstsze jeszcze całuny — i pół biedy jeszcze w żniwnym czasie, kiedy pola zaroją się od żniw iarzy, a niezliczone wozy nieraz dniem i nocą wożą do spichrzy przebogaty plon...

Ale niech tylko rozpocznie się czas pożniwny, kiedy rozpo­

czynają rozorywać nagie rżyska, kiedy aż zbyt często wśród nagich mgieł i mżącego ciągle deszczu, rozpocznie się kopanie pe­

rek (ziemniaków) i w ybieranie buraków — w tedy dusza po­

czyna się skręcać, wić, kurczeć i chorzeć.

I znowu: gdybym się znalazł na tej ziemi o zm roku, nie znając daty, ani m iesiąca, ani miejsca, w k tó rym jestem , wie­

działbym niechybnie, że w kościołku n a górce odbywa się wie­

czorne nabożeństwo „Zaduszek".

Ten czarny k atafalk na środku kościoła, wokół którego ksiądz odbywa żałobne nabożeństwo, te jarzące się wokół grom­

niczne świece, m onotonny, a ta k do szpiku kości przejm ujący śpiew funeralji, niczem jeszcze wobec przerażenia, strachu i gro­

zy, k tó ra cały kościół już wypełniać jęła w przygotowaniu czegoś strasznego:

O północy rozewrą się groby cm entarza i wszyscy zmarli pow staną i podążą do kościołka i siądą naokół k atafalk u — i z gro­

bowców swych, przylegających do murów kościoła, pow staną z m artw ych zm arli tu księża — pięciu ich było, czy sześciu — i będą odpraw iać nabożeństwo.

W co te w szystkie ponure obrządki i opow iadania, te upiorne straszaki w duszy tw órcy-dziecka się przeobraziły, jakim tru ją ­

(18)

10 ST A N ISŁ A W PR Z Y B Y SZ E W SK I

cym jadem osiadły n a dnie jego serca, te n zrozumie, k to trochę głębiej w mój tw ór się wczyta.

Od Zaduszek począwszy, nic już prócz beznadziejnego, bezpam iętnego sm u tk u — dawno już zczerniało melancholijne

„babie la to " — jak widno i daleko czarne rozorane pola zlewają się z czarnem i m oczaram i, przepadliskam i, torfowiskam i, ciąg- nącem i się po drugiej stronie wzdłuż Gopła: jedna przeolbrzymia, czarna, b ło tn a p u sty nia. A n a niej szaleją wściekłe wichry, a deszcz leje od ra n a do nocy, od nocy do ran a, tygodniam i całemi: aż wreszcie w szystko się rozpływ a w jednej czarnej kałuży.

O ch! co za rozkoszna k arm dla dziecka, którego dusza od samego zaczątku b y ła skierow ana w stronę najwyższego na­

pięcia bólu i t ę s k n o ty ! dziecka, k tó re w siódm ym roku życia błagało Boga o większe cierpienia n a d te, jakiem i Syna swego nawiedził.

,,De la musique, de la musique avant toutes choses!"

A czy m ógłbym mieć rozkoszniejszą muzykę n a d te wściekłe harce, jakie nadgoplańskie w ichry wygrywały n a potw ornych piszczałkach, szatańskich fletach, w altorniach i fagotach, jakie się widuje n a obrazach van A acka lub Breughla piekielnego ? A mćzg ludzki nie zdołał jeszcze wymyśleć instrum entów , k tó reb y m ogły choćby w najodleglejszem przypom nieniu od­

d ać tę m uzykę szalejącego Gopła, które mnie do snu k o ły sało ! Ale tę wściekłą szatańską m uzykę bu n tu , sprzeciwu, wście­

kłego rozm achu, żądzy odw etu i pom sty koiła rczpaczne ręce w bezsilnym bólu załam ująca, beznadziejna pieśń w ielkopiątko­

wych uroczystości — pod wieczór, w żałobnym kirem w ybitym kościele przy grobie C hrystusa! Och, t a pieśń, t a jedyna pieśń:

„Żegnaj m i głowo św ięta w cierniowej koronie" ■ w żarła mi się w duszę do samego dna.

S tą d pewno to wieczne żegnanie w chwale „cierniowej k o rony " w całym m oim tworze.

A w zm roku w yłania m i się postać mej m atk i — ta k drobnej i w ątłej, że zdaw ałoby się, iż żadnego tru d u nie zniesie, a w ątpię, czyby zdołała jakaś niew iasta przeżyć do późnego wieku to, co ona przeżyła i zniosła — w yłania się jej postać n a d odwiecz­

(19)

MOI W SPÓ Ł C Z E ŚN I 11 nym klaw ikordem i śpiewa słabym , dla m nie seraficzną piękno­

ścią przepełnionym głosem:

Blade kłosy na odlog u J a k sieroty twarz,

Pójdę pow iem P a n u B ogu, Że to zagon nasz.

Prosząc o deszcz bezustannie, W yprosiłam grad,

Pójdę, powiem M a r ji P annie, Że ju t dosyć strat...

A po szybach zlewał się strum ieniam i deszcz, n a dwór wyjść nie było można, bo tonęło się w błocie, a wicher nadgoplański targał zaciekle wierzchołkam i topoli i żywopłotem z „nygusu", osłaniającym pasiekę mego ojca.

O j ! rozhulała się dusza dziecka w tej roztoczy bólu, żalu, sm utku i tęsk n o ty !...

De la m usique! de la m usiąue!

Dosyć było tej m uzyki w najróżnorodniejszych tonacjach — ale nie pomnę an i jednej wesołej n u ty — a ! dziwne: jak nie licują sprośne słowa „kujaw iaków " z ich nieskończenie sm utną i rozżaloną m u z y k ą !

Nieraz zastanaw iałem się n a d ty m zdum iew ającym faktem . Podłoże prawie pogrzebowe, sm ętne, pełne jakiejś bolesnej tęsknoty, a n a tem sklepisku w ypraw ia harce rozpusta a nawet b ezw styd !

Jak im cudem kojarzy się bluźnierstw o z kornem kajaniem się przed mocą boską, zbrodniczy nihilizm z najwięcej pozytyw ną w iarą, „ religion de la souffrance hum aine" z potwornem , zimnem wyrachowaniem anarchisty, k tó ry z najw iększym spokojem w tea trz e bom by n a publiczność rzuca, tego samego anarchisty, k tó ry przed chwilą bandażow ał nogę kota, zranioną o jakiś kolec pło tu żelaznego ! ?

