• Nie Znaleziono Wyników

Pani Dulska przed sądem

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Pani Dulska przed sądem"

Copied!
84
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)
(3)

W YDANIE ZBIOROW E DZIEŁ GABRJELI ZAPOLSKIEJ.

(4)

DZIEŁA GA BR JELI ZA PO LSK IE] W YDANE P RZEZ INSTYTUT LITERACKI »LEKTOR«.

A G D Y W G Ł Ą B D U SZ Y W N IK N IE M Y . A N T Y SE M IT N IK . CÓRKA T U ŚK I. FIN D E S IE C L E ’ISTKA. I TACY BY W A JĄ . JAK TĘCZA. JANKA.

K AŚK A K ARJATY DA. K O B IE T A B E Z SK AZY. KRZYŻ P A Ń S K I. ŁZA. M AŁASZK A. M E N A Ż E R JA LUDZK A. M O DLITW A PA Ń SK A . O CZEM S IĘ N IE MÓWI. O CZEM S IĘ N A W E T M YŚLEĆ N IE CHCE. PA N POLICM AJSTER TA G IEJEW . PA N I D U L SK A P R Z E D SĄ D E M , z ilustr. Żmudy. P R Z E D P IE K L E . P R Z E Z MOJE OKNO. RA JSK I PTAK. S E Z O N O W A MIŁOŚĆ. ŚM IE RĆ FELICJAN A D U L SK IE G O . S T A ŚK A . S Z A L E Ń S T W O . SZM AT ŻYCIA. W E KRW I. W IE CZ O R Y T E A ­ T R A L N E . W IR U JĄ C E M YŚLI. W O D ZIR E J.

ZASZUM I LAS (2 tomy). Z PA M IĘ TN IK Ó W MŁO­

DEJ MĘŻATKI. ZN AK ZA PY TA N IA .

(5)

GABRJELA ZAPOLSKA.

PANI DULSKA

PRZED SĄDEM

Z ILUSTR AC JA M I ART. MALARZA

A L F R E D A Ż M U D Y . W Y D A Ł O D D Z IA Ł K R A K O W SK I IN ST Y T U T U L IT E RA C K IE G O »LEKTOR« S F . Z O . O . K R A K Ó W - L W Ó W - W A R S Z A W A - P O Z N A Ń L U B L I N . 1923.

(6)

WS ZELKI E PRAWA PRZEKŁADU Z A S T R Z E Ż O N E . SK Ł A D Y G Ł Ó W N E : W E L W O W I E : „ L E K T O R “, MIKOŁAJA 23. (D O M W Ł A SN Y ) TE L . 525. 7 8 7 1 / W W A R S Z A W I E : „ L E K T O R “, S I E N K I E W I C Z A 5. TE L . 2 5 3 - 9 9 . W POZNANI U: „ L E K T O R “, RATAJCZAKA 33. TE L . 3 9 - 2 3 . W KRAK OWI E: „ L E K T O R “, R Y N E K GE. 22. W LUBLI NI E: „ L E K T O R “, S Z O P E N A 5.

D R U K A R N IA Z W IĄ Z K O W A W K R A K O W IE , M IKO ŁAJSKA L. 13 p o d z a r z ą d e m J. D z iu b a n o w s k ie g o .

(7)

ani Dulska dla całego domu »narządziła« św ieżą bie­ liznę.

I to we wtorek, w brew zwyczajowi. W domu Dul- skich bowiem zmieniano b i e l i z n ę w n i e d z i e l e i czwartki, poszewki i prze­ ścieradła — co dni piętnaście.

O tern m ów iłafPani Dulska z pychą źle u k ry tą:

— Są takie panie, które co miesiąc na- włóczą pościel i potem zdaje się im, że u nich p o rząd n ie... Ja wolę oszczędzić na jedzeniu a mydła nie żałować. Już taka moja natura! Insza nie będę!

Toczyła dokoła wzrokiem groźnym, mó­ wiąc te słowa. Barchanowy granatowy szlafrok

(8)

* 6 *

w duże szare talary opadał w szerokich fał­ dach, wznosząc się w szakże na biodrach. Charakterystyczny w ęzełek w łosów sterczał na czubku głowy. Cała postać zionęła dobrem odżywianiem się i gniewem. Ręce były stale zabrudzone na końcach palców. Pani Dulska nie miała czasu nigdy w yszorow ać ich do czysta. Przytem grzebała ciągle w piecach, w cukrze, czyściła grzebienie, krajała mięso, uczyła kucharkę, jak się paproszy zające, oddzielała białka, przygotowyw ała dla Meli proszki i pomadę do włosów, ugładzała sól w solniczkach, próbow ała śmietanę, liczyła brudy, — słowem, palce jej ciągle przylepiały się do czegoś, zabierały coś na siebie, jak te pracowite pszczółki, fruwające w śród kwiatów.

— Insza nie będę! — powtórzyła pani Dulska, czekając na opozycję. Lecz tej nie było. Zbyszko ulotnił się, Mela i H esia sie­ działy w swoim pokoju. Felicjan palił cygaro w przedpokoju, bo mu tam było najwygodniej.

(9)

Otworzyła szafę i »ładowała« dalej bie­ liznę dla całego domu. Zwłaszcza starannie wybierała bieliznę Felicjana i swoją.

— To my staniemy jutro przed sądem !... trzeba, ażeby wszystko było, jak należy!

Na to wspomnienie panią Dulską oblały ponsy. Pokiw ała głową.

— Przed są d em !... Do tego doszło! A wszystkiemu winien — kto? naturalnie Zbyszko.

Żeby nie on, kokocica z pierw szego piętra nigdy nie byłaby się rozzuchwaliła. Sprow a­ dzając się, miała najwyraźniej zapowiedziane, że wynajmuje się jej mieszkanie, ale pod w a­ runkiem, że będzie sza! ani mru, mru, łagodnie, cicho, jak Pan Bóg przykazał. Przystała na wszystkie warunki, dostała klucz, zgodziła się płacić stróżowi cztery guldeny na ręce pani Dulskiej i w prow adzać swoich gości kuchen- nemi schodami i na palcach. Zwłaszcza co do stróża pani Dulska była bardzo rada, bo to uwalniało panią Dulską od płacenia mu pensji,

(10)
(11)

* 9 *

jako stróżowi kamienicy. I wszystko było w porządku. Kokocica spała cały dzień, nie miała sługi, plotek nie było. Posługiw ał tylko jakiś stary żyd, który przem ykał się, jak cień, po ganku, nosząc rano czekoladę w podwój­ nych porcjach z pobliskiej cukierni. Zresztą — okna, wychodzące na ulicę i na ganek, szczelnie pozasłaniane storami koronkowemi, pozacią- gane różowym i żółtym jedwabiem. Czasem tylko na balustradzie ganku od dziedzińca żyd w szarej kurtce,, nucąc coś cichutko, rozw ie­ szał śliczne szlafroki, jak z puchu, z rękawami długiemi, wiewającemi, jak chorągwie błękitne, oszyte koronką. Czasem zabłysła złota atła­ sow a kołdra, opięta wspaniałem, walansien- kami strojnem prześcieradłem, zaw ieruszył się jasiek, jak cacko, ubrany w kokardki, na któ­ rych plątały się długie, rudaw e włosy kokotki. Z kuchni Dulskiej wypadała wtedy H esia i, szeroko otworzywszy oczy, chłonęła w siebie widok tych cudów, ona, która znała tylko

(12)

KWSS

.przemykał się, jak cień, po ganku, nosząc rano czekoladę w podwójnych porcjach z pobliskiej cukierni.

(13)

* 11 *

dzierganemi ząbkami lub »tiulikiem« haczko- wanym z krętej bawełny. Na tw arz dziewczyny wybiegały wypieki. W patrzona w balustradę ganku, zdaw ała się wciągać w ruchome nozdrza woń perfum zmieszanych, któremi kokotka cała była przesycona i przesycała wszystko, co dotykało jej ciała.

Milczące, ciekawe, przejęte tym widokiem dziecko Dulskiej tonęło myślą, żądzą, pragnie­ niem — w tanim przepychu w arsztatu rozpusty. Żyd delikatnie, z jakiemś nabożeństwem obchodził się z temi wykwintami, dmuchał na nie, roztrzepywał, przypatryw ał się z lubością i zachwytem. Lecz gdy spotkał się ze w zro­ kiem Hesi, przybierał obojętną minę, i,rybie jego oczy powlekało jakby bielmo głupoty. Zbierał szlafroki i pościel i znikał w głębi domu.

Raz jeden H esia dostrzegła tylko, jak przez otw arte drzwi kuchni wypadła kokocica w przepysznej, blado-zielonej halce, naszytej od bioder koronkami, we włóczkowej chustce

(14)

* 12 *

na ramionach i z rozrzuconą m asą włosów. Mignęły plecy rozpustne i tw arz »grającego anioła« z bazyliki Piotrowej. Porw ała szlafrok i znikła.

Tej nocy H esia długo nie spała.

Lecz o tern nie wiedziała pani Dulska. I nie przeczuwała.

*

* *

Pani Dulska była spokojna i kontenta, że tak dobrze ma wynajęte pierw sze piętro.

