• Nie Znaleziono Wyników

Biesiada Literacka. 1904 nr 37-53

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Biesiada Literacka. 1904 nr 37-53"

Copied!
328
0
0

Pełen tekst

(1)

(2)

(3) ........... KOSSAK. WYZNANIE.

(4) Z WARSZAWY „Powitanie letników”. — Miłe powitania. — Szumo­ winy warszawskie. — Biedne, prze-ambitne dziew­ czę.—Przeczulenie.—I znów niezadowoleni.—Darmozjadzi.--Grajek z teatru i teatrzyków. — JSemo propheta in pntrin.. „Dolinie Szwajcarskiej1', w tej miejscowości, niegdyś bardzo łubianej przez ogół warszawski i mającej po za sobą piękne tradycye, a dziś nie będącej ani „doliną", ani nie posiadającej w sobie żadnych zgoła cech „szwajcarskich", urzą­ dzono w tygodniu ubiegłym zabawę, pod szumnym, co prawda, ale bardzo aktualnym tytułem: „Powitanie letników1*. Czy owi letnicy tłumnie przybyli do „Doliny“ i w jaki sposób ich tam witano, nie wiem; zapewne jednak użyto surm i uderzono w fanfary z radości, że nareszcie skończyły się czasy przej­ ściowe i ż e Warszawa znów powróciła do zwykłego trybu swojego. Warszawiacy nie lubią wszelkich anormalności i zde­ kompletowanie miasta przez ubytek tych dziesiątków tysięcy, wyjeżdżających do wód lub na letnie siedziby, uważają za rzecz arcy niemiłą. Ani to wtedy myśleć o zabawach, ani 0 przedstawieniach, koncertach, odczytach, wystawach, ani n a ­ wet nie zebrać porządnej partyi do winta. Na twarzach wszyst­ kich pozostałych w mieście maluje się wtedy nuda, a na ustach pojawia się ziewanie i w oczach senność. Bogu jednak niechaj będą dzięki! bo oto teraz znajdujemy się prawie w kom­ plecie i ulice miasta zawrzały ożywieniem, a jak wartko ten ruch potoczył się odrazu, z punktu, najlepszy dowód, iż na prawdziwe „powitanie Warszawy1* obdarzono powracających z wywczasów letników aż trzema w ciągu dwóch dni sensacyami w postaci mordów ohydnych i targań się na cudze oraz na swoje życie. Tam, w jakimś zaułku, gdzie wyrzutki spo­ łeczeństwa, szumowiny wielkomiejskie wyprawiają uczty i n u ­ rzają się w błocie, łotr, żyjący z niecnych zarobków upadłej dziewczyny, katuje swoją ofiarę do tego stopnia, że ta, wijąc się z bolu, smagana biczem, nie mogąc inaczej wymknąć się z rąk napastnika, rzuca się z balkonu trzeciego piętra na ostry bruk dziedzińca. Gdzieindziej nędznik kobietę uczciwą, która nie chciała spełnić jego woli, przebija nożem, godząc prosto w serce. Jeszcze gdzieindziej biedna sierota, córka zmarłego niedawno aptekarza, zarabiająca uczciwą pracą w sklepie o b y ­ watelskim, pada ofiarą wyrafinowanego łotra, który, pod pozo­ rem zmiany rubla na drobne, odurza panienkę narkotykiem 1 rabuje zawartość kasy. Ten trzeci wypadek przedstawia mi się najsmutniej, dwa pierwsze bowiem zdarzyły się w sferze nizkiej, dokąd nie d o ­ tarł jeszcze kaganek oświaty; w tym trzecim zaś razie mamy do czynienia z kobietą z lepszych sfer, z dziewczęciem, pochodzącem z rodziny przyzwoitej; znam wreszcie owego oby­ watela ziemskiego, u którego podstępnie okradziona pracowała czas dłuższy ku wielkiemu jego zadowoleniu, i wiem, jak b o ­ leśnie odczuł zgon swej pracownicy, w tak niezwykłych wa­ runkach. „Zgon? Mówiłeś przecież tylko o odurzeniu narkotykiem i okradzeniu kasy, panie kronikarzu?":— zapyta niezawodnie czytelnik ze zdziwieniem. Muszę dopowiedzieć przeto resztę. Sklep mojego obywatela znajomego, pana C. z D., upodobali sobie widocznie rzezimieszkowie, operujący przy pomocy cygar narkotyzowanych, kasyerka bowiem dwukrotnie była usypiana w odstępach czasu i dwukrotnie wskutek tego ginęły pieniądze. Za pierwszym razem zanotowano fakt w rubryce wypadków, a jeden z „uczonych" zabrał natychmiast głos w prasie i wy­ śmiał reportera, który, w braku dziurawych mostków i wężów ssących Żydówki, mógł puścić w świat podobne banialuki, jak. „odurzenie za pomocą dymu cygarowego". Mój obywatel je­ dnak uwierzył opowiadaniu, do pracownicy swojej żadnych nie rościł pretensyj, znając i całą rodzinę dziewczęcia, i nieskazi­ telny tryb jej życia. Minęły tygodnie i oto kasyerce trafiła się druga przygoda, znów mająca za tło odurzenie. Rzeczy­ wiście dziwny zbieg okoliczności. Biedactwo odchorowało wy­ padek ciężko, a w czasie choroby jedna tylko myśl zaprzątała dziewczę 19-letnie: „Teraz pan C. nie uwierzy, on nawet wprost uwierzyć nie może, nie powinien." I, chociaż pryncypał ani słówkiem nie dał uczuć żadnych powątpiewań, których też n a ­ prawdę nie miał, ambitna kasyerka postanowiła umrzeć, a za­ miaru dopięła, pomimo rozpaczliwych przeszkód, czynionych przez siostrę młodszą. Nie mogę apoteozować samobójstwa, ale w tym wypadku muszę słowa wielkiego spółczucia wypowiedzieć nad trumną nieszczęśliwej ofiary podłego rabusia. Powiedzą mi: „przeczu­ lenie, zdenerwowanie, przesadna ambicya. Dla takich zawsze życie bywa ciężkie." Prawda to, wielka prawda, a przecie jakież spółczucie budzi ta biedna sierota bez ojca i matki, przenosząca śmierć nie nad hańbę już nawet, ale nad mo­ żność posądzenia jej uczciwości,— wobec tamtych ofiar rozbe­ stwienia adoratorów swoich! Takie oto trzy sensacye podano na półmisku na powita­ nie letników, powracających do Warszawy. Doprawdy, po od­ czytaniu ich i po dorobieniu wstręt budzącej przyprawy, zło­ żonej z takich ingredyencyj, jak: rozprzężenie, zanik uczuć ludzkich, otrzaskanie się z czynami zbrodniczemi, może odejść ochota do dalszych potraw w tym samym gatunku, chociaż przygotowani być musimy na niejeden jeszcze przysmak. Czasy są ciężkie, zastój w przemyśle i handlu duży, a w tych warun­ kach ludzie, nawet ci, którzy dawniej z mniejszym lub większym trudem zdobywali kęs chleba, obecnie zwolna odwykają od pracy uczciwej i przyzwyczajają się żyć „psim swędem"; gdy zaś ten węch wyżli zawiedzie, nie przebierają w środkach, byle zdobyć pieniądze, już nie na chleb powszedni, lecz na p o h u ­ lanki. Za wielkie też dobrodziejstwo uważać można rozpoczęcie większych robót miejskich, dają one bowiem zarobek uczciwy ludziom uczciwym. Podobno jednak taki, który by wszystkim dogodził, jeszcze się nie urodził, jak głosi stare przysłowie. Więc też kierownikowi robót prawdziwie pomnikowych około wystawienia nareszcie tak ważnego dla miasta trzeciego mostu na Wiśle, odpowiedziano na jego życzliwą przemowę przy akcie uroczystym otwarcia budowy: „Wszystko byłoby dobrze, gdyby nas lepiej wynagradzano". I znów użyję starego przy­ słowia: „Daj kurze grzędę—krzyknie: wyżej siędę". W cza­ sach zupełnej posuchy 60 kop. dziennie zarobku dla setek ludzi jest wybawieniem z nędzy. Pewnie, że zarobek to mały, ale cóżby się stało, gdyby go wogóle nie było? Doprawdy, niepoprawni! Na wieś, jak pisaliśmy w jednej z kronik p o­ przednich, wyjechać nie chcą, w mieście pragną sum, których na razie ofiarować im nie można. Chyba więc czekać, aż ruszą się fabryki, zawarczą koła nowych przedsiębierstw. Ha! na to jeszcze przyjdzie się czekać długo, nic bowiem nie wróży szyb­ kiego ukończenia kryzysu. Darmozjadom i ludziom, pragnącym bez pracy zjadać kołacze, coraz gorzej się wiedzie, ogół staje się coraz dojrzalszy i coraz bardziej podejrzliwy a krytyczny, pasorzytów tępi się też systematycznie. Dawniej do szeregu darmozjadów zaliczano przecież także wszelkiego rodzaju artystów, a szczególniej mianem tem obda­ rzano aktorów. Dziś takie nazwanie byłoby niesprawiedliwo­ ścią krzyczącą. Dość popatrzeć na pracę choćby tylko zna­.