To są pewnie te rozm aite dusze w człowieku, z k tó rych jedna po drugiej w pew nych w arunkach uzyskuje całkow itą auto- nomję i działa wbrew woli innych dusz.

Może ta k być, a może inaczej — ohć, les psychologues! Nic wspanialszego n a d widok dwóch dusz, k tó re n a wspólnej arenie

(20)

12 STAN ISŁAW PR ZY BY SZEW SK I

mózgu pokłócą się, schwycą za b a ry i poczynają się z m a g a ć ! W alka ich nie jest „fair": niem a podstępu, któregoby w tej walce nie użyły, niem a ta k wyrafinowanego łotrostw a, jakim nie usiłują się zwalczyć — a z w szystkich stron, jam i szczelin, wypełzają se tk i innych dusz, otaczają kołem zapaśników, dodają otuchy, to znów osłabiają przekleństw em — a najciekawszy ,,match", to te n m iędzy już zasiedziałą duszą, cuchnącą „ starzy ­ zn ą", a jakąś nową, k tó ra do jej siedziby w targnęła, jakaś ultra- m odernistyczna, rew olucyjna, w yw rotowa — w tedy sam Pan Bóg się śm ieje i chw yta się za b o k i!

A czyż jest a rty sta , w któ ry m b y się t a w alka nie odgrywała wciąż i wciąż ? — ty lk o u ciasnych, płytk ich doktrynerów dławi t a nowa, p rzybłąkana dusza tę jedyną praw ow itą, autochtoniczną.

Oczywiście kom plikuje się niezmiernie cała ta zaciekła walka, jeżeli wszystkie dusze naraz w plątane są w jej rozszalały wir — w tedy jedno uczucie ujarzm ia inne, albo rozbryzguje się w całym ty m chaosie — a byw a, iż dwie całkiem różnorodne dusze za­

wierają z sobą niem y sojusz, nie czyhają na wzajem ną zgubę, ale za obopólnem milczącem porozum ieniem — porozumieniem, często zgrzytającem zębam i i oślinionem pianą bezsiły — godzą się na to, że jed na odpraw ia mszę, druga wygryw a n a organach bezw stydne shim m y. A gdy jedna święci swe wniebowstąpienie, druga porykuje rozkoszą wpiekłowzięcia.

O c h ! jak daleko odbiegłem od te m a tu !

T e m atu !? Och, nie! To właśnie najistotniejszy tem at: du­

sza a r ty s ty : zasadnicza dom inanta, niemożliwa jednak do pom yślenia bez setek innych piszczałek.

Poza tem nie potrzebuję trzym ać się jakiegoś tem a tu — nie piszę pam iętników , b łąk am się po ciem nych krużgankach własnej duszy, b y móc się zorjentować w pieczarach, wąwozach, żlebach obcej duszy.

Nie m ógłbym nawet pisać żadnego pam iętnika, przecież ja to wszystko całkiem inaczej, odrębnie, naopak prawie prze­

żywałem i przeżywam , ja k człowiek, k tó ry nie jest twórcą.

K iedym się silił w moim odczycie o Kasprowiczu — „ Synem Ziemi" go nazwałem — o oddanie tego tajem niczego czaru uroku, piękności ziemi kujaw skiej, p y tał ponoć W ładysław R abski,

(21)

MOI W SPÓŁCZEŚNI 13

zdumiony w najw yższym stopniu, obok stojącego K ujaw iaka:

„Przecież tego wszystkiego tam niem a — gdzie on to widział ? !“

Ale cóż m nie to na Boga żywego może obchodzić, czy to

„ ta m “ jest, czy tego niem a?

J a „ to " widziałem, ja to „ ta k " właśnie przeżyłem —więc jest. D la jednego żyzną ziemią pszeniczną lepszą od sandomier­

skiej, przebogatem źródłem eksploatacji buraków — dla mnie jednym wielkim cudem.

Dałem tylko przykład twórczego przeżycia.

I mocą tego przeżycia będzie może już w przyszłej generacji nadgoplański K ujaw iak inaczej patrzył n a tę beznadziejną równi­

nę i te błota, m oczary i torfow iska, aniżeli teraz — a co moc twórczego przeżycia znaczy, chyb a już najw spanialszym dowo­

dem „tw órcze" odkrycie T atr przez Chałubińskiego, Eljasza, W itkiewicza.

Trudno i darm o: a rty s ta tw orzy w szystkie wartości — bez niego nie b yłoby pojęcia ojczyzny, narodu, ziemi — he, he, — a rty s ta stworzyć m usiał człowiekowi nawet kieszenie w spod­

niach !

Ale to nietylko ja widziałem te nadgoplańskie K ujaw y w m irażu ty ch dziwów i uroków: w nieporównanie większej potędze ujrzał je praw dziw y syn tej ziemi, najrodow itszy jej autochton, J a n Kasprowicz, najw iększy z „m oich współczesnych".

Czytajcie jego „Ś w ięty Boże, Święty M ocny" — on też

„tego" nie widział oczyma, m arną fu n kcją mózgu, on widział je duszą, kiedy przed sześciu wiekami tu bytow ała: w czasach straszliwego pom oru, czarnej śmierci, w czasach, gdy olbrzymie procesje flagelantów zalały te n szm at ziemi, kiedy człowiekowi zdawało się juszcze, że zniewoli gniew Boga, gdy ołowianemi prętam i rozorze swoje plecy, gdy krzyżem się położy i pozwoli się tratow ać, ja k tra tu je się rzepak na boisku stodoły — on wi­

dział tę połać ziem i w piekielnej czerwieni nie ustępującego z nieba krwawego kom ety, którego m iotła rózgam i po niebie się rozprysła

— i on widział, ja k row y napełniły się tru p am i dżum ą zatru tych cielsk — widział, ja k niebo się rozpaliło i wściekłe zarzewie na ziemię ciskało.

Tak on w id ział!

(22)

1 4 STA N ISŁ A W PR Z Y B Y SZ E W SK I

I ta k przeżył twórczo Kasprowicz tę sam ą ziemię, k tó rą b y czterem a kreskam i narysow ać można, bo przecież „nic" n a niej niem a. A wspomnienie cholery, jak a nawiedziła ziemię kujaw ską pod rok 1873 po wojnie francuskiej, wyrosło w „Św ięty Boże"

w przeolbrzym ią wizję, godną zaiste jakiegoś Ezechjela.

