• Nie Znaleziono Wyników

Romans i Powieść. R. 8, nr 3 (15 stycznia 1916)

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Romans i Powieść. R. 8, nr 3 (15 stycznia 1916)"

Copied!
8
0
0

Pełen tekst

(1)

— ---

Rok VIII. Warszawa, dnia 15 stycznia 1916 roku. N° 3

GUSTAW . DANIŁOWSKI.

A to się pali—tylko serce moje.

Władysław Skierski, początku­

jący literat, i robotnik ślusarski, Bar­

tłomiej Barącz, obaj emigranci t. jed­

nej okolicy, dla oszczędności mie­

szkali razem.

Należeli też do pierwszej sekcyi drugiego plutonu kompanii strzel­

ców, gdzie Skierski nosił przezwisko

„Stacha", a Barącz „Marka".

Ponieważ stanowili we dwóch ro­

tę, w najczęściej używanej podczas pochodu kolumnie czwórkowej szli obok siebie.

To sąsiedztwo było dila dość sła­

bego fizycznie literata bardzo dogo­

dne. Doskonale wyćwiczony i silny jak tur Marek nietylko podpowiadał mu w kłopotliwych sytuacyach, jak się ma zachować, ale nieraz, gdy wy­

padało iść w nocy przez ugory, zo­

raną rolę, słowem, bez drogi, pozwa­

lał mu się chwytać pod ramię, co znakomicie ułatwiało marsz. Za te usługi wyświadczane w polu Stach pomagał Markowi w domu.

Marek, jako robotnik o bardzo słabem wykształceniu ogólnem, nie umiał sobie zrazu dać rady z teoryą sztuki wojennej, zwłaszcza, gdy w grę wchodziły pojęcia oderwane, wy­

razy obcego pochodzenia, lub formu­

ły matematyczne.

I dopiero przy współudziale Sta­

cha przyuczał się pracować samo­

dzielnie, dzięki wrodzonej inteligen- cyi szybko pokonywał trudności i wkrótce nabył tyle wiedzy, że mógł­

by zdać egzamin oficerski. Nie kusił się jednak o rangę, gdyż nie miał zaufania do szabelki; przekładał na- dewszystko karabin, którym władał tak świetnie, że satysfakcya była patrzeć.

Zawsze pilny i obowiązkowy, gdy z powodu komplikącyi politycznych nastąpiło ogólne podniecenie, zawzię­

ty chłop z chciwości wiedzy dostał żakgdyby furyi.

Obkuwał się po całych dniach, nieraz zrywał się w nocy, chwytał kurtkę i repetował połową sygnali- zacyę, przyczem kiedyś stłukł lampę i omal nie spalił całego skromnego ich dobytku.

Na ćwiczeniach wobec markowa­

nego wroga zachowywał się tak, jakby chodziło o prawdziwą bitwę.

Wysłany na wywiady, mógł czołgać się godzinami na brzuchu, brodzić po pas w wodzie korytami wezbranych rzeczek; to też wracał zwykle uba­

brany, jak nieboskie stworzenie, i -przemoczony do nitki.

Kiedyś zaś podczas ataku zapalił się do tego stopnia, że ugodził lufą karabinu sekcyjnego „Borutę" tak silnie w piersi, że mąż ów nakrył się nogami; szczęściem, natrafił na guzik i skończyło się .na olbrzymim sińcu.

Poszedł za to na dwie godziny pod karabin i wystał sumiennie cały czas wyprostowany, jak struna. W dobie tej strzelców ćwiczono w go- rączkowem tempie, ale Markowi ciągle było jakby zamąło.

Napraszał się na ochotnika, z własnej inicyatywy ćwiczył prywa­

tnie nowozaciężnych rekrutów, całe dni niemal przebywał w polu, a wró­

ciwszy do domu, pakował zdarte no­

gi w kubeł z zimną wodą, brał książ­

kę ,i kiwał się nad nią nieraz do świtu.

Stach podziwiał jego sity, co mu nie przeszkadzało wcale wymyślać sublokatorowi od „małpozwierzy" i

„idyotów", zwłaszcza gdy mu spać przeszkadzał, a nazwał go zbiegiem z Kulparkowa, gdy Marek nazajutrz po forsownych, nocnych ćwiczeniach z widoczną satysfakcya zakomuni­

kował rozkaz, powołujący do stawie­

nia się na godzinę trzecią po południu z jedną zmianą bielizny i żywnością na dzień cały, co wróżyło długi mąrsz.

Pokłócili się wówczas do tego

stopnia, że szli na punkt zborny prze- ciwnemi stronami ulic i połączyli się dopiero w lokalu „Strzelca", gdzie wrzało, jak w ulu. Okazało się, że przybyły paki z bronią i ich kompa­

nia, dopełniona do bojowego składu, t. j. do dwustu pięćdziesięciu ludzi, ma gdzieś wyruszyć.

Z godzinę trwało rozdawanie uzbrojenia, rwetes i gwałt, wreszcie pierwszy i drugi pluton w pełnym rynsztunku z manlicherami starego typu i saperskiemi łopatkami u pasa, trzeci i czwarty z werdlami i bagne­

tami .u boku stanął w szeregu. Do­

wództwo nad kompanią objął porucz­

nik Mars; przyjąłod plutonowych ra­

port i na komendę kolumną pociągnę­

ła ulicami miasta. O parę stajań od rogatek, na szosie, idącej w kierunku granicy, spotkano okryty brezentem wóz. Na przodzie siedział znajomy doktór i dwóch felczerów. Tu nastą­

pi! krótki postój; z wozu wydobyto pałasze, na które oficerowie zamie­

nili swe trzcinfci, szeregowcy zaś o- trzymali po sześćdziesiąt ostrych ła­

dunków.

Ta parada, niezwykła liczba, peł­

ny rynsztunek, ostre ładunki, wóz sa­

nitarny, rzeźki, pachnący wiatr, wi­

dok rozległych, zieleniejących pól — wszystko to składało się na jakieś u- cziucie mocy, od której rosły serca i jakby nowem, wyzwolonem tchnie­

niem rozciągały się szeroko piersi.

Raźno, w takt odzywającej się od czasu do czasu trąbki, szeregi wybi­

jały takt i każdy czuł w sobie jakby Po stokroć spotęgowaną siłę.

Przez harmonię ruchów, utrzy­

mywanie z towarzyszami czucia, po­

woli zanikała świadomość indywidu­

alnego istnienia. wszyscy spajali się jakoby w jeden regularnie .porusza­

jący się .mechanizm.

Sprawniej, niż zwykle, czwórkowa kolumna ua szerszych miejscach for­

mowała się w pluton, a kiedy po obu stronach pobiegły malachitowe łąki, rozległa się komenda: ■— rozwinięty.

Wówczas pierwszy pluton wziął krótki krok.

.ŚW IAT'. Rok XI. N» 3 z dnia 15 stycznia 1916 roku.

(2)

— W czwórki w prawo — za­

grzmią} podporucznik drugiego, Si­

kora.

— W czwórki w lewo! — ryknęli plutonowi następnych i, zrównawszy sie ze skrzydłami pierwszego, pluto­

ny zrobiły „na lewo front" i w dwu­

rzędzie szeroka linią, pierś przy pier­

si, utrzymując równanie, cala kompa­

nia kroczyła, jakby tańcząc po sprę­

żystym wilgotnym kobiercu.

Przed nią palił się czerwienia o- gromny krąg zachodzącego słońca i jakby kępą jasności widniał w świe- żem poszyciu brzozowy las.

— Raz, dwa, lewa, lewa! — po­

krzykiwali radośnie oficerowie.

Jakieś wrażenie pędu zdawało się samo podnosić nogi i na komen­

dę — w czwórki — kompania zrobi­

ła tak gwałtowny zwrot, że aż szczę­

knęły karabiny.

Odtrąbiono — spocznij, — wolno śpiewać — dał sygnał kompanii ny.

— O mój rozmarynie, rozwijaj się — zaciągnęły pierwsze szeregi.

— O mój rozmarynie, rozwijaj się — podchwyciły następne, a potem całym chórem:

Pójdę do dziewczyny, pójdę do jedyny, [zapytam się, A jak mi odpowie — nie wydam się, Ulanów werbują, strzelcy maszerują,

(zwerbuje się!

Dadzą mi konika cisawego, Dadzą mi konika cisawego, I ostrą szabelkę do boku megol Dadzą mi buciki z ostrogami 1 siwy kabacik, I siwy kabacik

(z wyłogami!

A po momencie pauzy Marek wysokim tenorem, a za nim reszta huknęła wesołą piosenkę:

Lepsza ja, Jasiu, niźli ty, Bo ja mam fartuszek wyszyty!

A któż ci go, Kasiu, wyszywał, Kiedy ja u ciebie nie bywał?