(5) komitego artysty, który prawie każdego wieczoru smalił się i-piekł, jak pączek w maśle i w tropikalnej iście atmosferze wy­ tężał siły, ażeby żądnej rozrywki publiczności warszawskiej ukazywać śię w teatrze, zachwycać ją i porywać w lepsze, idealniejsze światy. Kamiński naprawdę „w pocie czoła" pracuje na kawałek chleba, a że go zdobywa nawet z odrobiną omasty, toć na to sumiennie zasługuje. Inni wypoczywają, wyjeżdżają do wód, on zaś nie schodzi z posterunku i zawsze stanowi magnes dla miłośników wrażeń artystycznych. We Lwowie zaczynają się już trochę niecierpliwić z powodu długiej nieobecności wiel­ kiego artysty, ale nas te ubolewania nie wzruszają; przeciwnie, cieszą nas one, lwowianie bowiem teraz dopiero będą mogli się przekonać, jak wiele tracą, nie mając ulubieńca swojego pod ręką. Kamiński, jako artysta—to wzór pracy, wzór, którybym polecił zwłaszcza aktorom łódzkim, marzącym o wy­ poczynku na laurach. Ale o tem innym razem, dziś zaś, ażby nie minąć ważnej nowiny, zatrzymam się na chwilę w teatrach naszych, do których w kronikach swoich, fhca culpa, nie zajrza­ łem ani razu. Czyżby sprawy te mnie miały nie obchodzić? Broń, Boże! Przyznaję jednak, że niebardzo, oczywiście po za Kamińskim, było pisać o czem. Chyba jedynie występy p. Ireny Solskiej mogły jeszcze poruszyć pióro kronikarza, jak poruszyły publiczność warszawską i artystów naszych, którzy, mając za t o ­ warzyszów takie siły, jak Kamińskiego i Solską, mogli się przeko­ nać, że po za Warszawą kult dla sztuki równie wysoko jest posunięty i że doskonałość w grze nie jest wyłącznym wytwo­ rem sceny warszawskiej. Co więcej, mogli wyrobić w sobie, bolesne może na razie, ale niestety! prawdziwe przedświad-. czenie, że niema ludzi niezastąpionych. Ustępują jedni, na ich miejsce przychodzą drudzy, a daj Boże! ażeby na każdem po­ lu pracy młode pokolenie z równym zasobem dobrej woli i z równem pogłębieniem rzeczy przychodziło zapełniać rzed­ niejące kadry rzetelnych pracowników ze starszego pokolenia. Smutnie to powiedzieć, że nie było o czem pisać z teatru, a jednak słów tych nie cofam. Czyż żądacie, szanowni czy­ telnicy, ażebym wam opisywał treść takich bomb operetkowych, jak „Bum-bum", „Królowa szyku", lub „Stroiciel fortepianów", operetek- o tak tłustym podkładzie, że aż strawić go nie łatwo? A właśnie taką strawę, opieprzoną gorzej, niż najostatniejszy gulasz węgierski, darzył nas jedyny w tym roku ogródek. Prawda! był i drugi ogródek, na krańcu miasta w „Bagateli", ale tam znów wieczór po wieczorze szły bardzo moralne, bardzo szlachetne w tendencyi, ale też i niemożliwie myszką trącące, sztuczydła w rodzaju „Heczepecze" i „Robert i Bertrand." Jedna „Knajpa", utwór autorów krakowskiego i warszawskie­ go, do spółki skreślony, stanowiła premierę w „Bagateli" i to premierę nieświetną wprawdzie, ale znośną. Trochę za mały plon, o czem więc pisać? Chyba westchnąć i zawołać: „Szko­ da naszych dawniejszych ogródków, kiedy to na scenie prze­ wijali się Bliziński, Bałucki, Jordan, Zaleski!" Przygotujmy się na sezon zimowy, a przedewszystkiem na głośną operę „Filenis" Statkowskiego. Głośną? Tak jest! „Filenis" głośną jest, zyskała bowiem pierwszą nagrodę w L on­ dynie. U nas, w Warszawie, odrzucono ją przed kilku laty, jako niegodną wystawienia. Teraz ze skruchą musimy się przyznać do braku znawstwa. Ba! ale teraz opera ma stem­ pel... Londynu.. W . Tr.. SĘPY G E R MA Ń S K I E POWIEŚĆ HISTORYCZNA PRZEZ AUTORA. „PASA RYCERSKIEGO". 15). I tak ginęli pod żelazem siepaczów, podnosząc wzrok zywał już kapłan imienia Wawrzyńca Męczennika, gdy około wrót cmentarza naraz powstał zgiełk, krzyki i w tej­ mdlejący ku górze, gdzie na stopniach schodów, stał jeszcze że chwili, wysadziwszy wrota, kupa żołdaków krzyżackich wtar­ kapłan z wyciągniętym krucyfiksem w ręku. Żegnał tem g o ­ dłem zbawienia resztę ginącej swej trzodki, drżącemi ustami gnęła na cmentarz kościelny. Na wspaniałym, karym koniu wjeżdżał sam Kerstan, mąż kończąc rozpoczętą litanię: wzrostu olbrzymiego, jeno kościsty, z czarnym zarostem na — Bądź im miłościw, przepuść im, Panie!... twarzy, w ciemnej zbroi i długim, czarnym płaszczu na ramio­ Płomień objął dach świątyni. Obraz mordu, wyłoniwszy nach. Struchlałym, mającym jeszcze na ustach wyrazy modli­ się z dotychczasowego mroku, teraz stanął w całej swej grozie twy, w oczach zaś,—jasne oblicza i jasne szaty Świętych, ów i ohydzie. wjeżdżający Krzyżak wydał się czarnym szatanem. Niewiasty Nieco na boku, krwawo oświetlona pożarem, widniała przypadły twarzami do ziemi, aby nie widzieć straszliwych olbrzymia postać wodza krzyżackiego, która teraz, oświetlona onych postaci, inne, na klęczkach, wyciągały ręce ku niebu. od góry, tonąca zaś w cieniu od dołu, wydawała się jeszcze Dzieci kwiliły i płakały, tuląc się do łona matek. większą, niemal nadludzką. Kerstan dotychczas siedział nie­ Rozpoczął się mord okrutny, bezlitosny. Zdawało się, ruchomo na koniu, przypatrując sję bezczynnie mordowi. Na że onym krzyżackim knechtom, miast serca ludzkiego, w piersi twarzy Krzyżaka zastygł wyraz chłodnej obojętności. Snać wre zwierzęca żądza krwi, dzika, nienasycona, zapalająca się widok krwi ofiar nie podniecał go już, może dlatego, iż syt jeszcze bardżiej od widoku krwi już przelanej. Rzezali, już był rzezi oddawna, a może, iż nie chciał się mieszać z źołbez wyboru, każdą ofiarę, która była pod ręką: niewiasty, dactwem i górował nad niem właśnie onym pozorem zobojęt­ dzieci i starców. Murawa cmentarna przesiąkła krwią i ośli­ nienia. zgła, tak, iż niejeden Krzyżak w pogoni za ofiarą upadał. Ale, gdy płomień z gwałtowną szybkością objął dach Zresztą ci, co jeszcze byli żywi, już nie kryli się i nie ucie­ kościoła, pożerając belki poddasza, Kerstan jakoby ocknął się kali, tylko zbili się w gromadę, klęczącą przed świątynią, po­ ze snu: krzyknął na kilku knechtów, wskazał im ręką drzwi dobną gromadce bezbronnych piskląt, otoczonej czarnym wień­ kościelne i sam, zeskoczywszy z konia, podszedł ku schodom, cem bijących w nie kruków. wiodącym do wnętrza świątyni..