O c h ! jak dobrze pom nę to straszne, upalne, pożarne lato, mimo, że m iałem w tedy dopiero pięć lat... Całemi nocami włó­

czyły się procesje chłopów od wsi do wsi, a w ystraszone dzie­

cko b u dzi'o ze snu o litość skowyczące „Ś w ięty Boże", albo n a d rozw artem i grobam i krw aw ym szlochem zawodzące: „W i­

ta j K rólow o! A d te clamamus, flentes, gementes exules, filii H aevae!"

Nie pom ogły ni jęki, n i prośby i błagania: codzień przecią­

gały przez m oją wieś rodzinną chłopskie wozy z trum nam i, skleconemi z czterech desek, któ re n a „cholerycznym cmen­

ta rz u " , tu ż za wsią, w yrzucano do w spólnych dołów.

T aki sobie p rosty fakt, dawno z a p o m n ian y ! — już n a wiosnę porosła tra w a n a cholerycznym cm entarzu, rozpleniło się n a nim najprzedniejsze zielsko, bo o te n cm entarz nie było kom u dbać.

Twórcza potęga K asprowicza w yolbrzym iła te n biedny fak t do rozm iarów jakiegoś kosmicznego, żywiołowego kataklizm u.

Teraz zam ykam oczy i śnię n a jawie.

K iedy się przejdzie rynek w Inowrocławiu, n a którym przed pięciu la ty jeszcze sterczał pom nik poległych w 1871 roku K u­

jaw iaków — oh ydna „M aryn a", ja k tę brzu ch atą ,,G erm anję“

lu d nazyw ał — skręca się n a lewo, a potem już n a praw o, idzie się prostą drogą do Szym borza. W lecie, kiedy jest sucho, droga od b iedy znośna, ale niech Bóg b ro n i n a wiosnę, lub jesień:

przepastne błoto, w k tó rem szymborzanie szczeniaki topili, a koła wozów aż po osie grzęzły. A ni jednego drzew ka przez całą drogę, ty lk o tu ż, niedaleko Szym borza, figura św. Marcina, w yobrażająca świętego, jak rozcina płaszcz i p a trz y z głupko­

w atym uśm iechem n a wyciągającego dłonie żebraka.

P o d tą figurą zakopane są nieczystym sposobem zdobyte sk a rb y — ta k lud tw ierdzi — a często widziano, jak się o pół­

nocy niesam ow itym , djabelskim ogniem palą.

Jeszcze kaw ałek, może jakiś kilom etr, a już widne gospo­

darstw a Posadzych, H abrów, Łodygów... kaw ałek jeszcze: na

(23)

MOI W SPÓ ŁC ZEŚN I 15

rogu karczm a, a za nią obszerny plac, cały zapełniony b ru d n ą sadzaw ką, potw orną w swym brudzie i kale, gdy ją letnie upały wysuszać jęły.

N a prawo od karczm y droga, wzdłuż której liczne zabudo­

wania gospodarskie, a n a sam ym brzegu dwupiętrowa, przez rząd pruski w ybudow ana szkoła — może jedyny m urow any b udynek w Szymborzu stanow ił zawsze szczególny mój podziw

— trochę dalej schludnie słom ą p oszy ta — chałupa? — nie to już coś w rodzaju dw orku i siedziba nauczyciela szymborskiego, D ybały, alias Dybalskiego, k tó ry bardzo w ażną rolę m iał odegrać w życiu Kasprowicza.

Zabudowania wokół tej chałupy-dw orku, stodoła, stajnia, chlew, a naw et niesłychane n a owe c z a s y ! króliczarnia — tw o­

rzyły z tej zagrody coś niezm iernie wzorowego: nie dziw też, że nauczyciel D y bała otrzym ał n a wystawie, jak ą szlachta oko­

liczna kiedyś pod rok 1875 w Szym borzu urządziła, pierwszą nagrodę za chów belgijskich królików i niew idzianych do tąd n a K ujaw ach gołębi.

D ybała-D ybalski b y ł niezw ykłym człowiekiem. Jak o prosty parobczak w Łojewie zwrócił n a siebie uwagę mego ojca, pre­

fek ta słynnej n a całą okolicę analfabetycznej „ak ad em ji ło- jew skiej", bo ojciec mój b y łb y mógł być raczej ogrodnikiem i pszczelarzem, aniżeli nauczycielem — zdum iewała jed nak mego ojca niesłychanie rzu tk a inteligencja parobczaka, jego żywy, gorący um ysł, rw ący się do nauki. Pom iędzy m oim ojcem a m łodym D ybałą zawiązał się serdeczny stosunek nauczyciela do niesłychanie zdolnego i pojętnego ucznia — praw dopodobnie jedynego ucznia, k tó ry m ojciec mój na serjo się zajmował — i ta k się stało, że po paru latach mógł m łody D y b ała w stąpić do sem inarjum nauczycielskiego, a po kilku dalszych lata ch otrzym ał p o s a d ę nauczyciela w Szym borzu — gospodarstw o zyskał sobie pewno ożenkiem — tego już nie- wiem.

Z D ybałą, tera z już Dybalskim , istniała aż do śmierci Dybalskiego m iędzy rodzicam i moimi, a jego rodziną serdeczna i zażyła przyjaźń. Trochę było kiepskawo z niemczyzną D ybal­

skiego, więc czasami, a nieraz i parę razy n a tydzień, przybie­

(24)

16 STA N ISŁA W PR Z Y BY SZ EW SK I

gał z Szym borza do Łojewa, b y się ojca mego poradzić, jak te n lub ów rap o rt, podanie lub rekurs napisać.

Droga z Szym borza do Łojewa nie b y ła daleka. Jeżeli się przeszło „ ry n e k “ szym borski, a raczej okrążyło się tę nie­

chlujną sadzaw kę, ciągnęła się już droga w prost wśród domostw prostych „chałupników "; m iędzy niemi sta ła chałupa, a raczej m ała zagroda ojca Ja n a, k tó ra od dziecka w zbudzała we mnie jakiś tajem niczy szacunek — mówiono mi, że jest przepełniona książkam i i pism ami; tajem nicę tę zdradził m i rówieśnik mój, W ładek D ybalski. P otem skręcało się na lewo, szło się długo, długo przez Sikorowo, wieś zam ieszkaną przez kolonistów nie­

mieckich, sprow adzonych ta m jeszcze przez F ry deryk a W iel­

kiego — znamienne, że teraz już droga aż-do samego Łojewa b yła obsadzona rozłożystem i, cienistem i wierzbami. Zwykle szło się do Łojewa przez ta k zwane górki — jakie pojęcie m a się w K ujaw ach o górach, najlepszy dowód, że wzniesienia dziesię­

ciom etrowe góram i się zowią — a potem wzdłuż rowów t orfowisk, nad zam ulonym kanałem , po ścieżynach n a trzęsaw iskach, po któ rych idąc nogi się zapadały, jak po najpyszniejszym , wschod­

nim kobiercu, poprzez belki, n a któ ry ch trzeb a było ostrożnie balansować, b y się nie zwalić w b ło tn istą topiel, aż już wreszcie ścieżynką przez ogrom ną łąkę, ciągnącą się n ad Gopłem aż pod nasz dom.

