l •
. . . . •=
•
l Ił
ODDZIAŁ CHORYCH NA RAKA
BIBLIOTEKA « KULTURY »
TOM 203
IMPRIME EN FRANCE
Editeur: INSTITUT LITTERAIRE, S.A.R.L .•
91, avenue de Poissy, Mesnil-le-Roi
ALEKSANDER SOJ;,ŻENICYN
ODDZIAt
CHORYCH NA RAKA
Przełożył z rosyjskiego JóZEF ŁOBODOWSKI
INSTYTUT
1 LITERACKI
PARYZ l 1971
li q
©
COPYRIGHT POUR LA LANGUE POLONAISE INSTITUT LITTERAIRE, S.A.R.L., 1971CZ:Ę:śC PIERWSZA
l.
W OGóLE NIE RAK
Oddział
chorych na raka
byłoznaczony numerem trzynastym.
Paweł Nikołajewicz
Rusanow nigdy nie
żywiłi nie
mógł żywić żadnych przesądów,ale
cośw nim
opadło,gdy w skierowaniu mu napisano: "trzynasty
oddział". Byłobybardziej
taktownie~gdyby "trzynastka"
przypadła oddziałowiprotez lub chorób brzusznych.
Jednakże
w
całejRepublice mogli mu
udzielićpomocy jedynie w tej klinice.
- Ale, doktorze,
przecieżto nie rak? Prawda? To
przecieżnie rak? -
chwytając sięnadziei,
pytał Paweł Nikołajewiczi do-
tykał
prawej strony szyi, na której
wyrósł złośliwynowotwór,
zwiększający się
niemal z dnia na
dzień,ale po wierzchu
wciążjeszcze
obciągnięty zdrową, białą skórą.-
Ależ,naturalnie,
żenie - doktor Doncowa
uspokajałago po raz
dziesiąty, zamaszyście wypełniającstronice opisem roz- woju choroby. Przy pisaniu
nakładała czworokątneokulary; zdej-
mowała
je natychmiast, gdy
przestawała pisać. Byłanie pierwszej
młodości,
blada,
wyglądałana
zmęczoną.To wszystko
odbyło sięjeszcze na
przyjęciuw ambulatorium, przed kilkoma dniami.
Nawet po ambulatoryjnym wyznaczeniu na
oddziałonkologiczny, chorzy nie byli przyjmowani od razu. Ale Doncowa
kazałaPa-
włowi Nikołajewiczowi kłaść się
i to
możliwienajszybciej.
Nie tylko sama choroba, nieprzewidziana, niczym nie zapo- wiedziana, która jak huragan w
ciąguledwie dwóch tygodni
spadła
na beztroskiego,
szczęśliwego człowieka-w niemniejszym
stopniu
Paweł Nikołajewicz czuł się przygnębionytym,
że musiał iśćdo kliniki na ogólnych prawach.
Jużnie
pamiętał,kiedy po raz
ostatni
leczył sięw takich warunkach.
Zaczęli telefonować-
do Jewgienija Siemionowicza, do Szendiapina,
Ułmasbasbajewa,ci z kolei telefonowali
także,sprawdzali
możliwości,czy nie ma w tej klinice specjalnej sali i czy
chociażdorywczo nie
dałoby się przygotować małegopokoiku. Z powodu ciasnoty w tutejszym szpitalu nic z tego nie
wyszło.Jedyne, co
udało się uzyskaću
głównegolekarza
całegoszpi- talnego kompleksu, to zwolnienie z
przejściaprzez
oddział przyjęć, wspólną rozbieralnięi
łaźnię.Jura
podwiózłojca i
matkę, błękitnym"moskwiczem" ,
ażdo samego
wejściana trzynasty
oddział.Dwie kobiety we
wstrętnychbarchanowych szlafrokach
stały,mimo
że było mroźnawo,na otwartym kamiennym ganku; kur-
czyły się
na zimnie,
splatałyramiona na piersiach, ale
stały.Poczynając
od tych niechlujnych szlafroków, wszystko tu ro-
biło
na Pawle
Nikołajewiczunieprzyjemne
wrażenie:zniszczony cement na ganku, niedoczyszczone klamki drzwi, zbrudzone przez chorych, poczekalnia z
podłogą,z której dawno
oblazłapolitura, wysoko
sięgająca,oliwkowa boazeria na
ścianach(oliwkowy ko- lor
wydawał siębrudny), zbite z listew
długie ławki,na których nie
było dośćmiejsca,
więcchorzy, przyjezdni z daleka, siedzieli na
podłodze- Uzbecy w
chałatach,pikowanych na wacie, stare Uzbeczki z
białymichustkami na
głowie, zaś młodez liliowymi i czerwono-zielonymi, a wszyscy w wysokich butach i kaloszach.
Jakiś
rosyjski
chłopak leżał, zajmując całą ławkę,w
rozpiętym, zwisającym ażdo
podłogipalcie,
wychudły,z
wzdętymbrzuchem , i bez przerwy
krzyczałz bólu. Te jego wrzaski
ogłuszały Pawła Nikołajewiczai tak go
dotknęłydo
żywego,jak gdyby ten krzyk
dotyczył
jego samego a nie
chłopaka.Paweł Nikołajewicz pobladł
tak,
że ażmu wargi
zbielały, zatrzymał sięi
wyszeptał:- Kapa! Ja tu
umrę.Nie trzeba. Wracajmy.
Kapitolina Matwiejewna
wzięłago mocno za
rękęi
ścisnęła.-
Paszeńka! Dokądmamy
wracać?A co dalej?
-
Może jakośz
Moskwąuda
się załatwić...
Kapitolina Matwiejewna
zwróciłaku
mężowi swoją dużą głowę, którą
bujne
kędziorykoloru miedzi
czyniłyjeszcze
większą.-
Paszeńka! Uderzaćdo Moskwy to
możejeszcze
całedwa tygodnie,
może sięnie uda.
Czyż można czekać? Przecieżspuch- lizna codziennie robi
się większa!Zona mocno
ściskałamu
rękęw przegubie,
dodającmu otu- chy. W sprawach obywatelskich i
służbowych Paweł Nikołajewiczsam w sposób niezawodny
pobierałdecyzje - z tym
większą przyjemnościąi spokojem
przywykłw sprawach rodzinnych zaw- sze
polegaćna
żonie: ważnesprawy
załatwiałaszybko i trafnie.
Młodzieniec
na
ławce darł sięnieprzerwanym wrzaskiem .
- A
możelekarze
zgodzą się leczyćw domu? - niepewnie
upierał się Paweł Nikołajewicz.
-
Zapłaci się...
- Pasik! -
przekładała małżonkai
widać było, żecierpi razem z nim. - Wiesz dobrze, sama zawsze jestem tego zdania:
zawołać
i
zapłacić.Ale to
już wyjaśnione:ci lekarze nie
składająwizyt i nie
biorąhonorariów.
Państwowyaparat. Nie podobna ...
Paweł Nikołajewicz
sam dobrze
rozumiał, żenic nie ma do zrobienia. To, co
mówił,to tylko tak - na wszelki wypadek.
Zgodnie z
umowąz
głównymlekarzem przychodni onkolo- gicznej, starsza
pielęgniarkapowinna ich
była oczekiwaćo drugiej po
południu, tużprzy schodach, którymi w owej chwili
ostrożnie schodził jakiśchory o kulach.
Oczywiście,starszej
pielęgniarkina miejscu nie
było, zaśdrzwi do jej pokoiku pod schodami
zamknięte były
na
kłódkę.- Nie ma
sięz kim
porozumieć!-
wybuchnęłaKapitolina Matwiejewna. - Za co
właściwie pensjęim
płacą?!Tak jak
stała,w szubie, z ogromnym
kołnierzemz dwóch srebrnych lisów, Kapitolina Matwiejewna
poszłakorytarzem, u
wejściado którego
widniałnapis: "Nie wolno
wchodzićw wierzchniej
odzieży''.Paweł Nikołajewicz pozostał
w hallu. Z
obawą,lekko pochy-
lając głowę
na prawo,
badał swoją spuchliznę, idącąod obojczyka do
szczęki. Miał wrażenie, żew
ciągu półgodziny - od chwili, gdy
spojrzałpo raz ostatni w lustro,
okręcając szyjęszalikiem - spuchlizna jak gdyby
powiększyła się. Paweł Nikołajewicz czuł słabośći
zapragnął usiąść.Ale
wydawałomu
się że ławki sąbrudne, a jeszcze trzeba
było jakąś babęw chustce i z
zatłuszczonym workiem na
podłodze międzynogami
prosić, żeby siępo-
sunęła. Paweł Nikołajewicz miał czułe
powonienie i nawet na
odległość wydawało
mu
się, żedochodzi do niego smrodliwy zapach tego worka.
