PRZY DRODZE.
POWIEŚĆZ oryginału duńskiego przełożyła
Józefa Klemensiewiczowa.
Druk „Przeglądu Tygodniowego“ , Czysta Ar2 4.
1902
.
' ^ ’ «ían# s <tafcleté$ iibi, Pubh & W*VPf
^l,0 3 B0 JieH 0 IIeH3ypOK).
Bapmaßa, 27 Hoatípa 1901 r. http://dlibra.ujk.edu.pl
P R Z Y DRODZE.
R O Z D Z I A Ł P I E R W S Z Y .
N aczelnik stacyi przywdział surdut; nadjeż dżał b o w ie m p o cią g .
— D o licha, ją k ten czas l e c i !— rzekł, przecią gając się.
Zdrzemnął się trochę nad książkami rachun k o w e m u
Zapalił cy g a ro i w yszedł na peron. G d y się tu przechadzał w o b cis ły m m undurze, z rękami wetkniętem i w kieszenie od spodni, odrazu poznać w nim b y ło m ożn a w y s łu żo n e g o oficera. I nogi zachow ały jeszcze pewną krzywiznę, właściwą ka- walerzystom .
P o w o li n a d cią g n ęło k ilk u ch ło p a k ó w w iejskich: stojąc z rozkraczonem i nogam i, ustawili się na sa m ym środku peronu, naprost b u d y n k u sta cy jn eg o; o d ź w ie r n y ciągnął pakunki w j e d n e j — je d y n e j na zielono pomalowanej skrzyni, m ającej taki w ygląd , j a k g d y b y j ą w y d o b y t o z p rz y d ro ż n e g o rowu.
W te m córka proboszcza, która wzrostem m o
l l . Bang: Przy drodze 1
gła rywalizować z gwardzistą, popchnęła drzwi dworca i weszła na peron.
Naczelnik, kłaniając się, uderzył obcasem 0 obcąs.
— Czegóż tu pani dziś chce?— zapytał.
Gdy naczelnik znajdował się na peronie, zawsze przybierał ton, jakim się posługiwał na za bawach, w dawnych czasach, k iedy jeszcze służył w kawaleryi.
— Wyszłam się przejść — odparła córka p r o boszcza.
Miała ona szczególne, zamaszyste ruchy; gd y m ówiła, zupełnie jak gd yby się zamierzała na tego, z kim rozmawiała. — Zresztą, panna A bel wraca dziś— dodała po chwili.
— Już?... Z miasta? — Tak.
— A nic tu jeszcze nie błyszczy?— zapytał na czelnik, podnosząc w górę prawą rękę.
Córka proboszcza rozśmiała się.
— Otóż zdąża tu cała familia! — rzekła —ja się w ym ówiłam i wymknęłam się im naprzód.
Naczelnik powitał familię Abel, t. j. wdowę 1 je j najstarszą córkę, Ludwikę — towarzyszyła im panna Jensen. Wdowa miała minę pełną re- zygnacyi.
— Przychodzę po Idę, m oją najmłodszą— ode zwała się.
Pani A bel naprzemian w ychodziła na dworzec
po swoje córki, po Ludwikę i po najmłodszą, Idę; po Ludwikę na wiosnę a po najmłodszą Idę— jesienią.
Spędzały one rokrocznie po sześć tygodn i u ja kiejś ciotki w stolicy.
— U inoj ej siostry, radczyni— mawiała pani Abel. Radczyni mieszkała na czwartem piętrze i żyła z malowania, na rozm aitych przedm iotach z terrakoty, bocianów , stojących na jednej nodze. Pani A b el stale wyprawiała swoje córki, obdarza jąc je wszelkieini najlepszemi życzeniami.
Tak wysyłała je od lat dziesięciu.
— A le jakie też listy otrzym yw ałyśm y tyin razem, od Idy, m ojej najmłodszej!
— Ach te listy!.. — unosiła się panna Jensen. — Przecież jednak lepiej m ieć przy sobie swoje „kurczątka“ — powiedziała pani A bel, patrząc tkliwie na Ludwikę, swoją najstarszą... i na samą m yśl otarła zwilżone oczy.
Miesiące, które spędzały w domu, „ku rczątka“ w dow y zapełniały ustawicznem sprzeczaniem się i przerabianiem starych sukien. Z matką nie roz mawiały nigdy.
— Jakżeby się wytrzym ało w tym zapadłym kącie, gd y b y nie życie rodzinne — ciągnęła dalej pani Abel... a panna Jensen potakiwała głową.
Na zakręcie drogi dało się słyszeć szczekanie psa i zajechał powóz.
— To Kjeer! — zawołała córka proboszcza. — Cóż oni tu robią? i poszła przez peron ku drzwiom.
Rzeczyw iście, z powozu wysiadł w łaściciel dóbr Kjeer.
— Co państwo na to powiedzą, właśnie w naj gorszy czas kładzie się Madsen na tyfus i człow iek musi sobie zamawiać telegraficznie zastępcę? A ka duk wie, co za drav*a się dostanie!... Właśnie przy jeżdża teraz.
W łaściciel dóbr Kjeer, nie przestając m ów ić, wyszedł na peron:
— Skończył akademię rolniczą... Jeżeli się to w ogólc na co zda... i nawet świadectwa ma uaj- lepsze m ożliw ie... No, dzień dobry, Baiu! A cóż porabia pańska żona?
— At, dziękuję... W ięc pan sprowadza sobie dziś rządcę?
— Tak, obrzydliw a historya... właśnie w naj gorszym czasie...
— Ho! now y mężczyzna w o k o licy — wtrąciła córka pastora, w ym achując ręką, jak by ju ż naprzód chciała go uczęstować policzkiem .— W liczając i ma łego Bentzena ze stacyi, m ielibyśm y w ten sposób sześciu i pół...
W dow a zdradzała gorączkow e rozdrażnienie. W domu m ówiła, aby Ludwika, najstarsza, nie w y chodziła w prunelow ych bucikach... — m ów iła je j przecież!...
Cały wdzięk Ludwiki, najstarszej, m ieścił się w je j nogach — wązkich, arystokratycznych nóż kach...
Panna Ludw ika w poczekalni obciągała sobie
woąlkę. Panny A bel lubow ały się bow iem w w y ciętych sukniach, szlarkach, dżetach i woal- kach.
Bai wszedł do kuchni, opow iedzieć żonie o przyjeździe rządcy...
Córka proboszcza siedziała na zielonej pace, bębniąc w nią nogami. W yciągn ęła zegarek i spoj rzała nań.
— Mój Boże, jak się też ten człow iek ceni! — rzekła.
Panna Jensen zauważyła:
— Tak, jak pociąg, mniemam, doznał zna cznego opóźnienia.
Panna Jensen wyrażała się nadzwyczaj p o prawnie, przedewszystkiem, rozm awiając z córką proboszcza.
— T o nie jest ton, którego używam zazwyczaj z dziećm i— objaśniała wdowę.
— A! mamy i „piękną panią“ — zawołała cór ka proboszcza, zeskakując z paki i biegnąc przez peron, naprzeciw pani Bai, która ukazała się na kamiennych schodkach.
Gdy córka proboszcza kogoś serdecznie witała- ła, zdawało się, ja k gd yby nań miała napadać.
Pani Bai uśmiechnęła się łagodn ie i pozw oliła się całowrać.
— A ch Boże! — zawołała córka proboszcza — niespodzianie przybyw a do kurnika nowy kogut. Zjeżdża właśnie.
Słychać b y ło w oddali huk nadjeżdżającego
pociągu i dudnienie, gd y jech a ł przez most na rzece. ^ Zw olna toczył się potem po łące, sapiąc i stękając.
Córka proboszcza z panią Bai zostały na schod kach. Panna objęła w p ó ł panią Bai.
Ot tam jedzie Ida Abel! — powiedziała cór ka proboszcza— poznaję ją po woalce.
W iśniow y woal pow iew ał z jednego okna. P ociąg stanął: zaczęło się otwieranie i za trzaskiwanie drzwi. Pani A b el krzyknęła ku Idzie, najmłodszej, „dzień d o b r y “ tak głośno, że siedzący w sąsiednich przedziałach biegli do okien.
Ida, najmłodsza, stojąc jeszcze na stopniu, uszczypnęła matkę z gniewem , w ramię.
— Jest jeszcze jeden pan w tym pociągu... tu
jedzie...
— Kto to?— krzyżow ały się pytania.
Ida, najmłodsza zeszła na peron. Tam stał właśnie ten pan... z blon d brodą, w yglądał bardzo statecznie., pudło z kapeluszem i torbę podróżną w yjął z wagonu dla palących.
A ciotka?... ciocia Mi... — krzyczała pani A bel.
— Zamknij gębę!— powiedziała Ida, najm łod sza, cicho ale gniewnie. — Gdzie jest Ludwika?