T ym razem przybył D ybalski ani z żadnym raportem , ani podaniem — b ył mocno zaaferowany, a nowy kaszkiet zafarbował mu spotniałe czoło czarną pręgą.

— Przyszedłem do kolegi po poradę.

— Cóż takiego ?

— Mam ucznia w mojej szkole o ta k zdumiewających zdolnościach, że Bógby mnie skarał, gdybym tego nie rozgłosił, bo nie m ożna pozwolić, b y ta k a zdolność m iała się zmarnować.

I wyciągnął z kieszeni parę rysunków . Widzę to w szystko, jak b y się dziś działo.

— Niech kolega ty lk o spojrzy: ten Żyd na ty m obrazku, to ten, k tó ry co niedziela la ta po w szystkich wsiach i w ykrzykuje:

skórki, skórki!

(Co niedziela pod jesień w ybiegała z Inowrocławia chm ara Żydków i skupyw ała po okolicznych wsiach skórki zajęcze.)

(25)

MOI W SPÓŁCZEŚNI 17

— Przecież w tej chwili go poznać — to Szm ul Zadek!

— Isto tn ie! — potwierdził ojciec.

— Albo tu , — te n szmaciarz, k tó ry odważa galgany na swojej złodziejskiej wadze!

— Ale to nietylko to — ciągnął D ybalski — ten smarkacz wiersze pisze — podał ojcu k artk ę papieru — a pam ięć ma, bestja, ta k ą , że co raz przeczyta, to słowo w słowo napam ięć w yrecytuje.

Ojciec głęboko się zamyślił.

— T ak! to rzeczywiście niepospolity ta le n t! Trzeba tu coś poradzić — pomóc — szkoda, b y się ta k i chłopak zmarnował.

Odsunął od siebie książkę, w k tó rą przed chw ilą się wczy­

tyw ał — z jaką łapczywością chwyciłem ją po odejściu ojca:

Kraszewskiego: „ P o e la i Ś w ia t" —„T rzeba pom óc..." a po chwili:

— Wie kolega co — właśnie wrócił Józef Kościelski z E giptu, czy też z Jerozolim y, słyszałem, że krok w krok idzie śladam i Słowackiego, pełen jest szczytnych ideałów, trzeba mu to wszyst­

ko pokazać, z nim pogadać — o dstrychnął się całkiem od oko­

licznej szlachty, uw ażają go tu za całkiem czerwonego...

To jedno jeszcze pam iętam , że poszli do starego gospodarza Słabęckiego z prośbą o furm ankę i tego samego wieczoru r u ­ szyli do Józefa Kościelskiego, k tó ry rezydował w bardzo pię­

k nym pałacyku n ad Gopłem — w Szarleju, ongiś warownym zamku, k tó ry W ładysław Biały, książę „S zarlejko" zdobywał — (Józef Kościelski napisał d ram at o ty m księciu Szarlejko pod tytułem „W ładysław B iały"), a k tó ry Szwedzi podczas najazdu W ielkopolski doszczętnie zburzyli. — Stał on naprzeciw ogrom­

nego kopca na przeciwnej stronie Gopła, usypanego przez Szwedów, z którego Szwedzi Kruszwicę ostrzeliwali; kopiec te n po dziś dzień istnieje, a zaiste jest godzien, b y społeczeń­

stwo polskie gorąco się nim zajęło.

Kopiec ten, dorównywający wysokością kopcowi Kościuszki, jest otoczony wysokim obronnym wałem, oddzielonym od kopca samego głęboką fosą. W przesądnych wierzeniach okolicz­

nego ludu odgryw a on niezmiernie ważną rolę, a wątpię, czy kie­

dy znalazł się ta k i śmiałek, k tó ry b y nocą nań w ejść się od­

ważył.

M oi współcześni. 2

(26)

1 8 STA N ISŁA W PR Z Y BY SZ EW SK I

N atom iast widziano częstokroć okolicznych obyw ateli nie­

mieckich, k tórzy przeważnie byli m asonam i — piękną lożę m uro­

w aną w kształcie wieży m ają s tą d niedaleko we wsi T upadly — zamienionych w ogromne czarne psy z jarzącem i się ślepiami, grzebiących za u k ry tem i w ty m kopcu skarbam i.

S tary torfiarz P iernik opowiadał mi, że raz takiego psa- m asona ubił poświęconym trojakiem , a jak podszedł bliżej, ujrzał, że z psa została tylk o k u p k a smoły.

Jak im skutkiem w izyta mego ojca i Dybalskiego u Kościel- skiego uwieńczoną została — nie wiem. W iem tylko jedno, że m łody J a n strasznie się przemęczał w gim nazjum inowrocław- skiem , do którego oddany został. O ch! jak ą żółcią musiał być zaprawiony jego ta m pobyt od najrychlejszej młodości, ten tylko zrozumieć jest w stanie, k to znał ówczesne stosunki w Po- znańskiem.

Między panem a chłopem, dworem a chłopską chałupą, zionęła t a sam a przepaść, co ongi za czasów Sasa.

Do gim nazjum m ogła tylko szlachta swe dzieci posyłać:

chłopskie dziecko w gim nazjum było ta k niesłychanem , niepraw- dopodobnem zjawiskiem, że wszystkie szlachciątka oglądały takiego raroga z tą sam ą pogardą, z takiem lekceważeniem, w jakiem je od dziecka troskliwie chowano: cham nie b y ł czło­

wiekiem.

Sam byłem świadkiem , jak głupi czternastoletni smarkacz w obecności swego ojca, właściciela obszernych dóbr — „po- siedzicielem" nazyw a się ta k i pan w byłej dzielnicy pruskiej — uderzył starego stang reta kilkakrotnie w tw arz, bo przyprzągł konie trochę za luźno.

Uśmiech zadowolenia i dum y w ykw itł n a u stach jaśnie wielmożnego p an a n a te n rycerski czyn swego spadkobiercy.