Oj, wyszywali mi go dworacy, A jeśli nie we dnie, to w nocy.

Oj, wyszywali mi go dworzanie, A jeśli nie w łóżku, to w sianie.

— Baczność! Równaj krok!

Piosenka urwała się, jak uciął, i tylko dudniała miarowo szosa. Kom­

pania skręcała na ugór, szła czas pe­

wien płasko wzgórzem, aż znowu roz­

legła się komenda,: — rozwinięty na lewo w skos; — i długi wąż czwó­

rek począł spłaszczać się powoli, jak­

by rozsuwać się w poprzek, aż wkońcu zmienił się w dwie smugi si­

nawych mundurów, łyskających bro­

nią. Szeroko rozpostarta wstęga szła w milczeniu, zapatrzona w płomien­

na zorzę, w zbiegłe na widnokręgu

rozowe, wełniste obłoki, w omglony po tamtej już stronie lesisty wzgó­

rek i w biały widniejący w dole ko­

mory celnej dom.

— Kompania stój!

Jeszcze krok i szeregi zatrzy­

mały się, jak wryte.

— Do nogi broń! spocznij!

Stuknęły, jak jeden, kolby kara­

binów i wyskoczyły naprzód prawe stopy, ale tym razem nie wkradło się w szeregi pewne rozprzężenie, dopu­

szczalne na „spocznij". Blizkość gra­

nicy, widok ozdobionych orłami slu­

pów wprawiał wszystkich w nastrój surowej powagi.

Niezwykle silnie zmieniła się zwłaszcza twarz Marka.

Suchy jego profil przybrał wy­

raz sępi. Wysunął naprzód głowę i zdawał się wpijać rozgorzałemi o- czyma w dal.

— Widzisz — trącił łokciem Stacha, wskazując ruchem źrenic grupkę pogranicznej straży, której sylwetki rysowały się dość jasno na przesianem blaskami tle nieba. Jak na dłoni — psubraty!...

— Baczność, na ramię broń!

Żołnierze zrobili odpowiedni chwyt i zesztywnieli na miejscu.

Dokończenie nastąpi.

JÓZEF JANKOWSKI.

Poległym cześćl

(WIOSNA 1915).

Nagle huk. Drgnął chłop zbudzon. Stanął koń spłoszony.

W odległości trzech stajań tam. od lasu strony Padł pocisk — jeden, drugi, jak piekielne brzemię, Ryjąc, burząc, świdrując, wyrzucając ziemie.

Za nim trzeci i czwarty, jak wór jadów, spada — I już systematyczna podle praży kanonada, Pasem i raz przy razie wprost ku chłopskiej włości Zmierzając, jak nikczemność, gdy piekło swe mości.

Spochmurniał chłop, jak burza, — nie — iżby go trwoga Oblazła, lecz — iż uczuł, że tu przeciw Boga

Coś sie dzieje i przeciw prawu przyrodzenia:

No, bo jakże? Toć pełni tutaj rzecz sumienia, Grunt jest jego, a dzieło jego — dzieło Boże, — Toć przecie nie wojuje on tutaj, lecz orze!

Toć przecie opatruje ziemie miłosierny — Jakże to? Ma opuścić Ją, on, jej powiemy?

Wiec zawzieciej pieść ścisnął — w zamierzeniu głuchem Rzucił tam, w stronę wroga warkliwym okruchem:

„Niedoczekanie twoje!" — i już, jak ze stali Posąg, z pługiem zrośnięty, orał zagon dalej.

Aliści podle dzieło, jak nawała chyża,

Niszczy cielskiem swem pasmem ciągle sie przybliża — Już pocisk na grunt upadł sąsiedniej polany,

Z hukiem role rozszarpał, wzbił kurzu tumany —

Właśnie chłop był zawrócił od drogi — i prosto Miał iść teraz wzdłuż linii tej, objętej chłostą — Obaczył spadające opodal bryłisko,

I naraz <pasyi całe wstało w nim ognisko:

Poczerwieniał, otrząsnął pług, wbił go nanowo, Ściągnął szkapę biczyskiem i z twarzą surową Ruszył naprzód — Ujechał cości pół zagona — Był cały, jak żar, tkliw y — drgała pierś wzburzona, Jakaś złość go dławiła, czy łkania, czy bóle, Cości go rozpierało i mocno, i czule, Bo oto szarpnai dłonią pod szyją koszule, Obnażył pierś, szkaplerzem ochronną, i z głowy Czapkę od sie odrzucił — Boga czuć gotowy — 1 razem z piersi chłopskiej buchnęła w przestworze Pieśń ludu błagająca — pieśń święta, jak zorze, I mocna, jak sumienie, — głęboka, 'jak morze,

I wielka, jak zbawienie, — pieśń-ból: ŚW IĘ TY BOŻE, ŚW IĘTY MOCNY, ŚW IĘTY A NIEŚMIERTELNY,

Jak wicher kościelny, Wionęła poprzez pola, przez puste obszary

Z hukiem armat zmieszana pieśń gromadzkiej wiary:

Pieśń, strojona nad wszystkie natchnienia i miary, Pieśń, jedyna na ziemi ogromem swej siły:

Pieśń, której słowa, tony — są, jak warstwy bryły Duszy ludu zbiorowej żywej, kawałami

Oddarte od niej razem z krwią, potem i łzami — 2

(3)

I wiszące, drgające ciągle gdzieś w eterze Ziemi polskiej — żywotne, zbawienne i świeże, I ciągle odbudzane tchnieniem wiary prostej:

Pieśń, zaklęta w pól tęsknych wołania, we wzrosty Ziół wszczepiona — i w lasy, i w szumy, i bory, W poranki zasłuchane i w ciche wieczory, W to wszystko, co niewoli, co smeci i boli:

Pieśń przymierza ludowej wiary, gleby, roli Z Bogiem, — pieśń duszy ludu i pieśń polskiej doli.

I dziwny był ten widok chłopa, w aureoli Pokutne] chodzącego w polu pustem szczerem Za pługiem pod grom armat, pieśnią tą, jak sterem, Krojącego swój przestwór polski nad obszarem:

Szumiącego tą pieśnią, jak mocnym sztandarem Wiary w boju swym cichym i z miłości żarem Niosącego tym bojom plon ofiary znojnej.

OD POWIETRZA, GŁODU, OGNIA I WiOJNY:

Łopotała ipieśń wielka, jak huf skrzydeł rojny, — Tysiącami ust głodnych o chleb, dach spokojny Wołała, bólem, łzami i piersią sierocą

Kołacąca do nieba bram przed straszną nocą Bezdomnych, — wzywająca ostatnią już mocą Wiary ufnej i tchem już rozdartym na ćwierci.

OD NAGŁEJ 1 NIESPODZIEWANEJ ŚMIERCI W Y B A W NAS, PANIE.

Nie spadła na cie, chłopie mój, niespodziewanie Śmierć, którąś odżegnywał przez korne wołanie!

Bo właśnie, gdyś wygłaszał te słowa w obliczu Boga, ziemi i śmierci, już na pograniczu Roli swej, jej płacący całym pomnym długiem, Pocisk zły cie ułożył wraz z koniem i pługiem W brózdzie, którąś sam sobie w yrył pasmem długiem:

Ułożył zbryzganego krwią, cichą kolebą Roli utulonego — na wznak, licem w niebo, Abyś patrzał w toń jasną i byś twardym krzyżem Zatwierdzał związek z ziemią i z twej wiary spiżem.

Odpoczęły twe kości pilne, pracowniku, Odprostowane wreszcie po pracach bez liku, — Bóg twą dusze powoła do niebieskiej roli Orania wieczystego, które już nie boli, A pług twój tam postawi u swojej stolicy, Aby lśnił śród aniołów rzeszy światłolicej —

Lecz po latach — przypuszczać należy — nie długo, Kiedy trudem, czułością, miłości wysługą

Zostaną wypłacone wszystkie nasze grzechy:

Grzechy nierozświetlenia narodowej strzechy, W iny nasze dziejowe i niewolne szczerby Matki, która z swych synów czyniła pasierby:

Pług ten wróci na ziemie, jak znak apostolski, B y przyświecał i bronił nowych Piastów Polski:

B y uszlachcił na roli prace zbożną, sielską, Namaścił ją i zrównał z mądrością anielską.

I wtedy już, podniósłszy swej chwały obrońcę, Zapanuje zwycięsko, rozlśniony, jak słońce, Miłości i cichości znamieniem człowieczem Zapanuje nad gwałtem, nad mordem, nad mieczem.

Wieczny pokój cl w świetle ducha, gospodarzu, Radź tam z góry o ziemskim naszym inwentarzu — / rosnący u Boga w blasfei i promienie,

Wstaw sie o rychłe ludu Jego wybawienie.