Młode małżeństwo, więc o bożym świecie nie wie, a potem jest znowu dobrze i pobłażli­ wie usposobione,— i panna Matylda Sztrum pf— prywatyzująca.

Co komu do tego? Prywatyzująca. I tyle!

Cicha, grzeczna, bieliznę oddaje za dom, na strychu nic nie ma, w piwnicy takoż — (strych i piwnicę pani Dulska odnajęła praczce i sklepikarzowi) aw antur o granie na

(15)

forte-* 13 *

pianie nie robi, czynsz kwartalnie z góry płaci. To sobie pani Dulska wymówiła. Inni loka­ torzy płacą miesięcznie. Ale Matylda Sztrumpf kwartalnie. Mama Dulska jest przebiegła i choć sama jest bardzo teg o ... ale rozumie się na handlowej stronie takich pań. Dziś dobrze idzie, — gumy, boa, meble, a jutro coś się odwróci i — czarna serja. Mama Dulska woli się zabezpieczyć na trzy miesiące naprzód. Z aw sze — przez trzy miesiące taka Matylda może już znów mieć boa, automobil, gumy i czynsz dla Mamy Dulskiej.

A naw et pani Dulska miała dla Matyldy Sztrumpf pewne uznanie. Oto pani Dulska wpadła nagle na pom ysł... pośw ięcenia kam ie­ nicy. Kupiła bowiem ow ą kamienicę od żyda, który ją zbudował. Kamienica była niepoświę- cana i sługi o tern szeroko po całej ulicy mówiły. Stróżka i »ci z suteryny« twierdzili nawet, że coś na strychu straszy, a nocami po schodach chadza. Pani Dulska urągała

(16)

* 14 *

sceptyczką w głębi duszy, mimo, iż dokumentnie odpraw iała wszystkie formułki nabożne i tra ­ dycją nakazane. Ale pragnęła, aby żadna skaza nie postała na fasadzie jej domu. Kazawszy odmalować front, balkony, okna, powprawiać kolorowe szyby w okna schodowej klatki, uznała za stosow ne zarządzić pośw ięcenie domu. Ksiądz miał obejść w szystkie m ieszka­ nia, pokropić kąty i odczytać modlitwy.

Zbyszko zdaw ał się tym projektem za­ chwycony.

— Ot o ! to! w ła śn ie... w łaśn ie!... śmiał się, siedząc pod piecem. — D oskonale! — trzeba tylko zacząć od głównej lokatorki.

— ? . . .

— N o ... pani Matyldy Sztrumpf. Tam właśnie pośw ięcenie będzie na miejscu!

Pani Dulska aż zdębiała. W jednej chwili ogarnęła myślą sytuację i wyjątkowo w duszy przyznała Zbyszkowi rację.

Bardzo umiejętnie przelaw irow ała w tej drażliwej sprawie. Matylda Sztrumpf skryła

(17)

* 15 *

się w najtajniejsze zakątki sw ego apartamentu, a pani Dulska oświadczyła księdzu, iż ta lokatorka wyjechała do rodziców i klucz ze sobą zabrała.

< Tak żałuję... tak żału ję... pow tarzała

pani Dulska, depcząc księdzu po piętach — i ona będzie żałować, bardzo godna dama, bardzo m iła...

— Nigdy nie pozwoliłabym na profa­ nację — uspakajała sw e sumienie Dulska, bo coś tam zaczęło ją kręcić, gdy ksiądz uczciwie i serdecznie modlił się, obchodząc ściany jej

domu w swej św ieżo wypranej, wykoron-

kowanej komży.

*

* *

I tak żyłyby Matylda Sztrumpf i pani Dulska pod jednym dachem cicho, zgodnie, przyjemnie dla stron obu.

W prawdzie w oficynie kraw cow a i żona konduktora kolejowego coś niecoś miały prze­ ciw »prywatyzującej«, ale pani Dulska umiała godnością sw oją pokryć w szystko i naw et

(18)

przeciągnąć panią O derw ankow ą na stronę kokotki. Żona konduktora czuła się zaszczy­ coną względami pani gospodyni i zaczęła w i­ dzieć w Matyldzie Sztrumpf damę miłą i ele­ gancką, żyjącą z w łasnych funduszów.

— A zresztą... kto wie, moja pani, co to jest właściwie.

— Naturalnie. A potem nie sądźcie... — Tak! Tak! —

Założyły ręce na brzuchach, pełne pobła­ żliwości kobiet »bez zarzutu« dla tych, które zarzuty dźwigały na sobie w raz z brylantami i koronkowemi bluzkami.

— Bo niewiadomo, moja pani, coby się stało z nami, gdybyśmy się tak chowały bez matek, jak może ta ... w yszeptała nieśmiało konduktorowa, która znacznie była szczersza w swych odczuciach.

Dulska się nadęła.

— To nie, moja p a n i ! — już ja — żebym się naw et bez matki urodziła, zaw sze była­ bym, czem jestem.

(19)

Konduktorowa spostrzegła się, że za d a ­ leko poszła.

— T ak ... ta k ... ja tylko sobie o t... W łaśnie przez bram ę przesuw ała się Ma­ tylda Sztrumpf. Miała elegancki i doskonale

skrojony kostjum biało z granatowem, raye

z takim samym żakietem »taileur«, bardzo otwartym na przedzie, a na głowie wyzywa- jąco-szykowny kapelusz z piórem, jak u g e­ nerała w pierwszy dzień Wielkiejnocy.

— Prześlicznie się u b ie ra ! — uśm iechnęła się blada i wiecznie w jednej orzechowej sukni i w wielokrotnie pranym popielato-wyblakłym paltociku chodząca żona konduktora.

— B ardzo... b ard zo ... — chwaliła Dul­ ska — wiadomo, żyje z procentu, to może sobie i to, i o w o ...

— Tak, tak. Ale — z gustem.

— O, to osoba osobliwa. Zdaje się naw et za hrabią była. Umarł podobno parę lat temu. Zostawił jej dziecinę.

— No, moja pani gospodyni. Jaki to los...

P a n i D u ls k a p r z e d s ą d e m . 2 * 17 *

(20)

* 18 *

Żona konduktora rozrzew niła się. Miała skrofulicznego siedmioletniego chłopca. Bardzo była macierzyńska.

— Dziecinę! A gdzież?

— Chowa się u rodziny męża. U hrabskiej rodziny.

— Czemuż nie przy mamusi? Dulska zmarszczyła brwi.

— Moja pani! są dzieci, zwłaszcza z tych pańskich, że im powietrze miejskie nie służy.

Dziecina jest na wsi. — A ... tak !...

Konduktorowa westchnęła.

— Ach! żeby tak mego Olafuńcia można na w ie ś!... Ale skąd! — teraz taki pieniądz drogi... W iktuały... czynsz...

Dulska zebrała w rękę tren szlafroka i znikła w głębi bramy.

Konduktorowa w najtajniejszych zakątkach duszy wypielęgnowała życzenie: »złam pysk«, lecz było to tak ciche, jak to, co człowiek w swej jaźni zamyka na hermetyczne angiel­

(21)

# 1 9 4

skie zamki, nie wypuszczając na światło dzienne. Szło przecież o to, aby Dulska nie podw yż­ szyła czynszu, więc należało zachować pew ne komentarze, »i trzymać z panią gospodynią

sztam ą«.

A Dulska idąc po wschodach, po których włóczył się jeszcze zmieszany zapach perfum kokotki, przemyśliwała, jakby »wyciągnąć« jeszcze czynsze w oficynie. Naczytała się w ła­ śnie o procesie kolejowym, na którym roz- włóczono jawnie bajeczne kradzieże, dokony­ w ane w kufrach i przesyłkach. Majaczyły się jej przed oczyma całe sezam y bogactw, w któ­ rych ręce zanurzał pan »kolejarz«.

— Jeżeli inni — pomyślała, — dlaczegożby i nie taki Oderwanek, — może i o n ... a skoro mieszka pod dachem uczciwej kamienicy, niech za to płaci!

Do głowy jej nie przyszło, aby złodzieja usunąć z pod tego dachu — a le ... niech płaci!... Płaciłby przecież passerom .

*

* *

(22)

* 20 *

Lecz oto Zbyszko, który po aw anturze z H anką puścił się na w ielką łobuzerkę, spotkał się gdzieś nad ranem na wschodach z Ma­ tyldą Sztrumpf. Te dwie rozpusty zielone i zgniłe, cuchnące kw asem szam panowym i nieświe- żemi ostrygami, zajrzały sobie w oczy.

W jednej chwili porozumieli się. Ona nie mogła dodzwonić się na sw ego starego żyda, który gdzieś drzem ał w głębi apartamentu. Zapomniała klucza.

On szedł wolno i zatrzym ał się.

Jej białe boa puszyste i kosztowne wlokło się po dywanie schodów.

On przydeptał je butem. — Och! pardon.

Kokotka parsknęła śmiechem. — Nie szkodzi! —- rzuciła. — Może — proszę częściej?

— M oże...*

Śmieli się oboje leniwym, niemiłym śm ie­ chem.

(23)
(24)

* 22 *

Za drzwiami apartam entu rozległo się człapanie pantofli.