I raz jeden zdobyłem się n a agresywny czyn: wyciąłem jednem u synowi szlacheckiemu policzek, bo głośno wykrzykiwał, że trzebab y podwyższyć o tysiąc procent szkolną opłatę w gimna­

zjum, ab y tem u cham stw u zagrodzić drogę do wyższych stu- djów — ono to „zasm radza" coraz więcej wyższe uczelnie — prze­

cież niesposób z tą hołotą n a jednej ławie siedzieć!

Chłopskie dziecko po on czas w gim nazjum ! Chryste P a­

nie ! Dziś stosunki się zmieniły, ale wówczas, 1870 roku, w Poz-

(27)

MOI W SPÓŁCZEŚNI 1 9

nańskiem , kiedy Kasprowicz b ył całkiem niepraw dopodobnem zjawiskiem wśród całej tej kpiącej, wzgardliwej, szydzącej, dokuczliwej zgrai płytkich, wystrojonych i w ym uskanych pa- niczyków — p o b y t dziecka chłopskiego wśród nich m usiał być ciężką m ęką, i przebolesnem m arty iju m !

Dzieje takiego dziecka wśród tego wrogiego, bezlitośnie okrutnego otoczenia stokroć razy tragiczniejsze, aniżeli najwięcej tragiczny los dorosłego człowieka.

J a k a olbrzym ia siła m usiała tkw ić w m ałym Kasprowiczu, ja k a ha id a duma, jakie wcśiekłe pragnienie obrony swej godności, jeżeli zdołał uratować swą duszę od ostatecznego spaczenia i ani na chwilę nienawiść nie obciążyła w jego duszy słońca miłości ciężkim, czarnym kirem . Ju ż w tedy m usiała bić od niego wielka moc, bo już po paru latach zyskał sobie tę um ysłową przewagę nad swoimi rówieśnikami, k tó ra i najzacieklejszych wrogów cham stw a ku niem u zniewalała.

Po Kujawach, oczywiście n a ty m inowrocławskim od­

cinku, krążyły tajem nicze wieści o m łodym poecie, k tó ry ponoć już w Warszawie drukuje swoje wiersze. Koledzy Kasprowicza przyjeżdżali na wakacje i rozsiewali dziwne gadki: jeden widział cały duży zeszyt, opiewający piękncść Gopła, inny zasię począ­

tek jakiegoś dram atu, ta m te n znowu czytał bardzo pochlebną odpowiedź jakiejś redakcji warszawskiego pism a — dcść, że Kasprowicz b ył n a K ujaw ach już popularnym , kiedy nie prze­

kroczył 18-ego roku życia. A właśnie w tedy sposobiły się K ujaw y do uroczystego obchodu pięćdziesięcioletniego jubileuszu pracy Kraszewskiego.

W ty m sam ym czasie, kiedy ja, w najgłębszej tajem nicy przed rodzicami mozoliłem się, b y w uroczystym wierszu wyrazić Kraszewskiemu mój nabożny hołd, wierszem, z którego ty le tylko jeszcze pam iętam :

,,Choć dziesięcioletni chłopczyna W ykształcenia nie m a..."

wędrował m łody, osiem nastoletni Kasprowicz od jednej wsi do drugiej, i wypożyczał u okolicznych gospodarzy i okolicznej szlachty konie wierzchowe.

W dniu uroczystości wjeżdżał na czele może dw udziestu dorodnych parobczaków n a koniach, w kujaw skim stro ju chłop­

2*

(28)

20 STA N ISŁA W PR Z Y BY SZ EW SK I

skim J a n Kasprowicz do Kruszwicy, gdzie n a wzgórku, kędy sterczy „M yszą W ieża", cała uroczystość się odbyła.

Pom ysł tej symbolicznej ban d erji chłopskiej był wówczas niesłychanie śm iałym protestem przeciw uroszczeniom szlachty, k tó ra niechętnie dopuszczała do obchodów mieszczaństwo, a tem mniej chłopów.

J a k p ru ski dyrektor gim nazjum w Inowrocławiu zareagował n a tę m anifestacyjną eskapadę Kasprowicza, nie wiem, może nie dowiedział się o niej, a może wiedzieć nie chciał — mój hołd, złożony Kraszewskiemu, zwiał nagle n a katedrę mego ojca list z D rezna, adresowany do Stanisław a Przybyszewskiego.

Można sobie wyobrazić niesłychane zdumienie mego ojca.

Widzę go jeszcze siedzącego n a katedrze i przeszywającego

m n ie surow ym wzrokiem — jak te n sm arkacz ośmielił się coś bez jego wiedzy zrobić?

Przeczuwałem coś złego, ale widziałem, jak w trakcie czy­

tan ia tw arz ojca łagodniała, a naw et się uśmiechał. Nie dziw!

W łasnoręczny list Kraszewskiego, w k tó ry m pisze, jak nieskończenie m u drogie te życzenia dziecka, jak gorąco prosi, b y niebiosa wszystkie łaski zlały n a m oją „głów kę" — więc ty m razem ominęła mnie k ara, bo bez woli i wiedzy ojca nie wolno było nic robić.

(29)

I I I .

Gopło w ciągu ubiegłego wieku znacznie opadło w skutek pogłębienia k o ryta Noteci, osuszenia moczarów i wycięcia la­

sów. Miejsce, sk ą d się cofnęło, znaczyły wysokie parow y, gdzie pozasadzano srebrne topole, k tó re po upływie kilkudziesięciu lat rozrosły się w królewskie drzewa.

Tam wybiegałem latem w najw iększy popołudniow y skwar i upał, kładłem się w cieniu topoli, wsłuchiwałem się w pobrzęk srebrnych liści, potrząsanych leciuteńkim w ietrzykiem , wpa­

tryw ałem się w wysokie łan y trzciny, sitowia i ta ta ra k u , wśród których gnieździło się m nóstwo kuligów. W poszum ty c h je­

ziornych tra w w plątyw ałem w szystkie m elodje, jakie m atk a na fortepianie wygrywała, patrzyłem , ja k słońce m ir jadem diamentowych szpileczek łechtało w psotnej igraszce ciemne łono Gopła — słuchałem , aż w szystkie rozhowory topoli, ostre głosy kuligów, brzęki chrząszczów, poszum y łanów trzciny i kęp sitowia zlały się w jeden falisty ton, wznoszący się i opadający w bezustannych naw rotach i pow rotach n a „ k seb “ i n a „ocib";

patrzyłem , aż oczy mi ślepły od żarzącego się blasku, a gdy je zamknąłem, kołowały pod powiekami delikatne koła w szybkim , tęczobarw nym obiegu, a w duszy dziecka rodziła się bolesna, niepokojem i lękiem traw iąca tęsk n ota, nie znająca ani przyczyn, ani powodów, bez żadnych pragnień i celów; tęsk n o ta za niczem i za w szystkiem ; tęsk n o ta sam a w sobie — najfatalniejsza z w szystkich tęskno t, bo z niej się rodzi ten ponury, bezna­

dziejny fatalizm życiowy kornego poddania się losowi, jakiby on ta m był, ubezw ładnienia rąk wobec każdej przeszkody i nie- sprzeciwiania się złemu.