Kiedyż
nareszcie nasza
ludnośćnauczy
się podróżowaćz czys- tymi,
porządnymiwalizkami?
Zresztąteraz, z tym nowotworem na szyi,
byłomu wszystko
obojętne.Rusanow
stał,ledwie oparty o
ściennywykusz; wszystko
sprawiało
mu cierpienie: krzyki tego
chłopaka,widok tych ludzi,
wstrętne
zapachy. Z
zewnątrz wszedł jakiś chłop, niosącprzed
sobą półlitrowy słój
z
nalepką,prawie
wypełniony żółtym płynem.Niósł
go, nie
kryjąc się,przeciwnie, dumnie
wyciągającprzed siebie, jakby
chodziłoo kufel piwa, zdobyty w ogonku.
Chłop zatrzymał się tużprzed
Pawłem Nikołajewiczem,jak gdyby
chciałmu
wręczyćten
słój, miało
coś zapytać,ale
spojrzałna
czapkęz foki i,
szukającdalej wzrokiem,
zwrócił siędo chorego o kulach:
-
Kochanieńki!A
kajżeto
zaniosę,co?
Beznogi
wskazałmu drzwi laboratorium.
Pawłowi Nikołajewiczowi zbierało się
na
mdłości.Znowu
otworzyły siędrzwi
prowadzącena
zewnątrzi
weszła pielęgniarka,w samym kitlu, bez
żadnegoprzykrycia.
Miaławy-
dłużoną,
niezbyt
przyjemnątwarz. Od razu
zauważyła Pawła Nikołajewicza, domyśliła sięi
podeszła.- Przepraszam -
byłazadyszana i oblana
rumieńcemko- loru pomadki do ust, tak
się spieszyła.- Bardzo przepraszam!
Długo
na mnie czekacie?
Właśnie przywieźlilekarstwa,
musiałam przyjąć.Paweł Nikołajewicz miał gotową uszczypliwą odpowiedź,
ale
się powstrzymał. Podszedł
Jura, z
walizkąi
torbąz
wiktuałami;był
w samym garniturze, bez czapki, tak jak
siadłdo kierownicy - bardzo opanowany, z
czupryną opadającąna
czoło.-
Proszęza
mną!- starsza
pielęgniarka prowadziłago do swojej komórki pod schodami. -
Jużwiem, Nizamutdin Bach- ramowicz
mówiłmi,
żemacie
własną bieliznęi
piżamę,ale jeszcze nie
używaną,prawda?
- Prosto ze sklepu.
- Taki jest przepis, w przeciwnym razie
byłabykonieczna dezynfekcja, rozumiecie to, prawda?
Otworzyła
fornirowane drzwi i
zapaliła światło.Komórka
miała pochyły
sufit, bez okna.
Wszędzie wisiały różnokolorowewykresy.
Nic nie
mówiąc,Jura
wniósł walizkę, wyszedł. PawełNiko-
łajewicz zaczął się przebierać. Pielęgniarka zrobiła gwałtowny
ruch, jakby
chciała gdzieśbiec i w
międzyczasiejeszcze
coś załatwić,ale w tej samej chwili
zbliżyła sięKapitolina Matwiejewna.
- A
cóżto za taki
pośpiech?- A bo ja...
trochę...
- Jak
sięnazywacie?
- Mita.
- Dziwne
jakieś imię.Nie
jesteście Rosjanką?- Jestem
Niemką...
-
Musieliśmy czekaćz waszej winy.
- Bardzo przepraszam. Ja
właśnie przyjmuję...
- Mita,
proszę posłuchać, chcę żebyścieo tym wiedzieli.
Mój
mążjest
zasłużoną osobą,wielce cenionym pracownikiem.
Nazywa
się Paweł Nikołajewicz.-
Paweł Nikołajewicz,dobrze,
będę pamiętać.-
Proszę przyjąćdo
wiadomości, żeon w ogóle jest przy- zwyczajony by o niego dbano, a teraz taka
poważnachoroba.
Czy nie
możnaby tak
urządzić, żebyprzy nim
dyżurowała stała pielęgniarka?Zafrasowana, niespokojna twarz Mity
zakłopotała sięjeszcze bardziej.
Pokiwała głową.- Oprócz tych, które
asystująprzy operacjach, mamy na
sześćdziesięciu
chorych zaledwie trzy
pielęgniarki.To za dnia, a w nocy tylko dwie.
- No, widzicie!
Choćbyktóry
umierał, zaczął krzyczećnikt nie podejdzie.
- Dlaczego tak
sądzicie!Do
każdego siępodchodzi...
-
Paweł Nikołajewiczto nie k a
żd y. A do tego wasze
pielęgniarki pracują
na zmiany?
- Tak, po
dwanaściegodzin.
- To okropne takie mechaniczne traktowanie! Ja sama i mo- ja córka
mogłybyśmy pielęgnowaćgo na
zmianę! Stałą pielęgniarkę mogłabym sprowadzićna
własnykoszt, a i to -
powiadają-
niemożliwe.
-
Myślę, żeistotnie
niemożliwe.Tego jeszcze nigdy nie robiono. A
zresztąna sali nawet
krzesłanie ma gdzie
postawić.-
Boże, już wyobrażam,jak ta sala
wygląda!Trzeba by najpierw
tę salę obejrzeć!Ile tam
łóżek?-
Dziewięć.To i tak dobrze,
żeod razu na
salę.U nas nowoprzybyli
leżąna schodach i w korytarzu.
- Ja jednak
muszęwas
prosićw dalszym
ciągu,znacie tu wszystkich,
będziewam
łatwiej zorganizować.Uzgodnijcie z pie-
lęgniarką
albo
sanitariuszką, żeby Pawła Nikołajewiczapotrakto- wano w sposób nie formalistyczny... -
otworzyła dużą czarną torebkęi
wyjęłaz niej trzy
pięćdziesiątki.Stojący
obok,
milczącysyn
odwrócił się.Jasna czupryna
sterczała
nad
czołem.Mita
schowała ręceza plecami.
- O, nie! Takich
poleceń...
-
Przecież dajęnie wam! - Kapitalina Matwiejewna wty-
kała rozłożone
banknoty. - Ale skoro nie
możnatego
zrobićw zgodzie z przepisami...
Płacęza
pracę! Proszętylko o uprzejme przekazanie komu trzeba!
- Nie, nie! -
pielęgniarka stała sięlodowata. - U nas
siętego nie robi.
Skrzypnęły
drzwi i
Paweł Nikołajewicz wyszedłz komórki.
Miał
na sobie
nowiutką zielono-brązową piżamęi
ciepłedomo- we pantofle z obramowaniem z futra. Na jego prawie
zupełnie bezwłosej głowie widniałarównie nowiutka mycka malinowej barwy. Teraz, bez futrzanego
kołnierzai szalika, spuchlizna wiel-
kości pięści
na szyi
wyglądałao wiele
groźniej.Nawet
głowy jużnie
trzymałprosto, lecz nieco
pochylonąna bok.
r \ Ol';::
~-BN~ 13
Syn
włożyłdo walizki
zdjęteubranie i
bieliznę.Zona scho-
wała pieniądze
do torebki i z niepokojem
patrzyłana
męża.- Czy aby
tunie zamarzniesz? Trzeba
było wziąćze
sobą ciepłyszlafrok.
Przywiozę.Prawda, tu masz szalik -
wyjęłago z kieszeni
piżamy.-
Okręć, żebynie
przeziębić!- W szubie i srebrnych lisach
wyglądała trzykroć tęższaod
męża.- No,
idź już
na
salę, urządź siętam.
Rozłóż wiktuały,rozejrzyj
się, pomyślczego ci potrzeba, a ja
posiedzę,poczekam. Potem zej- dziesz na
dół,powiesz - przed wieczorem
przywiozę.Nigdy nie
traciła głowy,zawsze wszystko
przewidywała. Byław
życiuzawsze prawdziwym przyjacielem.