Ludwika wyskakiwała po kam iennych stop niach przed panią Bai i córką proboszcza, niby dziewczątko, popisując się swoją urodą, którą sta n ow iły buciki z guziczkami.
Poniżej schodków przedstawił sig rządca panu lijeerow i.
Tak... djabelska historya... kładzie mi się w najgorszy czas... No, m iejm y najlepszą nadzieję— i pan Kjeer poklepał po ramieniu now ego rządcę.
M iły B o że!— zauważyła córka pastora— cał kiem pospolite zwierzę domowe.
Zawartość zielono pomalowanej paki przeszła do pociągu a wiadra spółki mleczarskiej w yładow a no z wagonu towarow ego. Pociąg już b y ł w ruchu, gd y chłop jakiś zaczął krzyczeć przez okno, że nie ma biletu.
K ierownik pociągu, smukły młodzian, opięty jak huzar, w eleganckich ineksprimablach, podał naczelnikowi dwa palce, wyskakując na stopień wagonu.
Chłop krzyczał dalej i k łócił sig z kondukto- rem, biegającym od wagonu do wagonu.
A wszystkie głow y z peronu obracały się za pociągiem i patrzały chwilę, jak mknął naprzód...
— Hm... i ju ż -o d e z w a ła się córka probosz cza, wchodząc z pania Bai do mieszkania.
Ludwika, najstarsza i Ida, najmłodsza, znalazły się wreszcie i w samych drzwiach zaczęły się ca ło wać bez opamiętania.
— A ch Boże! — wzdychała w d o w a — nie wi działy się przecie od sześciu tygodni.
Ma pan szczęście, panie Huus — odezwał się Bai tonem kawalera z balów - Odrazu pozna pan tutejsze panie... pozw olą panie przedstawić sobie...
Panny A bel ja k b y na komendę przestały się ca łow ać.
— Panny Abel — przedstawiał pan Bai — pan Huus.
— Tak, wyszłam naprzeciw m ojej najm łod szej... wracała z Kopenhagi — dała. się słyszeć wdo* wa, zupełnie niepytana.
— Pani A bel — dodał pan Bai. Pan FIuus skłonił się.
— Panna Linde — wskazał na córkę probosz cza — pan Huus — i moja żona— kończył Bai.
Pan Huus przem ówił kilka słów, poczem weszli w szyscy do magazynu po bagaż.
W łaściciel dóbr Kjeer odjechał ze swoim rząd cą. Tam ci poszli pieszo.
W yszedłszy na drogę, spostrzegli się, że za pom nieli o pannie Jensen. Stała ona na peronie i dumała, oparta o słup sygnałowy.
— Panno Jensen — zawołała z drogi córka p ro boszcza.
Panna Jensen się ocknęła... zawsze o władał nią smutek, gdy patrzała na pociąg a m ianowicie nie mogła znieść widoku „czegoś zn ikającego“ .
— Rzeczywiście, wcale przyzw oity człow iek, ten now y rządca — powiedziała pąni Abel, idąc naprzód.
— Zw yczajny sobie rządca — zauważyła córka proboszcza, która prowadziła pod ramię panią Ba!, zachwycając się jej rękami.
Oba „kurczątka“ szły z tyłu, k łó cą c się.
Hola! panno Jensen, dlaczego się pani tak spieszy?— zawołała córka proboszcza.
Panna Jensen, jak kózka, skakała na samym przodzie, przez kałuże błota, stojącego na drodze. Z powodu jesiennej słoty pokazywała swoje dziew i cze nogi.
Szły brzegiem lasu, u skrętu drogi pożegnała się pani Bai.
O, jak piękna pani uroczo wygląda! taka drobniusia w tym ogrom nym szalu — rzekła córka proboszcza, rzucając się kilkakrotnie na szyje pani Bai.
— Do widzenia! — Do widzenia!
— Tej nie braknie tchu od ciągłego gada nia!— mruknęła Ida, najmłodsza.
Córka plebana gwizdnęła nagle.
Patrzcie państwo, oto i kapelan!— zawołała pani Abel. — D obry wieczór, panie pastorze, dobry wieczór.
Kapelan zdjął kapelusz. Pow iedział, że prze cież musi powitać wracającą do domu.
— No, jakże się pani ma? jak zdrowie? — Dziękuję — odrzekła panna Abel.
— A, dostał pan rywala, panie pastorze — p o w iedziała pani Abel.
— Tak? gdzie?
— Pan Kjeer właśnie w yjechał po swego
rząd-H, Bang: Trzy drodze 2
c ę —wcale przyzw oitego człowieka, nieprawdaż, pan n o Linde.
— O! tak.
— Pierwszego stopnia, panno Linde?— zapytał kapelan.
— P i!— odpowiedziała córka pastora.
Kapelan i córka pastora zawsze m ówili tym żargonem, gd y się znajdowali w przyjacielskiem k ó łk u i prawie nie zamienili z sobą ani jed n ego rozsądnego słowa. A śmieli się serdecznie z własnej
głu poty.
Córka pastora nie chodziła n igdy do kościoła, gd y kapelan miał kazanie; od czasu, kiedy pewnej niedzieli doprow adziła go do tego, że podczas o d mawiania „O jcze nasz“ rozśmiał się na kazalnicy.
— Panna Jensen ucieka, jak by ją stopy parzy- ł y — powiedział kapelan.
Panna Jensen ciągle była na przodzie.
Doszli do probostwa, pierwszej zagrody we wsi i córka pastora z kapelanem pożegnali się u furtki ogrodow ej z resztą towarzystwa.
— Do widzenia, panno Jen sen — zawołała ku drodze panna Linde.
Odpow iedział jej głos piskliwy.
— Jakiż on? ten rządca— zapytał kapelan zu pełnie innym tonem, gd y weszli w ogród.
— Mój ty Boże, ot wieśniak— odpowiedziała panna Linde.
Milcząc, szli dalej obok siebie.
— 10 —
Familia Abel dobiegła tymczasem panny Jen- sen, która, przystanąwszy na suchem miejscu, czekała.
— Hm, nie dam się złapać na to, że wyszedł, aby mnie pow itać— odezwała się panna Ida.
Kawałek drogi uszły w milczeniu, gd y wresz cie panna Jensen odrzekła:
— Ludzie są tacy różni.
— Prawda— potwierdziła pani Abel.
— Kie przywiązuję wagi do spotykania się z familia Linde — ciągnęła dalej panna Jen sen —• w olę jej schodzić z drogi.
Panna Jensen „schodziła z d ró g i“ od tygodnia, t. j. odkąd pastor użył tych słów...
— Proszę pani A bel... co może zdziałać sam o tna kobieta?... Powiedziałam pastorowi: „Panie pastorze, mówię, pan interesujesz się bezpłatna szkoła, dlatego rodzice posyłają dzieci do bez płatnej szkoły...“ A co on mi odpowiedział, jak pani myśli, pani A bel?.... Nie m ów ię więcej z pastorem Linde o zapomodze, przyobiecanej mi niegdyś... Na radzie gminnej przemawiał przeciw mnie i skutkiem tego odebrano mojemu zakładowi połow ę zapom o gi. Ale ja będę dalej pełniła swoje obow iązki — chociażby mi nawet odebrali i druga połow ę. N ic nie będę ju ż m ów iła z pastorem Linde w sprawie zapom ogi.
Panie skręciły na ścieżkę, prowadzącą, do „sta rego d w oru “ , lichego budynku o dwu skrzydłach.
— 11 —
W dow a mieszkała w prawem skrzydle, instytut pan ny Jensen znajdował się na lewo.
— Szczęśliwam, że je znowu mam przy so bie — powiedziała pani Abel, żegnając się na po dwórzu.
• — Ależ Boże! — zawołała Ida, najmłodsza, w chodząc do domu — jakeście w y w yglądały na dworcu, musiałam się poprostu wstydzić za was.
— Ciekawam, jak się może w y g lą d a ć— rzekła Ludwika, najstarsza, rozwiązując przed lustrem woalkę — skoroś ty zabrała suknie.
W dowa tymczasem zawdziala swoje łapcie. U bucików jej nie b yło podeszew.
Panna Jensen w yd ob yła wreszcie z kieszeni klucz i otworzyła. W pokoju mops na powitanie zaszczekał mrukliwie kilka razy, ale siedział dalej w swoim koszyku.
Panna Jensen zdjęła kapelusz i płaszcz i usia dła w kącie, zabierając się cło płaczu. Zawsze p o płakiwała, gdy się znalazła samą, odkąd pastor Linde użył tych słów.
— Pan się interesujesz szkołą bezpłatną — powiedziała mu, dlatego rodzice posyłają swoje dzieci do bezpłatnej szkoły.
— Powiem pani, panno Jensen, dlaczego r o dzice posyłają dzieci do szkoły bezpłatnej: bo jei kierowniczka, panna Sorensen jest „zdolną nauczy cielką“ .