Błogosławiona tęskffota, co w bolesnem napięciu rozw arła swoje skrzydła od jednego krań ca do drugiego i rwie się, by

(30)

2 2 ST A N ISŁA W PR Z Y BY SZ EW SK I

bohaterskim szturm em niebiosa zdobywać, błogosławiona i ta , k tó ra, z tysiąca ra n brocząc, jednak, choćby z połam anem i skrzydły, u progu upragnionego celu się rozłoży — cóż z tego, że w tej samej chwili skona ? błogosławiona i ta , któ ra w pijanym szale tacza się z jednej stacji kalw aryjnej do drugiej z obłąkaną wiarą, że gdzieś, kiedyś dokonaną zostanie, ale t a tęsknota, k tó ra niczego się nie czepia, nie p atrzy ani wstecz, ani w przy­

szłość, bo nic za nią i nic przed nią, to najboleśniejsza z wszyst­

kich tęsk n ot.

O, znał ci ją doskonale Szopen. Jego preludjum Fis-moll (Op. 28 Nr. 8) pod koniec — pięć czy sześć tak tó w z jednym cis — t o : cis, cis, cis, więcej opowiada o tej tęsknocie, aniżelibym b y ł w stanie choćby i n a k ilk u stronicach ją zanalizować. I jeszcze jedno cis, ale ty m razem z towarzyszącem mu cichem chełcha- niem zamarłego w k rta n i płaczu: dis, dis, fis, dis i znowu cis, cis bez końca — o Jezu, Jezu!

Jed en kw iat sobie ukochałem : dziewannę !

W śród pustynnego ugoru n ad Gcpłem, wśród tej rozpaczli­

wej css-pustyni, nagły, cichy szloch ziemi: dziewanna: dis, dis, fis, d is !

W duszy dziecka przetworzyło się to wszystko n a tę bez­

denną tęsknotę, łkającą cichym zdław ionym płaczem, k tó ry gw ałtem się z k rta n i wyrywa, ale w tejże samej chwili milknie, zduszony zalęknionym wstydem .

A z wszelkich dali i pobliży ustaw icznie, wciąż ten sam m anjacki refren:

„Blade kłosy na rozłogu, J a k sieroty twarz...”

P o on czas już nieźle grałem n a fortepianie.

Jeżeli mówię o fortepianie, to trzeb a sobie wyobrazić coś w rodzaju bardzo lichego m ozartowskiego szpinetu. Cieniuteńkie tony, a raczej brzdęki — coś w rodzaju harfy, a nadomiar bardzo kiepskiej, wiecznie rozstrojonej: jedyna puścizna mej m a tk i po zm arłym dziadku. Wiecznie łam ały się młoteczki, osadzone n a gęsich piórkach; stru n y, ze starości zardzewiałe, chrypły b ezu stan nym k atarem , a ponieważ niejednej brakło, więc głuchy, suchotnicży kaszel przeryw ał wszelką melodję częstem : „Memento rrioril“

(31)

MOI W SPÓŁCZEŚNI 2 3

M atka z miłością uczyła chciwego m uzyki syna, a jedyne popołudnia niedzielne, których nie zabijała śm iertelna nuda, to te, w k tó ry c h wszyscy z domu się porozchodzili, a ja z m atką godzinam i całem i grałem na cztery ręce z nu t, pisanych ręką mojego dziadka. Po on czas błąkał się po wszystkich dworkach jakiś jeden drukow any egzemplarz, k tó ry skrzętnie dziesiątki rąk przepisywało — drukowane nuty, jako bardzo drogie, były rzadkością.

„Moje dziecko", powiedziała mi raz m oja m atka: „jakab ym b y ła szczęśliwa, gdybyś został m uzykiem !"

Te słowa opadły ciężkim kam ieniem n a dno duszy dziecka i już mu nie m iały dać spokoju. — Ale to nie było żadnym ja ­ kimś celem, raczej jakiem ś ciężkiem przerażeniem — słyszałem przecież, że m uzycy dają k o ncerty n a publicznych salach — mnóstwo ludzi przychodzi, b y ich gry posłuchać, a myśl o tem , żeby mnie mogło m nóstwo ludzi słuchać, ta k mnie paraliżowało, że tch u załapać nie mogłem.

N atom iast myśl, że m ógłbym zostać m uzykiem, ta k dla siebie, już mnie nie opuszczała.

I zdarzyło się, że jakoś w lipcu przypadł odpust w Marko- wicach, po drugiej stronie Gopła. Kiedyś bogaty klasztor, który zamieszkiwało zgromadzenie o. o. kapucynów, jeśli się nie mylę. Prusacy zakon rozpędzili, przem ienili go na szkołę i mie­

szkanie dla proboszcza, kapelana, organisty i nauczyciela — jeden tylko splendor klasztoru pozostał nietknięty: jego słynny odpust. N a odpust ten zjeżdżała się cała okolica z tej i z tam tej strony Gopła: z dwudziestu parafij zjeżdżali się księża — prócz w Kruszwicy n a św. P io tra i Paw ła nie było nigdzie w okolicy ta k uroczystego odpustu, jak w M arkowicach — czy nie n a św. A nny?

Ojciec powiózł mnie n a te n odpust, bo b y ł on równocześnie zjazdem wszystkich okolicznych nauczycieli wiejskich, nie po­

wiózł m nie jednak do Markowie, ale do znajomego kolegi, k tó ry m ieszkał po drodze w Żem ikach, i tam kazał m i n a siebie czekać.

Czekałem jakiś czas, wyszedłem potem n a drogę, zboczyłem do jakiegoś p ark u , (Żemiki, były ongiś rezydencją generała Kołaczkowskiego), błądziłem po nim ta m i sam — nagle posły­

szałem dźwięki fortepianu. Z bijącem sercem podszedłem pod

(32)

24 STAN ISŁAW PR Z Y BY SZ EW SK I

okna pałacu, z którego gorącą, płom ienistą falą lała się k u mnie jakaś niesłychana m uzyka.