(6) Tam— na najwyższym stopniu, u samego y już proga— spotkał niespodziewaną przeszkodę. Jakaś ciemna postać rzuciła się na kolana i rozkrzyżowanemi rękoma zagrodziła mu drogę. Krzyżak spojrzał: to kapłan klęczał na progu, broniąc wtargnięcia do świątyni. — Panie!— błagał—oszczędźcie przybytek Boży!... Niedość-że wam krwi i ofiar? nie dość łupów?... Wszak sami nosicie krzyż na pła­ szczu waszym!... Panie, Bóg wam nie prze­ baczy świętokradztwa!... I rozszerzał ramiona drżące, jak gdyby niemi mógł w istocie zasłonić dom Boży przed świętokradzką dłonią; Kerstan zatrzymał się, jakby w wahaniu: po cieniu, który przeleciał po jego ponurej twarzy, widać było, iż zro­ zumiał błaganie i groźbę starca. Ale trwało to chwilę tylko. Krzyżak na­ głym ruchem rzucił się naprzód, odtrąciwszy nogą klęczącego kapłana. — Ne prest!— zawołał, poczem krzyknął na knechtów. Pod ciosami toporów i naparciem kilku­ nastu ramion, pękły niebawem podwoje ko­ ścielne i żołdacy wtargnęli do wnętrza przy­ bytku Pańskiego, rzucając się chciwie na sre­ brne sprzęty i ozdoby. Kerstan, zanim prze­ stąpił próg, obejrzał się jeszcze na plac rzezi i pożogi, albowiem z wyniosłego kościelnego ganku szedł widok na całe miasto. Miłym snać był krzyżackiemu oku ów mord, albowiem Kerstan długą chwilę stał i tak spoglądał z wyżyny na dzieło zniszczenia, na Gehennę ognistą. Stał i patrzał. Może jego krzyżackiej wyobraźni uśmiechał się podobny widok ziemi, ogarniętej jednem morzem pożo­ gi, złupionej, rojącej się od żołdaków niemiec­ TYPY WIEJSKIE kich. Na ponurej twarzy Krzyżaka zaigrało coś, niby uśmiech... lecz naraz uśmiech znikł i twarz z karku. Nasi siekli bez litości, zawzięcie, albowiem widok zmieniła się dziwnie; dojrzał coś niespodzianego. Oto, niby huragan nagły i niepowstrzymany, wypadł z pło­ okrucieństw krzyżackich zapalił w ich sercach niepohamowaną nącej ulicy, zmiótł w jednej chwili knechtów, kręcących się żądzę odwetu. Część polskiego rycerstwa skoczyła ku płonącej świątyni, przy łupach, przeleciał, jak burza, przez rynek, poczem coś się jeno zakotłowało w ulicy, w której żołdactwo przed chwilą z wnętrza jej wypadali właśnie Krzyżacy, pochyleni, albowiem dograbiało ostatnie domostwa. Rzekłbyś — chmura gromowa w polach swych płaszczów dźwigali srebrne świeczniki, po­ opuściła się na ziemię, zawichrzyła wszystko i skłębiła w jeden zdzierane wota, srebrzyste kapy i ornaty. Zadrżał na widok takiego świętokradztwa pan Floryan, wir, pełen zamętu i gromu. Ale w owej chmurze—tu i owdzie—błysnęły jasne p a n ­ który był w pobliżu — i nieprędzej lotny jastrząb rzuca się na cerze, zamigotały czapki stalowe. Krzyżak wiedział, co to zna­ upatrzoną kuropatwę, jak on rzucił się na Krzyżaków. Dojrzeli knechci pędzącego na nich z mieczem rycerza i, ratując życie, czy; poznał: Polacy! jęli zbiegać ze schodów tak prędko, iż część zrabowanych — Donnerwetter!... — zaklął wściekły — i, targając czarną brodę, skoczył ku koniowi, aby czemprędzej stanąć na czele sprzętów wypadła im z płaszczów i potoczyła się po stopniach kamiennych. swych knechtów i odeprzeć atak. Niebawem ani jednego żywego Krzyżaka nie pozostało Nasi, wpadłszy na rynek, podobni byli niszczącej burzy, na cmentarzu kościelnym. która wszystko zmiata po drodze. Więc rzeź zrazu to była, Ale na placu po za kościołem Kerstan zwoływał swoich nie walka, albowiem rozproszeni knechci, nie mogąc się opa­ miętać, ani zebrać, ginęli w pojedynkę pod ciosami Polaków. knechtów. Postać nadludzką wodza widać było zdaleka i głos Napad był tak nagły, iż niejednemu miecz błysnął nad kar­ grzmiał po całym rynku; niebawem też zgromadził się w koło kiem pierwej, zanim zdążył z rąk swych wypuścić zdobycz, niego znaczny zastęp Krzyżaków, a co chwila przybywali nowi, tem bardziej, że żądza łupów oślepiła ich i ogłuszyła całkiem. wypadając z ulic i domostw. Dosiadano z pośpiechem koni Oto z rozbitego kramu wypada Krzyżak, uginając się pod cię­ i ustawiano się w szyk bojowy. Sprawił go w mgnieniu oka Kerstan nie bez nadziei zwycięstwa, albowiem miał już przy żarem zwojów cennego sukna, które dźwigał na plecach i wprost wpada pod miecz polski. Oto inny wlecze pojmane sobie liczny zastęp wyćwiczonego żołdactwa, przenoszący liczbą dziewczę, i ani się obejrzał, jak mu żelazo zmiotło głowę Polaków. 204.