Paweł Nikołajewicz spojrzałna
niąz
wdzięcznościąi
udręką,potem na syna.
- A
więc,Jura,
dziś wyjeżdżasz?-Wieczornym
pociągiem,tatku -Jura
podszedł bliżej.Za-
chowywał się
w stosunku do ojca z szacunkiem , ale jak zwykle bez
żadnegouniesienia, ot,
choćbyteraz -
pożegnaniez ojcem,
pozostającym
w szpitalu,
odbywało siębez
żadnegowzruszenia.
Był
nieodmiennie
jakiśzgaszony i na wszystko
reagowałjedna- kowe .
- Tak, synku. A
więcto jest twoja pierwsza
poważnadele- gacja
służbowa.Od razu zastosuj
właściwyton. Zadnej dobrodusz-
ności! Dobroduszność cię
gubi! Zawsze
pamiętaj, żenie
jesteś JurąRusanowym,
żadną prywatną osobą,lecz przedstawicielem praw a - rozumiesz?!
Jura
rozumiał,albo nie
rozumiał,ale w owej chwili
Paweł Nikołajewicznie
mógł znaleźć słówbardziej trafnych. Mita prze-
stępowała
z nogi na
nogęi
chciała już iść.- No, to ja zaczekam razem z
mamą- uśmiechnął sięJura.
Nie
żegnaj sięjeszcze, tatku,
idźpóki co!
- Zajdziecie sami? -
zapytałaMita.
-
Bożemój,
człowiekledwie trzyma
sięna nogach,
czyż- byścienie mogli mu pomóc
dojśćdo
łóżka? Torbę zanieść!Paweł Nikołajewicz obrzucił
swoich bliskich sierocym spojrze- niem,
odsunął rękęMity, która
chciałago
podtrzymać,i silnie
trzymając się poręczy, zaczął iść
na
górę.Serce
uderzyłomocniej, ale nie w wyniku wchodzenia po schodach.
Szedłpo stopniach, jak
idąna, no,
jakże... no, na
cośw rodzaju trybuny, aby tam w górze
położyć głowę.Starsza
pielęgniarka wyprzedziłago,
wbiegłaz
torbą, cośza-
wołała
pod adresem osoby imieniem Maria i zanim
PawełNiko-
łajewicz wszedłna
pierwszą kondygnację, już zbiegałapo drugich schodach ku
wyjściuz
oddziału, pokazującw ten sposób Kapito- llnie Matwiejewnie, jaka
czułaopieka oczekuje tu jej
męża.Paweł Nikołajewicz wszedł
powoli na podest, tak
długii sze-
roki, jak to zdarza
sięjedynie w bardzo starych gmachach.
Stałytam, wcale nie
przeszkadzając przechodzącym,dwa
łóżka,a przy nich na dodatek szafki. Jeden z
leżącychna
łóżkachchorych wy-
glądał
na
zupełnie wycieńczonego;coraz to
pociągałz poduszki z tlenem.
Starając się
nie
patrzećna jego
beznadziejnątwarz, Rusanow
zawrócił
i
poszedłschodami,
patrzącdo góry. Ale i na drugiej kondygnacji nie
czekałogo nic, co by mu
dodałootuchy.
Stałatam
pielęgniarkaMaria. Ani
uśmiechu,ani
życzliwegowyrazu nie
znalazłna jej
smagłejtwarzy, jakby
wyciętejz bizantyjskiej ikony. Wysoka, chuda i
płaska, oczekiwałago jak
żołnierzna posterunku, i natychmiast
poszłakorytarzem,
wskazując dokądma
się udać.Po obu stronach
widniałydrzwi, a
międzynimi
łóżka
i chorzy. Na
zakręcie- w korytarzu nie
byłookien -
stał
stolik
pielęgniarki,obok biurko, na nim zapalona lampa, a na
ścianieszafka z
matową szybkąi wymalowanym czerwonym
krzyżem.
Maria
przeszła kołotych stolików,
wyminęłajeszcze kilka
łóżeki
powiedziała, wskazując długą, wysuszoną ręką:- Drugie
łóżkood okna.
I
już umknęław
pośpiechu- nieprzyjemny zwyczaj w ogól- nym szpitalu: nie zatrzyma
się,nie porozmawia.
Skrzydła
drzwi
prowadzącychna
salę byłystale otwarte, a jednak
jużna progu w
Pawła Nikołajewicza uderzyła ciężka,wilgotna
woń, częściowozmieszana z zapachem lekarstw-
jakaż udrękadla jego delikatnego powonienia.
Łóżka
przy
ścianach stałyjedno przy drugim, tyle
żebyzmie-
ściły się
nocne stoliki,
środkowe przejścieprzez
całypokój
było także wąskie- ledwie dwie osoby
mogły się wyminąć.Właśnie
w tym
środkowym przejściu stał krępy,szeroki w ra- mionach pacjent, w
piżamiew
różowepaski.
Całą szyję miałmocno i
dokładnie zabandażowaną,tak
że bandaż dochodziłwy- soko
ażdo samych uszu.
ściskająca biała obręcznie
pozwalałamu na swobodne poruszanie
wielką, spłaszczoną głową, porośniętą
brunatnym
uwłosieniem.Schrypniętym głosem opowiadał coś
innym chorym, ci
słuchaligo z
łóżek.Po
wejściuRusanowa
obrócił siędo niego
całym ciałem,z którym
głowa łączyła sięw
jedną bryłę, spojrzałbez cienia
współczuciai
zapytał:- A co - jeszcze jeden raczek?
Paweł Nikołajewicz
nie
uznałza potrzebne
zareagowaćna
tę poufałość. Czuł, żeteraz patrzy na niego
całasala, ale nie
miał chęcina
oglądanietych przypadkowych ludzi i nawet na przy- witanie
sięz nimi.
Poruszyłtylko
rękąw powietrzu gestem naka-
zującym
tamtemu
usunąć sięna
stronę. Burowłosypacjent prze-
puścił Pawła Nikołajewicza
i znowu
zwrócił sięku niemu
całym kadłubem,do którego przynitowany
byłwielki
łeb.-
Słuchaj- no, braciszku, a g d z i e masz raka?
Paweł Nikołajewicz,
który
już dotarłdo swego
łóżka, cały wstrząsnął sięod tego pytania.
Podniósłwzrok na impertynenta,
.starając się
nie
tracićpanowania nad
sobą(a jednak ramiona mu
_zadrżały)
i
odpowiedziałz
godnością:- N i g d z i e. W ogóle nie jestem chory na raka.
Burowłosy głośno sapnął
i
oznajmiłna
całą salę:-
Ależ dureń!Jak by nie
miałraka, to by go tu nie
;przysłali.
2.
WYKSZTAŁCENIE
NIE DODAJE ROZUMU
Tego pierwszego wieczoru,
jużpo kilku godzinach pobytu na :SZpitalnej sali,
Pawła Nikołajewicza opanowałouczucie prze-
Tażenia.
Twardy guz opuchliny -
nagłej, bezmyślnej,nikomu niepo- trzebnej -
przywlókłgo tu, jak haczyk
rybę,i
rzuciłna to
:żelazne łóżko, wąskie, nędzne,
ze
skrzypiącą siatką,z ubogim materacem.
Wystarczyło że się przebrałpod schodami,
pożegnał :z rodzinąi
wszedłpo schodach na
górę, żebynagle
urwało się·<:ałe
poprzednie, harmonijnie
uporządkowane życiei
wyskoczyłonowe, do tego stopnia plugawe,
że przerażałojeszcze bardziej
niż· opuchlina. Tu nie podobna
zrobić żadnegowyboru, skoncentro-
wać się
na
czymśprzyjemnym,
uspokajającym;trzeba
patrzećna osiem przybitych istot, jak gdyby z nim zrównanych - na tych
ośmiuchorych w
białoróżowych,mocno
już spłowiałychi podniszczonych
piżamach,tu i ówdzie
załatanych,albo podar- tych, prawie u
każdegonie na
miarę.I nie
można przebieraćw rozmowach, trzeba
było słuchaćnudnych rozmów tych nieinte- ]igentnych ludzi, nie
mającychnic wspólnego z
Pawłem Nikołajewiczem i
najzupełniejmu
obojętnych. Najchętniej kazałbyim
milczeć,
a
jużnajbardziej temu
natrętnemuosobnikowi z mocno
:zabandażowaną szyją,
z
burą czuprynąna usztywnionym
łbie;· wszyscy go _ nazywali po prostu Efremem,
chociaż byłnie pierw- .szej
młodości.Ale Efrem w
żadensposób nie
chciał się uspokoić,nie
kładł:się,
nie
wychodziłz sali, lecz niespokojnie
spacerował środkowym16
przejściem
przez
całypokój. Niekiedy
marszczył się,przez twarz
przebiegał
skurcz, jak gdyby mu zrobiono zastrzyk,
łapał sięza
głowę
i znowu
spacerował.Po pewnym czasie
zatrzymywał się właśnieprzy
łóżkuRusanowa,
pochylał sięnad nim
całym,nie-
zginającym się tułowiem, przybliżał ponurą, ordynarną
twarz i
pouczał:- Teraz, profesorze, to
jużpo wszystkim. Do domu nie wrócisz, zrozumiano?