Tyłem odwrócona do okna, sięgającego do samej ziemi, siedziała jak aś piękna p a n i z rozpuszczonym włosem, przy for­

tepianie — C hryste P a n ie ! co to b ył za niesłychany fo rte p ia n ! Grzmiał, wył, ryczał, dzwonił, jak n a Anioł P ański, śpiewał i kwilił — Jezus M arja! Ja b y m nie b y ł śm iał palcem w ta k i klawisz u d e rz y ć ! A piękne ręce tej „anielskiej" pani przebiegały całą klaw jaturę z jednego końca n a drugi z ta k ą chyżością, żem poszczególnych palców nie widział, a ręce te latały, jak oszalałe, w yskakiw ały wgórę, to znów spadały n a klawisze, przerzucały się jedn a przez drugą, to znowu łączyły w grzm ią­

cych akordach n a jednem m iejscu, to znowu grzm iała lewa ręk a w basie, a praw a w yciągała niesłychanie długi try l, a ta k szybciuteńko, że naw et ruchu nie było widać...

P a n i w stała od fortepianu i znikła, a biedny dzieciak wpadł, zataczając się, w zarośla parku.

Teraz dopiero zrozumiał, co t o znaczy grać, umieć grać, i ciężki sm utek zwalił się gorszym jeszcze m łyńskim kamieniem n a jego serce.

A te n m łyński kam ień nie b y ł dla niego frazesem, podziwiał go już nieraz u m łynarza w Łojewie, kiedy rozm yślał nad słowami Pana, że tem u, k tó ry zgorszy jednego z maluczkich, należałoby kam ień m łyński przyw iązać u szyi.

U szy i? Pół bied y — ale on spadł m u n a serce i ta k go do ziemi przytłoczył, że ruszyć się nie mógł.

— Cóż tak , Stasiu, osowiałeś? — p y ta ła m atk a po po­

wrocie m oim do domu.

— Nic, mamo, tylkQ głowa m nie boli.

— Połóż się spać.

Ale Staś nie spał — a dla m atk i b y ły wysoce niepokojące te bezsenne noce dziecka — ale ty m razem nie zdradził się, że nie śpi: m odlił się żarliwie do p a tro n k i m uzyki, św. Cecylji, której obraz wisiał n a d fortepianem , b y m u w yjednała dar m uzyki u p an a Boga, ab y cud się ziścił i mógł grać tak , ja k ta piękna pani z rozw ianem i włosami. — N ad ranem usnął snem gorączkowym, a po południu schował się w stodole i wyciągnięty

(33)

MOI W SPÓŁCZEŚNI 2 5

na sianie jął pisać żarliwą litanję do św. Cecylji, a w A ntyfonie zaklinał ją, b y prośbę jego spełnić raczyła.

A znal doskonale z „Żywotów św iętych" życie św. Cecylji.

B ył to mój pierwszy utw ór, pisany z niezłom ną wiarą, że cu d się stanie, i już w krótce będę ta k grał, jak t a piękna pani w Żernikach.

Ale napróżno wyczekiwałem cudu. N atom iast znalazła m atk a m oją litanję — ja nigdy nic ukryć nie um iałem — i poszła z nią do księdza proboszcza — ta k wyraźnie żyjącego w mej pamięci, księdza Kompfa.

— Dziecko przedwcześnie dojrzałe — powiedziała — zdaje się, że mógłby zostać przy jęty do pierwszej kom unji — k a te ­ chizmowo już jest przeze m nie przysposobiony.

Ksiądz Kom pf raz jeszcze przeczytał Antyfonę.

— Skończył ju ż dziesięć la t?

— Teraz m a dziesięć i pół.

— Tak, to rzeczywiście w yjątkow o rozwinięte dziecko — niech ju tro przyjdzie do spowiedzi — pojutrze razem z przygo- towanemi dziećmi do kom unji.

Pierwszy i ostatn i raz, że jakiś mój tw ór ta k po królewsku wynagrodzony został.

(34)

IV.

Zdawałoby się, że piszę wciąż o sobie.

Gdzież t a m ! Ten m ały Stasio jest mi może. więcej jeszcze obcym, aniżeli tym , którzy te legendę-prawdę czytają.

P atrzę n a niego z ciekawością, z zim ną ciekawością ana­

tom a przy stole sekcyjnym , zajętego jakąś trepanacją czaszki, by może znaleźć ,,tu m o r” , k tó ry tam się gdzieś w mózgu usadowił!

Ja k ie dowcipy może wyłonić podobne porównanie!

Otóż od najrychlejszych la t poszukuję tego „tu m o ru ", a jest nim m oje „ ja ".

Przecież w tej mojej osobowości, ochrzczonej mojem imie­

niem i nazwiskiem, nie mieści się m oje istotne „ ja ".

To, czem żyję, co mi zupełnie wystarcza, by zetknąć się w mniej lub więcej rozkosznym kontakcie z m ojem „zew nątrz"

odczuwać z jego strony mniej lub więcej p rzykrą reakcję, odbierać ciosy, które um iem parować, lub też pod ich razam i bezwładnie upadam : to wszystko, co nazyw am y „identycznością" naszego

„ ja " wśród wszelkich przem ian, powstawań i zaników, to tylko w rażenia, w ciągu mojego życia zdobyte, a które się w pamięci w ty m sam ym porządku uprzytom niają, w jakim „ successive“

do mego m ózgu napływ ały.

Ale to tylko krystaliczn a powierzchnia łupku, pod k tórą wre i kipi dom niem yw ane ogniste jądro ziemi.

Poza krajobrazem , jaki m oim mózgiem widzę, poprzecina­

nym szynam i, odratow anym przewodami telegraficznemi, ohyd­

nie zeszpeconym tem wszystkiem, co naszą „cywilizacją" zo- wiemy, spoczywa w głębi mej duszy przedpotopowa, zda się, ju ż zam arła dżungla siluryczna z skamieniałą, dla mego mózgu niepojętą roślinnością, dżungla, w której potworne sigilarje, stigm arje i paprocie w niebo w yrastają.

(35)

MOI W SPÓŁCZEŚNI 27 Poza m ojem osobistem „kulturalnem " i ,,ucywilizowanem '‘

„ ja " , ciasnym obrębem moich osobistych doświadczeń, tkw i we m nie człowiek-zwierzę z zaledwie co przebudzonym móz­

giem, k tó ry nie um iał jeszcze rozróżniać przyczyny od skutków i n a w szystko z zewnątrz reagował z niesłychaną eksplozywną siłą — tkw i we mnie jaskiniowiec, w którego mózgu sensy ty wne i m otoryczne zwoje stanow ią jeden jedyny przewód, niepoprze- ryw any jeszcze m iędzystacyjnem i przeszkodami, któreby m o­

gły odebrane wrażenia pow strzym ać od natychm iastow ego mo- torycznego wyładowania.