KONIEC.

A n d rzej S tru g . powieść.

Dzieje jednego pocisku.

22 ----

Pan Kazimierz stal jeszcze dłu­

go za ladą i przetrawiał słuszny gniew. O to głupie wiejskie „pod- biuro“ były już w sklepie trzy rewi- zye a w mieszkaniu cztery. Dwa ra ­ zy go brano do ratusza, a za każdym razem uwolnienie kosztowało go po pięćdziesiąt rubli w gotówce i po drugie tyle towarem. Jeszcze po rozłamie szarpali go sobie na obie strony, aż mu pękała głowa. Od pół roku bez mała wszyscy stali bywal- ce partyjni poznikali, jak cienie, nie zapłaciwszy długów sklepowych.

Szpicle zamawiali się wciąż z całą bezczelnością —a tu zjawia się pocz­

ciwa figura „z prowincyi". która nie zdążyła się jeszcze dowiedzieć, że

„wydział1* wsypał się w styczniu, że w partyi jest przewrócone wszystko do góry nogami przez rozłam i zdziesiątkowane przez wsypy. Od tego czasu wsypały się już trzy pod- biura, a ten sobie przychodzi, jakby nigdy nic, ze swoją panią Wojdaliń- ską. Kochany człowiek! Trochę się

spóźnił ze swoim ważnym interesem, Czyż teraz jeszcze mogą być jakie ważne interesy? Koniec, klapa, nie­

szczęście! Daj, Boże, jaknajprędzej zapomnieć, że coś było.

Pan Kazimierz zagłębił się w rozważaniu: czy też ten zapóźniony towarzysz nie jest czasem szpiclem?

Wyglądał uczciwie, ale i szpicle wy­

glądają nieraz też uczciwie.

— Panno Zofio — wołał na swo­

ją pomocnicę, która była w tylnym pokoju. — Jak pani uważa tego, co był?

— To był nasz człowiek... Trze­

ba mu było dopomódz...

— Co ja mu mogę zrobić? Nikt u nas nie był od sześciu tygodni. Ja nic nie wiem i nic nie chcę wiedzieć!

— Możeby zaszedł do Stępkow­

skich?

— A bo ja wiem, do jakich on należy? A bo ja wiem, czy Stęp­

kowskich do tego czasu nie wybrali?

Albo go wyrzucą za drzwi, jeżeli nie trafi na swoich, albo ich zasypię, je­

żeli to szpicel, albo jego wreszcie zguhię, jeżeli tamtych wzięli i w mie­

szkaniu jest zasadzka. Niech wszys­

cy dyabli... Co ja winien, że się fa­

cet spóźnił!

— Jak sprytny, to i tak sobie poradzi.

— Mówi, że nikogo nie zna.

Szkoda go, ale ja spełniłem swoją powinność. Żeby każdy się pilno­

wał, jak ja, to nie byłoby tylu wsyp...

Rozmowę przerwało wejście pa­

na z córeczką. Pan Kazimierz roz­

kładał towar, zachwalał, bawił go­

ścia. Po chwili wszedł drugi, któ­

rym zajęła się panna. Zofia. W swo­

im czasie kundmani zapłacili i wy­

nieśli się.

— Co? Ładne czasy? Mnie zno­

wu chyba będą brać...

— Szpicel jest jeden i szpicel jest drugi!

— Co pan znowu?

— Tan mój udawał, że kupuje, a dziewczynka wciąż zaglądała do drugiego pokoju. Była nawet za la­

dą, żeby wygodniej zobaczyć!

— Zwyczajnie jak dziecko w sklepie!

— Jak szpiclowskie dziecko! O- ni już teraz chodzą z dziećmi, dla większej swobody i dla pozoru! Ta-

(4)

kiego nikt 'nie posądzi; pani pierwsza się śmieje: Szpicel z dzieckiem! A w tern jest wielki spryt!

Panna Zofia się śmiała.

— Tego, którego pani załatwia­

ła. ja skądciś znam. On tu już przy­

chodził i pytał o biuro — pamiętam, to było w listopadzie... To prowoka­

tor — kupował dia pozoru. Sam nie wiedział, czego chce i tylko się roz­

glądał. Chciał niby spinek, a kupił krawat. To ich już naprowadził ten ..towarzysz z prow.incyi". Kochamy człowiek...

Panna Zofia wzruszyła ramiona­

mi i zajęła się swoją robotą. Myśla- ła mad tern, gdzie szukać posady, jak pryncypał już całkiem zwaryuje. Po chwili pan Kazimierz przyszedł do niej i począł szeptać:

— Ten udający posłańca to zno­

wu stoi po drugiej stronie ulicy. Po­

znałem go odrazu. Panno Zofio, dzi­

siaj minie znowu wezmą! Przed samą Wielkanocą — ruina! Jestem zasy­

pany, już się teraz nie wykupię! Za- biorą mnie do fortów, a ja tam umrę!

Dziś w mocy przyjdą...

— Niech pan wyjdzie trochę się przejść, odpocząć...

— Co? Mnie wszyscy szpicle znają! Mnie prowokatorzy znają!

Wolę niech mnie wezmą tutaj. Kiedy biorą na ulicy, zawsze biją!

— Możeby pójść do ochrany i pogadać? Da pan pięćdziesiąt rubli i będzie na jakiś czas spokój. Niech taki łotr przyjdzie sam i wybierze towarem, zyska pan 40/.

— Co i wezmą mmie jeszcze za szpicla! Którykolwiek z nich bojow­

ców, co się teraz włóczą po ulicy, wsadzi mi kulę w łeb i już. Czy to teraz jest co pewnego na świecie?

Okropność!...'-'O, czasy, czasy! Pan­

no Zofio, ja chyba dzisiaj już zwa- ryuję.

Panna Zofia ze smutkiem przy­

znawała mu w duchu racyę.

A Weszyoki chodził po mieście, szukając swojej partyi. Liczył ną traf, że spotka kogo z niewielu zna­

jomych na ulicy. Ale spotkał tylko kilka razy w różnych miejscach gro­

madki ludzi, pędzonych pod konwo­

jem do ratusza. Trafiał na rewizye uliczne. Raz widział, jak dwóch po­

rządnie ubranych panów ni stąd, ni zowąd wzięło trzeciego porządnie u- branego pana pod pachy i wciągnęło go do dorożki. Dwa razy zaczepił go patrol policyjny, i oglądał jego pa­

szport. Wreszcie poszedł na koniec miasta- do jednej fabryki, gdzie raz podczas dni wolnościowych był na wiecu. — Może tam mnie który po­

zna? — myślał.

Ale portyer go nie wpuścił. We- szycki pamiętał doskonale .tego por- tyera z wiecu. Wpuszczał wówczas każdego, kto chciał, j czynił jakgdy- by honory domu.

— Ja mam strasznie ważny inte­

res. Przyjechałem zdaleka... Ja was, towarzyszu, znani, pamiętacie, tu był wiec, ja sam też przemawiałem. Byl

Wtedy towarzysz Sokół. Michał, Woj­

ciech, towarzyszka Lucya, Lucyna...

— Ani ja panu nie towarzysz, anj ją jakich partyjnych znam. Dużo tu bywało wieców, ale się już dawno.

Bogu dziękować, skończyły. Tu w fa­

bryce nikogo pan mie znajdziesz — tu ludzie pracują, tu niema żadnego z partyi.

- Co? Cala ta fabryka była na­

sza!

— Była, była, czego tam mie by­

ło... Rządził, kto chciał, a teraz znów porządek nastał. Nic ja panu mie po­

mogę...

- Pokażcie mi choć jednego z komitetu fabrycznego, o nic mi wię­

cej nie chodzi. Zostawię wam tu sto rubli zastawu — na dowód, żem nie szpicel. Poratujcież mmie, człowieku!

— Schowaj pan swoje sto rubli.

Komitet fabryczny?

- Ten, co rządzi w fabryce.

— To idź pan przez podwórze, zaraz za kotłownią stoi napis „Kan­

tor". Tam siedzi dyrektor i urzędni­

cy. Tam jest zarząd.

Chodził Weszycki pod fabryką do południa. Kiedy po gwizdku za­

częli się ludzie wysypywać przez bra­

mę, Wmieszał się w tłum .i rozglądał się bacznie i nadsłuchiwał. Ale ro­

botnicy się spieszyli, nie usłyszał ani jednego takiego słowa, z któregoby mógł wymiarkować, że należą do partyi. Zaczepił wreszcie jednego na chybił-trafił. Opowiedział mu swoje troski, a gadał szczerze, żeby odrazu było znać, że jest swój i porządny.

— Ja. widzicie, do żadnej partyi nigdy nie należałem, ale różnych znam, mogę powiedzieć. A wy czyj jesteście?

— Z P. P. S.