Na sali
byłobardzo
ciepło. Paweł Nikołajewicz leżałna
kołdrze w
piżamiei
jarmułce. Poprawiłokulary w
pozłacanejoprawie,
spojrzałna Efrema tak surowo, jak to on
potrafił,i od-
powiedział:
- Nie rozumiem, towarzyszu, czego ode mnie chcecie. Dla- czego
usiłujeciemnie
przerazić? Przecieżja wam
żadnych pytańnie stawiam.
Efrem gniewnie
parsknąłprzy czym, jak
się zdawało, ślina prysnęłana
kołdrę Pawła Nikołajewicza.- Stawiasz pytania, czy nie, a do domu
jużnie wrócisz.
Okulary i
nową piżamę możesz odesłać.Wypowiedział tę impertynencję, wyprostował
sztywny
tułówi znowu
zaczął spacerować.Ze
teżdiabli nadali tego osobnika!
Naturalnie,
Paweł Nikołajewicz mógłbyw ostry sposób przy-
wołać
go do
porządku,ale nie
znajdowałw sobie
zwykłej siływoli:
słowatego
zabandażowanego diabła osłabiły jąjeszcze bar- dziej. Potrzebna
byłapomoc, a zamiast tego spychano go bezli-
tośnie
w
jakiś dół.W
ciąguniewielu godzin Rusanow
stracił swoją pozycję, zasługi,plany na
przyszłość-
zamienił sięw kilkadzie-
siąt
kilogramów
ciepłego, białego ciała,nie
znającego własnej przyszłości.Widocznie, cierpienie
objawiło sięna jego twarzy, bo gdy Efram
zatrzymał sięza
następnymrazem,
powiedziałbardziej
jużprzyjaznym tonem:
- A
jeżelinawet trafisz do domu, to nie na
długo.I z pow- rotem do nas. Rak ludzi lubi. Jak
jużkogo uchwyci w swoje kleszcze, to do
śmierci!Paweł Nikołajewicz
nie
miał siły,by
odpowiedzieć,Efrem
zaś spacerował
w dalszym
ciągu.Nie
byłonikogo na sali,
żebymu
zwrócić uwagę- wszyscy
jacyś przygnębieni,a niektórzy w ogóle nie-Rosjanie. Przy jednej
ścianie,ze
względuna piec,
stały
tylko cztery
łóżka- naprzeciw Rusanowa
łóżkoEfrema, a na trzech
pozostałych zupełne młodziaki: smagły, wyglądającyna prostaka
chłopiecprzy piecu,
młodyUzbek o kuli, a
kołookna chudy jak glista, o
żółtejcerze,
skręconyna
łóżku, wciąż pojęku-17
jący chłopak.
W tym samym
rzędzieco
Paweł Nikołajewiczpo lewej stronie
leżałodwóch nacmenów, potem przy drzwiach rosyj- ski parobczak,
ostrzyżonydo skóry, ale
rozrośnięty, siedziałi czy-
tał;
po przeciwnej stronie, na ostatnim
łóżkupod oknem
takżechyba Rosjanin, ale kto by
siętam
ucieszyłz takiego
sąsiedztwa:gębę miał
prawdziwie
bandycką.Ten
wygląd nadawałamu naj- bardziej blizna, która
zaczynała się tużprzy ustach i
szła dołemlewego policzka
ażdo samej szyi, a
może takżenieuczesane czar- ne
włosy, stojące dębai
sterczącena wszystkie strony, i w ogóle
grubiański
i szorstki
wygląd.Bandzior
miałjednak
także jakieśkulturalne zainteresowania -
kończył czytać książkę.Zapalono
światło- dwie jaskrawe lampy
świeciłypod sufi- tem. Za oknami
zapadałmrok. Czekano na
kolację.- Tu jest jeden taki staruch - nie
dawałza
wygranąEfrem
-leżyna dole, jutro go
będą operować.To jemu jeszcze w czterdziestym pierwszym
maleńkiegoraczka
wycięlii powie- dzieli:
-Głupstwo, idźsobie spokojnie!
Zrozumiałeś?- Efrem
mówił
niby
raźnym głosem,ale
wyglądałotak, jak gdyby to jego miano
operować.-
Minęło trzynaścielat,
chłop zapomniało szpitalu,
wódkę pił,baby
macał- dziarski staruszek, sam zobaczysz. A teraz ta-aaki rak mu
wyrósł!- Efrem nawet
cmoknął
z zadowolenia. -Prosto z operacyjnego
stołudo kostni- cy pójdzie.
- No dobrze,
dość jużtych ponurych przepowiedni! -
Paweł Nikołajewicz zrobił niechętny
gest i
odwrócił się.Nie
poznał własnego głosu
- tak to
wypadło żałośniei bez najmniej- szego autorytetu.
Wszyscy milczeli.
Grałmu na nerwach chudy
chłopak,nie
przestający kręcić się
na
łóżkupod oknem.
Siedziałi nie sie-
dział, leżał
i nie
leżał, cały pokręcony,z kolanami
podciągniętymido piersi, nie
znajdowałwygodnej pozycji,
głowę obsunąłz po- duszki i
zwiesiłna skraju
łóżka.Cichutko
pojękiwał, każdą minąi skrzywieniem
dając poznaćjak bardzo cierpi.
Paweł Nikołajewicz odwrócił się
od niego,
opuściłnogi, wsa-
dził
je do pantofli i
zaczął bezmyślnie przeglądać zawartośćnoc- nego stolika,
otwierałi
zamykałdrzwiczki, za którymi
leżałyprodukty
żywnościowe,albo
wysuwał górną szufladkę,gdzie znaj-
dowały się
przybory toaletowe i elektryczna maszynka do golenia.
Efrem
ciągle spacerował,z
dłońmisplecionymi
kołopiersi, od czasu do czasu
wstrząsał sięod
wewnętrznego kłuciai
buczałpo swojemu,
wciążten sam refren, jakby
opłakiwałnieboszczyka:
- Tak
że... kie-epskie nasze sprawy ... bardzo kie-epskie ...
Ciche
trzaśnięcie rozległo sięza plecami
Pawła Nikołajewicza.
Obrócił sięw tamtym kierunku, bardzo
ostrożnie, ponieważkażde
poruszenie szyi
sprawiałomu ból i
zobaczył, żeto jego
sąsiad,
ten o na
półbandyckim wyglądzie, zatrzasnął przeczytaną książkęi
kręcił niąw wielkich, szorstkich
rękach, zdradzającychbrak inteligencji. Na ukos przez
ciemnoniebieską okładkęi na grzbiecie
biegłynieco
już wyblakłe, złotem tłoczonelitery i naz- wisko pisarza.
Paweł Nikołajewicznie
zdołał odczytać,a rozpy-
tywać
osobnika tego typu nie
miał chęci. Już zdążył wymyślićdla
sąsiada
przezwisko -
Ogłojed.Bardzo do niego
pasowało.Ogłojed patrzył
ponurymi
ślepiamina
książkęi nagle, nie
krępując się,
bardzo
głośno oświadczyłna
całą salę:- Gdyby nie to,
żeDiomka
tę książkęz szafy
wyjął,to bym nie
uwierzył, żejej nam nie podrzucili.
- Ze co Diomka?
Jaką książkę?-
odezwał się młodziak, czytającyprzy drzwiach.
-
Choćbyś całemiasto
przeszukał,takiej
książkinigdzie nie znajdziesz. -
Ogłojed popatrzyłna szeroki,
tęgikark Efrema (dawno
niestrzyżone włosy właziłyna
bandaż),potem na jego
skupioną
twarz. - Efrem!