Bóg wie, jakie cuda i czary odbyw ają się ta m poza opłotkam i mego maluśkiego osobowego ,,ja“ , tego m alusieńkiego nieba albo też piekiełka.

A straszne, gdy w tę m aleńką zagrodę poczyna się wdzierać jakiś przedpotopow y m astodont, zda się, już dawno zamarłego, a wiecznie żywego Devonu.

I biedne i śmieszne to m oje osobowe ,,ja‘‘, gdy stanie wobec zalewu przedbytow ych, a w iekuistych wrażeń, które całą pełń mego życia ogarniają!

Przecież ja żyję ty lko m ałym skraw kiem mej duszy, mego istotnego ,,ja“ , żyję ochłapami, jakie m i do mózgu dusza wrzucić raczy — widzę tylko tyle, ile mi dusza widzieć pozwala i to w świetle p aru biednych lam pek, mimo, że wiem, iż istnieje we mnie olbrzymie słońce św iatła — słyszę ty lk o tyle, ile mój mizerny organ Cortiego słyszeć mi pozwala, a przecież wiem, że tam , poza mojem osobowem ,,ja“ szaleje i przelewa się m uzyka, z której zaledwie jakiś m ały tonik wyłowić jestem w stanie- Biedne i śmieszne, bezradne i bezsilne m oje ,,ja“ wobec predestynacji życia, według której w praiłach odrobinki proto- plazm y już na najodleglejszą przyszłość całem u życiu granice i cele wyznaczone zostały — biedne, stokroć razy biedne m oje

„ ja " , to mizerne ,,tout de coalition" i to „coalition” ubożuchnych m oich wrażeń, gdy stanie nagle wobec zjawisk, z k tó ry ch naw et najniepozom iejszego nie jest w stanie n a wędkę swego rozum u z ciemnej to n i wyłowić.

Moje „ ja " , przemęczone „sum ieniem ", „obowiązkam i",

„społeczeństwem " i przerażaj ącem mnóstwem tysiącznych para­

grafów praw życiowych, udręczone „ ja " , to ty lko w ąziutka

(36)

2 8 STAN ISŁAW PR ZY BY SZEW SK I

fu rtk a do jakiejś niesłychanej dżungli, pełnej strasznych nie­

bezpieczeństw, szkodliwych i niszczących m iazmatów, pełnej przepastnych bagien i zdradzieckich moczarów: dżungli splą­

tanej w nieprzebyty gąszcz potw oraem wężowiskiem ljanów:

niesłychanego dla mego mózgu chaosu, w k tó ry m życie padliną się żywi, obojętne n a „m ordu i chwał m eteory" i naodw rót z najohydniejszej padliny bujnie i wspaniale wykw ita.

Otóż:

Jeżeli odwracam wstecz k a rtk i mego życia, to jedynie z zaciekłem pragnieniem , by się przedrzeć przez ciasną furtkę tej maluśkiej zagrody, ja k ą m oje osobowe „ ja " stanow i, i wedrzeć się w olbrzym ie królestwo mego istotnego „ ja " , tej rzeczywistej duszy, boskiej funkcji, k tó ra posługuje się ta k niedołężnym organefn, jakim jest m ózg ludzki.

W każdem m ojem przeżyciu, a przeważnie w najwięcej błahem — dopatruję się tego okienka, które potrzebow ałbym ty lko n a jed n ą sekundę uchylić, by buchnął do mego więzienia olbrzym i snop oślepiającego światła, w którym bym u jrzał u k ry te związki, któ re w ypełniłoby te przepastne luki, jakie istnieją pom iędzy m o ją „mózgową" przyczyną, a „skutkiem " i pozwo­

liło mi życie widzieć, jako czystą prawdę.

W każdem m ojem przeżyciu zda się tkw ić żywe i gorące wspomnienie jakiegoś innego b y tu , przeświadczenie jakiejś ta ­ jemniczej, niepojętej mocy, dla której żadne analogje w tem życiu nie istnieją.

Toć i w każdym człowieku rodzą się p ytan ia, n a które żaden rozum odpowiedzi dać nie może, i niem al k ażd ym targa bolesna tęsknota — ta kolebka i grób b y tu ludzkiego — by cho­

ciaż n a jedną chwilę odsłonić rąbek kotary, jak a b y t zmysłowy od pozazmysłowego oddziela.

Ale w m iarę, ja k człowiek się w ysila rozw iązać zagadki, jakie mózg jego szarpią, coraz wyraźniej uśw iadam ia sobie, że jest więźniem.

Wie nieom ylnie, przeczuciową wie w iarą, że poza tem więzieniem swoich zmysłów — katow skich stróżów, nie dozw a­

lających m u się n a wolność w ydobyć — istnieje jak aś bez­

brzeżna, niewysłowiona piękność, ale napróżno szarpie że- laznemi k ratam i więzienia, b y się z pod panow ania zmysłów

Cytaty

Powiązane dokumenty

Perspektywa naturalistyczna pojawiła się w drugiej połowie XX wieku jako sprzeciw wobec metodologii scjentystycznej i filozofii analitycznej.. Ta

Na odrębność obszaru funkcjonowania ocenianego przy pomocy skali GARF od funkcjonowania ocenianego przy pomocy skal GAF i SOF AS wskazuje też brak korela- cji między

W całości zachowała się tylko przywylewowa (do 9-12 cm wysokości) część klosza. Dookoła niego leżały ułamki grubościennych naczyń, pod nim znajdował się płaskawy kamień

Celem artykułu jest wska- zanie istoty modeli biznesowych banków komercyjnych i przesłanek zmian tych modeli z uwzględnieniem otoczenia rynkowego (w tym tzw. podatku bankowego)

Istnieje przecież bezsporny i wyraźny związek przyczynowo-skut­ kowy między nasilającą się patologizacją coraz szerszych obszarów życia społecznego a eskalacją

Mimo to, pragnę zwrócić teraz uwagę na cztery problemy, w roz­ wiązywanie których winni włączać się przedstawiciele różnych nauk (przede wszystkim

Tomasz Merton przekonuje, że pokój na świecie zależy od walki duchowej jaką toczymy w naszych sercach, że tak naprawdę zależy od każdego z

Od 2020 r., po zmianie struktury Wydziału Nauk Społecznych i likwidacji Katedry Dydaktyki i Historii Wychowania, powstał Instytut Nauk Pedagogicznych, w ra- mach którego