— W reszcie idzie to stare bydlę — mó­ wiła wdzięcznie Matylda Sztrumpf.

Drzwi się otwarły.

Zbyszko w cisnął się przemocą.

— Może się i młode bydlę na co przy­ da! — zaproponował.

*

* *

Na pierwszego Matylda Sztrumpf nie z a ­ płaciła czynszu, co więcej, gdy Dulska posłała z biletem stróża, ten zaraportow ał, że »pani« powiedziała mu, że się już z młodszym panem ugodziła.

Dulska posłała ponownie stróża.

Kokotka, która w łaśnie konstruow ała cały abażur z loków na głowie, posiadając swych własnych pięć włosów do tego, odpowiedziała krótko i w swym ojczystym języku:

Schauen’s, dass Sie weiter kommen.

(25)

Nie rozumiała nic. Felicjan w zruszał ra ­ mionami, Julja Siewiczowa miała influenzę, i Dulska za nic byłaby tam nie poszła. Zbyszko, na którego Dulska napadła, jęta szałem, w y­ buchnął nieprzyzwoitym śmiechem i odmówił wyjaśnień. Natomiast na domiar nieszczęścia nakazano z magistratu, aby tradycjonalne ko­ szyki do śmieci, w których wicher tak cudownie rozw iew ał brud i zarazki po ulicach miasta zostały zastąpione przez jakow eś pudełka drew niane z pokrywkami.

— Czemuż nie okute w sreb ro ? — w rzeszczała Dulska — zarazk i... no to co? z czegoś ludzie muszą umierać!

W łaśnie stolarz przyniósł takich czterna­ ście »śmieciarek« i ustaw ił je, jak wojsko na dziedzińcu.

— Wielmożna pani gospodyni pozwoli! — błagał pokornie zartretyzm owany stróż, ziejący wszystkiemi porami wilgoć piwniczną, w któ­ rej moczyła go dzień i noc wielmożna go­ spodyni.

(26)

24 *

Jak wicher, jak huragan, zleciała Dulska po schodach. Zapomniała podwiązek. Zatrzy­ mała się i m ajestatycznie przypięła pończochę »haarnadlą«, wyjętą z włosów, do barchano­ wych majtek. Poczem już z godnością, lecz z temperamentem, narzuciła się na stolarza i jego śmieciarki.

Choć zdaw ało się, że cała jej przemyślność pracuje w kierunku, ażeby »urwać« stolarzowi coś ze zgodzonej ceny, jednak troska o nie­ zapłacenie czynszu przez Matyldę Sztrumpf dominowała nad wszystkiem.

Ujrzawszy więc panią Oderwanek,1 w ra­ cającą z miasta, gdzie owa dama maczała przez pół godziny palce we wszystkich garnkach ze śm ietaną i masłem, narzuciła się znów na nią, zapominając o śmieciarkach, magistracie i sto ­ larzu.

— Pani w ie ... moja pani, że ta, ta ... Poleciał potok słów.

(27)

* 25 *

dziedzińca, chłonąc w siebie jakieś zadąsane gdakanie pani Dulskiej.

W reszcie pokiwała głową i w yrzekła: — To było do przewidzenia. Skoro pan Zbyszko od niej nie w ychodzi...

— Kiedy? jak? gdzie?

— To już nie wiem, kiedy, ani co. Ale to wiem, że tam przesiaduje często, a rankiem czasem razem dorożką na gumach wracają, bo mój mąż, jak kiedyś z obiadu wracał, to ich tak przed bram ą spotkał.

— Jezus Mar ja!

Dulska porw ała się za głowę, za piersi, za kark, kopnęła śmieciarki i poleciała na górę.

Co się tam działo, — wiedzą tajniki ro ­ dzinne familji Dulskich.

Błoga niezgoda, będąca opiekuńczym anio­ łem ogniska tego rodzinnego kółka, stw orzo­ nego na podstawie praw boskich i ludzkich, w zrosła do niezwykłych rozmiarów.

Długo w nocy, przykładnie wstawione łóżka małżeńskie, przedzielone wytwornym

(28)

* 26 *

meblem (zwanym po polsku nachkastlikiem), słyszały cudowną litanję wyzwisk ze strony Dulskiej i chrząkań ze strony Felicjana. Nie było to wprawdzie nic nowego, bo już od- daw na to prześliczne zespojenie legowisk małżeńskich, św iadczące o uszanow aniu tra ­ dycji i świętości sakram entu, było właśnie terenem słownych walk i wyładowywania wściekłości dziwnej a jednostronnej. Walki owe były raczej monologami Dulskiej, w któ­ rej duch jej nie przechodził tych momentów, o których mówi się, iż dusza razem z duchem pracują nad wzmocnieniem fundamentów św ią­ tyni, w której przeb y w ają...

A może to właściwie było koniecznym

cem entem do spajania cegiełek owej świątyńki* — Dość — że Felicjan tonął w w atow a­

nych kołdrach, w rezygnacji pozornej i schaden-

freudzie piekielnej a milczącej, a Dulska po ­ niew ierała jego godność i honorowość na od­ ległość szafki nocnej.

(29)

Tak twierdziła Henia, która zawieruszyła sie pod drzwiami i tam długo bez tchu słuchała słów swej rodzicielki,

(30)

* 28 *

Owego pamiętnego wieczoru poniew ie­ ranie to podobno doszło do kulminacyjnego punktu.

Tak twierdziła Henia, która zaw ieruszyła się pod drzwiami i tam długo bez tchu słu ­ chała słów sw ej rodzicielki.

Od tej chwili rozpoczęła się jaw na walka pomiędzy Dulską i Matyldą Sztrumpf.

Kokotka dostała sądow ne wypowiedzenie z racji niezapłacenia czynszu. Dulska chciała

ją początkowo delożow aćv z powodu niemo­

ralnego prow adzenia się, jednak namyśliła się, iż kokotka może dowieść, że Dulska wiedziała doskonale, komu odnajmuje i przez dwa lata tolerow ała ją najspokojniej w swej kamienicy.

Matylda Sztrumpf zapłaciła czemprędzej

sw oje trzy miesiące i miała praw o je wy-

mieszkać, a po nich wyprowadzić się z ka­ mienicy.

Lecz obecnie, nie mając powodu oszczę­ dzania właścicielki, rozw inęła szeroko i jawnie swój proceder z całą dezinwolturą i poczu­

(31)

* 29 *

ciem szerokiej swobody wyzwolonego z prze­ sądów ducha.

Goście dostali zezwolenia wchodzenia 0 każdej porze doby frontowemi wschodami, — frontowemi! (duma i pycha pani Dulskiej).

Nad niemi bowiem wyziewał resztki życia stróż, dywan był puszysty i pokryty płótnem, pręty świeciły zdała, jak żydowskie samowary, a naw et na oknach, przez które filtrowało się papuzie światło, własnoręcznie mama Dulska ustaw iła sztuczną palmę, do której przyw iązała dwie perkalow e kamelje, »jak żywe«.

I temi wschodami, które zdawały się być zakontraktow aną drogą dla nóg bogobojnych 1 uczciwych, wtłaczali się dziś rozmaici ludzie z podniesionemi kołnierzami u palt, najwięcej milczący i jakby nie pewni życia. Dulska od­ czuwała nerw ow o każde takie przejście. Po sercu jej deptały te ciche kroki albo tłumione słowa. Zdawało się jej, że ona jest puszystym dywanem, po którym depcą bezlitośnie goście Matyldy Sztrumpf.

(32)

* 30 *

Zwłaszcza w nocy nerwy i słuch Dulskiej pracowały.

A myśl, że i syn jej rodzony, Zbyszko znajduje się w śród tej czeredy, doprowadzała, ją do szału.

Z początku próbow ała oponować, lecz ta opozycja wyw arła nieszczęśliw e skutki. Kokotka z głębi sw ego apartam entu wyzionęła parę słów, które niezrozumiałym w rzaskiem wzbiły się w niebo.

Żyd stary w łaśnie rozw ieszał koronki i atłasy na ganku, uśmiechnął się i spojrzał na Dulską oczyma, które z smętnych stały się groźne. Szeroko otw arte okna z sypialni ko- kotki wychodzą właściwie na ganek. W brew zwyczajowi podniesiono żółte jedw abne zasłony. Widać czerwono wyklejone ściany, szafirowe pluszowe portjery, żółty adam aszek mebli, zie­ loną lakierow aną w iedeńską szafę, różow ą kołdrę i w spaniałą amplę błękitną w złote gwiazdy, zw ieszającą się u sufitu. W tym prze­ pychu kręci się Matylda Sztrumpf, oddając się

(33)

W tym przepychu kręci się Matylda Sztrumpf, oddając się leniwie skomplikowanym czynnościom swej tualety w nieskompliko­

(34)

* 32 *

leniwie skomplikowanym czynnościom swej tualety w nieskomplikowanej formie stroju.

Na panią Dulską biją płomienie. Jeszcze »tyle ciała« w boży dzień nie widziały mury jej kamienicy. Taka kąpiel słoneczna woła o pom stę do nieba! Gdyby się choć kąpała, ale przecież się myje! I do czego to ? W szak dziś środa, nie sobota. W sobotę myje się szyję i uszy i »do pół pasa«. O teim wszyscy porządni ludzie wiedzą.