(7) Nasi już pędzili wprost na nich. W obliczu tego pło­ mienia, którym gorzał przybytek Pański, miało za chwilę n a­ stąpić starcie się obu zastępów. Kerstan wrzasnął na swoich i sam ruszył przodem a stra­ szny był wówczas: pożoga krwawo oświeciła jego olbrzymią postać, wiatr mu rozwiewał czarny płaszcz nakształt straszli­ wych skrzydeł, a on leciał, podobny do złowieszczego ptaka, z obosiecznym, do góry wzniesionym, mieczem. Z szeregów polskich pierwszy porwał się przeciw niemu Iwo herbu Ogończyk, w świetnej, srebrzystej zbroi, i gnało przeciw Krzyżakowi pacholę, z wyciągniętą włócznią, podobne orlikowi, bijącemu w jastrzębia. Tuż za nim biegł siwobrody piastun, trwożny o życie młodzianka. Odbił cios Krzyżak i, zanim Iwo zdążył do nowego cio­ su się złożyć, podniósł się w strzemionach i ze strasznym rozmachem spuścił z góry miecz olbrzymi na przeciwnika. Nie zdzierżyło pacholęce ramię straszliwego ciosu— miecz Krzy­ żaka zbił mu tarczę, przeciął srebrzystą blachę pancerza i roz­. kroił lewe ramię aż do piersi. Iwo padł bez ducha w ramio­ na sędziwego piastuna. Tak zginął Ogończyk, możnego rodu pacholę, przypła­ cając życiem zapęd młodzieńczy. Kerstan zaś szedł naprzód i szerzył klęskę w szeregach polskich. Okazywał moc nadludzką i nikt mu zdzierżyć nie mógł. Maćkowi z Kępy rozmiażdżył szyszak, samego zwa­ lił z konia i stratował. Piotrowi z Głuszyna odsiekł prawe ramię wraz z mieczem i, porzuciwszy tak okaleczonego, zniósł Jędrzeja z Kalenicy, który skoczył był z pomocą sąsiadowi. Inni poczęli się cofać przed zapędem straszliwego Krzyżaka, zwątpiwszy o własnej mocy. Krzyżak zoczył Dobrogosta z Dzwonowa i, poznawszy wodza po bogatej zbroi, skoczył wprost ku niemu. Strwoży­ li się o życie wojewody Polacy, zwłaszcza, iż starzec już był, nie mogący mocą ramienia mężowi o pełni sił sprostać; ale Dobrogost sam już wyjeżdżał przeciw komturowi, ściskając w drżącej dłoni głownię miecza. (D. c. n.). DO STOP. NAJŚWIĘTSZEJ MARYI PANNY CZĘSTOCHOWSKIEJ Prostą drogą, pomiędzy zbożami, Ciągną ludzie, jak żórawi sznur. „Przenajświętsza Panno nad Pannami" Z pełnych piersi dobywa się wtór I zmienia się w pieśń rzewną i wielką: „Matko nasza i Pocieszycielko!..,“. Taka jasność, taka aureola, Taki bujny pobożności plon, Cóż dziwnego, że synowie pola, Co przybyli od pługów i bron, Długo nie śmią w górę unieść głowy,' Jakby ciężył im krzyż Chrystusowy.. Przodem idzie, jako gołąb siwy, Tej gromady wódz i starszy brat, W różańcowe spowity ogniwy, Co z sąsiednich zniesiono mu chat, By dał święcić— proszą ludzie prości, Gdy u Panny Najświętszej zagości.. Ale Matka już wita ich wzrokiem, Już poznaje szat wzorzystych tkań, Przecie znoszą Jej tu rok za rokiem Serc poczciwych i dusz prostych dań, Przecie z wiarą wyciągają ręce Do Maryi w złocistej sukience.. Ale, zanim to nastąpić może, Nim Maryja ujrzy poczet sług, To niejedne zasępią się zorze I krew nieraz poleje się z nóg. Tylko oczy blasku nie zatracą, Rozumiejąc, gdzie wiodą... i na co.... Przecie bywa skuteczną obroną Dzieciom lądów i żeglarzom wód: Czy im mienia się palą... czy toną... Czy trapiły wojny, nękał głód; Przecie zawsze stała po ich stronie Przenajświętsza w gwiaździstej osłonie.. Prostą drogą pomiędzy zbożami... Już świątyni ukazał się gmach, Lud wzruszony zalewa się łzami: To, co dotąd widział tylko w snach, 0 czem marzył i słuchał ze drżeniem, Dziś ma stać się urzeczywistnieniem.. Przecie, kiedy przyjdą lata cichsze I żywiołów ustępuje gniew, Błogosławi im gumna i śpichrze, Rządzi ręką, co w grunt rzuca siew. Opiekuje się i sercem Matki Wzmaga siły i mnoży dostatki.. Bo nadeszła chwila wyglądana 1 zasłona podnosi się wzwyż, Już tłum z łkaniem pada na kolana, Już przy krzyżu układa się w krzyż, I, całując prochy tej świątyni, -Za swe grzechy pokutę tu czyni.... O Maryjo! gdzie znaleźć te słowa, Coby mogły do Ciebie się wznieść, Gdzie jest myśli i uczuć osnowa, Hymn, na Twoją wyśpiewany cześć? Gdzie modlitwa Ci sprostać gotowa? O Maryjo! Matko Chrystusowa!. Taka cisza... pośród świateł toni, Śród kadzideł i rodzimych ziel, Tylko dzwonek czasami zadzwoni, Tylko czasem przemknie „ojców“ biel. Tylko głośno ktoś załka czasami. Prostą drogą, pomiędzy zbożami.... Bolesław Schocn-Wolski..