— Jak to?

— No tak.

— A z której?

— Ze .zwyczajniej. Z polskiej par­

tyi!

- No, no. Przecie jest lewica, jest prawica. Jakże wy tego nie wie­

dzieli?

Weszyoki nic nie rozumiał.

— Ej, taki z was pepesowiec. je­

żeli wy tego nie miarkujecie.

— Nic a nic nie rozumiem.

- Widzicie — był rozłam, czyli są teraz dwie partye, co się ze sobą żrą jeszcze lepiej, niż dawniej z esde- kami... A starej partyi już niema.

— Starej partyi niema?

— Oho — już więcej, niż cztery miesiące. Wy chyba, bez waszej u- razy, w żadnej party, nie byli, kiedy tego mie wiecie.

Drugi robociarz, który stanął przy nich tymczasem, odciągnął tam­

tego i rzekł do niego głośno, obrzuca­

jąc Weszyckiego brzydkiem spojrze­

niem:

— Chodź ma obiad — ochota ci z takim gadać! Chce mu się sapiclo- wać, a od pierwszego słowa zmąć, że nawet niepodobny na człowieka..

„Swołocz"! Będzie tu jeszcze wysta­

wał, to go tu galop urządzą...

Weszycki został w osłupieniu i w rozterce. To tak go przyjmują to­

warzysze warszawscy! Nie, to nie­

podobne do wiary, żeby tak było.

Postanowił czekać.

Powracali już z obiadu i spora grupa, stała przed bramą fabryczną, paląc papierosy i gadając. Podszedł do jakichś trzech, stojących osobno, i zaczął mówić znowu o tern samem.

Tamci na niego patrzeli nieżyczliwie, paskudnie, jakgdyby go już zawczasu mieli za łotra. Wtedy porzuci, całą konspiracyę i gadał zupełnie otwar­

cie.

- ...A mój interes jest bardzo ważmy: bombę przywiozłem, 250 ru­

bli — i też nie mam komu oddać...

- I cóżeś pan jeszcze przywiózł takiego? Też dobrodziej...

— Przywiozłeś pan głowę całą, tylko uważaj, żeby jej ci tu gdzie nie ukręcili... Hej, towarzysze!

Obstąpili go robociarze wokoło, aż mu się zrobiło ciasno. Weszycki zczerwieniał i zaczął gadać już do wszystkich, bijąc się w piersi i wy­

myślając im za nieufność. Ale wszys­

cy tylko szydzili.

— Bombę oddaj do frakcyi, a pieniądze do lewicy...

- Rzuć bombę pod Skalona, a potem tu przyjdź, to ci uwierzymy...

— Poważny towarzysz, co bom­

by fabrykuje, a o 'rozłamie nie wie­

dział...

- W aryat jest, czy co? Nie wy­

gląda na szpicla.

— Aha, dopiero co w portyerni gadali, że za .wykrycie komitetu sto rubli na stół kładł...

— Naprawdę?

- Stary gadał dopiero co.

— Huzia! Huzia go!

— Huzia szpicla!

Weszyckiego ogłuszyły wrzaski i gwizdanie. Zdawało mu się przez chwilę, że to sen. Osłupiał j wodził po ludziach błędnemi oczami. — To­

warzysze! — woła, — towarzysze, opamiętajcie się. — Ale nikt go ani nie słuchał, anj rnógl słyszeć wśród powszechnego gwałtu. Ktoś go zaje­

chał pięścią w kark, ktoś go potężnie kopnął z tyłu i Weszycki wypad, z gromady. Uciekał mie ze strachu, ale przed tą hańbą publiczną, przed swo­

ją krwawą krzywdą. Pod ziemię by się skrył, życieby sobie odebrał.

Biegi, jak szalony, skręcił zaraz za pierwszy róg.i spieszył się, sam nie wiedząc, do czego. Spotkawszy pier­

wszą wolną dorożkę, wsiadł j poje­

chał do miasta., nie wiedząc zupełnie, co ze sobą robić dalej.

Uciekł Weszycki i dohrze zrobił, albowiem towarzysz „W aryat" z fra­

kcyi i towarzysz ..Rozważny" z le­

wicy już zdążyli wydobyć maszyny, schowane u jednego palacza pod ko­

tłem, i lecieli na łeb na szyję „robić"

szpicla. Wypadli za bramę, pobiegli w jedną stronę, w drugą stronę, ale już nie znaleźli nikogo.

Weszyokiemu zdawało się, że zwaryował. Miał nieprzeparte prag-

(5)

nienie pojechać prosto Pa stacyę I wracać zaraz do domu, zostawiwszy wszystko u wuja na boskiej łasce.

Niech się dzieje, co chce! Partyi nie­

ma! Jest tylko jakaś „lewica" ,i ja­

kaś „prawica". A partyi dawnej nie­

ma, tej ogromnej i mocnej, starej i wypróbowanej polskiej partyi. Odzie się wszystko podziało przez niecałe pięć miesięcy? I wydało się towa­

rzyszowi Weszyckiemu, że odeszło od niego w jednej chwili oonajmoiej pół wiary we wszystko, w co wierzył do tego czasu.

A jego wzięli za szpicla! Nie chcieli nawet chwili pogadać z nim cierpliwie! Nie wzięli nic na rozum!

Robotnik warszawski jestnajpierwszy w całej Polsoe — tak gadają u nas i wierzą w to ciemni ludzie... Znam ja teraz to warszawskie uświadomie­

nie... Nie wiedziałem tego — teraz wiem.

O wielu rzeczach nie wiedział jeszcze towarzysz Weszycki. Za­

pomniała partya o jego okolicy i od długiego czasu nic do nich nie docho­

dziło. Tymczasem niemiłosierna wskazówka doszła do swojego miej­

sca na gdzieś tam zawieszonym w niebie czy w piekle zegarze dziejów.

Nie usłyszał nikt, kiedy wybiła ponad ludzkiemi sprawami fatalna godzina.

Dopiero potem, później, kiedyś, jakie­

goś dnia poczuł każdy, że zabrakło mu jakby powietrza.

— Duszny dzień — mówili sobie ludzie. Aleć nazajutrz j za tydzień męczyły się piersi w tern złem oddy- chamiu. Czekali ludzie, czekali, a ro­

bili to, co zawsze. To wiodło się, to się nie wiodło, było raz pięknie, raz brzydko, bywał dzień pożyteczny i dzień szkodliwy, było i dobre i złe, jak to w życiu.

Zatracili się ludzie pod nawalą drobnych prac i codziennych wyda­

rzeń. Aż zaczęli spostrzegać, że wciąż jeszcze na coś czekają, przy­

pomnieli sobie, że już długo czekają i zauważyli wreszcie ten czas upły­

wający. — No i co teraz? — No 1 co? — pytał jeden drugiego.

Pytali się, radzili, dumali. Kłóci­

ły się ze sobą gromady ludzi to o jedno, to o drugie, to o trzecie. Nikt nie był winien przegranej, bo każdy był jednakowo winien. Każdy miał słuszność, bo każdy się bodaj raz na dzień omylił.

Kiedy się Weszycki pokazał u wuja, był tak strapiony, że stary sklepikarz wystraszył się nie na żarty:

— Co ci to, chłopcze?

Weszycki nie mógł nawet opo­

wiedzieć o swoich nieszczęściach. I nie chcial ,i nie mógł. Zjadł obiad i z rozpaczy położył się spać. Ale z e ­ rwał się po kwadransie i wszedł do sklepu.

— Widzi wuj — wszystkich mo­

ich znajomych wybrali. Nijak nie

mogę się dostać do partyi. A tu jesz­

cze coś się w partyi pokręciło — sły­

szałem, że starej partyi już niema.

Czy to prawda?

— Co? To ty o tern nie wiesz?

— A wuj to wie?

— T yż pytanie! W sklepiku wszystko się wie. Ale że też ty nic nie wiesz...

— Ja nic nie wiem, bo u nas w okręgu były duże wsypy, w szystko się przerwało, bibuła nie dochodziła...

— No, no... Już dawno, jak nie­

ma dawnej partyi. Oho! Dyabli was wzięli przez niezgodę, a przytem przez cztery miesiące waszych brali i brali dzień w dzień, tak, że teraz już jest wygolone na czysto.

— A „Robotnik" wychodzi?

Sprzedają na ulicy, jak 'dawniej?

— Teraz wychodzą aż dwa „Ro- botniki", ale jeden rzadziej od dru­

giego i już ich nikt prawie nie cieka­

wy. Przychodzi tu chlopczyna, co sprzedaj e, powiada, że żadnego obro­

tu niema, choć tę bibułę teraz za dar­

mo dostaje. Nie ma kto kupować!

— Cóż się takiego stało? Ją nic jeszcze nie rozumiem...