T o pow iedział pastor.
— 1*2 —
Panna Jensen powtórzyła te „słow a “ tylko ton ie oberżysty.
— Cóż tedy pozostaje do zrobienia samotnej kobiecie, pani M adsen ?— powiedziała. — Jedyną bronią kobiety są łzy...
Tak więc panna Jensen siedziała w swoim ką cie i płakała. Zaczęło się ściemniać... podniosła się
i przeszła do kuchni.
Zapaliła naftową maszynkę i nastawiła wodę na herbatę. Potem nakryła obrusem róg kuchen nego stołu i położyła masło i chleb obok jedyn ego talerza.
A le robiąc to wszystko, popadała znowu w dłuższe zamyślenie, zastanawiając się nad słow a m i pastora.
Mops poszedł za nią i położył się na poduszce przed próżnym talerzem.
Panna Jensen wzięła talerz, napełniła go roz m oczoną w ciepłej wodzie bułką i podała psu, k tó ry spożył potrawę, nie ruszywszy się z miejsca.
Zapaliła nędzną świeczkę i siadłszy obok mopsa, piła herbatę, przegryzając czarnym chlebem z masłem, który krajała w zgrabne, małe kwadraci ki. Gdy skończyła, zabrała się do spania. Wzięła na ręce mopsa i ułożyła go w nogach na pierzynie a protok ół szkolny przygotowała sobie na stoliku
przed łóżkiem.
Zamknęła drzwi i ze świecą obejrzała wszyst kie kąty; zajrzawszy też i pod łóżko.
— 13 —
Rozebrała się, uczesała warkocze i zawiesiła je nad lustrem.
Mops ju ż spał na pierzynie, chrapiąc. *
* *
Pani Bai wracała drogą na stacyę. O tw orzyła drzwi i weszła na peron. B ył pusty zupełnie a ta ka cisza panowała, że słychać było brzęczenie dru tów telegraficznych.
Pani Bai usiadła na ław eczce pod drzwiami i z rękami na kolanach splecionem i patrzyła w dal, na pola. Miała ona zwyczaj przysiadać w ten spo sób, gdzie tylko napotkała krzesło, ławkę lub sto pień jaki.
Patrzała na pola, na rozległe obszary zoranej ziemi i łąki, ciągnące się w głębi. N iebo b y ło w y soko a błękit je g o b y ł jasny. Oko nie miało tu gdzie spocząć, chyba na kościółku, który też w i dniał sw cją zębatą wieżyczką na krańcu horyzon tu po za płaskiemi polami.
Pani Bai uczuła chód i wstała. Podeszła pod parkan ogrodu, spojrzała weń, otworzyła furtę i weszła. B ył to trójkątny kawałek ziemi wzdłuż toru kolejow ego: z frontu znajdował się ogród warzywny, w tyle zaś b y ł gazon z w ysokopiennem i różam i przed altanką, ustawioną pod krzakiem bzu.
Obejrzała róże... znalazła jeszcze kilka pącz ków. W ogóle, tego lata róże dużo m iały kwia tów.
— 14 —
— Ale wkrótce trzeba je będzie przykryć... Jak już liście poopadały... rośliny nie mają też tu żadnej osłony.
Pani Bai opuściła ogród i przeszła przez peron na małe, oparkanione podw órko. Przyw ołała słu żącą, bo chciała nakarmić gołębie.
Dziewczyna przyniosła ziarno w glinianej misce a pani Bai zaczęła wabić ptaki i sypać im zboże na kamienie.
O d dzieciństwa lubiła bardzo gołębie. W du żym dom u rodziców , mieszkających w p row in cyo- nalnem miasteczku, było ich mnóstwo... Jak one się roiły tam, naokół gołębnika, ponad pracownią!... Zdało się je j, że słyszy ich gruchanie i szepty, sko ro tylko przyjdzie je j na myśl dom rodzinny.
G ołąbki przyfrunęły do pani Bai i dziobały ziarno.
— Maryo, popatrz — odezwała się pani — jaki to niedobry gołąb ten płaciasty.
Służąca, Marya, stanęła we drzwiach od kuchni i zaczęły rozmawiać o gołębiach. Pani Bai w y p ró żniła miskę.
•— Kilka trzeba będzie zabić na przyjęcie gości pana, którzy przyjdą na Phombra — powiedziała.
W yszła po schodkach.
— Jak się też ściemnia prędko — rzekła, w cho dząc do mieszkania.
W pokoju panował zmierzch, ale ciepło było gdy się przyszło z dworu. Pani Bai siadła do fo r tepianu i zaczęła grać.
— 15 —
G rywała tylko o zmierzchu i ciągle jed n e i te same trzy czy cztery m elodye sentymentalne, krót kie piosenki, które grała w tempie wolnem, przecią gając nuty, na jeden sposób wszystkie, tak, że b y ły do siebie zupełnie podobne.
Gdy tak siadywała i grała w ciemnym pokoju, m yśl je j przenosiła się zawsze do domu rod ziciel skiego. Liczne było rodzeństwo, to też rozmaitość tam miała większą.
Była najmłodszą w domu. K iedy o jc ie c żył, była jeszcze taka mała, że przy stole z trudnością m ogła dosięgnąć talerza.
O jciec siadywał zwykle na sofie, bez surduta a wokofo stołu stały dzieci, wyciągając ręce po j e dzenie.
— Prosto stać, dzieci — upominał ojciec. Sie dział barczysty, poch ylon y naprzód, z rękami opar- temi na stole.
Matka krzątała się, w ychodziła i wchodziła, znosząc potrawy...
W kuchni jadali przy długim stole terminato rzy. Chichotali się i sprzeczali tak, że słychać ich b y ło przez drzwi, nagle, rzucali się na siebie i zda wało się, iż dom się zawali.
— Co wy tam wyprawiacie za hałasy? w ołął ojciec z pokoju, bijąc w stół ręką.
Natychmiast przycichało w kuchni, doch odził ju ż tylko lekki szmer— to któryś z chłopaków szu
kał po bitce czegoś pod stołem.
— 16 —
— 17 —
— Do stu piorunów! — krzyczał ojciec.
Po obiedzie spał godzinę na sofie. Budził się na odgłos dzwonu.
Teraz zastanawiano się szczegółow o nad dobrem miasta — mawiał i w ypijał kawę, zanim poszedł do pracowni.
Po śmierci ojca, zm ieniło się naturalnie wszyst ko. Katinkę oddano do zakładu razem z córkami konsula Lassona i z córka burmistrza, Fanny. Za praszano ja czasami do domu konsula... Z rodzeń stwa tylko ona jedna została przy matce.
Dla Katinki były to najmilsze lata... w małem miasteczku, gdzie wszystkich znała i gdzie ja znali wszyscy. Popołudniam i siadyw ały z matką, każda przy swojem oknie, na podw yższeniu— matka miała okno z „lusterkiem “ — ona haftowała „francuskim ściegiem “ lub czytała.
Słońce jasnemi smugami padało poprzez kwia ty na okno i na czysta podłogę...
Katinka czyi da z w ypożyczalni dużo po wieści o ludziach z lepszych sfer... i wiersze także, które sobie przepisywała...
— Tinko — w ołała matka — idzie Ida Levy. Patrzajno, ma ten żółty kapelusz!
Katinka spoglądała w górę:
—■ Idzie na lekcyę m uzyki— objaśniała.
Ida L evy przeszła przy licznych kiwaniach g ło wami, pytaniach na migi, czy przyjdą, do pociągu o pół do dziesiątej.
— Strach, jak ta Ida L evy wykrzywia o b ca sy! — mówiła Tinka, patrząc za nią. — To ma z matki.
Jedni za drugim i przechodzili: rządca, dwaj oficerowie, pisarz sądowy i doktór. Kłaniali się a one z góry odpow iadały ukłonem, czyniąc o każdym ja kąś uwagę.
W iedziały, gdzie kto z nich idzie i co tu robi. Znały każdą suknię i każdy kwiat na kapelu szu. I codzień ro b iły te same uwagi, o tych samych rzeczach.
Przechodziła Minna Helms, kłaniając się. — Widziałaś Minnę Helms? — pytała matka. — Tak— i Katinka patrzała za nią, krzywiąc się od jasności słońca. — Należałby się je j już now y płaszcz — powiedziała.
— Biedaczka, skąd go ma wziąć?
Matka stanęła przed swojem „lusterkiem 4'. — Tak, paskudnie w yglą da— potwierdziła. — Zdaje się, że dobrze b y ło b y obrębić go dołem ... ale to jest, jak pani Noes słusznie utrzymuje: „pani Helms ma mało, ale też i robi m a ło44.
—- G dyby to kancelista Ernst chciał robić! — zauważyła Katinka.
O piątej godzinie zmawiały się m łode dziew częta na wspólną przechadzkę i parami spacerowały ¡30 ulicy, spotykały się, przystawały grupkami, śm iały się, pogadały trochę i znów się rozcho dziły...