W estchnęła ciężko pani Dulska, cofnęła się do kuchni, policzyła na stolnicy rodzynki, które sługa miała wsypać w ciasto, i poszła do pokoju zanotować ich ilość. Gdy przy stole podadzą leguminę, Felicjan i dzieci muszą za- raportować, ile rodzynków każde na sw oją porcję dostało. Pani Dulska zaś zsumuje ogólną liczbę i porów na z wyżej wypisaną. W ten sposób pani Dulska przekona się, żali Anna jest uczciwą, żali nie.

Lecz do kokotki można było zastosow ać doskonale przysłow ie:

(35)

« 33 *

Dać kurze grzędę...

Matylda Sztrumpf nie chciała zrozumieć taktu i delikatnej wyższości w postępow aniu pani Dulskiej. Przeciwnie.

Zdawało się, że wciąga panią Dulską w jakiś skandal. Rozpasała się poprostu. Co­ raz głośniejsze wrzaski wylatywały przez okna sypialni. W tualecie swej »prywatyzująca« za­ niechała wszelkich tajemnic. Kąpiele słoneczne przeniosła z głębi swych barwnych komnat na ganek. Początkowo wiewały na jej ciele peniuary z rękawami, zamiatającemi pył z pod jej stóp. Lecz i te peniuary zostały uznane za zbyteczne. Matylda Sztrumpf w ygrzewała sw e białe plecy bez osłon tuż przy »balaskach« gankowych. Pani Dulska cierpiała na ten w i­ dok i podciągała pod swój podbródek barchany i welwety. Ze zdwojoną energją siekała p re ­ paraty, z których miał być fałszywy zając na niedzielne uroczystości familijne.

Lecz ten łomot tasaka nie uspakajał Ma­ tyldy Sztrumpf. Przeciwnie, jakby ją podniecał.

(36)

Coraz silniej spadały z niej koronki, a halka jaskraw a z pomarańczowej tafty cudem cze­ piała się bioder, ledwo okrytych batystow ą koszulą. Matylda Sztrumpf żuła suszone śliwki, plując wdzięczne pestki w stronę pomieszkania samej gospodyni. Gardłowym, wypłukanym przez koniaki głosem, nuciła melancholijnie

pieśń o małym trottlu i biła, jak kopytami,

dużemi nogami o deski ganku.

Zaw ieszona tak między niebem a ziemią, siała dokoła zgorszenie i niepokój, ujawniała tajemnicę sw ej rozpusty i hańbiła na wiek wieków dobrą reputację kamienicy Felicjano- wej Dulskiej. Lecz mało było tego.

Matylda Sztrumpf od pewnego czasu była w rozterce ze starym żydem, który przecież służył jej wiernie, dyskretnie i zręcznie.

Co chwila rozlegały się nieludzkie wrzaski wymysły bogate, wiedeńsko-czerniowiecko- gahcyjskie, z okien i drzwi wylatywały na ga­ nek, dziedziniec, pantofle, miednice, buty m ę­ skie, szklanki, ramki do fotografji, laski, rozmaite

(37)

* 35 *

sprzęty. Lokatorowie wybiegali na ganki prze­ rażeni, zdumieni, zgorszeni. Pew nego lipcowego ranka Matylda Sztrmpf »prywatyzująca« w y­

trąciła za drzwi sw ego facto tu m,- który w yle­

ciał na ganek, jak z procy, i nagle i on rozw arł czeluście swej wymowy. Zdawało się, że dwa szatany, zamknięte w klatce, odpraw iają jakieś nabożeństwa. Kokotka w ypadła na ganek i jęła doskakiwać z pięściami do starca. Wszystko, co słownik podręczny dam z »Amerykanki« posiada, wzbiło się pod niebiosy najwyższym diapazonem, na jaki zdobyć się może głos kobiecy.

Przerażeni mieszkańcy, nietylko kamienicy . Dulskiej, lecz i sąsiednich domów, pobledli i niepewni stali w oknach i na gankach, niemi i cisi. Jakiś groźny szacunek dla tych dwojga* walczących pod słońcem i nazywających rze ­ czy po imieniu, steroryzow ał wszystko. Tylko jakaś starsza panna w ysłała służącą do Dul­ skiej z żądaniem, aby położyła koniec tym awanturom. Dulska w ydelegowała stróża i ten

(38)

* 36 *

nieśmiało zażądał, ażeby Małylda Sztrumpf udała się z załatwianiem swych kwestji spor­ nych w głąb apartamentu.

Was denn ? — w rzasnęła kokotka. — Bo proszę wielmożnej pani, pani go­ spodyni kazała powiedzieć, że to wstyd, bo to przecie stary człowiek, a pani tak nim po­ niewiera, że aż ludzie...

Lecz nie mógł skończyć, bo Matylda Sztrumpf przyskoczyła do niego z pięściam i:

— A pani gospodyni co się w trąca! — w rzasnęła. — Niech pilnuje sw ego tłustego

brzucha i swego strizzi synalka! Mnie wolno

m it dem Mann treiben, was ich will. Es ist mein V a ter!!!

Po tern trjumfalnem wyznaniu blada twarz Dulskiej ukryła się poza firankami, zdobiącemi drzwi kuchni. Jak szalona, pobiegła Dulska przez mieszkanie i natknąw szy się na rozw a­ lonego na kanapie Zbyszka, przeklęła go silnie i solidnie do ósmego pokolenia.

(39)

37 *

Ale to nic nie pomogło. Zbyszko zadar­ tych nóg nie opuścił, a kokotka dalej hulała po ganku, wypełniając na swój sposób czwarte przykazanie.

* *

W szystko to jednak nie było niczem w porównaniu z tem, co się dalej stało.

Oto kokotka sprow adziła do siebie dziecko. Ową »dziecinę«, baw iącą na wsi.

Był to mały chłopak, mający około czte­ rech lat, nędzny i chudy, odziany mimo upału w aksam itne ubranie.

Lecz gdy dziecko to pierwszy raz poka­ zało się na ganku, cała kamienica i przyległe domy po kraje Łyczakowa, zaszem rały jak w ulu.

Oto — dziecko to było czarne.

Tak jest. Twarzyczka, rączki, nagie łydki, w ysuw ające się z pod czerwonych skarpetek, były czarne. Nie tą w spaniałą czarnością murzynów, ale ęiemno-kawowe, dostatecznie

(40)

* 38 *

jednak św iadczące o egzotycznem pochodze­ niu ojca. Ogromne oczy świeciły zdaleka biał­ kami. Coś z małpki, coś z człowieka, ucze­ pionego u prętów ganku pokornie i cicho.

Dziwny smutek, płynący ze źrenic ouistiti, zdychających w złoconej klatce.

I trzepoczący się w tej ciemnawej osło­ nie, zagadkowy, łagodny, sponiewierany duch...

*

* *

To wszystko zawisło nagle w śród szczebli ganku kamienicy Duiskiej.

Gdy sługi zaraportow ały o tern zjawisku pani gospodyni, zdawało się, że uderzył w nią grom niebieski.

W szystko, co do tej chwili kokotka w y­ praw iała, zdaw ało się niczem w porównaniu z tym ostatnim faktem.

Murzyńskie dziecko!.. . Okropność!

Plam a czarna, niezmyta, na bieli k a ­ mienicy.

(41)

* 39

Dulska przestała jeść, sprzątać, kłócić się, przeklinać. Chodziła, coś sumując, coś ważąc. Czuła bezdenną śmieszność, ściągniętą przez pojawienie się małego murzynka w jej k a­ mienicy. W iedziała, że przechodzący ulicą mieszkańcy okoliczni przystają i spoglądają ciekawie, radzi ujrzeć »to czarne« — bodaj przez szyby, i dzień, w którym na balkonie

od frontu pojawiło się małe czarne murzy- niątko, przylepione do misternej balustrady, był dla Dulskiej dniem strasznego smutku i rozpaczy. To był afisz kamienicy, sto razy gorszy, niż gumy i automobile, zajeżdżające obe­ cnie zupełnie jawnie przed bramę.

To była publika nad publiki, niebywała,

cyrkowa i potworna.

Dulska chodziła, jak nieprzytomna. Sław a bytności murzyńskiego potw orka rozszerzała się coraz bardziej. Zbyszko w przystępie do­ brego humoru zapowiedział, iż praw dopodo­ bnie a maluczko w miejscowem N o u v e a u

(42)

* 4 0 *

żający kamienicę Dulskich z murzynkiem na głównym balkonie.

Dulska uwierzyła i zapadła jeszcze w w ięk­

szą rozpacz.

*

* *

Dzieje czarnego dziecka Matyldy Sztrumpf byty smutne i krótkie. Pow stało z zachwytu

cake-walk’a i było, jak cake-walk, giętkie, niew yraźne i odrażające. Obecnie całe w ie­ czory spędzało sam e w ciemnicy apartam entu Matyldy, która o zmierzchu znikała wystrojona i szumiąca. Stary żyd gasił światło i, zamknąwszy drzwi na klucz, szedł w świat, aby powrócić późno w noc. W mieszkaniu pozostaw ało małe murzyniątko, trwożne i nieszczęśliwe.