Dosyćtego skomlenia!
Wziąłbyś tę książkęi
poczytał.Efrem
zatrzymał się,niezdarny jak byk,
spojrzał mętnymioczami.
- A po co
czytać?Po co, skoro i tak wkrótce pozdychamy?
-
Właśniedlatego,
żewkrótce pozdychamy, trzeba
się śpie- szyć. Mówięci
-weź!Blizna
poruszyła sięna twarzy
Ogłojeda.Wyciągnął książkę
w kierunku Efrema, ale ten ani
drgnął.- Za
dużotego do czytania. Nie
chcę.- Co ty -
czytaćnie umiesz, czy jak? -
Ogłojedprawie
zrezygnował
z namawiania.
- I jak jeszcze umiem! Jak potrzeba, jeszcze jak
czytać potrafię!Ogłojed poszukał
na okiennym parapecie
ołówka, otworzył książkęna ostatnich stronicach,
przeglądałi gdzieniegdzie pod-
kreślał.
- Nie obawiaj
się-
mruknął- opowiadanka
sąkrótkie.
O, tych
parę,spróbuj.
Uprzykrzyłeś się,zanadto skomlisz. Po- czytaj!
- Efrem niczego
sięnie obawia! -
Wziął książkęi
rzuciłna swoje
łóżko.Młody
Uzbek,
Achmadżan,najweselszy ze wszystkich na tej sali,
przykuśtykał,ledwie
opierając sięna jednej kuli, i zapowie-
dział:
-
Łyżkido boju!
Smagły chłopiec
pod piecem
ożywił się:-
Chłopcy, wieczerzę niosą!Zjawiła się
roznosicielka w
białymkitlu,
trzymając tacępo-
wyżej
ramienia.
Wyciągnęła jąprzed siebie i
szłaod
łóżkado
łóżka.
Wszyscy
ożywili sięi
sięgali potalerze, z
wyjątkiem jęczącego
młodzieńcaspod okna.
Każdy miałprzy
łóżku swoją szafkę,nie
miałjej tylko
młodyDiomka,
więc dzielił jąz Kazachem o szerokiej
kościstejtwarzy. Nad
górną wargąu Kazacha
widniałolbrzymi ciemnobury
niezabandażowanystrup.
Nie
mówiąc jużo tym,
że Paweł Nikołajewicznie
miał dziśnajmniejszej
chęcina
żadnejedzenie, nawet domowe, sam widok tej kolacji raz jeszcze
pozwoliłmu
uświadomićsobie z
goryczą, dokąd trafiłi jaki zapewne
popełnił błąd, zgadzając sięna
tę klinikę.Na talerzu
leżałrodzaj
prostokątnejbabki z mannej kaszy,
sprężystej
jak guma, podlanej
jakimś żółtymsosem; szara, alu- miniowa
łyżkaze
skręconymdwukrotnie trzonkiem
robiławra-
żenie
niedoczyszczonej.
Wszyscy, oprócz stale
jęczącego młodzieńca,zabrali
sięzgod- nie do jedzenia.
Paweł Nikołajewicznie
wziąłtalerza do
rąk,tylko
postukał
z boku paznokciem,
rozglądając siękomu by
ją oddać.Jedni siedzieli do niego bokiem, inni plecami, a tylko ów pa- robczak przy drzwiach
mógłgo
widzieć.- Jak
sięnazywasz? -
zapytał Paweł Nikołajewicznie pod-
nosząc głosu
(tamten sam powinien
był usłyszeć).Mimo chrobotania
łyżek chłopiec zrozumiał żeto do niego i
odpowiedziałz
gotowością:- Proszka ... to znaczy ... e-e-e .. . Prokofij Siemienycz ...
-Weź.
- Ano,
cóż. Można... - Proszka
podszedł, wziąłtalerz. -
Dziękuję.
Czując
pod
szczękątwardy guz opuchliny,
Paweł Nikołajewicz nagle
zorientował się, żenie
należyna tej sali do
najlżejchorych.
Spośródwszystkich
dziewięciutylko jeden Efrem
miał nałożony bandaż,i to akurat w takim miejscu, gdzie
możliwa byłaoperacja
równieżu ·
Pawła Nikołajewicza.I tylko jeden chory
cierpiałna silne bóle. I tylko ten
tęgiKazach na
sąsiednim łóżku miałna wardze
ciemnoszkarłatnystrup. A
młodyUzbek niby chodzi o kuli, ale prawie jej nie
używa.Wszyscy inni nie
mają żadnejwidocznej opuchliny, niczego szpetnego,
wyglądająjak zdrowi ludzie. A
już zwłaszczaProszka, rumiany na twarzy, jak gdyby
znajdował sięw domu wypoczynkowym, a nie w szpitalu.
Proszka, który akurat z wielkim apetytem
wylizywałswój talerz.
Wprawdzie
Ogłojed miał szarątwarz, ale
poruszał sięswobodnie ,
mówił
z tupetem, a na
kolację rzucił sięz takim entuzjazmem,
że Paweł Nikołajewicz
natychmiast
pomyślałczy to przypadkiem nie symulant, który korzysta z
państwowegowiktu, jako
żew naszym kraju chorzy
korzystająz
bezpłatnegoleczenia.
A tymczasem opuchlina
Pawła Nikołajewicza uciskałaod
dołu, przeszkadzała poruszać głową, zwiększała się
z godziny na
godzinę,
ale tutejsi lekarze nie mierzyli czasu: od obiadu
ażdo kolacji nikt nie
przyszedł,by
obejrzećRusanowa i nie zastoso- wano wobec niego
żadnegoleczenia. A
przecieżdoktor Daneowa
zwabiła
go tu
właśnieargumentem,
żekonieczne jest natychmias- towe leczenie. To znaczy,
żejest ona
całkowicienieodpowiedzial- na i grzeszy
zbrodniczą niedbałością.Rusanaw jej
zaufał, straciłcenny czas,
znalazł sięna tej ciasnej,
stęchłej,brudnej sali szpital- nej, zamiast
telefonowaćdo Moskwy i
pojechaćtam samolotem.
Ta
świadomość popełnionego błędu, krzywdzącejgo
zwłoki, połączonaz bólem, jaki
sprawiałamu opuchlina, tak
ścisnęłaserce
Pawła Nikołajewicza, że
nie
byłw stanie
słuchaćwszystkiego co
się działo dokoła:
tego chrobotania
łyżekna talerzach, a
takżenie
mógł patrzeć
na otoczenie: na
żelazne łóżka,ordynarne
kołdry, ściany,lampy, ludzi.
Czuł, że trafiłdo
pułapkii
wiedział, że ażdo rana nie
będzie mógł powziąć żadnejostatecznej decyzji.
Poczuł się
niezmiernie
nieszczęśliwy, położył sięi swoim pry- watnym
ręcznikiem przykryłoczy,
żeby odgrodzić sięod
światai otoczenia.
Żeby sięnieco
oderwaćod tych spraw,
zaczął myślećo domu, o rodzinie, co
też robiąw tej chwili. Jura
jużjest w
pociągu.To jego pierwsza praktyczna inspekcja. Bardzo
ważne, żeby się wykazałwe
właściwysposób. Ale Jura nie jest dosta- tecznie energiczny,
trochęciamajda,
żeby siętylko nie skompro-
mitował.
Awieta
pojechałado Moskwy, na wakacje.
Trochędla rozrywki, do tego czy innego teatru, ale
najważniejsze- sprawy rzeczowe:
rozejrzeć się tui tam,
nawiązaćstosunki,
przecieżjest na
piątymroku, trzeba we
właściwysposób
zorientować sięco do dalszego kierunku w
życiu.Awieta posiada wielkie ambicje i szerokie horyzonty, ma
dużydryg do dziennikarstwa, jest bardzo rzeczowa i,
oczywiście,trzeba,
żeby się przeniosłado Moskwy, tu zaraz zrobi
sięjej ciasno. Ma
głowęna karku i talent, jak nikt inny w
całejrodzinie.
Paweł Nikołajewiczjest niezmiernie
szczęśliwy, że
córka
wyrosłaf
rozwinęła sięponad jego poziom -
doświadczenia
wprawdzie jeszcze nie ma, ale za to wszystko chwy- ta w lot!