— Co się stało? Ludzi zabrakło.

Co było najporządniejszego, to już dawno wybrane. Nie miał kto rzą­

dzić, a za łeb trzym ać, a do kupy zganiać. To się i rozlazło w szystko, a teraz i łych biorą — aż całą W a r­

szawę przeniosą ido Wiatki albo do tego Narzymskiego kraju. T y się dzi­

wisz. co się stało, bo ci się nie chce uwierzyć, że rewolucya już się skoń­

czyła.

- Oho — za prędko było. Ale to być może, że się coś na tę chwilę zepsuło...

- Tobie za prędko, a mnie się widzi, że już było czas. W y tam w cukrowni niewiele widzieli. Ale ja z tego sklepu wszystko widziałem dzień po dniu, choć w żadnej p arty i nie byłem. Patrzaj tam naprzeciw ­ ko, widzisz? Sklep zamknięty. Ja ten interes dawno znam. Nie umiał facet prowadzić i stracił. Póki miał po matce pieniądze, to szło i szło.

Potem zaczęło utykać, potem latał za pieniędzmi po żydach, na lichwę po­

życzał, ale sklep był otw arty — to­

war na półkach był — łudzi przy ­ chodziło zawsze jeszcze trochę. W re­

szcie nastał dzień, że się urwało i pa­

trzę wczoraj rano — sklep zamknię­

ty. Każda rzecz m a sw oją przyczy­

nę. Każda rzecz się kiedyś zaczyna i kiedyś się kończy. Jak się nie w y­

grywa. to się przegryw a, a im prę­

dzej. tern lepiej. T yś młody, to jesz­

cze doczekasz lepszych czasów, a tymczasem i to twoje szczęście, żeś wyszedł cało...

Jak mógł, pocieszał go s ta ry wuj i starał się go wyprawić do domu.

Ale W eszycki rozumował, że jeżeli jest źle. to tembardziej przy d a się i bomba i pieniądze. Wybadywał te­

dy starego, czy też on mu nie może podać drogi, albo choć jakiegoś śla­

du do pozostałych ludzi partyjnych.

- Nie chciałoby mi sie ciebie, chloipcze, gubić, ale jak już chcesz koniecznie, to dostaćby się można.

W sklepie się o wszystkiem można dowiedzieć, bo ludzie sami znoszą.

Ale po pierwsze: wszystkich p arty j­

nych, to jest ludzi, jak się patrzy, com ich znał, już powybierali. A po drugie, ci, co jeszcze są- to oni po prawdzie niewiele wiedzą, choć niby do czegoś należą, ą po trzecie — du­

żo jest łajdactwa po rewolucyi. Mo­

żesz trafić, gdzie nie zechcesz, więc zawsze trzym aj się, a pilnuj się z każdym.

— Minieby trzeba kogo z bojów­

ki — odważył się wreszcie W eszy­

cki —- jeżeli jeszcze jest jaka bojów­

ka... — dodał ze smutkiem.

— Oho — tego ci się zachciało!

Dalszy ciąg nastąpi.

Niebieskie dyalogi.

Rzecz dzieje sie nie w niebie, lecz na przedstawieniu w teatrze.

Otyły jegomość (przed rozpoczęciem sztuki, do towarzyszącej mu jejmości).

Czy to Wyspiański?

Jejmość (zagląda do programu). Nie, Materlincki.

Jegomość. Jakiś nowy. A byłaś na odczycie?

Jejmość. Kiedy nie było żadnego.

Jegomość. To co my będziemy wie­

dzieli?

Jejmość. Może to to nie będzie ta­

kie zakazane, jak tamto na Wierzbowej.

Jegomość. Daj to Boże!

Mały Razio (gramoląc sie za star­

szym i do loży). Babciu, czy to będą grali o panu Karolu?

Babcia. Kaziu, bądź .grzeczny!

Kazio. Bo tatuś powiedział wczo­

raj, że pan Karol to niebieski ptaszek...

Pani z prowincyi (do towarzyszącej jej — w antrakcie). Dotychczas jeszcze nie wiem, dlaczego tej sztuki nie wolno było grać za moskali.

Druga pani. A czy nie było wolno?

Pani z prowincyi. Albożby wysta­

wiali inaczej?

Otyła jejmość (do męża, gdy w or­

kiestrze dają znak na rozpoczęcie nume­

ru muzycznego). Teraz się wykaszlaj Jó - zieczku, będzie muzyka... (Józieczek ka­

szle).

Dama z piątego rzędu (do znajomej z trzeciego — po Pałacu Nocy). Jak się pani spodoba, pani Heleno?

Dama z trzeciego. No... ja to wi­

działam w Moskwie.

Dama z piątego. Tam było jeszcze piękniej?

Dama z trzeciego. Pytanie! Pani my­

śli, ile .tam kosztuje jedno krzesło w trze­

cim rzędzie? — — - -

Pani z prowincyi (do towarzyszki).

Już teraz wiem: Światło to Polska!

Towarzyszka. A ja myślę, że Pol­

ska to właśnie Ptak.

(6)

Pani z prowincyi. W takm razi©

któż jest Pies?

Sasiadka-warszawianeczka (z entu- zyazm em ). Panie nie wiedzą? Józio Węgrzyn!

Kazio (do tatusia — po krainie P rzy­

szłości). Co ito znaczy, proszę tatusia, dziecko jeszcze .nie narodzone? Czy mo­

żna takie zobaczyć?

Tatuś. Kaziu, bądź grzeczny!.,.

Poważny jegomość (do starszej pa­

ni. przy wyjściu z teatru). Stanowczo, sztuka nie dla panienek, o tem powinno być na afiszu! W obrazie siódmym są rzeczy tak pikantne, że dziwię się, jak może teatr tak poważny — ---

E. L. Voynich,

B Ą K .

3

Gdy Montanelli zbudził się naza­

jutrz, Artura nie było. Powiedziano mu, że jeszcze przed świtem poszedł na górne pastwisko „pomagać Gas- pardowi w zapędzaniu kóz".

Ale śniadanie było jeszcze na stole. gdy wpadł do pokoju zadysza­

ny. 'bez kapelusza, z trzyletnią, wiej­

ską dziewczynką na ramieniu i pę­

kiem dzikich kwiatów w ręku.

Montanelli spojrzał na niego z u- śmiechem. Był to jakby inny Artur, zgoła nie podobny do zadumanego i milczącego Artura z Pizy lub Li- vorno.

— Gdzieżeś ty był, waryacie?

Kto słyszał włóczyć się po górach na czczo?

— Och! Padre, to było tak roz­

kosznie. Góry wyglądają cudnie o wschodzie słońca i taka wielka rosa.

Popatrz tylko!

Pokazał mu swe zabłocone obu­

wie.

— Zabraliśmy ze sobą trochę ohleba i sera i napiliśmy się koziego mleka. Ale teraz jestem znowu gło­

dny, i chciałbym także uczęstować tę małą osóbkę. Antolko, chcesz miodu?

Usiadł z dzieckiem na kolanach i zaczął wraz z niem układać kwiaty.

— Nie, nie — rzekł Montanelli—

nie mogę pozwolić na to, żebyś się zaziębił. Idź ; przebierz się natych­

miast. Pójdź do mnie, Antolko.

Gdzieżeś ją wynalazł?

— Tam na końcu wioski. To córka wiejskiego szewca. Ma żół­

wia w kieszeni i nazywa go „Karol- kiem".

Gdy Artur, zmieniwszy mokre o- bu wie, wrócił na śniadanie, zastał ma­

łą siedzącą na kolanach księdza i rozpowiadającą mu o swoim żółwiu, którego trzymała na dłoni, by „pan"

mógł go obejrzeć dokładnie.

Panieneczka z galery i (do drugiej panieneczki). W olisz P sa czy Konrada?

Druga. Konrad ma ładniejsze oczy!

Trzecia panieneczka. Ale Pies tak cudnie ziaje, jeszcze go wolę, niż Pawła...

Kazio (tym razem do mamusi). Ma­

musiu, czy mamusia widziała kiedy dzie­

cko jeszcze nie narodzone?

Mamusia. Kaziu, bo nie .pójdziesz już nigdy do teatru! (Kazio um yka).

Pani w brylantach (do męża w zło ­ tych binoklach). Ach, ta muzyka — ja­

ka piękna!

Maż. Ba, Maeterlinck!

Kazio (czepia sie sukien babcinych).

Babciu, czy babcia widziała kiedy dzie­

cko --- B. Gorczyński.

Przekład z angielskiego przez H. J. P.

POWIEŚĆ.

Montanelli .gładził jej włoski, chwalił żółwia i opowiadał jej bajecz­

ki. Gospodyni, przyszedłszy sprzą­

tnąć od śniadania, stanęła zdumiona na widok An,totki, plądrującej po kie­

szeniach „duchownej osoby".