— 18 —
Ale po wieczornej herbacie, przy pociągu, przychodzącym o pół do dziesiątej, b y ły też i matki a wtedy spokojniej odbyw ała się droga na stacyę.
— Katinko! — wołała matka, idąc naprzód z panią L evy — widzisz pana porucznika Bai... w i docznie dziś w ieczorem nie ma służby...
Pan Bai przechodził i kłaniał się... Katinka kiwnęła mu głow ą, rumieniąc się, bo jej przyjaciół ki zawsze dokuczały panem Baiem...
— Zapewne idzie na k ręgle— powiedziała pani Levy.
W niedzielę chodziły na sumę do kościoła. W szyscy byli w świątecznych strojach a śpiewali tab, że się odbijało od sklepienia; słońce jaskrawą strugą wpadało przez okienka na chórze.
W kościele siedzieć obok T ory Berg, było prawdziwą męką. W ypraw iała rozmaite figle przez cały czas, jak długo ksiądz b y ł na kazalnicy; ju żto szczypała Katinkę w rękę, lub wyśmiewała się ze starego księdza.
Tak, Tora Berg była przodowniczką we wszyst kich psotach.
W ieczorem , w okno Tinki padał deszcz piasku i drobnych kam yków. Słychać b y ło hałasy i śmie chy, aż rozbrzmiewała cała ulica,
— To Tora ze swojemi przyjaciółkam i wraca z wizyty. B y ły u burmistrza— objaśniała Tinka.
T ora biegła przez ulice, jak sarna, ścigana przez wszystkich m łodych panów. Całe miasto
— 19 —
— 20 —
wiedziało, kiedy Tora Berg wracała do domu z od wiedzin.
Katinka najlepiej lubiła Torę. Podziwiała ja a gdy się znalazły gdzie razem, nie spuszczała z niej oczu. Ze dwadzieścia razy na dzień powtarzała w domu:
—- „T ora pow iedziała“ .
W łaściwie nie byw ały u siebie, ale popołudnia mi, gdy w ychodziły na przechadzkę, lub w pawilo nie, gdzie odbyw ały się koncerta muzyki wojskowej co drugą środę, rozmawiały z sobą. Katinka oble wała się cała rumieńcem, gdy się spotykały. W pa wilonie także zobaczyła pierwszy raz Baia. . Zaraz od pierwszego wieczora tańczył z nią najwięcej.
Na lodzie zapraszał ją, aby się z nim ślizgała... a zdawało się je j, że płyną, że on ją niesie... Bywał też i u nich w domu.
Wszystkie przyjaciółki „sek ow a ły“ ją nim a na zebraniach, kiedy się bawili w*„sekretarza“ , zawsze łączono ich imiona i b y ły potem śmiechy.
W domu zaś matka mówiła o nim bezustannie. Potem nadszedł czas je j narzeczeństwa. Miała więc teraz zawsze kogoś, z kim m ogła chodzić w niedzielę do kościoła a zimą do teatru, jeżeli ar tyści zjechali... i wszędzie. A kiedy Bai otrzymał posadę, zaczął się czas pilnej rob oty ok oło w ypra wy, urządzenia i wszystkiego, co zatem idzie. P rzy ja c ió łk i pom agały je j znaczyć i obrębiać.
B yło to letnią porą i siadyw ały wszystkie ra- .zem w altanie. Maszyna do szycia huczała; jedna
zakładała obręb, druga zakończała. A p rzyjaciółki d ia źn iły ja, śm iały się i ża rtow a ły’ nagle zr y w a ły się, b ie g ły do og rod u i z hałasem i wrzawa g o n iły się w o k o ło gazona, ja k m ło d e źrebce.
Tinka była z nich najspokojniejsza.
Po kątach szeptały z sobą przyjaciółki: u L e wych odbyw ały się zebrania, haftowano na nich dywan, na którym Tinka miała stać przed o łta rzem i odbywawano próby śpiewów chóralnych, jakie przygotowywano.
Wreszcie nadszedł ten dzień i ślub odbył się w przystrojonym kościele, zapełnionym ludźmi. Na góize, obok organów, stały wszy ńkie dziewczęta. Tinka spojrzała w górę, ku nim, skinęła im głow ą i znowu zaczęła płakać. Przez cały czas płakała jak fontanna.
A potem... dostali się tu w tę ciszę.
W początkach małżeńskiego pożycia była T in ka ciągle wylęknioną, ciągle się bała, ja k b y ją ktoś miał napaść każdej chwili.
Poznała wiele rzeczy, o których ani myślała przedtem a Bai był w wielu wypadkach tuki gw ał towny. Z tego pow odu miała wiele przykrości i cierpiała dużo, będąc zaws.e bojaźliwą i n ie śmiałą.
Była też tu zupełnie obcą, nie znała nikogo. Później b y ł czas, kiedy ją wszystko więcej zaj m owało... ale zamkniętą w sobie pozostała zawsze— taką już była jej natura.
Raz siedziała w pracowni męża, z robótką, pa
— 21 —
— 22 —
trząc na niego, jak pochylał się nad stołem. W ło sy, które się jej nieco kręciły, spadły je j na czoło. P o chwili podniosła się, podeszła ku niemu i obję ła go za szyję, tuląc się do niego; b y ła b y tak pozo stała spokojnie, m ożliwie najdłużej, najbliżej niego. — Moje dziecko, ja piszę przecież — bron ił się Bai.
P och yliła szyję ku je g o ustom i pocałow ał ją. — Czy m ogę teraz pisać?— zapytał, całując ją jeszcze raz.
— Maszyna do pisania!— powiedziała i usunę ła się od niego.
Rok upłynął. Razem z pociągam i przybywa- jącem i i oddalającem i się, wsunęła się Katinka w życie tutejsze i między ludzi, którzy wyjeżdżali i powrącali, przywożąc now iny i pytając o nie.
Zaczęła byw ać u znajomych, m ieszkających w sąsiedztwie. P rzyczyniły się wiele do tego par- tye 1’ hombra u Baiów, gdyż co drugi raz tow arzy szyły panie mężom.
Zresztą m iała psa, gołębie i ogród. Przytem, pani Bai nie należała do natur ruchliwych. N igdy nie zdarzyło się, aby się nudziła. Dużo czasu p o trzebowała na najdrobniejszą rzecz a mąż nazywał ją „Lelum polelum “ .
D zieci nie m ieli.
K iedy umarła matka Katinki, w ypłacono im spadek. Jak na dwoje bezdzietnych ludzi byli za możni i żyli w dostatku.
Bai lu bił dobrze zjeść i z miasta sprowadzał
— 23 —
dużo d ob re g o wina. R o z w y g o d n ił się i rozpróżnia- ozył trochę a asystent spełniał za n ie g o większą część pracy. Porucznikiem b y w a ł ty lk o po za swo- je m i czterema ścianami.
Na wsi m iał dziecko.
— Do dyabła! — zwierzał się w łaścicielowi dóbr, Kjeerowi, który b y ł kawalerem — człow iek jest przecież dawnym kawalerzystą... a dziewczyna była zakochana, ja k turkawka!
Po katastrofie poszła dziewczyna do miasta a dziecko zostało na wsi na wychowaniu...
Tak m ijał czas.
Katinka nie czytywała już tak dużo, jak za pa nieńskich czasów, bo przecie w książkach wszystko zmyślone.
W biurku swojem miała pani Bai ogromne, tekturowe pudło z mnóstwem zasuszonych kwiatów, kawałków wstążek i rozmaitych drobiazgów z b i bułki, z dewizami ze złoconego papieru. B y ły to je j stare pamiątki po kotylionach w ieczorkowych i z ostatnich zabaw w pawilonie, gdzie tańczono także.
W zimowe w ieczory w ydobyw ała te rzeczy często, układała je ciągle, usiłując sobie przypo mnieć, kto je j dał ten lub ów gracik.
Zawsze przypom niała sobie dobrze i pisała na zwiska ow ych panów z drugiej strony, na każdym orderze kotylionow ym .
Tymczasem Bai siedział za stołem, popijając grog.
— Starzyzna! — m ówił.
— Zostaw, Bai, prosiła, aż u p orzą d l u h . I dalej pisała nazwiska.
W śród tego od czytywała Jakże niekiedy wiersze, które przepisała sobie niegdyś w swoim oprawnym zeszycie.
W najwyższej szufladzie, pod szafką na srebro, leżały w biurku: jej ślubny welon i zw iędły m irto
w y wianek.
I to wyciągała, gładziła chwilę, potem chowała go znowu.
Nieraz siedziała przez pół godziny nad w ycią gniętą szufladą, nic nie robiąc; stało się to z czasem je j przyzwyczajeniem.
T ylko rękami głaskała welon.
A ślubny welon zaczął całkiem żółknąć.