(8) ewiza to oznaka charakterystyczna — wyobrażona czy to rysunkiem, czy słowem, czy też jednym i drugiem— oso­ bistości, rodziny, narodu, instytucyi. Dewiza powinna wyobrażać myśl, tendencye i dążenia człowieka, jego dążenia, gusty, stan — powinna wyrażać cel stowarzyszeń lub korporacyj, upamiętniać czyn znakomity. Styl — to człowiek, mówią. Dewiza — wbrew założeniu swemu — to częstokroć maska. Dewiza ma ciało i duszę; ciało—to, widome wyobrażenie jej— emblemat, od którego biorą swój początek herby; dusza — to zdanie je wyjaśniające, połączone razem dla wywołania je­ dnego wrażenia. Dewizy nie były wyłącznie używane tylko przez królów i rycerzy, brali je również częstokroć i ludzie nizkiego pocho­ dzenia, dla wyrażenia swych zamiarów, ambicyi, charakteru, w takich razach nie miały one znaczenia dewiz heraldycznych. Pani de Genlis chciała, „by zwyczaj przybierania dewiz był powszechnym; każdy odkryłby swą dewizą jaki mały sekrecik, lub przyjął pewnego rodzaju zobowiązania." Dewizy początkiem swym sięgają najdawniejszej staro­ żytności, w znaczeniu jednak ściśle heraldycznem powstają w epoce organizacyi i formacyi rycerstwa i są odznaką ryce­ rzy, którzy noszą je wyryte lub wyhaftowane na tarczy, pan­ cerzu, szarfie lub chorągwi; obecnie dewizy noszą się na wstę­ gach, pod tarczą herbową, lub wokoło tej; w Hiszpanii i na Korsyce szlachta umieszcza dewizy w samej tarczy, na jej obwódce (bordure). Powstanie tego zwyczaju wyjaśnia się dążnością ku ścisłemu zjednoczeniu dewiz z herbami i zape­ wnieniu im w ten sposób dziedziczności. Dewizy należy odróżniać od okrzyków wojennych, „ cri dc guerre“, z któremi są częstokroć mieszane i mają spólny początek; dewizy umieszcza się pod tarczą, okrzyki zaś umie­ szcza się nad tarczą herbową głowy rodu. Dewizy rozpowszechniają się na turniejach, zabawach ry­ cerskich, karuzelach, ceremoniach pogrzebowych; z biegiem czasu używalność ich bynajmniej zarzuconą nie została i de­ wizy, przyjąwszy cechy dziedziczności, przetrwały do czasów obecnych. Wielu pisało o dewizach, powstaniu ich, charakterze, p o ­ dziale; głośny w XVII wieku Menestrier, autor dzieł wartościo­ wych, kreśli prawidła kompozycyi literackiej i artystycznej dewiz i wykazuje, że czterdziestu dziewięciu pisarzy pracowało przed nim we Francyi na tem polu. Do naszych czasów liczba dzieł, w rozmaitych językach, poświęconych, dewizom, wzrosła tak, że możnaby z nich utworzyć sporą bibliotekę. Zwyczaj umieszczania dewiz w podwójnej postaci, to jest: i emblematu, i wyjaśniającego go zdania (corps et dnie), obec­ nie jest zaniechany; potomek szlachetnego rodu, odziedziczywszy wraz z herbem dewizę, lub przybrawszy ją obecnie, umieszcza tylko zdanie, do niej ściągające się, przy swej herbowej tarczy i przekazuje ją swym potomkom. Za kolebkę dewiz heraldycznych uważać należy Francyę; językiem ich bywa częstokroć łaciński; pochodzi to tak z łatwo­ ści wyrażania po łacinie w krótkości danej myśli, jak i z roz­ powszechnienia tego języka w wiekach średnich. Pisarze dzielą dewizy zwykle na sześć kategoryj: Pierwsza kategorya dewiz obejmuje wypowiadające aluzyę do samego nazwiska posiadacza, naprzykład dewiza rodziny de Vaudray: „Byłem wart, jestem i będę";—rodziny ks. de Bourbon: „Boże, pomagaj Bourbonom“;— rodziny Byron (z niej pochodził lord Byron, poeta)— „Wierz w Byrona"; rodziny de. Coucy: „Nie jestem królem, ani księciem, jestem panem de Coucy“. Rodziny ks. de Levis de Mirepoix: „Boże, pomagaj drugiemu chrześcijaninowi, Levis“. Dewiza ks. Radziwiłłów, dumnie brzmiąca: „Bóg nam radzi", należy również do tej kategoryi. Druga kategorya obejmuje te dewizy, które tyczą się wyobrażenia herbu; naprzykład rodziny de Corsard: „Bez jadu"— co tyczy się ich herbowego jednorożca; rodziny de Ro* chetin: „Zawsze czujny"— co tyczy się godła ich tarczy—ko­ gutów (herb Galii); rodziny hr. Tyszkiewiczów na Łohoysku i Berdyczowie: „Świeć nam na bezdrożach życia"— aluzya do gwiazdy i półksiężyca z rodowej Leliwy. Trzecia kategorya to dewizy enigmatyczne, których zna­ czenia ukrytego nikt nie zna, do takich dewiz należy używana przez wodza artyleryi francuskiej Galliot de Genouillaca: „Ko­ cham bardzo jedną". Dewiza dawnej rodziny z Pikardyi Aube de Braąuemont: „Bardzo kochać, bardzo..." należy również do tej kategoryi. Czwarta kategorya to dewizy, będące przysłowiami lub sentencyami, naprzykład rodziny bretońskiej de Keratry: „Do­ brzy ludzie przechodzą przez wszystko". Piąta kategorya— dewizy rebusowe, takiemi są naprzykład Austryi— z czasów Fryderyka II cesarza rzymsko-niemieckiego: „A. E. I. O. U .“, co tłumaczono „Austriae est imperare orbi universo“— „Austrya jest cesarstwem powszechnem"; inni wi­ dzieli w ostatniej literze dewizy „U" „V" i tłumaczyli ją: „Aquila elecła Jovis omnia vincit“— „Orzeł, wybrany przez Jowisza, zwycięża wszystko", ks. Hohenlohe „G. G. G .“, co znaczy „Gołt gieb gnad “— „Bóg daje łaskę". Szósta wreszcie kategorya, najliczniejsza, to dewizy he­ roiczne. Wymienię hr. de Beaumanoir: „Pij swą krew Beaumanoir"; „Umrzeć raczej, niż być zbezczeszczonym"; margra­ biów de la Rochejacąuelain: „Jeżeli pójdę naprzód— za mną,, jeżeli się cofnę— zabijcie mnie, jeżeli zginę— pomścijcie!" Bo­ haterskie te słowa, przyjęte odtąd za dewizę rodową, wyrzekł do swych żołnierzy słynny wódz wandejczyków, Henryk du Vergier hr. de la Rochejacąuelain, poległy w r. 1794. Równie piękne są dewizy heroiczne: hr. de Rochetin mar­ grabiów de la Garenne: „Rana w sercu—nigdy na honorze"; hr. de Chateaubriand: „Krew moja zabarwia sztandary Francyi". Na zakończenie o dewizach szóstej kategoryi przytoczę rycersko dumną dewizę Guzmanów książąt di Medina Sidonia: „Ważniejszy dla mnie król, niż krew własna". Powstanie tej dewizy ściąga się do r. 1293, gdy Maurowie, oblegający for­ tecę Tarifę, zagrozili wodzowi hiszpańskiemu, broniącemu jej* don Alonzo Perez de Guzmanowi, wystawieniem na pociski syna jego, wziętego w niewolę. Wyrzekł on te pamiętne sło­ wa, dając rozkaz rozpoczęcia obrony. Piękny czyn— piękna dewiza. Jeżeli istnieją potomkowie równie bohaterskiego obroń­ cy Olsztyna, Karlińskiego, to dewiza ta powinna być umie­ szczona pod ich starodawną Ostoją. Jak wzmiankowaliśmy, nietylko osoby i rody brały de­ wizy: państwa, miasta, akademie, zakony, stowarzyszenia, ordery pułki, mają swoje dewizy również. Dewizę Austryi „A. E. I. O. U." zastąpiono obecnie uży­ waną „Viribus unitis"— „Zjednoczonemi siłami". Dewiza Bel­ gii: „L’union fait la force"— „Jedność tworzy siłę". Brazylia, dawne cesarstwo, miała: „In hoc signo vinces"— „Pod tym zna­ kiem zwyciężysz", taż sama dewiza jest obecnie używaną przez Portugalię. Dewiza Brunświku: „Nunąuam retrorsum"— „Nigdy w tył". Danii: „Dominus mihi adjutor"— „Bóg jest pomocą moją". Królestwo Obojga Sycylii: „Mało mori quam foedari"—.