— Bóg uczy maleństwo jak po­

znawać dobrych ludzi — rzekła — Antolka boi się zawsze obcych, a z waszą wielebnością taka śmiała. To coś nadzwyczajnego. Uklęknij, An­

tolko i poproś księdza dobrodzieja o błogosławieństwo. To ci przynie­

sie szczęście.

— Nie wiedziałem, ojcze, że tak potrafisz bawić się z dziećmi — mó­

wił Artur w godzinę później, gdy szli po osłonecznionej łące. — Ta mała wpatrywała się w ciebie, jak w o- braz. I- przyszło mi na myśl...

— Cóż takiego?

— Nic, tylko... jaka to szkoda, że Kościół zabrania księżom żenić się. Nie mogę pojąć, dlaczego. W y­

chowanie dzieci to przecież tak wzniosła i ważna rzecz i itak to wie­

le znaczy, żeby wzrastały wśród do­

brych wpływów i przykładów, że zdawać by się mogło, iż im szczyt- niejszem i świętszem jest powołanie człowieka, tem odpowiedniejszym jest on na ojca. Jestem pewny, Padre, że gdybyś nie był księdzem, gdybyś się był ożenił, to twoje dzieci — —

— P rzestań!

Słowo to wypadło z ust Monta- nelli‘ego przyspieszonym szeptem, który jakby pogłębił milczenie, jakie potem nastąpiło.

— Padre — zaczął znowu Ar­

tur nieśmiało — czy ja co złego po­

wiedziałem? Oczywiście, mogę się mylić, ale muszę myśleć tak, jak mi się to słusznem wydaje.

— Być może, iż nie adajesz so­

bie dobrze sprawy z tego, co powie­

działeś — odrzekł Montanelli łago­

dnie. — Za kilka lat będziesz się ina­

czej na to zapatrywał. Tymczasem, mówmy o czem Innem.

Była to pierwsza chmurka na nieskazitelnem dotąd niebie ich wa- kaćyi.

Z Chamounix udali się przez Tete Noire do Martigny, gdzie za­

trzymali się na odpoczynek, upał bo­

wiem był duszący. Po obiedzie sie­

dli na tarasie hotelowym, skąd rozta­

czał się wspaniały widok .na góry.

Artur przyniósł swój zielnik i utonął cały w botanicznej rozprawie z Mon- tanelli‘in, prowadzonej po włosku.

■Dwóch angielskich malarzy sie­

działo również na tarasie, jeden szki­

cował, drugi gawędził z nim. Przez myśl mu nie przeszło, żeby Ci cu­

dzoziemcy o talk wybitnym, 'połu­

dniowym typie mogli rozumieć po angielsku.

— Przestań bazgrać te góry, Willie. — rzekł — i wyrysuj lepiej tego przepysznego włoskiego chłop­

ca, wpadającego w zachwyt nad li­

stkami paproci. Spójrz tylko na li­

nię jego brwi. Daj mu w rękę kru­

cyfiks .zamiast powiększającego szkła i ubierz w rzymską togę zamiast w knikenbockery, a będziesz miał wcielony typ pierwszego ohrześcia- nina.

- A właśnie! Siedziałem przy nim podczas obiadu i .uważałem, że wpadał tak samo w zachwyt nad pieczoną kurą, jak teraz nad temi zielskami. Owszem, ładny jest i ma piękną, oliwkową cerę; ale ani się u- mywa do swego ojca.

— Do kogo, powiadasz?

— Do swego ojca., który na­

przeciwko niego siedzi. Czyś go nie zauważył? To poprostu wspaniała głowa.

— Ach ty, zakuty metodysto!

Cóż to,- nie poznajesz katolickiego księdza?

— Księdza! A do licha, to prze­

cież ksiądz. Zapomniałem... ślub czy­

stości i tak dalej. No; bądźmy wspaniałomyślni i przypuśćmy, że chłopiec jest jego synowcem.

— Co to za głupcy — szepnął Artur żartobliwie. — Swoją drogą, to mi się podoba, że upatrzyli podo­

bieństwo pomiędzy nami. Chciałbym być itwoim synowcem, Padre. Ale co tobie? Tak pobladłeś!

Montanelli wstał, przyciskając rękę do czoła.

— Słabo mi trochę — .rzekł dzi­

wnie zmienionym, tępym głosem. Za wiele dziś byłem na słońcu. Pójdę się położyć, carino; to z gorąca.

* * *

Po dwóch tygodniach, spędzo­

nych nad jeziorem Czterech Kanto­

nów, Montanelli i Artur wrócili do Włoch przez drogę Świętego Gotar- da. Pogoda służyła im wybornie przez cały czas, i odbyli kilka bardzo przyjemnych wycieczek, ale pier­

wszy urok wakacyi zniknął. Monta- nelli‘ego prześladowała wciąż myśl o tej ..wyczerpującej rozmowie", któ-

(7)

rą wówczas pod magnolią odłożył do sposobniejszej chwili. Nie chciał psuć Arturowi czaru pierwszych wra­

żeń alpejskich, w których artystycz­

na natura chłopca pławiła się z -taką rozkoszą.

Następnie co rano powtarzał so­

bie „Pomówię z nim dzisiaj", a co wieczór „Pomówię z nim jutro", aż i wakacye zeszły.

Coś nieokreślonego wślizgnęło się pomiędzy nich od owego poobie- dzia na tarasie w Martigny i dopie­

ro ostatniego wieczora podróży Mon- tanelli powiedział sobie, że musi po­

mówić z chłopcem albo teraz, albo wcale. Zatrzymali się na nocleg w Lugano i mieli wracać do Pizy naza­

jutrz. Trzeba więc było koniecznie dowiedzieć się, jak daleko zabnnął Artur w lotne piaski włoskiej poli­

tyki.

— Deszcz ustał, carino — rzeki Montanelli po zachodzie słońca—i je­

żeli chcemy zobaczyć jezioro, to mu- simy skorzystać z tej chwili. Pójdź;

pragnę pomówić z tobą.

Poszli brzegiem jeziora, aż zna­

leźli zaciszny kącik, usiedli na niz- kim kamiennym murze. Tuż obok rósł wielki krzak i róży, •. osypany szkarłatnym głogiem; kilka spóźnio­

nych, kremowych pąków zwieszało się żałośnie z najwyższej gałęzi, o- ciekając kroplami deszczu. Po zie­

lonej powierzchni jeziora mknęła łódka o białym żaglu, zlekka łopo­

cącym pod wilgotnym powiewem.

Wysoko w górze na Monte Salvato- re okno jakiejś pastuszej chaty otwo­

rzyło złociste oko. Po niebie prze­

ciągały szare, wrześniowe obłoki, a woda szemrała zcicha po nadbrzeż­

nych kamykach.

— Nie prędko zdarzy mi się spo­

sobność porozmawiać z tobą spokoj­

nie — zaczął Montanelli. — Ty wró­

cisz do uniwersyteckiej pracy i two­

ich kolegów, a ja będę bardzo zaję­

ty tej zimy. Chciałbym jasno okre­

ślić nasz stosunek wzajemny pod pe­

wnym względem, dlatego, jeżeli--- umilkł na chwile i ciągnął dalej po­

woli — jeżeli czujesz, że możesz mi ufać po dawnemu, to powiedz mi do­

kładniej, niż wtedy w ogrodzie se- minaryum, jak daleko zaszedłeś?

Artur patrzył na wodę, słuchał spokojnie i nic nie odrzekł.

— Chciałbym wiedzieć, jeżeli możesz mi się zwierzyć — przemó­

wił Montanelli —■ czy związałeś się jakim ślubem... lub w jaki inny spo­

sób?

— Nie mam nic do powiedzenia, drogi Padre, nie związałem się żad­

nym ślubem, ale jestem związany.

— Nie rozumiem.

— Na cóż się zdały śluby? To nie one wiążą ludzi. Jeżeli coś chwy­

ciło nas za duszę, przekonało, to to nas wiąże; w przeciwnym razie nic nas związać nie może.

— Czy to ma znaczyć, że... że rzecz ta jest nieodwołalna? Artu­

rze.; zastanowiłeś się nad tern, co mówisz?

Artur odwrócił się i spojrzał MontamellPemu prosto w oczy.

— Padre, pytałeś mnie, czy ja ci ufam? Czy nie możesz mnie ró­

wnież zaufać? Wierzaj mi; gdybym miał co do powiedzenia, to bym po­

wiedział, ale to nie są rzeczy, o któ­

rych rozmawiać można. Nie zapom­

niałem, ojcze, coś mi wtedy rzekł; nie zapomnę o tern nigdy. Ale muszę iść moją drogą, za światłem, które widzę.

Montanelli uszczknął różę z krzaka, oberwał płatki jeden po dru­

gim i cisnął w wodę.