I pewnej nocy zbudziło się, leżąc na dy­ wanie salonu. Zbudził je może promień księ­ życa, może skurcz serca, może głód, może jakiś powiew melancholji od szerokich łanów, na których szumi jeno cukrowa trzcina i błyszczą zgięte plecy, czarne i lśniące.

(43)

Z a b ły sły białka. M urzyn ię za w y ło .

(44)

* 42

Coś zbudziło małą czarną istotkę. Porw ało się na klęczki.

Zabłysły białka. Murzynię zawyło. Och! jak żałośnie.

Coś z psa bezdomnego, coś z prymity­ wnego człowieka, nawołującego na pom oc... Nie słyszał przecież nikt, bo salon M a­ tyldy Sztrumpf graniczył ścianą z łazienką i kuchnią młodego m ałżeństwa.

Nie słyszał nikt, tylko jedna istota.

Kucharka owego m ałżeństwa, dewotka, która już od wielu lat ze skradzionych na »koszyczkowem« pieniędzy wykupywała małe Chińczyki, Murzyny i inne egzotyczne czupi- radełka, złożone z ciała i duszy.

Syn Matyldy Sztrumpf nie daw ał spokoju Magdalenie Onyżek. W zdychała ciężko, patrząc na tę nieochrzczoną może głowę. Gdy w nocy przez cienką ścianę posłyszała skowyt dziecka, w jednej chwili ogarnęła sytuację, wyskoczyła z łóżka i, odziawszy się, wypadła na ganek.

(45)

* 43 *

Energiczną będąc, zbiła szybę w sypialni Matyldy Sztrumpf, otworzyła okno i bez ce- remonji w targnęła do wnętrza. Szybko odna­ lazła dziecko, pochwyciła je na ręce i zaniosła do swojej kuchni.

Tam zapaliła lampę, napoiła dziecko mle­ kiem i nawzdychawszy się nad niem i n a­ kręciwszy głową, zaczęła przygotowywać mu legowisko.

— Czarne, ale przecie człowiek i stw o­ rzenie boże!

Lecz to krzątanie się Magdaleny Onyżek posłyszała jej pani. Zaintrygowana, pow stała z łóżka i cicho udała się do kuchni.

Gdy weszła, zupełnie niespodziew anie ujrzała czarne p ó ł d j a b 1 e , zainstalowane w negliżu na środku kuchni. Porw ana ze snu, nie mogła na razie sobie przypomnieć, skąd się taki potw orek wziął w kamienicy i, w y­ dawszy wrzask, zemdlała.*

Spraw a tern się pogarszała, że młoda pani była w poważnym stanie.

(46)

* 44 *

N astąpiła więc serja okrutnych niepewności co do koloru spodziewanego infanta.

Ponieważ — bowiem — istnieje »zapa­ trzenie«.

Podniósł się wielki w rzask i oburzenie w całej kamienicy. W szyscy zwrócili się prze­ ciw Dulskiej, która tolerując u siebie podobne skandale, wywołuje katastrofy.

Dulska uczuła, że musi wystąpić. I wystąpiła.

Dopadła kokotkę na ganku, gdy ta wietrzyła sw e koronki i cud sw ego ciała.

W spaniale i z całą godnością, błyszcząc w świetle rozżarzonego lipcowego słońca, pani Dulska zażądała od Matyldy Sztrumpf: u su ­ nięcia małego murzyna z kamienicy.

1 cofnęła się na próg swej kuchni, cze­ kając.

W szędzie drzwi i okna były napozór z a ­ mknięte, tylko przez szpary liczni byli słu ­ chacze. Jedynie żona konduktora odważnie wyszła na dziedziniec, w bramie praczka?

(47)

Marjanna Zygmuś, i stróż, filozoficznie oparty 0 miotłę.

Pani Dulska przygotowała się na straszną walkę.

Lecz nadspodziewanie Matylda Sztrumpf była tego dnia łaskaw ie usposobiona.

Machnęła koronkami, zajaśniała ram io­ nami, potrząsnęła grzywą, wyszczerzyła zęby 1 niedbale rzuciła:

Was?

Pani Dulska powtórzyła sw e żądanie.

Was?

Pani Dulska stała się purpurową.

Kokotka zaniosła się od śmiechu. Tego pani Dulska się nie spodziewała. Postąpiła bliżej. Słow a jej więzły w gardle, mimo to mówić zaczęła:

Ja chcę, żeby pani tego dziecka nie trzymała u siebie.

Kokotka ramionami wzruszyła.

A ja chcę, żeby pani także swojego syna nie trzymała u siebie!

(48)
(49)

47 *

Dulska się zakrztusiła.

— Jak pani śmie rów nać mego syna z tą swoją poczw arą! Mój syn jest uczciwie, ślubnie urodzony, nie jak to c o ś...

Kokotka była cudowna w swej obojętności. — Ach, das ist ganz egal. Ale mój syn,

choć czarny, nie będzie nigdy so ein Lump,

so ein Strizzi, jak ten p an i...

Tu żona konduktora uznała za stosow ne przyjść w sukurs swej gospodyni:

— Doprawdy, że to szkandał takie coś! —- zaczęła wołać piskliwym głosem, — niedość że zgorszenie na całą ulicę, ale jeszcze taką zacną kobietę obraża...

Tu Matylda Sztrumpf zaczęła się czuć wzburzona. Przechyliła się przez gąnek, spoj­ rzała na dziedziniec i splunęła artystycznie. Poczem wyzionęła po niemiecku całą uiasę słów, z których ani Dulska, ani żona konduktora, ani praczka nie rozumiały ani słowa, ton jednak i napięcie nerw ow e nie

(50)

* 48 *

dozwalały wątpić, że były to wielkie i trudne do odpuszczenia obrazy honoru.

Rezultatem była skarga sądowa, którą pani Dulska wniosła przeciw lokatorce swej, Matyldzie Sztrumpf, prywatyzującej, z pow o­ łaniem na św iadków : męża swojego Felicjana, pani Zofji Oderwanek, lokatorki, Marjanny Zygmuś, praczki, i stróża, Jakóba Czarno- ryjskiego.

*

* *

I oto dlaczego pani Dulska w śród tygo­ dnia (wbrew tradycji) szykuje dla siebie i dla Felicjana czystą bieliznę, wzdychając przytem ciężko.

(51)

iewielka sień, b r u d n a w a i ciemna. Przedsionek sali,

w której się sądzą pyskówki.

Jest to chemiczna pralnia tego czegoś gronostajowego, co każdy człowiek dźwiga w sobie, czy chce, czy nie chce, i co się n a zy w a... honorem.

Podobno jeszcze dwie rzeczy mogą wy- * prać te gronostaje: albo krew, albo wyrok sądowy.

Dulska w ybrała to drugie.

Obecnie siedzi, wystrojona, jak na święto, ale wedle jej mniemania bardzo dostatnio i bardzo poważnie. Suknia jedw abna »heliotrop«, na niej suta peleryna, a na głowie uroczysty toczek z ciemnem piórem. Pod szyją broszka oszklona, w której są jakieś włosy, liście,

(52)

* 50 *

maite pamiątki. Dzierży w ręku parasolkę, torbę, chustkę i szyldkretow ą lornetkę. To ostatnie narzędzie nieśmiało, bo nabyła je nie­ dawno i nie umie jeszcze go używać.

Dulska ma minę poważną, skupioną, godną. Obok niej Felicjan w nowym kraw acie jest bardziej zagadkowy, niż zwykle. Siedzi po lewej, bo Dulska czy w dorożce, czy gdzieś »na oczach« ludzi, ściśle przestrzega swej godności

małżonki legalnej, to jest — zajmującej prawą

stronę dwójki małżeńskiej. Po drugiej stronie Dulskiej umieściła się strw ożona i niepewna Zofja, zamężna Oderwanek. I ona ma śliczną orzechow ą suknię, nieśmiertelny paltocik po­ pielaty i kapelusz z wyblakłą w stążką na gło­ wie. Od rękaw iczek tych dam, jasnych, bije silnie woń benzyny. Wielki szacunek praw a ow iew a je całe. Tudzież i pew ność wygranej.

Dulska naw et jest tak pew ną wygranej, że rozporządziła w domu familijną kawę, do której kazała upiec babkę z podwójną ilością rodzynków. W szystkie kurze w ysprzątano co

(53)

* 51 *

do jednego. O mały włos, byłaby Dulska za­ rządziła gremjalne pójście do spowiedzi i duże pranie.

Odłożyła to jednak na dzień następny. Teraz — siedzi i łaskaw ie uśmiecha się

do swoich świadków, do Jakóba Czarnoryj-

skiego, stróża, prezentującego najw spanialsze okazy artretyzmu, jakie wyhodować może w swych suterenach kamienicznik, i Marjanny Zygmuś, praczki, znajdującej się w sądzie bardzo swojsko i jakoś familiarnie.

Matyldy Sztrumpf — ani śladu.

— A »tej« niema ja k o ś... moja pani! — mówi pani Oderwanek.

Dulska uśmiechnęła się ironicznie.