Bo też i czas upływ ał. Już minęło lat dzie sięć...
— Tak, wkrótce będzie starą kobietą. Miała ju ż lat trzydzieści dwa...
Baiów lubiano w całej ok olicy i znano ich, ja ko ludzi gościnnych, u których nastawiano zaraz, maszynkę do kawy, jak tylko się pokazał na stacyi ktoś znajomy.
Bai b y ł w esoły w towarzystwie a na stacyi pa nował wzorowy porządek, chociaż on sam nie był
w służbie zbyt gorliw ym .
Pani Bai była nieco m ałomówną, ale m iło było w każdym razie spojrzeć na je j twarz łagodną. W
y-— 24 —
glądąłą ja k panienka, gdy w w ieczory 1’ hombra siedziąła śród reszty pań.
— Zdałoby się im kilkoro dzieci— mawiała pa ni pastorowa Linde, gdy wieczorami wracała ze swoim mężem do domu ze stacyi... Zamożni ludzie... m ogliby w yżyw ić... Naprawdę, grzech i w styd — że b y oni tam siedzieli tacy samotni.
— Pan Bóg daje życie podług swojej w oli, m oje dziecko— zgrom ił ja pleban.
— No, niech się dzieje wola Boża! — zgodziła się żona.
Proboszcz miał dzieci dziesięcioro.
Siedm ioro z nich przyjął Pan Bóg do swojej chwały, jeszcze jako niemowlęta.
Stary pastor przypom inał sobie swoich sied m ioro potom ków za każdym razem, ilekroć w pa rafii chowano jakie dziecko.
Pani Bai przestała grać. Siedziała i myślała nad tem, że właściwie powinnaby wstać i zapalić lampę, ale skończyło się na tem, że zawołała na dziewczynę i kazała je j zapalić a sama siedziała d alej.
Mary a weszła z lampą i nakryła do kolący i. — Która godzina?— zapytała pani Bai.
— Już b y ły sygnały na ósemkę — odpow ie działa służąca.
— Nie słyszałam zgoła...
Pani Bai narzuciła chustkę na ramiona i wyszła.
H, Bang: Przy drodze 3
— 25 —
— C z y j e s t już pociąg?— zapytała w biurze.
Zaraz będzie — odparł Bai, stojący pizy stole telegraficznym.
— Są depesze? — Tak.
— Do kogo? — O, na wieś.
— W ięc Anna będzie musiała iść z niemi i do ręczyć je...
Pani Bai wyszła na peron. Lubiła patrzeć na pociągi, przychodzące i odchodzące w zmroku.
Najpierw dawał się słyszeć w dali szum, potem huk, gdy pociąg toczył się po m oście, później uka zywało się światło, które się zbliżało coraz bai dziej a wreszcie ciężka, waląca się naprzód masa w yła niała się z ciem ności, dając się zwolna poznać jako
wagony, k tórych szeregi okien zatrzymywały się
przed nią z konduktoram i, wozem pocztowym , jasno oświetlonym i pojedyńczem i przedziałami.
Gdy potem pociąg ruszył a huk zamilkł, leżało znowu wszystko obumarłe, jak by dwa razy cichsze, niż przedtem.
Stróż zgasił lampy: najprzód na końcu pero nu, potem nad bramą.
Nie widać b y ło już nic, prócz światła w dwóch okienkach - dw óch wązkich smug świetlanych, prze nikających grubą ciemność.
Pani Bai weszła d o mieszkania.
Pili herbatę, potem Bai czytał dzienniki,
po-— 26 —
— 27 —
pijając szklanką grogu lub dwiema. Bai czytywał
t y l k o urzędowe gazety. Sam prenumerował „N a-
rod ów k ę“ a prócz tego przeglądał K jeera „Dzień- n ik “ , który brał z poczty.
B ił w stół aż szklanki brzęczały, gdy polityczni przeciwnicy dostali dobrą „besztaninę“ — czasami od- czytywał głośno pojedyncze ustępy, śmiejąc się.
Pani Bai słuchała spokojnie. Nie zajmowała ją polityka, przy tern bywała bardzo śpiąca w ieczo rami.
]Sfo, już i na nas czas— odezwał się Bai. Wstał, zapalił ręczną latarkę, obszedł wszędzie, a*by się przekonać, czy wszystko jest pozamykane a zwrotnica dobrze nastawiona na n ocn y pociąg.
— Możesz się p ołożyć, Maryo — zawołała pani Bai do kuchni.
Zbudziła służącą, która, drzemiąc, siedziała na drewnianym stołku.
— D obranoc pani naczelnikowej — odezwała się sennym głosem Marya.
— D obranoc.
Pani Bai zdjęła w pokoju kwiaty z okna i po- stawiła je na ziemi. Tu stały przez noc rzędem.
Bai, wracając, zauważył: — N oc będziem y m ieli zimną.
— Myślałam to sobie... ze względu na róże... oglądałam je dziś.
— 28 —
— Tak — odpow iedział— trzeba je będzie na kryć.
Bai zaczął się rozbierać w sypialnym pokoju, ale drzwi b y ły otwarte.
L u bił on wieczorem chodzić po pokojach, roz bierając się, od sypialni do salonu i napowrót.
— A to w ielbłąd!— zawołał.
T o Marya stąpała ciężko po izdebce na stryszku.
Pani Bai okryła m eble białemi powłóczkam i i zamknęła drzwi biura.
— Czy można już lampę zgasić? — zapytała i zdmuchnęła.
Poczem weszłą do sypialni, usiadła przed lustrem i rozpięła w łosy.
Bai już rozebrany poprosił o nożyczki. — Do licha, jak ty chudniesz—zauważył. Iiatinka narzuciła na siebie biały kaftanik. Bai p o ło ż y ł się i gadał, leżąc. ^Odpowiadała spokojnie, jak zwykle a zawsze odzywała się dopie ro po dłuższej pauzie.
Chwilę milczeli, poczem odezwał się Bai: — Hm, wcale przyzwoity człowiek, prawda? — Tak, z pierwszego wejrzenia sądząc... — A cóż powiedziała Agnieszka Linde?... — T o samo, że wygląda bardzo przyzwoicie. — Hm... ostry języ k ma ta dziewczyna. Ale B óg raczy wiedzieć jak on gra w 1’ hombra.
W krótce potem Bai ząsnął.
Gdy spał, oddychał głośno przez nos. Teraz przyzwyczaiła się do tego pani Bai. Pozostała jeszcze jakiś czas przed lustrem, zdjęła kaftanik i przyglądała się swojej szyi.
Prawda, schudła rzeczywiście. A to od czasu, kiedy na wiosnę miała ten brzydki kaszel.
Pani Bai zgasiła świecę i położyła się obok Męża.
— 29 —
R O Z D Z IA Ł DRUGI.
B yło to na krótkim dniu.
Jużto padał stale deszcz, to znowu m okry śnieg a niebo było jednostajnie szare a powietrze wil* gotne. Nawet najlepsi uczniowie paany Jensen przych odzili do szkoły w trepkach, dążąc przez błotniste pola.
Na stacyi tor kolejow y wyglądał ja k je zio ro. Ostatnie listki wiatr pozryw ał z żyw opłotu. W agon y przyjeżdżały ociekające wodą; kondukto rzy pootulani m okrem i płaszczami, biegali na
wszystkie strony. Mały Bentzen pod parasolem przebiegł z pakietami na pocztę.
Zbożow e w ozy Kjeera okryto nieprzemakalne- m i— płachtami a woźnice siedzieli w opończach.
Rządca Huus sam pow oził pierwszym wozem. B yło co robić, przeładowanie i deklarowanie duzo zabierało czasu.
— Od K jeerów przyjechali! — rzucił Bai żonie do mieszkania.
Rządca zazwyczaj wstępował na p ół godzinki do Baiów i w yp ija ł u nich Sliżankę kawy.
— 31 —
K iedy pani Bai się krzątała, nakrywając stół, pracował Huus z parobkami na peronie; przenosili pod jeg o okiem worki do wozów tow arow ych. Ka- tinka widziała ich przechodzących pod oknami. W yglądali tacy ogromni w swoich zatfuszczonych sukniach.
Służąca, Marya kochała się w Huusie, przy r o bocie ustąwicznie o nim m ówiła. Nie b y ło końca je j zachwytom nad je g o zaletami a zazwyczaj koń
czyła temi słowy:
— A co ma za głos!...
Miał serdeczny, miękki głos, ale niewiadom o dlaczego Marya zakochała się w nim właśnie.
Gdy się na dworze robota skończyła, w chodził Huus na kawę. W pokojach ciepło i m iło. W ypeł niała je woń roślin wazonikowych, kwitnących jeszcze, mimo spóźnionej pory.
— Ciągle powtarzam— m ów ił Huus zacierając ręce — że u pani Bai zawsze jest przyjemnie!