— Masz słuszność, carino. Nie będziemy już rozmawiali o tych rze­

czach. Pokazuje się, iż słowa nie na wiele się zdadzą. No; chodźmy do domu.

ROZDZIAŁ III.

Jesień i zima minęły spokojnie.

Artur uczył się gorliwie i miał bar­

dzo mało wolnego czasu. Parę razy w tygodniu wpadał jednak do Mon- tanelli‘ego na krótką chwilę. Od cza­

su do czasu przychodził z jakąś tru­

dną książką, ale wtedy rozmowa ty­

czyła się wyłącznie danego przed­

miotu. Montanelli, wyczuwając tę nieuchwytną zaporę, jaka stanęła po­

między nimi, nie. próbował niczem nawiązać dawnego, ścisłego stosun­

ku. Odwiedziny Artura sprawiały mu teraz więcej przykrości, niż za­

dowolenia, tak męczącem było to ciągłe silenie się na swobodę, jak- gdyby nic nie zaszło pomiędzy nimi.

Artur ze swojej strony zauważył lekką zmianę w postępowaniu księ­

dza, i odgadując mętnie, że wypływa ona z owego drażliwego źródła „no­

wych idei", unikał wszelkiej wzmian­

k i o sprawie pochłaniającej w szyst­

kie jego myśli. Nigdy jednak nie kochał tak głęboko Montanelli‘ego, jak teraz właśnie. Zbudziło się w nim jakieś pełniejsze, jaśniejsze odczucie religijnego ideału (bo raczej w ta- kiem niż politycznem świetle ukazy­

wał mu się ruch studencki, do które­

go należał) i ten nastrój tkliwej, wzniosłej egzaltacyi ukazywał mu świat, jako krainę przepojoną świa­

tłem ; ludzie wydawali mu się dobrzy i godni kochania, a Montanelli, który od pięciu Ja t był bożyszczem jego chłopięcej wyobraźni, urósł teraz w jego oczach na natchnionego proro­

k a nowej wiary. Z przejęciem p rz y ­ słuchiwał się jego kazaniom, usiłując dopatrzeć się w nich śladów pobra- tym stw a z republikańskiemi ideała­

mi, i gorliwie w czytyw ał się w Ewan­

gelię i radował się, odnajdując tyle dem okratycznych dążności w pod­

stawowych zasadach chrystyanizmu.

Pewnego dnia przyszedł do se­

minaryum, odnosząc pożyczoną książkę. Dowiedziawszy się, że Ojca Przełożonego niema, poszedł do g a­

binetu Montanelli‘ego, umieścił książ­

kę na półce i chciał już wyjść, gdy tytuł leżącej na stole książki zwrócił jego uwagę. Była to Dantego „De M onarchia". Zaczął czytać i tak się w tern czytaniu pogrążył, że nie sły­

szał, gdy drzwi się otw arty i Monta­

nelli wszedł do pokoju.

— Nie spodziewałem się ciebie dzisiaj — rzekł ten ostatni, spogląda­

jąc na książkę. — Miałem właśnie posłać po ciebie i prosić, żebyś ze mną spędził wieczór.

— Czy to co ważnego? Mam dziś wieczór zajęty, ale uwolnię się, je ż e li---

— Nie'; możesz przyjść jutro.

Chciałem cię widzieć, bo wyjeżdżam we wtorek. W zyw ają mnie do Rzymu,

— Do Rzymu? Długo zabawisz tam , ojcze?

— Prawdopodobnie do W ielka­

nocy. To z W atykanu. Byłbym ci dał znać natychmiast, ale byłem o- gromnie zajęty sprawami semina­

ryum, które muszę nowemu Przeło­

żonemu zostawić.

— Jakto, Padre? Czyżbyś miał opuścić seminaryum?

— Zapewne na tern się skończy;

ale wrócę jeszcze do Pizy, przynaj­

mniej na jakiś czas.

— Ale dlaczego opuszczasz swo­

je stanowisko?

—- W idzisz; to jeszcze nie jest oficyalnie ogłoszone... ale ofiarowują mi biskupstwo.

— Padre! Gdzie?

— Właśnie dlatego muszę je­

chać do Rzymu. Niewiadomo jesz­

cze, czy obejmę jaką dyecezyę w Appeninach, czy też pozostanę tutaj jako sufragan.

— A nowy przełożony już o- brany?

— T ak; ojciec Cardi. P rz y je ż ­ dża tu jutro.

— Jakże się to stało nagle! A ty, P adre, znasz nowego Przełożo­

nego?

— Osobiście nie; ale mówią o nim z wielkiemi pochwałami. Monsi- nior Belloni pisze mi, że to człowiek wielkiej wiedzy;

— Ach, P adre! Jakże cię tu brak będzie w seminaryum.

— Co do seminaryum, to nie wiem; ale jestem pewny, że tobie brak mnie będzie, carino, pewnie tak bardzo, jak mnie'ciebie.

— O tak, P ad re; ale mimo to cieszę się ogromnie.

— Cieszysz się? Ja bo nie.

Usiadł przy stole z w yrazem znużenia w tw arzy, zgoła dziwnym u człowieka, k tó ry ma objąć tak w y­

sokie stanowisko.

- Czy jesteś bardzo zajęty dzi­

siaj, Arturze? — zapytał po chwili.

Jeżeli nie, to zostań trochę teraz, sko­

ro nic możesz przyjść wieczorem.

Jestem jakiś nieusposobiony i chciał­

bym nacieszyć się tobą przed w y­

jazdem.

— Owszem; mogę jeszcze zo­

stać. Mam się stawić o szóstej.

7

(8)

— Na zebranie?

Artur skinął głową j Montanelli szybko zmienił przedmiot rozmowy.

— Chcę pogadać o tobie, mój chłopcze — rzekł. — Będziesz po­

trzebował innego spowiednika pod­

czas mojej nieobecności.

- Ale gdy wrócisz. Ojcze, to będę mógł spowiadać się iprzed tobą po dawnemu?

— Mój drogi chłopcze, jak mo­

żesz pytać o to? Oczywiście, że mó­

wię tylko o tych trzech czy czterech miesiącach, jakie potrwa moja nieo­

becność. Chcesz pójść do którego z ojców u Świętej Katarzyny?

— Bardzo chętnie.

Rozmawiali o różnych rzeczach czas jakiś, poczem Artur wstał.

— Muszę już iść, Padre, koledzy będą na mnie czekać.

W yraz znękania powrócił na. o- blicze Montanellfego.

— Już? Dzięki tobie otrząsnąłem się z mego zgnębienia. Ano, cóż ro­

bić. Do widzenia!

— Do widzenia, Padre.

— Postaraj się przyjść wcze­

śniej, abyśmy mogli być czas jakiś sami. Ojciec Cardi już Itu będzie.

Arturze, drogi mój chłopcze, pamię­

taj być rozważnym podczas mojej nieobecności; nie popełnij jakiegoś nieoględnego czynu. Nie możesz so­

bie wyobrazić, jak dalece niepokoję się o Ciebie, że cię muszę zostawić samego.

— Niepotrzebnie troszczysz się, Padre. Wszystko jest spokojne i spokój ten długo jeszcze potrwa.

— Do widzenia— rzekł Monta­

nelli nagle i zasiadł do pisania.

Pierwszą osobą, jaką ujrzał Ar­

tur, wchodząc na studenckie zebranie,

■była dawna towarzyszka jego dzie­

cięcych zabaw, córka doktora W ar­

rena. Siedziała w kąciku przy oknie zasłuchana w to, co jeden z „inieya- torów“, wysoki, młody Lombardczyk, mówił do niej. W ciągu ostatnich pa­

ru miesięcy zmieniła się i rozwinęła bardzo i teraz wyglądała na. dorosłą pannę, pomimo, że gruby, czarny warkocz spadał jej po pensyonarsku na plecy. Ubrana była czarno i za­

rzuciła czarny szalik na igłowę, bo w pokoju było chłodno i wietrzno. U piersi miała przypiętą gałązkę cy­

prysu, symbol Młodych Włoch. Ini- cyator opowiadał jej z .zapałem .o nę­

dzy Kalabryjskiego ludu, a ona słu­

chała w milczeniu, opierając brodę na ręku z oczyma utkwionemi w zie­

mię. Arturowi, gdy na nią spojrzał, wydała Się melancholijną wizyą Wol­

ności, bolejącą nad utraconą Respu- foliką. (Julia byłaby widziała w niej wybujałego nad wiek podlotka o śnia­

dej cerze, nieregularnych rysach i niemodnej sukni, która, była dla niej zakróitką).

— Jesteś tu, Jim — rzekł Artur, zbliżając się do niej, gdy inieyator odszedł wezwany na drugi koniec po­

koju. „Jim" była dziecięcem spiesz­

czeniem jej dziwacznego imienia Jen- nifer, jakie jej na chrzcie nadano.