— Trafi jeszcze na czas, aby się wstydu n aja d ła !

— A może wcale nie przyjdzie.

— No, to ją zasądzą zaocznie tak samo. — I poco jej to było?

— Ha, n o ... taka — to już przyzwy­ czajona.

(54)

* 52 *

— A co jej zrobią?

Dulską jakby kto podminował.

— Jakto co? W sadzą do aresztu. Jak będą chcieli zasądzić na grzywnę, nie zgodzę się! Niech siedzi! Zobaczymy, jak jej posm a­ kuje wikt aresztancki i barłóg. Potrzymam do jesien i...

— No, moja p an i!... no, moja p an i!... Zaszumiało — zachichotało.

Do sali w eszła Matylda Sztrumpf, ubrana

z nadzwyczajnym szykiem. Suknia biała z linon,

inkrustow ana wstążkami, na tern zarzucone lekkie okrycie w m ałą kratkę »a la Gejsza«, ogromny kapelusz »Solferino« z olbrzymią różą i w ysoką główką »Empire«. Elegancka p a ra ­ solka, eleganckie szczegóły i szczególiki, a z pod jedwabnej halki wyglądały dyskretnie śliczne pończoszki ażurowe.

W eszła, jak maj, jak cud, wionęła, jak zapach, skoncentrowany w kryształowym fla­ konie, w ten brud, zaduch i szpetotę sąd o ­ wej sieni.

(55)

O bok niej s z a s ta ł s ię m ło d y a d w o k a cik , u b ra n y e le g a n c k o , z te cz k ą p o d p achą.

(56)

* 54 *

Obok niej szastał się młody adwokacik, ubrany elegancko, z teczką pod pachą.

W szystkie batiary, siedzące na ławkach,

dostali jakby kataleptycznego ataku i powstali z ławek.

— W zięła adw okata! — w yszeptała do Dulskiej pani Oderwanek.

— To jej nie pomoże!

— Szkoda, że i my nie w zięli...

— Poco ? — burknęła Dulska — ja mam adw okata w swojej gębie, a potem Pan Jezus z nami.

Kokotka umieściła się naprzeciw familji Dulskich i lornetow ała ich przez cudaczne

face a main ze złota i rubinów.

— Bezczelna! — syknęła Dulska i w a­ chlować się zaczęła chustką od nosa.

*

* *

W reszcie spraw a Sztrumpf-Dulska w eszła na wokandę.

(57)

* 55 *

Zawezw ano obie strony przed oblicze sędziego.

Sędzia był średniego wieku, dość przy­ stojny, i żona jego bawiła w łaśnie u wód.

W chodzącą z szelestem Matyldę Sztrumpf obrzucił bacznem wejrzeniem.

Dulska przez szerokość stołu wyciągnęła ku sędziemu rękę, woniejącą benzyną.

Sędzia zdziwiony spojrzał i w odpowiedzi w skazał wszystkim krzesła.

— Proszę siadać!

Dulska się stropiła, ale nie dała tego poznać po sobie.

Kokotka zajęła miejsce praw ie naprzeciw sędziego, obok swego adwokata, z którym rozm awiała wesoło.

Robiła wiele szumu swojemi taftowemi spódnicami i dzwoniła brelokami, rzucając na sędziego pałące spojrzenia.

Pani Dulska, zachowująca się z całym szacunkiem wobec przedstawicieli spraw ie­ dliwości, zapragnęła wyzyskać tę płochość

(58)

kokotki i dobrze usposobić dla siebie s ę ­ dziego.

— No, moja pani! co to za zachowanie! — w yrzekła głośno do żony konduktora, »co to

za brak czci dla trebunału!«...

Jakiś jegomość tymczasem, źle odżywiany, chudy i znudzony, pow stał z miejsca i mono­ tonnym głosem odczytał akt oskarżenia, ryw a­ lizując z brzękiem much, których całe warstwy latały w powietrzu, urozmaicając biel ścian i sufitu.

W reszcie rozpoczęło się badanie.

Okazało się, że kokotka liczy sobie lat dwadzieścia cztery. Dulska wzruszyła ram io­ nami na to bezbożne kłamstwo i w yrzekła:

— A ja powiem prawdą wielmożnemu

panu sędziemu. Ja się nie potrzebuję kryć z memi latami. Ja mam czterdzieści cztery. Na św iętego Florjana skończyłam właśnie. Miałam dwadzieścia równo, kiedy się mój pierwszy syn urodził. Życie moje szło równo i uczciwie, panie sędzio!

(59)

* 57 *

Lecz sędzia odrzekł głosem bez żadnej intonacji:

— To do rzeczy nie należy! Dulska aż uniosła się na krześle.

— Przepraszam , panie sędzio, ale chcia­ łam, ażeby pan sędzia wiedział, kim jestem ja, a kim jest ta pani!...

Lecz sędzia przerw ał oschle:

— Przepraszam . Pani tylko wolno odpo­ wiadać na moje pytania.

— Je d n ak że... — Dosyć!

Kokotka zrobiła grzeczną minkę i odpo­ wiadać zaczęła zwięźle i krótko, nie ściągając na siebie żadnej wymówki sędziego. Dulska uczuła to, mimo to tak była silnie rozdrażniona» iż nie mogła zapanować nad swemi nerwami.

— Pani jest mężatką, panną, w dow ą? — zapytał sędzia kokotki.

— Jestem separow ana.

— A pani ? — zwrócił się do Dulskiej. — Zamężna! — zagrzmiało trjumfalnie.

(60)

* 58 *

Dzieci s ą ?

— Syn i dwie córki. Syn w prokuratorji

skarbu. Ma jechać właśnie zagranicą! — do­

dała pospiesznie, nie zważając, że wszyscy, zdu­ mieni tern wyznaniem, patrzą na nią z uśmiechem. Spraw a szła dość pospiesznie. Sędzia nie znosił much i upału. Przecinał ciągle upusty wymowy Dulskiej i w ezw ał świadków. P ierw ­ sza zjawiła się orzechow a postać Zofji Oder- wanek. Widząc, że woźny zapala dwa ogarki świec koło krucyfiksu, zaczęła się bać i trw o­ żyć. Lecz Dulska pocieszała ją i krzepiła. Zofja O derwanek przysięgła mdlejącym głosem, przy­ znała się do trzydziestu siedmiu lat i rozpo­ częła zeznanie. Mówiła długo i szeroko o zu­ chwalstwie podsądnej i o tern, co Dulska i lokatorowie cierpieć musieli. O murzynku wtrąciła, rumieniąc się i jąkając. Dopomagała jej Dulska, mimo, że sędzia gromił ją i wzy­ w ał do porządku.

— Ja nie mam rękawów , jak chorągwie, panie sędzio, okrytych koronkami. Ja nie

(61)

za-miatarn takiemi rękawami ganku! — wyrzuciła nagle ze siebie Dulska.

— Proszę powrócić do rzeczy! — zaw ołał sędzia. — Niech św iadek opowie, jak się to stało z tą główną obrazą słowną, w której św iadek był świadkiem.

— Ach! tego dnia były straszne szkan- dały. Ta pani to p raw ie... przepraszam łaski pana sędziego, że go o b rażę... bez ubrania latała po ganku. A dzień przedtem — to jej dziecko... czarne, panie sędzio, czarne...

— ?...

Dulska wtrąciła pospiesznie:

— Widocznie mąż tej damy był murzyn. Zdaje się, panie sędzio, że to wystarcza.

Założyła ręce na brzuchu i spojrzała trjumfalnie na Matyldę Sztrumpf.

Ta zakołysała się na krześle, wstała, po­ kazała śliczne zęby i parsknęła śmiechem:

Ja ! w irklich! ein M ohr!... — po­ twierdziła trjumfująco.

I śmiała się dalej.

(62)

* 6 0 *

Dulska schwyciła się za głowę z obu­ rzenia.

Za Matyldą roześm iał się jej adwokat, zaw tórow ał pisarz, jakieś jeszcze figury, które kręciły się po izbie. Sam sędzia nie mógł utrzymać swej powagi. Śmiało, się wszystko z tej miłostki Matyldy Sztrumpf z nieznanym murzynem.

Promienie słońca drgały na papierach

zalegających stół, tańczyły cake-walk’a w bry­

lantach kokotki. Jakoś jaśniej, w eselej zrobiło się w ponurej pralni nadwyrężonych honorów.

Tylko Dulska i pani Oderwanek spojrzały na siebie zdumione i zdekoncerfowane.

— Śmieją się, moja pani! — szepnęła Oderwankowa.

Dulska próbow ała się także uśmiechnąć. — Moja p ani!... bo to takie bezecne, że aż chyba do śmiechu, albo do płaczu.

Ale zawsze! — P st!...

(63)

# 61 *

Rozpoczęło się dalsze badanie Zofji Oder- wanek.

— Co właściwie oskarżona mówiła i jakie były owe obelgi?

Pani O derw anek troszkę się jakby stropiła. — Ta osoba mówi,a, a raczej wrzeszczała po niemiecku. Obrażała ostatniemi słowami panią gospodynią, a potem mnie i wszystkich. W yzywała na naszych synów ... na mego Olafka, com go tak ciężko i boleśnie rodziła.