Ławtik-
trochę szaławiła,uczy
sięnieszczególnie, za to
jeśliidzie o sport - prawdziwy talent,
jużnawet
jeździłna zawody do Rygi i
mieszkałtam w hotelu, jak gdyby
był dorosły.Ba,
jużnawet samochód prowadzi. Teraz jest na kursie w Dosa-
fie,
żeby zdobyćprawo jazdy. W drugim okresie
złapałdwie dwó-
je, trzeba to obecnie
wyrównać.Majka uczy
sięw porannej szko-
le, teraz na pewno jest w domu, gra na pianinie- przedtem nikt w rodzinie nie
grał! Dżulbars leżyw korytarzu na dywaniku.
W
ciąguostatniego roku
Paweł Nikołajewicz zapalił siędo wy- prowadzania go
każdegoranka - to i na zdrowie dobrze
działa.Teraz
Ławrik będziego
wyprowadzać. Ławriklubi
poszczućpsa na przechodnia, a potem powiada: - Nie
lękajcie się,ja go trzymam!
I oto ta solidarna, wzorowa rodzina Rusanowych, te dwie pary starszych i
młodszychdzieci, to
całe uporządkowane życie,nienagannie
urządzonemieszkanie, na którego umeblowanie nie
szczędził pieniędzy
- wszystko to w
ciąguzaledwie kilku dni
odeszło
od niego i
znalazło sięp o t a m t e j s t r o n i e opuchliny. Rodzina
żyjei
będzie żyć niezależnieod tego, co stanie
się
z ojcem.
Mogą sięteraz najbardziej
niepokoić, kłopotać, płakać
- opuchlina
oddzielałago jak
ścianai po tej stronie
zostałsamotny.
Rozmyślania
o domu nie
pomogły, więc Paweł Nikołajewicz postanowił zająć sięsprawami publicznymi. W
sobotępowinna
rozpocząć się
sesja
NajwyższejRady
Związku.Zdaje
się, żenie
należy spodziewać się żadnych ważnych wydarzeń
- pewnie
zatwierdzą budżet.
Tymczasem w parlamentach Francji,
Włochi Niemiec Zachodnich toczy
sięwalka przeciw haniebnym umo- wom paryskim. W
Tajwańskiej cieśninie strzelają... Prawda, gdy
wyjeżdżał
z domu do szpitala, radio
zaczęło nadawaćobszerne sprawozdanie o
ciężkim przemyśle.A tu na sali nawet aparatu radiowego nie ma, na korytarzu
takżenie ma -
ładnerzeczy ! Trzeba przynajmniej
zapewnićsobie regularne otrzymywanie Prawdy.
Dziś byłoo
ciężkim przemyśle,a wczoraj - postanowie- nia o
zwiększeniuprodukcji hodowlanej. Tak! Zycie ekonomiczne rozwija
sięw bardzo energicznym tempie i, naturalnie,
należy oczekiwać poważnychzmian w
różnych państwowychi gospo- darczych instytucjach.
Paweł Nikołajewicz już widział
w
wyobraźni,jakie mianowi- cie zmiany organizacyjne
mogą nastąpićw skali poszczególnych republik i
okręgów.Takie zmiany zawsze w
jakimśstopniu dener-
wowały,
na
jakiśczas
odrywałyod rutyny
zwykłejpracy, pracow- nicy zbierali
się,spotykali, dyskutowali
możliwości.I
niezależnieod kierunku tych zmian, niekiedy
zupełnienieprzewidzianego, nigdy
żadenz tych pracowników, a w ich liczbie
także Paweł Nikołajewicz,nie
tracił- przeciwnie, zawsze
awansował.Ale i te
rozmyślanianie
byływ stanie go
ożywići nieco
rozerwać. Wystarczyło, że poczuł ukłuciew szyi i natychmiast
opuchlina
przesłoniłamu
cały świat.I znowu:
budżeti paryskie
układy, ciężki przemysłi hodowla - wszystko to
zostałopo
t a m t e j stronie opuchliny. A po t e j stronie -
PawełNiko-
łajewicz
Rusanow. Sam jeden, samotny.
Na sali
rozległ sięprzyjemny kobiecy
głosik.Wprawdzie
dziśnic nie
mogło Pawłowi Nikołajewiczowi sprawić przyjemności,ale
głosikten
był naprawdęniezwykle
miły.-
Temperatutkęzmierzymy! -
brzmiałoto tak jak gdyby
zapowiadała, że będzie rozdawać
cukierki. Rusanow
ściągnąłz twarzy swój
ręcznik. Trochę się podniósłi
włożyłokulary.
Na
szczęścieto nie
byłata
posępna,czarna Maria, lecz inna dziew- czyna,
okrąglutka,starannie ubrana, i zamiast
trójkątnejchustki
miała
na
złocistych włosachtaki sam czepeczek, jaki nosili lekarze.
- Azowkin! Hej, Azowkin!
-wesoło nawoływała młodzieńca
jęczącegopod oknem, pochylona nad jego
łóżkiem. Leżałw jeszcze dziwniejszej pozycji
niżdawniej - po
przekątnej łóżka, rozpłaszczony,z
poduszkąpod brzuchem i
brodą wpartąw materac,
zupełniejak
leżypies i
wpatrywał sięw
żelazne pręty; wyglądałotak, jak gdyby
znajdował sięw klatce. Wychu- dzona twarz coraz to
zmieniała siępod
wpływemcierpienia.
Je dna
ręka zwisłaku
podłodze.- Trzeba
się wziąćdo kupy! -
wstydziłago
pielęgniarka.-
Siłę przecieżmacie!
Proszę wziąćtermometr!
Z
wysiłkiem podniósł rękęznad
podłogi,jakby
ciągnąłwiadro ze studni,
wziąłtermometr.
Byłtak
wycieńczonyi
zbolały, żenie podobna
było uwierzyć, iż miał najwyżej siedemnaścielat.
- Zoja! - raczej
wyjęczał niż poprosił.-
Proszęmi
daćgrzejnik!
-
Jesteściewrogiem samego siebie - surowo
powiedziałaZoja. - Jak wam dali grzejnik,
toś~iego
kładlina brzuch, a nie na miejsce zastrzyku.
- Kiedy od tego robi mi
sięlepiej -
upierał się cierpiętniczym tonem.
-
Jużwam
tłumaczono, żew ten sposób opuchlina
się zwiększa. Na onkologicznym oddziale w ogóle grzejników
sięnie
używa, dla was specjalnie
sięwystarano.
- W takim razie nie
pozwolęsobie
robićzastrzyków.
Ale Zoja
jużgo nie
słuchała. Postukującpaluszkiem w
poręcz łóżka Ogłojeda, zapytała:- A gdzie jest
Kostogłotow?(A
więcjednak! Jak celnie
utrafił Paweł Nikołajewicz!Jak bardzo prawdziwe nazwisko podobne jest do przezwiska!)
-
Wyszedłna papierosa -
odezwał sięDiomka od drzwi.
Prawie nie
odrywał sięod lektury.
- Doczeka
sięon z tym paleniem! -
mruknęłaZoja.
Jakież
wytworne
bywają dziewczęta! Paweł Nikołajewiczz
przyjemnością patrzyłna jej mocno
obciśniętekitlem
okrągłości,
na oczy nieco
wypchniętedo przodu -
patrzyłz bezintere- sownym
jużzachwytem i
czuł, że łagodnieje.Z
uśmiechempo-
dałamu termometr.
Stałaakurat z tej strony, gdzie
miałopu-
chlinę,ale nawet ruchem brwi nie
dała poznać, żeczuje
wstręt,albo
żejeszcze nigdy takiej nie
widziała.- A czy mnie jeszcze nie przepisano
żadnegoleczenia? -
zapytał
Rusanow.
- Na razie jeszcze nie -
uśmiechem prosiłao wybaczenie.
- Ale dlaczego? Gdzie
sąlekarze?
-
Dzieńpracy
jużjest
zakończony.Trudno
było gniewać sięna
Zoję,ale
przecież ktośodpowia-
dałza to,
żeRusanowa nie leczono!
Należało działać!Rusanow
gardził bezczynnościąi
rozlazłymi ludźmi.Kiedy Zoja
przyszłapo termometr,
zapytał:- Gdzie tu jest
zewnętrznytelefon?