(9) „Wolę umrzeć, niż być z b e z c z e s z c z o n y m S z k o c y a ma trzy dewizy: „In defens"— „Pro lege et grege"— „Za prawo i za stado" i— wziętą z dewizy, jakiej używała Marya Stuart po śmierci swego pierwszego męża Franciszka II, króla Francyi: „Dulce meum terra tegit"— „Ziemia kryje to, co mi drogie". Dewiza Hiszpanii: „Nec plus ultra"; Państwa kościelnego: „Notre Dame, Saint Pierre" — „Matka Boska"— „Święty Piotr".. się do dziś dnia pod tarczą herbową Wielkiej Brytanii śródróży angielskiej, ostu szkockiego i koniczyny irlandzkiej. Dewiza Hanoweru: „Suscipere et finire"— „Zacząć i skoń­ czyć." Holandyi: „Je maintiendrais" — „Utrzymam." Dom Sabaudzki-Larignan używa za dewizę „F. E. R. T."— lub „Fert, fert, fert" co rozmaicie tłumaczą: „Femina erit ruina tua" — „Kobieta będzie twą zgubą"; lub „Frapez, entrez, rem. WĘDRÓWKA Z FABRYKI DO FABRYKI.. Wielka Brytania ma parę dewiz: „Honny soit, qui mal’y pense“— „Hańba temu, kto źle myśli", jest to zarazem dewiza najwyższego orderu angielskiego Podwiązki. Edward III, się­ gając po tron francuski 1340 r. i chcąc zamanifestować uzur­ powaną legalność tego czynu, przyłączył do swego herbu de­ wizę: „Dieu et mon droit“— „Bóg i moje prawo", która wije. pez tout“ — „Zastukaj, wejdź, rozprosz wszystko" lub: „Fortitudo ejus Rhodom tenuit" — „Jego odwaga utrzymała Rodos." Dewiza ta stała się dewizą królestwa włoskiego od czasu obję­ cia korony przez Wiktora Emanuela Sabaudzkiego. Dewiza Irlandyi: „Erin go b r a h " — „Nazawsze Irlandya."— Księstwa Lukki: „Deus et dies"— „Bóg i dzień"; Mantui: „Fides"; Księ-.