Tu, pani O derwanek cicho płakać zaczęła. Pani Dulska uspakajała ją i cieszyła. — Uspokój się pani, mąż pani wróci z objazdu, on panią pomści.

Sędzia patrzał na spazmującą damę szkla- nemi oczyma.

— Jednakże! — zaczął po chwili — co właściwie oskarżona m ów iła?

— Cóż taka może mówić! — zaperzyła się pani Dulska: — rzeczy, któ;e z szacunku nie pow tarza się przed sądem.

(64)

* 62 *

— Przepraszam , czy św iadek rozumie po niemiecku ?

N astąpiła chwila milczenia.

Zofja O derw anek wspomniała na przy­ sięgę i ogarnęła ją wielka trwoga.

— Czy pani rozumie po niem iecku? — pow tórzył sędzia.

— Nie, panie sędzio! — przyznała się cicho i jakby ze wstydem pani Oderwanek.

— W obec tego, zeznania pani są ukoń­ czone !

Zofja O derw anek cofnęła się na ławkę, pod piec, przeprow adzona piorunującym w zro­ kiem pani Dulskiej, która, mszcząc się za zbytnie skrupuły sumienia swej lokatorki, po­ stanowiła jej czynsz zaraz podwyższyć.

Następnym świadkiem był Felicjan Dulski. W surducie, w nowym liljowym krawacie, przedstaw iał się wcale przyzwoicie. Widoczne jednak było, iż postanowił nic nie mówić. Przysiągł i na tern ograniczyło się jego zezna­ nie. Dulska zawiadomiła sąd, iż w chwili kry­

(65)

* 63 *

tycznej Felicjan znajdował się w kuchni, lecz gdy chciała dalej zeznaw ać za świadka, sędzia kazał jej milczeć.

— W ięc pan nic nie słyszał? Felicjan skinął głową.

— Dziękujemy panu!

Felicjan ukłonił się i szedł ku drzwiom.

Coś jakby uśm ieszek leciuchny, jakaś »Scha-

denfreude« przesunęła się po jego wąskich wargach, gdy spotkał się z wściekłym w zro­ kiem żony.

N astępny świadek, M arjanna Zygmuś, za­ wodow a praczka, w padła w swej derowej chustce i dobrze wykrochmalonej spódnicy, jak bomba, i w dygach i ukłonach podleciała do stołu.

— Całuję rączki panu sędziemu, wielmo­ żnej pani gospodyni i wielmożnym p a ń stw u ! — w rzasnęła z radością.

Twarz jej obsypana piegami, podobna do indyczego jaja, promieniała. Uśmiechała się do wszystkiego i do wszystkich. Sąd jej nie

(66)

■X- 64 ®

przerażał. A natychmiast wykryła się przy­ czyna.

— Czy św iadek był już karany? — za­ pytał między innemi sędzia.

— A jakże!—odparła śmiejąc się Marjanna. — Ile razy?

— Dużo. — Za co?

—■ Pan Bóg ich tam wie. Za rozmaite,

zaw sze za pyskówki. Bo pan sędzia wie, u nas prostych ludzi jak się za łby pobierzemy, to zaraz do są d u ...

Roześmiała się do Dulskiej, do kokotki, nie wiedząc, że na Dulską uderzyły płomienie.

— Jakże to było? — zapytał sędzia. W yciągnął się leniwie na krześle i wpił się wzrokiem w Matyldę Sztrumpf, która, za­ różowiona pod wpływem upału, była rzeczy­ wiście ponętna i ładna.

— A no, ta nie wiem! — wykrzykiwała dalej Zygmusiowa.

(67)

* 65 *

Jakfo nie wiecie ? — zaperzyła się

Dulska, byliście przecież na dziedzińcu.

A no byłam, proszę łaski pani gospo­ dyni, ale widziałam, że się panie czegoś uga­ niały na siebie po gankach. Tylko m aglarka mówiła w grajzlerni, że to poszło o to, że pani konduktorowa, jak pana konduktora niema, to wpuszcza przez okno do siebie jakiegoś, czy c o ś... Ja ta nie w iem ...

Tableau.

Sędzia stuknął w stół.

— To do rzeczy nie należy! — chodzi o obelgi!

A! obelgów żadnych nie słyszałam ! — Św iadek może odejść!...

N astępny św iadek stróż Czarnoryjski, z za­ wodu artretyk, zeznał w tym samym duchu. Nic nie słyszał, nic nie wie. Natomiast wy- łuszczył, iż bierze cztery guldeny miesięcznie za całodzienną i całonocną służbę, że z tych pieniędzy kupuje naftę do oświetlenia sześciu

Pawi D u lsk a p r z e d s ą d e m .

(68)

* 6 6 *

pięter i że w skutek nadmiaru pracy jest ciągle śpiący, a więc i obelg słyszeć nie mógł.

W yłuszczywszy to wszystko, zabrał się ze swemi artretyzmami i piwniczną wonią, którą cały przesiąkł, do powrotu.

Na tw arz Dulskiej wystąpiły granatow e plamy, mimo to siedziała, ciągle jeszcze ufając w sprawiedliw ość Boską i ludzką.

* *

Lecz zawiodła ją ta ufność. Zawiodła z kretesem.

Adwokat zrzekł się głosu, a sędzia, po­ wstawszy, wygłosił wyrok, uwalniający Matyldę Sztrumpf od winy i kary.

Dla braku dowodów.

Dulska poczerw ieniała jeszcze bardziej, potem zbladła. Kokotka patrzała na nią przez

szybki swego face a main. Dulskiej zdawało

się, że spełniona została w tej izbie straszna zbrodnia przekupstw a. Nie mogła się po­ wstrzymać.

(69)
(70)

* 6 8 *

— Nie nam biednym ludziom praw ow ać się z takimi, co złotem brzęczą! — syknęła, zabierając się do odejścia.

Sędzia spojrzał na nią uważnie.

— Co pani powiedziała ? — zapytał ostro. Lecz Dulska, jak każdy zuchwalec, stchó­ rzyła wobec władzy.

— Nic, panie sędzio! — wyrzekła z ukłonem. — Radzę pani liczyć się ze!:słowami, — rzucił jej na pożegnanie sędzia — może pani odpowiadać za to ciężko!

Dulska wyszła, roztrącając wszystkich. Nie spojrzała naw et na O derwankową, przy­ bitą i przeczuwającą podwyżkę komornego.

Felicjan dawno już znikł, nie czekając w yda­ nia wyroku.

Stróż i praczka kłaniali się nisko »pani gospodyni«, lecz ta zignorowała ich i cała drżąca wyszła z godnością na ulicę.

— Powyrzucam te w szystkie kanalje, bydło w strętne i niegodziwe! — myślała, — a ten sędzia, to pewno kochanek tej łotrzycy...

(71)

S tr ó ż i p ra czk a k ła n ia li s ię n isk o »pani g o sp o d y n i« , le c z ta z ig n o r o w a ła ich i cała d rżą ca w y s z ła z g o d n o ś c ią na u licę.

(72)

* 7 0 Uśmiechnęła się gorzko.

— Cóż! nie nam uczciwym kobietom w al­ czyć z taktemi! Wolę moją przegraną, niż jej

wygraną, zdobytą takiemi środkami. I ja,

gdybym chciała, byłabym w y g rała... *

* *

W pół godziny później w domu Dulskich panow ała przygnębiająca atmosfera.

Z kawy familijnej nie było nic. Dulska, przyszedłszy do domu, wymówiła miejsce obu sługom, stróżowi — i mieszkanie Oderwan- kowej i praczce. Kawę kazała schow ać »na jutro«, a babkę, porw aw szy z pasją, zam knęła na trzy spusty w kredensie. Odmówiła Hesi żądanych pieniędzy na zeszyty, a Meli dała chininę bez opłatka. Szukała Zbyszka w szę­ dzie, aby go specjalnie przekląć, ale nigdzie go znaleźć nie mogła, jak również i Felicjana. Skryła się wreszcie do sypialni i pogrążyła w ponurem milczeniu.

(73)

* 71 *

Na ganku, pół naga kokotka, trzymając demonstracyjnie pełną melancholji murzyńską »dziecinę«, śpiew ała mocnym a silnie naderw a­ nym głosem :

Man ist so alt, wie eine Kuh,

Und lernt man immer was dazu.

(74)

M an ist s o alt, w ie e in e Kuh, U n d lernt m an im m er w a s dazu.

(75)

N A J N O W S Z E W Y D A W N I C T W A „ L E K T O R A “.

G A B R JE L A Z A P O L SK A

A GDY W GŁĄB DUSZY WNIKNIEMY.

P O W IE Ś Ć .

A u tork a » w c h o d zi w labiryn ty p s y ch ik i lud zk iej, d o c ier a d o ź r ó d e ł ży cia g łę b o k ie g o , d o tych je g o w iró w , w k tó ry ch k łę b ią s ię i s z a m o c ą z b o lu d u s z e żyjących « (p rzed m . W ł. J a b ło n o w sk ie g o ). P o w ie ś ć o w y s o k ie m d ra m a ty czn e m n a p ięc iu —

p r a w d ziw a tragedja m y ślą cej d u s z y lu d zk iej.