Jej włoskie koleżanki nazywały ją Gemmą.

Podniosła głowę zdziwiona.

— Artur! Nie wiedziałam... nie miałam pojęcia, że należysz do sto­

warzyszenia.

— Tak samo ja co do ciebie, Jim. od jak dawna?

- Ach. nie rozumiesz — prze­

rwała żywo. — Nie jestem członkiem.

Udało mi się tylko to i owo spełnić.

Widzisz, zetknęła się z Binni‘m.

Znasz Carla Binni‘ego?

— Oczywiście — Binni był orga­

nizatorem Kółka w Livorno i cale Młode Włochy znały igo.

— Otóż on mi zaczął opowiadać o tem wszystkiem, a ja prosiłam go, żeby mnie wprowadził na jakie stu­

denckie zebranie. Napisał więc do mnie przed paru dniami do Florencyi.

Czy wiesz, że pojechałam do Floren­

cyi na święta Bożego Narodzenia?

— Nie. Rzadko teraz bywam w domu.

— Ach, tak. Pojechałam do Wrightów. (Panny Wright były da- wnemj koleżankami Gemmy i prze­

niosły się do Florencyi). Otóż Binni napisał mi, żebym wracając do domu, zatrzymała się w Pizie, więc stąd tu jestem. Ach! zaczyna się już .

Z literatury.

Synogarlice.

Pani El dopiero w „Kryjakach" od­

słoniła nam rąbek serduszka swego. Pię­

kne i stylizowane jej zabawy były arcy- interesujące. Drapowała się pół-żartem, pół-seryo we wszystkie skarby wiedzy i cuda jubilerstwa. Drogie kamienie, wy­

tworne koronki .i przedziwne opowieści starych foliałów o smętnych duszach, za­

klętych w bogate a kolorowe inkrusta- cye, pociągały jej ciekawość, prowadziły marzenia na rubieże wytwornej bajki.

Bajka ta była utkana z przedniego przę­

dziwa delikatnej kontemplacyi. I wyol­

brzymiała ta serdeczna zjawa w opo­

wieści pani El w tom żartownych iluzyi

„Fanness", co rzeczywistość współcze­

sną nie chcą widzieć z wyżyn swoich ma­

rzeń, i rozpłakała się wartką łzą a nieu­

błaganą .nad dolą księdza Brzózki, by w najnowszym łomie „Synogarlic" znów pokazać wielce rzadki kruszec swojej rozmarzonej uczuciowości.

Pani El wołała odtworzyć sobie świat wewnętrzny, świat arcyzłud — niż cho­

dzić tylko po wyboistej drodze galicyj­

skich walk doczesnych. Walki te bar­

dzo ją bolały. Brała w nieb i bie- rze żywy udział. Ale twarda gleba nie układa się tak równo, jakby prag­

nęło marzenie. I nie zrazi się jej marze­

nie. Sięgnie tylko po karm do przeszło­

ści i znajdzie tam postać kapitana Ler- basa lub spiżową postać chłopa Własa.

Wtedy marzenie jej zadrga krwią jarzę­

binową serca pragnącego:

_ Gdybym miał rozstrzeliwać wszystkich tych, którzy w Polsce ode­

pchnęli bratnią dłoń...

Gdybym miał rozstrzeliwać wszyst­

kich tych, którzy nie ufali, którzy podej­

rzewali o nędzny zamysł .jednostki obco- plemienne a wierne...

— Panie rotmistrzu!!! nie starczy­

łoby mi może kul". (Str. 108).

Tak powie pułkownik Krysiński, ale za słowami jego wnet zwidzi się serce Wielopolskiej marzeń pełne a niecier­

pliwe. Miłość jej też podyktowała w

„Kryjakach" słowa cierpkie i bezlitosne pod adresem polskiego duchowieństwa.

■Z umiłowania też wyrasta ten Staszkie­

wicz, chłop — co poszedł do lasu ze szlachtą moskali walić. Takich chłopów znaliśmy niewielu. Rzadkiego też szla­

chcica pokazała nam hr. Wielopolska.

.Może się i bał pan Trąbczyński — ale rok 1863 opowiada nam właśnie cuda o tej ostatniej szlacheckiej batalii. Chłop wte­

dy, Bóg raczy wiedzieć, kto i co go do tego skłoniło, przeważnie wydawał na łup kozactwu zaszyte w lasach pańskie a-

■nimusze. J dlatego ostatnie prżedśmier- tne słowa Staszkiewicza, co nie wyłguje się od stryka i chce ocalić honor Polski, ratując tchórzliwego p. Trąbczyńskiego—

są jak uderzenia obuchem:

— Myśmy waszych więcej do piekła wysłali, ,niż pan Trąbczyński—jemu więc łaska cysarska się należy, nie nam (Str. 97).

Ale nie chłop ten ocalił honor Polski.

Może go jeszcze ocali. Tak przynaj­

mniej wierzymy od stu lat, od majowej konstytucyi. Lecz wiara ta należy jesz­

cze do przyszłości. Zbożne pragnienie idealizuje nam chłopa. Nie wszystko jednak, co jest w programie politycz­

nym — jest rzeczywistością. Hr. Wielo­

polska stworzyć pragnie artystycznie ta­

ką rzeczywistość. Imponuje jej epopeja prostych, twardych chłopskich serc — jak unosiła się nad „Synogarlicą", co w klasztorze czeka na rycerskiego kochan­

ka. I to chłopskie przemożne a bez lęku na szafot wejście ma w sobie coś z tych drapowanych póz księżniczki dahomej- skiej, którą pani El interesuje się też u- ważnie i z pietyzmem. Rozsnuje srebrną mgłę uroku nad jejmość wojewodzianką Firlejówną, co zuchwale a obojętnie w wiejskiem dworzyszczu staje do zabawy w sukni wyciętej a obnażającej ramiona marmurowe, białością chorowitą fosfory­

zujące. I w spojrzeniu jej chłodnem od­

czyta runy tajemne. Sulatycki odda ży­

cie, że odważył się zaprosić ją do tańca, gdy oficerowie nie śmieli jej, panny wo- jewodzianki, prosić o taką łaskę.

Nowela ta jest czarującą wizyą prze­

szłości. Wielopolska splendor roztoczy­

ła niebywały, kreśląc dyskretnie to na­

sze ukochane dawne życie. I zdradziła tajemnicę serca swego: nie tylko w tej obecnej Polsce żyje jej dusza, ani w ma­

rzeniu fantastyczneim, wyczarowanem ze zbolałej a ekstatycznej fantazyi, lecz przedewszystkiem ten świat królewskiej złudy, wyczekiwany przez nas wszyst­

kich, świat niecierpliwego sądu i doraź­

nego czynu — o który dziś znów zaha­

czyły się nasze nadzieje, jest karmem i troską jej życia. 'Bo poza wierszami jej ekstrawagancyi drga falą wibrującą na­

sza obecna Nadzieja.

Eustachy Czekalski.

Z a niemieckiej century wojennej. Klisze I druk wykonane w Zakładach Graficznych Tow. Akc. S Orgelbranda S-ow

U 8

Cytaty

Powiązane dokumenty

wstanie na Ukrainie, za co skazano go na dwanaście lat katorgi. Dwaj przywódcy porozumieli się z sobą i postanowili wykonać wspólnie omówiony plan w Iecie,

nęlibyśmy jednak zdobyć, dla histo- ryi, dla pamięci, dla pryentacyi. Na pierwsze wejrzenie zadanie wydaje się nie trudnem do podołania przy pilności i dostępie

Jakże on się zmienił, ten jego Padre! Tylko głos pozostał ten sam. Uszedłszy kilkadziesiąt krokóiw, znalazł się na Katedralnym Placu tuż przy lewem skrzydle

nie oazo, lecz nigdy nie raczyła być zazdrosną. Kiedy, unosząc nieco tren sukni, ze szmerem przechodziła z miejsca na miejsce, uśmiechnięta arcystodiko,

syjskie, które zmieszane zatrzymały się i zawróciły wreszcie italm, gdzie się im już udało przerwać nasza

Skutkiem życiowego niedołęstwa Stefana ona m.usiała się troszczyć o całą prozę życia, dbać, by się ubrał porządnie, nie zapomniał krawata, nie pozwolił

ry jest i w „Wiernej R-zece&#34;. Wierna rzeka, chłonąca duszę Salomei, jest 3.. zamknięciem się przyrody nad jej cząstką, jest zawarciem się pejzaże nad jego

powiedział Imi, że ty zawsze dręczysz się tą nieszczęsną historya i prosił, żebym ci był przyjacielem i wszel- kiemi sposobami starał się odwracać twoje