(10) stwa Medyolanu: „Malan au vaillant duc.“ Nawarry: „Bourbon, Bourbon.“ Księstwa Oldenburskiego: „Ein Gott, ein Recht, ein Wahrheit" — „jeden Bóg, jedno prawo, jedna prawda." Księstwa Reuss: „Ich ban auf Gott" — „Buduję na Bogu." Rzeczpospolita San Marino: „Libertas"; Królestwo Saskie: „Bo­. na causa tandem triumphat"— „Dobra sprawa w końcu tryum­ fuje." Dewiza Szwecyi i Norwegii: „Droit et verite“— „Prawo i prawda"; Toskanii: „Susceptor noster Deus"— „Bóg podporą naszą." Turcyi: „Allah, Allah.". (D. n.). Gry f-. WIEŚCI Z POZNANIA Nowe frymarki.—Szumowiny i amatorowie łatwe­ go zarobku—Bnińscy, Chrzanowcy i dr. Żychliń­ ski.—Droga do rehabilitacyi.—Złe wieści ze Szlązka.—Dzielny kapłan.—Nie wciskać się tam, gdzie nas źie widzą.—To i owo.. ve wszystkiem, jak to mówią, można, się otrzaskać. Nie zrobiła więc śród społeczeństwa naszego zbyt silnego wrażenia wiadomość, zakomunikowana światu przez organ półurzędowy o nowym projekcie nowych sum, które mają być wstawione do budżetu państwowego na rok przyszły. Przeciwnie nawet, pociesza nas to do pewnego stopnia, że stajemy się, jak twierdzi „Germania", beczką Danaid, w której toną i to­ nąć będą, dopóki oczywiście nie sprzykrzy się taka hojność Michałkowi niemieckiemu, olbrzymie fundusze bez żadnego wyniku widocznego. Otrzaskaliśmy się już po trosze z nową ustawą osadniczą, oswoimy się z proponowanemi, a nieznanemi jeszcze bliżej milionami. Z jedną tylko rzeczą nie może­ my się otrzaskać, i za to niechaj będą dzięki Wszechmocnemu, ze sromotnem zachowaniem się jednostek, frymarczących zie­ mią-matką, ziemią-karmicielką. A frymarka trwa, występując w coraz nowych i w coraz potworniejszych formach. D o ­ prawdy dochodzimy już do tego, że nigdy nie możemy być pewni, czy spotkanemu na ulicy osobnikowi, który uważany bywa za prawego obywatela, można z czystem sumieniem, bez obawy pobrukania, podać rękę. Komisya kolonizacyjna w ciągu kilkunastu lat istnienia swojego zdołała, niestety! w y ­ tworzyć sobie całą armię wyżłów, doskonale wytresowanych, a tem szkodliwszych, że rekrutujących się z pośród rodaków naszych. Powiedział ktoś, że nic łatwiejszego, jak zrobić majątek, do tego bowiem potrzeba drobnostki: zostać na kilka lat łaj­ dakiem. Widocznie maksymą tą rządzą się ci panowie, którzy poszli na usługi komisyi. „Co mi tam, że prasa się oburzy, że ludzie uczciwi odwrócą się ze wstrętem, mówił sobie taki wyrzutek— byle tylko zdobyć majątek! Ludzie przecież wszyst­ ko wybaczają i jedynie dziurę w bucie biorą za złe. A za­ robić tak łatwo: otumani się właściciela tej lub owej wioski, kupi się, niby to dla siebie, szmat ziemi, przepisze tytuł wła­ sności na komisyę, a prowizyę obfitą schowa do kieszeniRoi się też w Poznaniu i na prowincyi od tego rodzaju am a­ torów łatwego zarobku, ciągle też nowe pojawiają się figury, co to, niby ptacy niebiescy, ani sieją, ani orzą, a jednak zgar­ niają plony obfite i żyją dostatnio. Nie wytępić tej szarańczy! Chociaż, co prawda, gorliwie usiłuje wytruć szkodliwców pra­ sa nasza, w której prym pod tym szlachtnym względem dzier­ żą: „Lech" gnieźnieński, „Orędownik" poznański i „Dziennik berliński." Te trzy pisma wykryły podstępną sprzedaż piękne­ go i żyznego Charbowa, one wykazały, kim jest hr. Bniński Jan i jaką rolę odegrał dr. Żychliński, sprzedając swoje Modli' szewo w dziwnie lekkomyślny sposób panu o polskiem wpraw­ dzie nazwisku, ale o duchu niemieckim. Dr. Żychliński p o ­ wiada, że, pozbywając się Modliszewa, nie przypuszczał, ażeby. hr. Jan Bniński działał jako agent komisyi. Boże drogi! Jakież to tłumaczenia zabawne! Przecież my w Księstwie znamy się do­ skonale, a nawet wróble na dachu śpiewają o upodobaniach hr. Jana Bnińskiego w niemiecczyźnie. Już to hrabiowie Bnińscy w ostatnich czasach bardzo smutną wyrobili sławę i osobami swojemi zajęli uwagę spo­ łeczeństwa, nietylko wielkopolskiego. Jeden, Jan, występował w procesie szulerskim, drugi, Jan znów, jak gdyby dla osta­ tecznego pogrzebania niezmiernie obywatelskiej dawniej rodzi­ ny, w tym samym czasie wyłonił się w charakterze agenta komisyi. Tych faktów brzydkich nic nie zmaże i nic nie za­ trze w pamięci czynów hrabiów Janów. Na całą rodzinę spadł cień, nie pomoże też do oczyszczenia z niesławy list ostry, bardzo ostry, ale zarazem bardzo nietaktowny, innego hrabiego Bnińskiego, tym razem już nie Jana, lecz Karola, który broni przed uogólnianiem całego rodu w potępieniu za czyny je­ dnostek. Trafną, głęboko odczutą i pełną bolu odpowiedź dał obrońcy rodziny hr. Bnińskich nestor obywatelstwa naszego, sędziwy pan Leon Hulewicz, trafnie również zawyrokowano, że, skoro są w rodzie jeszcze ludzie prawi, to ci powinni jasno i prosto napiętnować wyrzutków. Tak uczynili w swoim cza­ sie Chrzanowscy, a prasa z najwyższem uznaniem powitała akt, wyklinający zacnego z gniazda człowieka o miedzianem czole. A pan dr. Żychliński jak powinien postąpić, ażeby dać zadośćuczynienie za krok co najmniej bezdennie lekkomyślny przy sprzedawaniu Modliszewa? I tu zapadł wyrok, opinia powiedziała swoje, a trudno się nie zgodzić na to, że jest to jedyna droga do pokuty i rozgrzeszenia. Oto pan Ż., człowiek bardzo bogaty, który stanowczo nie miał potrzeby zaokrąglać pokaźnej fortuny srebrnikami judaszowemi, obowiązany jest teraz wykupić z rąk niemieckich posiadłość przynajmniej tej samej objętości, jaką ma Modliszewo. Jeżeli to uczyni, wtedy schylimy czoła przed nim, prędzej nam pokłonami sypać się nie godzi. Drżałem na samą myśl, że będę musiał czytelnikom „Biesiady" przynieść z ziemi naszej nowinę, od której włosy stają na głowie. Na szczęście, mogę odetchnąć. Zapewne wiedzą już czytelnicy o Bukowcu i o postępowaniu świeżo przybyłego do tej wsi nauczyciela, a typowego „kulturtraegera" i „strekera", jakiegoś Maksa Foerstera. Miły ten pan prowo­ kował na każdym kroku ludność spokojną wsi nawskroś pol­ skiej, chociaż we dworze oddawna Niemiec siedzi. Bił dzieci w sposób okrutny, a groził, że będzie bił tak długo, aż ciało mu zacznie „odpadać płatami od kości“ (H) Mało tego: dzieciom które wolałyby wybuchnąć np. w hymnie nabożnym „Witaj, Królowo", aniżeli śpiewać pieśni na cześć potęgi pruskiej, ka­ zał się ćwiczyć i gimnastykować na szkle potłuczonem, a porozrzucanem na dziedzińcu. Że w tych warunkach musiało powstać wielkie oburzenie śród rodziców i że ci rodzice, p a ­ trzący na maltretowanie dzieci, mogli przybrać groźną postawę toć to chyba aż nadto naturalne. Na szczęście, o zajściach d o ­ wiedziała się w porę inteligencya poznańska i przeszkodziła.