H uus wnosił z sobą pewną serdeczność Z ca- łej je g o osoby biło spokojne zadowolenie; niewiele m ów ił a rzadkokiedy „op ow ia d a ł“ co. ale tak zgrab nie, wesoło umiał wmieszać się w każdą rozm owę a zawsze był w jednakow ym humorze. Miło b y ło znajdować się w je g o towarzystwie.
Właśnie nadszedł tow arow y pociąg i Bai m u siał wyjść go wyekspedyować.
Nic się nie zmieniło, gdy on w ychodził a tam ci dw oje zostawali sami, rozmawiali, lub m ilczeli...
ona stawała w oknie i uśmiechała się do męża, któ ry biegał wśród deszczu.
Huus oglądał kwiaty Katinki i dawał jej rady co do ich pielęgnowania. Katinka zbliżała się do niego i wspólnie badali rośliny. On znał każdą z nich; wiedział, czy się dobrze rozwija, czy się opóźnia i co w takim razie należy czynić.
Iiuusa zajm ow ały wszystkie te drobiazgi i g o łębie i nowe grządki poziom ek, które co dopiero zasiano tej jesieni.
Katinka prosiła go o radę i obchodzili wszyst ko, oglądając.
Bai „nie baw ił się nigdy w takie rzeczy“ , ale z Huusem b y ło zupełnie inaczej, od niego można się było zawsze nauczyć czegoś nowego.
Nie brakło im też nigdy przedmiotu do rozmo- m y spokojnej, poważnej — stosownie do natury obojga.
Zawsze prawie znalazło się coś, co właściwie m ó wiąc „czek a ło“ przybycia Huusa, chociażby nawet przychodził codzień, jak obecnie, kiedy się zboże w ysyłało do miasta.
Panna Ida Abel często znajdowała także jakiś interes na stacyi. Brnąc odważnie w b łocie gościń ca przychodziła z listem, który miał odejść połu d niow ym pociągiem .
— Boże m iłosierny, cóż za powietrze! panie poruczniku— m ówiła do Baia.
— Filiżaneczkę kawy, pozw oli pani, maleńką
— 32 —
— 33 —
przekąskę, aby móclz się oprzeć wiatrowi? Huus jest tam także u m ojej żony.
— W ięc ze dworu są tu także? — zdziwiła się. — Tak, ze zbożem.
Ida, najmłodsza, ani przypuszczała!
Z jednego ze swoich okien m ogły „kurczątka“ robić dokładny przegłąd ruchu całej okolicy. Ida, najmłodsza, siadywała przy niem całe przedpo łudnie.
Jak tylko zaczęła wyciągać papiloty z włosów, pytała ją zaraz Ludwika, najstarsza, która b ie gała po domu z okładem jakiegoś ziela na twarzy, bo ją bolały zęby:
— D okąd idziesz?
— Zanieść listy na stacyę.
— M am o— wyła niemal Ludwika — Ida chce lecieć znowu... Hm... myślisz, ż e„ta m “ złapiesz kogo.
— Co ci do teg o!— i Ida, najmłodsza, zatrzasnę ła siostrze przed nosem drzwi sypialni.
— Mniejsza o to, skoro się chcesz wystawiać na pośmiewisko... ale wdziej sobie własne trzewi k i— to ci zapowiadam, Ido. Mamo, powiedz Idzie, żeby zawdziała swoje buciki... zawsze biega na sta cyę w m oich trzewikach z guziczkami.
— Phy! — zdmuchiwała Ida świece, skończyw szy karbować grzywkę.
— I m oich rękawiczek mi nie brać!... wypra szam sobie!...
Ludwika wydziera Idzie parę rękawiczek i zno wu następuje gwałtowne trzaskanie drzwiami.
— Co wy robicie, dzieci? — w oła pani Abel, w ybiegając z m okremi rękami z kuchni, gdzie obie rała ziemniaki.
— Ida kradnie moje rzeczy— -krzyczała panna Ludwika, płacząc ze złości.
W dow a A b el spokojnie składa wszystko po swojej najmłodszej Idzie i wraca do ziemniaków.
— Kochana pani B ai— zawołała Ida, najm łod sza, już we drzwiach... nie, nie m ogę wejść... dzień dobry, panie Huus... tak strasznie wyglądam na tern powietrzu... T ylko tak zajrzeć chciałam. Do w i dzenia!...
Panna A bel weszła jednak. Suknia jej pod płaszczem była na piersiach głęboko wycięta.
— Tak okropnie dużo jest roboty, kiedy się zbliża to Boże Narodzenie... 0 ! pozw oli pan, panie Huus?... że przejdę?
Panna A bel przeciskała się, aby dotrzeć do ka napy...
— Cudowna rzecz, odpocząć chwilę!— dodała. Ale nie siedziała długo, zbyt dużo znajdowała rzeczy do podziwiania. Panna Ida A bel była tak pełna m łodocianych zachwytów!
— A ch pani, jakiż ładny dywanik!
Panna A b el musiała się dotknąć dywanika. — 0 , panie Huus, przepraszam— i znowu prze ciskała się koło niego.
Pom acała dywanik.
— Mama zawsze mówi, że ja podlatuję — p o wiedziała.
Pani A b el nazywała czasem swoje córki „p o d latuj acemi gołąbkam i“ ; ale przydom ek ten nie uzy skał powszechnego uznania, bo u Ludwiki, najstar szej, b y ło p ojęcie „gołą b k i“ w ykluczone bezwarun kow o.
I zostały „kurczątkam i“ .
G dy panna Ida A bel przychodziła, zabierał się rządca Huus wkrótce po jej przyjściu do domu.
— N iew iele pozostaje miejsca w pokoju, w którym się znajduje panna Ida— tłóm aczył się.
* * * Boże Narodzenie się zbliżało.
Huus raz na tydzień jeździł do miasta w inte resach. Zawsze miał coś do załatwienia dla pani Bai, w tajem nicy przed mężem. Gdy Huus przyje chał pociągiem , szeptali z sobą oboje długo w salo niku.
Katinka utrzymywała, że od wielu lat nie cie szyła się tak na Boże Narodzenie, ja k tego roku.
Można to było przypisać i pogodzie.
B ył jasny, trzaskający mróz a śnieg leżał na ziemi.
G dy Huus b y ł w mieście, wracając zostawał na herbacie na stacyi. Przyjeżdżał pociągiem o ósmej. Pani Bai często siedziała jeszcze pociemku.
— Zagra pani może troch ę— prosił.
— 0 , umiem tylko tych kilka — ale jeżeli pan posłucha...
Siadał na krześle w rogu, obok kanapy.
— 35 —
— 36 —
Katinka odegrała swoje pięć kawałków podo bnych do siebie. N igdy je j na myśl nie przycho dziło zagrać coś komu. Ale Huus siedział tak ci chutko, w kąciku, jakby go wcale nie b yło. A zresztą b y ł zgoła niemuzykalny.
K iedy wszystko przegrała, siedzieli jeszcze chwilę, nie mówiąc słowa, póki nie nadeszła Marya z lampą i nakryciem do herbaty.
P o herbacie brał Bai rządcę do swojej kance- laryi.
— Mężczyźni muszą niekiedy b yć sami — ma wiał.
Gdy się znaleźli sam na sam z Huusem, op o wiadał Bąi swoje przygody miłosne.
On m iał także swoje szalone czasy .. kiedy c h o dził do szkoły wojskowej a „Kopenhaga miała pięk ne kobiety... No, teraz podupadła bardzo pod tym względem... to jest, wyjeżdżają teraz do Rosyi. Trzeba było znać Kamillę, Kamillę Ąndersen! — dzielną dziewczynę, wspaniałą dziewczynę... ale miała smutny koniec... rzuciła się z okna... a m b i t n a dziewczyna i Bai m rugał oczami a Huus uda wał, jak oby pojm ował am bicyę Kamilli.
— Bardzo ambitna dziewczyna... znałem ją bardzo dobrze.
Bai gadał ciągle, Huus zaś palił cygaro i nie w yglądał, jak by go to zbytnio zajmowało.
— To też — ciągnął dalej Bai— zawsze pytam się m łodych ludzi, przyjeżdżających na wakacye ną plebanię, lub do kogoś innego: „Jakież tam macie
kobiety w Kopenhadze teraz?“ — pytam — ??czy j es^ w czem w ybierać?“ — Odpowiadają: — flNo, ujdzie, stary kolego, nic nadzw yczajnego.“ — Tak, mówią, że emigrują do Rosyi — bardzo b yć może.
Huus nie wyrażał żadaego zdania co do tego, gdzie dziewczęta m ogą em igrować. Spoglądał co chwilę na zegarek.
— Czas mi w drogę - m ówił. — Ach... co...
Ale Huus spieszył się, mając trzy kwadranse drogi przed sobą...
W chodzili jeszcze do pani Bai.
— M ożebyśm y odprowadzili panaHuusa?— ode zwała się —tak pogodnie...