Dokądmam
pójść?Ostatecznie jeszcze nie
byłoza
późnona
decyzję, mógłjeszcze
zatelefonowaćdo Ostapienki.
Zwykła myślo rozmowie telefo- nicznej
przywróciła Pawłowi Nikołajewiczowijego
zwykłyspo- kój i
odwagę. Poczuł sięznowu zdolny do walki.
-
Trzydzieścisiedem-
powiedziałaZoja z
uśmiechemi na nowej tekturce z wykresem
gorączki,w nogach
łóżka, zaznaczyła pierwszą temperaturę.- Telefon jest w rejestraturze. Ale wy
się
tam teraz nie dostaniecie. Trzeba
głównym wejściem.- Przepraszam, siostro -
Paweł Nikołajewicz podniósł sięnieco i
zauważyłostrzejszym
jużtonem:
- Jak to,
żebyw klinice nie
byłotelefonu? No, a
jeżelitu zaraz
coś sięstanie? Na
przykładze
mną...
- To
ktośpobiegnie, zadzwoni. - Zoji nie
przestraszyłataka
możliwość.- A
jeżeli śnieżna zamieć,albo ulewa?
Zoja
podeszłado
sąsiada,starego Uzbeka i
zaznaczyłatempe-
raturę
na jego wykresie.
- Za dnia chodzimy
bezpośrednio,a teraz drzwi
sązam-
knięte.
Przystojna,
ładniutka,ale niegrzeczna: zanim
skończył mówić, poszłado Kazacha. Mimo woli
podwyższając głos, PawełNiko-
łajewicz zawołał
w jej
ślad:-
Przecieżpowinien
byćdrugi telefon! Nie
może być, żebynie
było.- Owszem, jest - zanim Zoja
odpowiedziała, już usiadłaprzy Kazachu. - Ale w gabinecie
głównegolekarza.
- No to o co chodzi?
- Dioma ...
Trzydzieściszesc
1osiem ... Gabinet
zamknięty.Nizamutdin Bachramowicz nie lubi...
I
poszła.To
byłologiczne. Oczywista, to
zrozumiałe,nikt nie chce,
żeby
pod jego
nieobecność łażonodo gabinetu. A jednak w szpi- talu powinno to
być urządzoneinaczej ...
Przez
jedną chwilę zdawało się, że nawiążekontakt z ze-
wnętrznym światem
- i znowu
urwało się.I wszystko znowu
przesłoniła
opuchlina
wielkości pięści,przystawionej do
szczęki.Paweł Nikołajewicz wyjął
lusterko i
spojrzał. Ależ rozpuchło!Ktoś obojętny mógłby się przestraszyć,
a
cóżdopiero, kiedy spoj-
rzeć własnymi
oczami!
Zupełnie niebywałe! Przecieżnikt z cho- rych na sali tego nie ma!
Paweł Nikołajewicz przeżył czterdzieści pięćlat i
czegośpodobnego u nikogo nie
widział!Jakby
się cośw nim
zapadło... Nawet nie
próbował zbadać,czy puchnie w dalszym
ciągu, schowałlusterko,
wyjąłnieco je- dzenia z szafki,
zaczął żuć.Dwóch najbardziej nieprzyjemnych pacjentów - Efrema i
Ogłojeda-
nie
było, gdzieśposzli. Azowkin na
łóżkupod oknem
przyjął nową dziwną pozycję,
ale
jużnie
jęczał.Pozostali zacho- wywali
sięspokojnie,
słychać byłoszmer przerzucanych kartek, niektórzy
ułożyli siędo snu. Rusanow
także postanowił zasnąć.Nie
myśleć, przetrzymać tęnoc, a dopiero rankiem
zrobićleka- rzom
awanturę.Rozebrał się, wciągnął
na siebie koc,
nakrył głowęswoim
włochatym ręcznikiem
i
próbował usnąć.Ale w tej ciszy
słychać było wyraźnie czyjeś denerwująceszepty,
tużnad samym uchem
Pawła Nikołajewicza.Nie wytrzy-
mał, zerwał ręcznik
z twarzy,
podniósł się, starając sięnie
urazić bolącejszyi, i
stwierdził, żeszept dochodzi od
sąsiadaUzbeka - wysokiego, chudego staruszka o prawie
brązowejcerze, z ma- lutkim klinem czarnej bródki i w
jarmułce również brązowegokoloru.
Leżał
na plecach, z
rękami założonymipod
głowę, patrzyłw sufit i widocznie
modlił się,stary
dureń!- Ej!
Aksakał!- Rusanow
pogroziłmu palcem. - Prze-
stań!
Przeszkadzasz!
Aksakał zamilkł.
Rusanow znowu
położył sięi
przykrył ręcznikiem. Ale
zasnąćnie
byłw stanie. Dopiero teraz
zrozumiał, żeprzeszkadza mu jaskrawe
światłodwóch lamp pod sufitem, poz- bawionych matowego
szkłai
źle osłoniętych abażurami.To
światło przebijało
nawet przez
ręcznik. Paweł Nikołajewicz chrząknął,znowu
podniósł sięna
rękachnad
poduszką,zawsze
uważając,by nie
urazićopuchliny.
Proszka
stałprzy swoim
łóżku kołokontaktu i
zaczynał się rozbierać.-
Młodzieńcze! Proszęnatychmiast
zgasić światło! -zażądał Paweł Nikołajewicz.- Kiedy ... lekarstw jeszcze nie
przynieśli... -
zawahał sięProszka, ale
podniósł rękędo kontaktu.
- Co to znaczy
"zgasić"?-
rozległ sięza plecami Rusano- wa ryk
Ogłojeda.- Wolnego, nie
jesteścietu sami.
Paweł Nikołajewicz siadł
mocno,
aż zajęczałasiatka
łóżka, włożyłokulary,
ostrożnieby nie
dotknąćopuchliny, i
odwrócił się:- A
trochęg r z e c z n i e j
mówićnie potraficie?
Grubianin
wykrzywił gębęi
odpaliłniskim
głosem:- Tylko nie szurajcie, ja do waszego aparatu nie
należę.Paweł Nikołajewicz rzucił
spojrzenie, które powinno
było obrócić Ogłojedaw
popiół,ale nie
zrobiłoto na nim najmniej- szego
wrażenia.- No dobrze, a po co potrzebne jest
światło?- Rusanow
przystąpił
do uprzejmych
układów.-
Żebypaluchem w
tyłku pogrzebać-
odezwał siępo chamsku
Kostogłotow.Pawłowi Nikołajewiczowi zaparło
dech,
chociaż jużprzyzwy-
czaił się
do atmosfery na sali. Tego zuchwalca
należałobyw
ciągudwudziestu minut
usunąćze szpitala i
wysłaćdo pracy! Ale nie
miał żadnych
konkretnych
środków działania.Trzeba koniecznie
porozmawiać
jutro z
administracją.-
Jeślikto chce
czytać,albo
robić cośinnego -
powiedział Paweł Nikołajewiczz
pełną racją-
może wyjśćna korytarz.
Dlaczego uzurpujecie sobie prawo do przemawiania w imieniu wszystkich? Tu
są różnichorzy i
należy międzynimi
rozróżniać.-
Zrobiąto-odwarknąłtamten.- Wam
poświęcąnekro- log,
członekpartii i od takiego to roku, a nas - nogami do przodu.
Takiego niepohamowanego braku subordynacji, takiej niekon- trolowanej samowoli
Paweł Nikołajewicznie
pamiętałi nie spo-
tykał. Zgubił się zupełnie
- jak
siętu
przeciwstawić? Przecieżnie pójdzie ze
skargądo tamtej dziewczyny. Póki co,
wypadałow godny sposób
przerwać rozmowę. Paweł Nikołajewicz zdjąłokulary,
ostrożnie położył sięi
przykrył ręcznikiem.Trząsł się
z oburzenia i z
żalu, że poddał sięi
poszedłdo tej kliniki. Ale jeszcze nie jest za
późno- zaraz jutro porzuci ten szpital.
Spojrzałna zegarek -
byłokilka minut po ósmej . Fosta-
nowił
wszystko
znosić. Prędzejczy
później uspokoją się.Ale znowu
zaczęło sięchodzenie i trzeszczenie
podłogi między łóżkami- to
oczywiście wróciłEfrem. Stare deski pokoju
drgałyod jego kroków i te drgania
docierałydo Rusanowa poprzez
łóżko
i
poduszkę. Paweł Nikołajewicz postanowiłjednak
znieśći to, i nie
robić żadnychuwag.