G A B R JE L A Z A P O L SK A . FIN - D E -S IE C L E ’ISTKA. P O W IE Ś Ć . K o b ieta w ie k u n e r w ó w , histerji, b łą d ze n ia ! K o ­ b ie ta b e z w o li, b e z in d y w id u a ln o śc i, b e z s z c z e g ó l­ n y ch w a r to śc i d u ch o w y c h , a le i n ie n a jg o rsza z a ra z em — sz u k a drogi ży cia . Z raniona w sw ej d u m ie u p ro g u p o ż y c ia m a łż e ń s k ie g o , n ie m o g ą c w m ę ż u s z u k a ć op arcia, sz u k a go k o le jn o u s p o ­ ty k a n y ch n a sw ej d r o d z e ży cio w e j m ę ż c z y z n , s z u k a u nich program u istn ien ia .... C ztery d u c h o w e p r z e c h o d z i p rzem ian y, lich ych ch w y ta ją c s ię p o d ­

(76)

N A J N O W S Z E W Y D A W N I C T W A „ L E K T O R A “ G A B R JE L A Z A P O L SK A . A N T Y S E M I T N I K . P O W IE Ś Ć . U tw ó r p o w ie ś c io w y na tle w a lk w y z n a n io w y c h p iętn u je b e z m y śln y c h p o d ż e g a c z y w s p o s ó b b e z ­ w z g lęd n y . Z sa m o z w a ń c z y c h try b u n ó w lud u zd arto tu m a sk i i u k a za n o w s z y s tk ie m e to d y ich n ie z d r o ­

w ej d z ia ła ln o ści.

G A B R JE L A Z A P O L S K A .

J A N K A .

P O W IE Ś Ć .

D z ieje t. zw . »rodu«. B o h a tera m i p o w ie ś c i s ą p r z e d s ta w ic ie le sfe r arystok racji, p r z e ż y c i i już o d k o le b k i p ra w ie sk a z a n i na śm ie rć i za g ła d ę. P o w ie ś ć zajm u je s ię d z iw n ie sm u tn em i lo sa m i d zieci, p o z b a w io n y c h b ło g o s ła w io n e g o w p ły w u m atki, w y c h o w y w a n y c h n ie o d p o w ie d n io , a raczej n ie - w y c h o w a n y c h w c a le . Janka, b ę d ą c a »całym c z ło ­ w ie k iem « i n ib y k w ia te m b agn a, p r z e ż y w a d r a ­ m at, w y n ik ły z n ie p r z y g o to w a n ia jej d o ży cia

(77)

N A J N O W S Z E W Y D A W N I C T W A „ L E K T O R A “.

G A B R JE L A Z A P O L S K A . MENAŻERJA LUDZKA. W sp a n ia ła , w fo rm ie s z k ic ó w p o w ie ś c io w y c h ujęta galerja ty p ó w i ch a r a k te ró w . A utorka w y ła w ia w p r o s t z ży cia w s z y s tk ie » D u lsk ie« i » D u lsk ich «, tw o r zą c w k ilk u n a stu p o z o r n ie o d rę b n y ch n o ­ w e lk a c h z a m k n iętą i k o m p le tn ą » m e n a ż e r j ę

l u d z k ą « .

G A B R JE L A Z A P O L SK A .

PAN POLICMAJSTER TAG IE JEW..-P o w ie ś ć na tle s to s u n k ó w w b. z a b o r ze r o sy j­ sk im z c z a s ó w p r z ed r ew o lu cją w 1905 roku. O d zn a cza s ię n ie z w y k łą n a w e t u Z a p o lsk iej p la sty k ą i p rzy k u w a c zy te ln ik a n a d zw y cz a j s z y b k o

to c z ą c ą s ię i in te re su ją cą akcją.

G A B R JE L A Z A P O L SK A . P R Z E Z M O J E O K N O .

Cykl świetnych, niezwykle zajmujących impresyj i feljetonów zmarłej autorki — prawdziwa skar­ bnica jej przeżyć, uczuć myśli i wskazań etycznor

(78)

N A J N O W S Z E W Y D A W N I C T W A „ L E K T O R A “.

G A B R JE L A Z A P O L SK A . S E Z O N O W A MI Ł O Ś Ć .

P O W IE Ś Ć .

Z a k o p a n e, letn ia n a s z a s to lic a , g d z ie p o d w p ły ­ w e m c u d ó w p rzyrod y, w id o k u n ie b o s ię ż n y c h — zd a s ię — z ło m ó w g r a n ito w y c h , up ojnej w o n i s o s n o w e g o la su i w s z e c h p o t ę ż n e g o w ich ru h a l­ n e g o — n ie w o ln ik , o lb rzy m em s ię m o ż e p o c z u ć c h w ilo w o , zle w a ją c s ię w je d n o ś ć z ż y w io ło w o ś c ią z ja w isk natury, w ie lu z n a la zło p ie w c ó w w lite ra ­ tu rze. N ikt jed n ak n ie u c h w y c ił z ręczn ie j o d Z a ­ p o ls k ie j te g o , co jest w n iem c e c h ą isto tn ą , t. j, s e ­ z o n u . S e z o n u zjazd u g o ś c i i s e z o n u m iło s te k — łtró tk ich i p r z elo tn y c h , jak s n y letn ich n o c y . I tylk o tak su b te ln e o k o , ja k iem n a ś w ia t p atrzy Z a p o lsk a , d o s tr z e g a , jak g łę b o k ie s ię n iera z n a tern tle t w o ­ rzą ż y c io w e d ram aty. Taki w ła ś n ie dram at, r o zg r y ­ w a ją cy s ię w Z a k o p a n e m , sk r e śliła a u to rk a w sw ej

» S e z o n o w e j m iło ści« .

G A B R JE L A Z A P O L SK A . S T A Ś K A.

P er ły literatu ry n o w e listy c z n e j - o b s e r w a c je z życia, o d d a n e z n ie z w y k łą p ra w d ą i siłą — a b ę d ą c e ró ­ w n o c z e ś n ie g łę b o k ie m stu d ju m p s y c h o lo g ic z n e m .

(79)

N A J N O W S Z E W Y D A W N I C T W A „ L E K T O R A “.

G A B R JE L A Z A P O L SK A . S Z A L E Ń S T W O .

P O W IE Ś Ć .

P rz ez z n a w c ó w i s m a k o s z ó w literack ich w y żej c en io n a z w ie lu d z ie ł sw o ic h jako p r z ed sta w icie lk a natu ralizm u , n iż Z ola, p o r u s z y ła Z a p o lsk a w » S z a ­ le ń stw ie « tem a t n ig d y do tą d w literatu rze n ie p o ­ r u sz o n y , c h o ć w ży ciu ja k że z a p e w n e c z ę sty . J e d en k rok fa łsz y w y , a raczej w ła ś n ie w k o b ie c ie natu ralny, k ro k d y k to w a n y ż ą d z ą m a c ie r z y ń stw a , m śc i s ię n a niej, m ą cą c na z a w s z e jej m y śli

i o d b iera ją c sp o k ó j.

G A B R JE L A Z A P O L SK A . W E K R W I .

P O W IE Ś Ć .

W p r zep ięk n ej tej i z n ie z w y k łą p ra w d ą n a p i­ sa n ej p o w ie ś c i, a u to rk a z w ła ś c iw y m s o b ie arty­ zm em »ch w y ta ż y c ie na g o rą cy m u czyn k u « gd y o n o p r z ez s w e brudy d e p c e i ła m ie b e z lito ś n ie e g z y s te n c ję m ło d ą , z a k lę tą w c iasn ym kręgu sz a r y ch .o b o w ią z k ó w , p o ś w ię c e ń i sa m o za p a rcia .

Cytaty

Powiązane dokumenty

Istotnie, gdyby dla którejś z nich istniał taki dowód (powiedzmy dla X), to po wykonaniu Y Aldona nie mogłaby udawać przed Bogumiłem, że uczyniła X (gdyż wówczas Bogumił wie,

Jednak najważniej- sze jest to, że w ten sposób od małego udaje nam się uczyć dzieci nie tylko te- go, jak dbać o środowisko, ale także jak wyrabiać nawyk wychodzenia do

Inne m ateriały dokum entacyjne dotyczące relatora

Tak oto rozpoczyna się ów wstrząsający melodramat, w którym Scheila najpierw przeżyje grozę oblężenia Warszawy, następnie stanie się agentką polskiego wywiadu

Podsumuję dzisiejszy „Ekran i widz” tak: kiedy Stanisławowi Tymowi „śni się” w krzywym zwierciadle bieżący program telewizyjny, a redaktorowi Misiowi

Janina w tym okrsie pracowała ciężko; nawet ponad swe siły, wychowywała dwoje dzieci i zajmowała się domem * gospo­.. darstwem domowym i

przez Henryka Gruetzmachera w Kruszynach Szlacheckich dla p*Barjcary DulskieJ.. Przenłana dla Fundacji przez p*Hannę NojJioką z d# Dulską

Pamiętam dobrze jak wieczorem przez płot naszego ogrodu przerzucano rowery i bezszelestnie wślizgiwali się do naszego mieszkania p, Andrzej..