— D obrze i owszem .. trochę się człowiek roz rusza...
I odprow adzili go.
Katinka szła z mężem pod rękę, Huus po je j drugiej stronie. Śnieg skrzypiał pod ich nogami.
— Jak też dużo gwiazd tego roku! — zauwa żyła Katinka.
— Prawda, Tiku, o wiele więcej, niż przeszłego. Bai b y ł zawsze w dobrym humorze, ilekroć znajdował się poprzednio w męzkiem towarzystwie. — Tak, pewną jestem tego — pow tórzyła K a tinka.
— W ogóle nadzwyczajna pogoda — w trącił Huus.
— Tak, potwierdził B ai— mróz ju ż przed Bo- żem Narodzeniem.
— 37 —
— A wytrzym a po za N ow y Rok. — Tak pan sądzi?...
Nastała cisza a gdy ją znowu przerwano, to mniej więcej tą samą rozmową.
U skrętu drogi pożegnało się małżeństwo. W drodze powrotnej nuciła pani Bai jakąś aryę. Za powrotem do domu stanęła we drzwiach a Bai z latarką oglądał zwrotnicę na noc zastawioną.
G dy się do żony zbliżył, zapytał: — No, cóż?
Katinka głęboko wdychała powietrze.
— Jakiż piękny jest przecież m róz— powiedzia ła, rozgarniając ręką własny oddech w powietrzu.
Weszli do sypialni.
Bai leżał w łóżku, paląc resztkę cygara. Po chwili odezwał się:
— Tak, Huus to porządny człow iek... ale fi lister.
Pani Bai siedziała przed lustrem... uśmiechnę ła się, uie odpowiadając.
Bai przy sposobności zw rócił ju ż b y ł uwagę K jeerow i, że przekonanym jest najzupełniej, iż Huus nie zna się absolutnie na kobietach.
— No, stary, nie wszyscy przecie m ogą b yć znawcam i— odpow iedział K jeer i klepali się po ra mionach, śmiejąc się.
— Nie, na szczęście, nie... A Huus, nie jest nim, ja k mi Bóg miły!...
Wtem zawołano ich na kawę.
Ostatnich dni przed Bożern Narodzeniem było bardzo dużo roboty na stacyi. Ciągle coś przyno szono i odbierano. Nikt nie chciał czekać posłańca.
Panny A b el w ysyłały kartki z życzeniami i do- pytyw ały się zarazem o pakiety.
Panna Jensen przyniosła pudełko od cygar, do którego opakowania zużyła całą laseczkę laku.
— Ręczne robótki, proszę pani — objaśniała. R obótki te przeznaczone b y ły dla jej siostry.
Pani Bai odezwała się:
— Wczoraj b yła pani A b el w mieście...
— Zapewne po procenta, bo taka była ob ła d o wana, gd y w róciła do dom u— odparła panna Jensen ironicznie.
— W ierzę. Na W igilię... będzie pani zapewne u Ablów?
— Nie... mieszkamy wprawdzie tuż obok sie bie, proszę pani... ale A blow ie m yślą tylko o sobie. Dawniej bywałam prawie zawsze ną Boże Narodze nie u Lindów na plebanii... ale A b low ie — ciągnęła dalej — ach nie, nie wszyscy są...
Pani Bai poprosiła pannę Jensen, aby była łaskawą spędzić u nich W igilię.
W ieczorem, gdy Bai w rócił z nocnej swojej inspekcyi, zagadnęła go...
— Macieju — w ryzykow nych wypadkach na zywała pani Bai sw ojego męża Maciejem — m u siałam zaprosić pannę Jensen na W igilię... nie może przecie iść do Lindów.
— No, niech będzie.
— 40 —
Bai niecierpiał tego małego pudla w peru ce, jak nazywał pannę Jensen.
— Dobrze, jeżeli ty lubujesz się w towa rzystwie starych panien.
Bai chodził po pokoju.
— Nie chce iść do A b lów ?— zapytał.
— Otóż to właśnie, nie zaprosili jej, Macieju. — Tak, jak Boga kocham, debrze zrobili — rzekł Bai, zrzucając buty. —No, zresztą, przecież to
„tw oja “ przyjem ność.
Pani Bai czuła się szczęśliwą, że już p ow ie działa mężowi.
Panna Jensen przyszła na W igilię z koszycz kiem i mopsem. Przepraszała, że przyszła razem ze swoim BehAm isiem .
— Zazwyczaj zostawiam go u Ablów, zwykle jest u A blów ... ale dziś w ieczorem ... zrozumiecie państwo, niechętnie byłabym to uczyniła. To b ie d ne stworzenie nikomu nie zawadzi... bo to ciche zwierzątko.
Bel-Am i został umieszczony na kołderce w sy pialni. Tam przeleżał, cierpiał on bow iem na senność i dawał znać o sobie tylko głośnem chrapaniem.
— To dobre zwierzątko śpi s m a c z n i e—m ówiła panna Jensen, w ydobyw ając kołnierzyk i mankiet- ki z koszyczka.
Bel-Am i b y ł wtedy tylko przykry, gdy trzeba b y ło wracać do domu. Stracił on najzupełniej wszelką ochotę do ruchu. Co dziesięć kroków przy staw ał i w ył, z ogonem wtulonym między łapy.
Gdy nikt nie patrzał, brała go panna Jensen na rękę i niosła.
U Bai ów podawano w igilię o godzinie szóstej. Choinka stała w kącie. Mały Bentzen wyczesał w górę swojego jeża, jak grzebień koguci i zawdział surdut, w którym b y ł u konfirmacyi.
Jadł jak wilk.
Bai napełniał ciągle szklanki i trącał się z pan ną Jensen i Bentzeuem.
No, zdrowie, panno Jensen! Zdrowie, mój dobry Bentzenie! Raz tylk o do roku mamy Boże Narodzenie m ówił, napełniając szklanki bezu stannie.
Mały Bentzen poczerwieniał na twarzy ja k rak. Ależ pijem y, jak poganie— zauważyła pan na Jensen.
Drzwi do kancelaryi stały otworem, słychać było ciągle stukający aparat telegraficzny.
Na linii przesyłali sobie koledzy życzenia w sołych świąt, Bai co chwilę wstawał od stołu i od pow iadał telegraficznie.
— Pozdrów także odem nie — dodawała Ka- tinka.
— Mandstrup życzy wesołych świąt — zawołał Bai od aparatu.
Tak to, ustawicznie powtarzam swoim uczniom odezwała się panna Jensen — „nasz czas zniósł od ległości“ , tak im to często mówię.
Przy deserze ożyw iła się bardzo panna Jensen.
H. Bang: Przy drodze 4
— 41 —
Kiwała głow ą do siebie do lustra, przypijając „na zdrow ie!“
Panna Jensen zawdziała dziś nowy warkocz, który sobie sama ofiarowała na gwiazdkę. Miała teraz na głow ie trojakiego odcienia włosy.
A coraz bardziej b yła rada z siebie.
Po wieczerzy, gd y zapalono choinkę, próbował m ały Bentzen w kuchni przeskoczyć przez służącą, Maryę, jak przez koziołek.
Katinka ruchami pow olnem i długo zapalała choinkę. Chciała b y ć chwilę sama.
— Ciekawam, czy Huus otrzymał nasz pa kiet— m ówiła do siebie, stojąc na stołku i woskową świecą zapalając świeczki.
W ostatniej chwili wzięła ze stołu chusteczkę na głow ę, którą otrzymała od jednej z sióstr —i p o ło żyła ją dla panny Jensen. Miejsce przeznaczone dla panny Jensen w yglądało bowiem tak ubożuchno, dzieliła ona sofę z małym Bentzenem.
Katinka otw orzyła drzwi do kancelaryi i wszy scy weszli podziwiać drzewko.
O bchodzili je w około, oglądali podarki i jak by zawstydzeni, dziękowali. Panna Jensen wyciągała z bibułki pakieciki, umieszczone w koszyczku i roz kładała je na wszystkie miejsca.
Weszła też i Marya, służąca, w białym fartusz ku. Ze swojem i podarkam i w ręku obm acywała wszystko.
W yekspedyowano pociąg o ósmej godzinie i t o warzystwo w róciło do pokoju. W kącie świeciła
— 43 —
si§ ciągle choinka. Bardzo ciepło było a jasne świeczki na drzewku w ydzielały woń przyjemną.
Bai walczył z opanowującą go sennością, po chw ili odezwał się:
— Człowieka ścina zupełnie z nóg to ucztowanie, panno Jensen. Świąteczne uciechy sycą — dodał.
W szyscy byli senni i spoglądali raz wraz na zegarki. Obie panie wracały ciągle do podarków, opowiadając sobie wzajemnie, jak który jest zro biony.
— E! pójdę ja na chwilę do siebie podum ać trochę! —rzekł Bai i wsunął się do kancelaryi.