Ileż
jeszcze
wśródnaszej
ludnościniewykorzeniowego cham- stwa! I
jakżeich z takim
obciążeniem wprowadzaćdo nowego
społeczeństwa?
!
Wieczór
ciągnął siębez
końca.Coraz to
przychodziła pielęgniarka - raz, drugi, trzeci, czwarty; jednemu
przynosiłalekar- stwo, drugiemu -
jakiśproszek, trzeciemu i czwartemu
robiłazastrzyki. Azowkin
krzyczałprzy zastrzyku, znowu
skomlało grzejnik, od którego
miałomu
ulżyć.Efrem
łaziłtam i z powro- tem, nie
mógł się uspokoić. Achmadżan rozmawiałz
Proszką, każdy ze swego
łóżka. Wyglądało, że się ożywialidopiero teraz, jak gdyby nie mieli
żadnychtrosk i chorób do leczenia. Nawet Diomka nie
kładł się, przyszedłi
usiadłna
łóżku Kostogłotowa,i
zaczęli trajkotaćnad samym uchem
Pawła Nikołajewicza.- Staram
się czytaćjak
najwięcej-
mówiłDiomka - dopóki mam wolny czas.
Miałbym ochotę pójśćna uniwersytet.
- To dobrze. Tylko
zważ: wykształcenierozumu nie dodaje.
(Czegóż
to uczy dzieciaka ten
Ogłojed!)- Jak to nie dodaje?
- A tak!
- To co dodaje?
-
Życie.Diomka
zmilczał,potem
odpowiedział:- Nie zgadzam
się.-
Mieliśmytakiego komisarza, Paszkin mu
było,zawsze nam
mówił: wykształcenierozumu nie dodaje. Stanowisko
takżenie dodaje. Jak
komuś dorzucą jedną gwiazdkę,to zaraz powiada:
zmądrzałem.
A to nie tak.
- To znaczy
żeco?
Że uczyć sięnie
należy?Nie zgadzam
się!
- Jak to nie
należy?Ucz
się.Tylko
zapamiętajna
własny użytek, żerozum na tym nie polega.
- A na czym polega?
- Rozum? Wierz temu co widzisz, a nie temu co
słyszysz.Na jaki chcesz
wydział?- Jeszcze
sięnie
zdecydowałem. Chciałoby sięna
historięi na
literaturę teżochota.
A na
technikęnie?
- Nie-eee ...
- Dziwne. To w moich czasach tak
było.Teraz
chłopakibardziej do techniki
się palą.A ty nie?
- Mnie ... bardziej
społecznezagadnienia
podniecają...
-
Społeczne... Wiesz, Diomka,
techniką sięzajmiesz-
życie będziesz miałspokojniejsze. Lepiej
byś się nauczyłodbiorniki
konstruować.
- A niby dlaczego spokojne
życie?Ot,
poleżętu ze dwa
miesiące,
trzeba
będzie podgonićdrugie
półrocze dziewiątejklasy.
- Masz
podręczniki?- Mam dwa. Stereometria - to bardzo trudne.
- Stereometria? A no
przynieśten twój
podręcznik!Rusanow
słyszał,jak
chłopak poszedłi zaraz
wrócił.- Tak, tak ... Stereometria Kisielewa, staruszka ... Ta sama . Linia prosta i
płaszczyzna...linie
równoległe... Jeżelilinia prosta jest
równoległado innej prostej,
położonejna
płaszczyźnie,to tym samym jest
równoległai do
płaszczyzny... Niech to diabli, Diomka, to ci dopiero
książeczka!Gdyby wszyscy tak pisali!
Cieniutka, prawda? A ile w niej upchanej
treści!- Przez
półtoraroku z niej
uczą.- Ja
takżez tego
podręcznika się uczyłem.N a
pamięćwszystko
umiałem!- Kiedy to?
- Zaraz ci powiem.
Także dziewiątaklasa i drugie
półrocze...
to znaczy, w trzydziestym siódmym i trzydziestym ósmym.
Ażdziwnie znowu
wziąćdo
rąk.Ze wszystkich przedmiotów naj- bardziej
lubiłem geometrię.- A
później?Co
później?- Po szkole?
Po szkole
zapisałem sięna
wspaniały wydział-geofizyka.
A gdzie?
Tam gdzie
byłem,w Leningradzie.
I co?
Pierwszy rok
zrobiłem,a we
wrześniutrzydziestego dz ie-
wiątego przyszedłrozkaz,
żeby braćdo wojska od
dziewiętnastulat, no to i mnie
poduważyli.A
później?Później odbyłem zwykłą służbę.
A
później?A to nie wiesz co
było później?W oj na.
Byliście
oficerem?
Nie,
sierżantem.Dlaczego?
Dlatego,
że jeżeliwszyscy
zostaną generałami,nie
byłobykomu wojny
wygrywać...
Jeżeli płaszczyznaprzechodzi przez pros-
tą, równoległądo innej
płaszczyznyi przecina
ją,to punkt prze-
cięcia
...
Słuchaj,Diomka! Chcesz,
będęz
tobącodziennie przera-
biać stereometrię?
Ale
jąruszymy! Chcesz?
-Chcę.
(Tylko tego
brakowało,nad samym uchem).
-
Będęci
zadawałlekcje do odrabiania.
-Dobra.
- Bo po prawdzie, tylko czas
sięmarnuje. Zaraz zaczniemy.
Na
początekprzeanalizujemy te trzy pewniki.
Weźpod
uwagę, żena pierwszy rzut oka pewniki te
sąbardzo proste, ale znaj- dziesz je ukryte w
każdymtwierdzeniu, ale musisz
wiedziećgdzie mianowicie. Tu masz pierwszy z tych pewników:
jeżelidwa punkty linii prostej
znajdują sięna tej samej
płaszczyźnie,to
znajdują się
tam
takżewszystkie inne punkty tej prostej. Jak to
rozumieć? Weźmy tę książkęjako
płaszczyznę,a ten
ołówekto linia prosta, tak? Teraz spróbuj
założyć...
Zaczęli gadaninę
i
długojeszcze trajkotali o pewnikach i kon- sekwencjach. Ale
Paweł Nikołajewicz już postanowił żewytrzy- ma, i
leżałdemonstracyjnie odwrócony do nich plecami. Nareszcie zamilkli i rozstali
się.Po
zażyciupodwójnej porcji
środkanasen- nego nawet Azowkin
umilkłi
usnął.I
właśniewtedy
zaczął kaszleć Aksakał,do którego
Paweł Nikołajewiczzwrócony
był twarzą. Jużi
światłozgasili, a ten
przeklętybez przerwy
zanosił siękaszlem,
długo,ohydnie, z gwizdem, tak
że wydawało się, iż sięlada
chwilęudusi.
Paweł Nikołajewicz odwrócił się
do niego plecami.
Zdjął ręcznik z
głowy,ale na sali nie
było całkowitej ciemności:z kory- tarza
przedostawało się światło, słychać było hałas,chodzenie, postukiwanie wiadrami i spluwaczkami.
Sen nie
nadchodził.Opuchlina
uciskała.Tak dobrze przemy-
ślane,
takie harmonijne i
pożyteczne życie znalazło sięna skraju urwiska. Rusanaw
użalał sięnad samym
sobą.Niewiele brako-
wało,
a z oczu
popłynęłyby łzy.Aż doprowadził
go do
łez właśnieEfrem, który nawet po ciemku nie
chciał się uspokoići
Achmadżanowi,który
leżałnaj-
bliżej, opowiadał idiotyczną bajkę.
- A po co
człowiekma
żyć całesto lat? Wcale nie potrzeba.
To
byłotak . Allah
rozdawał życiei
każde zwierzę otrzymałopo
pięćdziesiąt
lat - wystarczy.
Człowiek zgłosił sięostatni i u Alla- ha w zapasie
zostałotylko
dwadzieścia pięćlat.
- To znaczy-
zapytał Achmadżan-tylko jedna czwarta?
- A tak.
Człowiek obraził się,powiada
żekrzywda,
żeza
mało!Allah powiada: - Wystarczy! A
człowiekupiera
się:- Za
mało!No to
idźsam, popytaj,
może ktośma lata na zbyciu.
Poszedł człowiek, spotkał