Zastał tu ju ż małego Bentzena, który siedział na krześle pod półką z fajkami i spał.
Obie panie pozostały same: śpiące bardzo, siedziały w kąciku przy fortepianie pod drzewkiem. Zasnęły, gdy nagle zbudził je trzask na choin ce. Jedna z gałęzi paliła się.
— Świece ju ż się dopalają — rzekła Kat inka, gasząc ogień.
Jedna po drugiej wypalały się świeczki i drzewko zrobiło się ciemne. Siedziały dąlej, otrzeźwione już, patrząc na zagaszone drzewko: jeszcze tylko kilka świeczek tliło się słabo. Ogarnęła je cicha melancholia, gdy tak spoglądały na te ostat nie świeczki, bo zdawało im się, ja k gd y b y one jeszcze bardziej uwydatniały ciemność, martwotę choinki.
W tem panna Jensen zączęła m ówić. Z począt ku Katinka prawie nie słyszała, co mówi, myślała bow iem o swoim domu i o Huusie.
— 44 —
Nie m ogła pojąć, dlaczego przez cały w ieczór tak dużo myśli o Huusie, przez cały czas ani na chwilę nie wyszedł je j z pam ięci.
— Przez cały czas.
Przytakiwała pannie Jensen, udając, że słucha. Panna Jensen opowiadała o swojej m łodości i nagle zwierzyła się je j z historyi sw ojego pierw szego uczucia. W łaśnie była w samym jej środku, gd y Katinka dopiero zaczęła słuchać uważniej, dzi wiąc się, zkąd pannie Jensen przyszła ochota je j to opowiadać i właśnie teraz.
Była to pospolita historya miłości nieodwza- jem nianej. Myślała, że ona jest tą, którą wybrał, tymczasem okalało się, że to była je j przyjaciółka.
Panna Jensen opow iadała półgłosem, je d n o stajnie, m onotonnie. Chusteczkę trzymała w ręku i od czasu do czasu zaszlochała, przysłaniając sobie twarz.
Katinka pow oli wzruszyła się je j losem. Potem zaczęła się zastanawiać, jak też m ogła wyglądać w m łodości ta mała, pomarszczona osóbka, m oże jednak miała zgrabną, cienką figurkę?
A teraz siedzi tu taka samotna, opuszczona. Ścisnęło się serce Katinki, ujęła ręce panny Jensen i głaskała je łagodnie.
Pod tą pieszczotą zaczęła stara panna gw ałtow niej płakać a Katinka ciągle głaskała je j dłonie.
Ostatnie ogarki się spaliły i teraz stała ju ż choinka zupełnie ciemna.
A przecież i samotna kobieta musi się
bijać przez świat— twierdziła panna Jensen— chociaż zastawiają na nią rozmaite sidła.
Panna Jensen dotarła znowu do księdza i je^o „s łó w “ .
Katinka puściła je j ręce... Zdało się je j, że się zrobiło tak zimno i nieprzyjemnie naokół tego zga szonego drzewka.
Bai otw arł drzwi jasno oświetlonej kancelaryi. Przyjechał konny posłaniec z pakietem od Huusa.
Lampę, M aryo!— wołała Katinka, biegnąc z pakietem do kancelaryi.
Zawierał on cieniutki szal, przetykany złotem, duzy szal, który złożony zabierał jednak bardzo mało miejsca. Katinka stała bez ruchu z chustką w ręce, ogrom nie się ucieszyła... Miała zupełnie podobną, ale właśnie nadpaliła się je j przed kilku tygodniam i.
Ąle ta była o wiele lepszą...
I stała tak cięgle na jednem miejscu, trzym ając szal w ręku.
Baiowi w rócił dobry humor, skoro się prze spał trochę. Potem w ypili wszyscy po kilka szkla nek herbaty z rumem.
Mały Bentzen tak b y ł uszczęśliwiony, że p o biegł do sw ojego pokoju po wiersze, które spisywał na świstkach rozmaitych, starych taryfach i tabe lach rachunkowych.
O dczytyw ał je głośno a Bai śmiał się, aż się za brzuch trzymał. Katinka siedziała owinięta cien kim szalem od Huusa i uśmiechała się.
"W końcu zagrała panna Jensen tyrolskiego
— 45 —
— 46 —
walca a mały Bentzen w ybiegł do kuchni i w alco wał z Maryą, dopóki je j tchu nie zabrakło.
W szyscy musieli współdziałać w zbudzeniu Bel- Amisia, gdy panna Jensen zabierała się do domu; nie chciał się on zgoła ruszyć ze swojej kołderki, gdy się panna Jensen odwróciła, nastąpił mu Bai na ogon z całą, przyjemnością,.
Mały Bentzen ofiarował swoje usługi pannie Jensen, ale ona, która w ciemności tchórzliwa była jak zając, dziś chciała koniecznie iść sama.
Nie miała ochoty nieść sw ojego Bel-Am i przy świadkach.
O dprowadzili ją wszyscy do drzwi peronu, w o łając aż po za parkan jeszcze:
— W esołych świąt! W esołych świąt!
Bel-Am i zaczął szczekać, stając na środku za śnieżonej d ro g i— ani m yślął ruszyć się z miejsca.
Gdy panna Jensen zobaczyła, że wszyscy weszli już do mieszkania, sch yliła się i wzięła psa na ręce.
Poobwijana zaś była jak eskimoską, gdy po w igilii wracała do domu.
Katinka otworzyła okna w saloniku i mroźne powietrze w padło całą falą.
— Hm, odrobina! — mruknął Bai.
Rad b y ł bardzo, że miał dziś wieczorem u sie bie tę małą Jensen.
— Biedaczka! — powiedziała Katinka, stając w oknie i patrząc na białe pola, tonące w dali.
— N iktby nie uwierzył, że skarżysz się na ka szel— rzekł Bai, przym ykając drzwi sypialni.
Bentzen poszedł przez peron do swojej izdebki. — W zięła inopsą na ręce — zawołał jeszcze. Skrył się za parkan i podpatrzył ten wypadek. — W esołych świąt życzę pani naczelnikowej! — Nawzajem, Bentzenie!
Zamknięto drzwi i zapanowała cisza.
T ylko od czasu do czasu słychać było brzęcze nie drutów telegraficznych.
* * *
Katinka wyszła na podw órko, nakarmić gołę bie, zanim poszła do kościoła. Niebo unosiło się w ysoko ponad głowami, powietrze b y ło spokojne a z lasu dochodził głos dzwonków. Naokół, na bia łych polach widać było chłopów , którzy wydeptaną ścieżką, jeden za drugim dążyli do k ościoła z ofiarą.
Ust iwieni w grupki czekali przed kościołem , składając sobie wzajem życzenia w esołych świąt. K obiety szeptały, podając sobie na powitanie końce palców, potem stały w milczeniu i oglądały się wza jem nie, oóki jakaś nowa nie weszła do koła.
Baiowie nadciągnęli cokolw iek później, kiedy kościół był już pełny. Katinka skinęła głow ą Huu* sowi, który stał tuż przy drzwiach.
— W esołych świąt — szepnęła i poszła na swo je miejsce.
Miała wspólną ławkę z jYblami, tuż za rodziną proboszcza.
— 47 —
„Kurczątka“ w dow y A bel tonęły w zwojach w elon ów i fantastycznych kokard.
W dni wielkiej ofiary, oczy pani Linde biegały niespokojnie. Z tych to dochodów, oraz z m łodych cieląt, składanych w darze „ubierała“ siebie i sw o ją pannę córkę.
Panna Agnieszka nie bywała nigdy w kościele, gdy u ołtarza odprawiano ceremonię z talerzem.
Chłopi intonow ali stare k olędy a pow oli w tó rowali wszyscy... i śpiew brzmiał tak silnie i w e soło pod sklepieniem! Zim owe słońce padało przez okno na białe ściany. Stary Linde kazał o paste rzu w polu i o ludziach, którym się dziś narodził Zbawiciel, prostemi słowy, działającemi na naiwne um ysły je g o słuchaczów, jak zwiastowanie pokoju.
Katinki nie opuszczał uroczysty n a stró j—tym czasem pochód chłopów długim szeregiem podsunął się ku ołtarzowi z ofiarą. Mężczyźni stąpali po p o sadzce krokiem sztywnym i ciężkim i wracali na m iejsca a nie drgnął im w twarzy ani jed en muskuł. K obiety zaś czerwone, zawstydzone, szły z oczyma utkwionem i w swoje złożone chusteczki.
O czy pani Linde wpatrywały się bystro w w y ciągnięte u ołtarza r ę c e .
Jako żona proboszcza od lat trzydziestu pięciu b y ła niezliczone razy obecną na podobnych cere moniach. To też poznawała po r ę k a c h , co kto złożył.
Ręce te innym ruchem dobyw ały z kieszeni małą kwotę a innym składały dużo na ołtarzu.