(11) spełnieniu najgorętszych marzeń pana Foerstera, który miał nadzieję, że znajdzie poparcie u władz wyższych i że niesforne dzieci odstawione będą do zakładu karnego na przymusową naukę protestancką. Skończyło się na pogróżce, a my ode­ tchnęliśmy pełną piersią. Kreśląc te „Wieści z Poznania", chciałbym także potrącić o sprawy szląskie. Wprawdzie Poznańczyk do tej pory w prze­ ważnej części mało zna Szlązaka, ale przecież bieg interesów tamtejszych nie może nam być ani obcym, ani tem mniej o b o ­ jętnym. W ostatnich czasach, niestety! to i owo nam, stoją­ cym zdała od tamtejszych spraw wewnętrznych, wydaje się niepokojącem. Zwłaszcza coś jak gdyby psuć się zaczęło w szląskich „Bankach ludowych". Że Niemcy, a zwłaszcza prasa hakatystyczna, niechętnie patrzą na rozwój Banków lu­ dowych, to rzecz i jasna i prosta, że korzystają z każdej spo­ sobności, ażeby je zohydzić w oczach ludności szląskiej, to takie więcej, niż naturalne. Dlatego też najusilniejszem powinnoby być dążeniem osób, stojących na czele tych instytucyj, niedawanie powo­ du do żadnych zgoła podejrzeń. Tymczasem zdarzyły się w ostatnim czasie dwa fakta, które nas tu, w Poznaniu, dotknęły niemile. Dwóch Szlązaków, którzy krwawicę swoją złożyli w Banku ludowym, zaskarżyło zarząd do sądu o to, iż, ufając radom dyrekcyi, narażeni zostali przy nabywaniu pe­ wnej hipoteki na stratę całego funduszu, a Bank—sprawę przegrał. Oczywiście, nie możemy wiedzieć, jak się cała rzecz ułożyła, na czem polegały owe „rady“ zgubne, ale już sam fakt przyznania racyi skarżącym wskazuje, że musiała tam trochę wchodzić w grę lekkomyślność. Lepiej było może uniknąć sprawy sądowej i zatarg załagodzić środkami domowemi, rozgłos bowiem zgubnie oddziałać gotów na dalsze lo­ sy budzących się do życia zakładów, a przedewszystkiem g o ­ tów osłabić rodzące się dopiero u szerokiego ogółu szląskiego zaufanie do Banków ludowych. Druga nowina ze Szlązka gorsza jeszcze, telegramami bowiem aż rozniesiono po szerokim świecie nowinę o zaaresz­ towaniu jednego z dyrektorów pewnego Banku Ludowego, a zaaresztowanie to nastąpiło nie z żadnych wyższych pobu­ dek, lecz za podstawę miało prostę oszustwo, popełnione przez owego dyrektora, o mało dotychczas znanem śród działaczy szlązkich nazwisku, Muchę. I to właśnie, że nazwisko mało jest znane, nasuwa przypuszczenie, iż może ów Mucha takim samym był „dyrektorem",jak redaktor „od kozy"— redaktorem faktycznym. Przypuszczam, że takie przygody nie przytrafią się już. „Bankom ludowym", które przecież nie mogą zapatrzyć się bodaj na nasz „Związek spółek zarobkowych". O tę instytucyę dobra ogólnego nie potrzebujemy się obawiać, przynosi nam ona chlubę, a tem więcej budzić musi podziw, że na czele jej nie stoi finansista rutynowany, lecz kapłan, który w wol­ nych od zajęć kościelnych chwilach rozkłada księgę buchalteryjną i rzuca pomysły, których nie powstydziłby się za­ wodowy dyrektor wielkiego banku. Zasługi księdza patrona Wawrzyniaka tak są w tym kierunku wielkie, że staje on obok w jednym rzędzie z sędziwym Maksymilianem Jac­ kowskim. Spółki obracają milionami, nie będę jednak przy­ taczał liczb suchych, które dowodnie stwierdzają ich wielką ruchliwość, to jeno powiem, że potężną tworzą one dźwignię w rozwoju polskiego handlu i przemysłu. Mniejsza nawet o to, że aż cztery spółki nie dały w roku sprawozdawczym ani szeląga dywidendy— ogólna suma obrotów i zysków tak jest świetna, że imponuje ona Niemcom, którzy kosem okiem spoglądają na buchaltera w sutannie. Jeżeli w naszych w a­ runkach kapitał ulokowany w spółkach przynosi czasami n a­ wet 7 7 3°/o» to wynik taki jest wprost znakomity. Co jednak dziwne, to, że właśnie spółka „Dom przemy­ słowy" w samem sercu dzielnicy, t. j. w Poznaniu, nie daje zysków. Przecież ten nasz „Dom przemysłowy"—to jedyny punkt zborny, restauracya, cukiernia, do której mogą bez za­ żenowania uczęszczać kobiety nawet ze sfer najlepszych. I uczę­ szczają, ruch jest stały i duży, przyjezdni, czy z Warszawy, czy z Krakowa i t. p., zawsze mogą być pewni, że tu w całej pełni znajdą się między swoimi—a pomimo to spółka nie może związać przysłowiowego końca z końcem. Dlaczego? Rzecz dla mnie i dla bardzo wielu osób zupełnie niezrozumiała, nie­ ma zaś chyba Poznańczyka, któryby nie zasmucił się w ra­ zie zwinięcia tego zakładu jadło i słodyczodajnego. Przy­ zwyczailiśmy się do niego zanadto, ażeby teraz można się obejść; co więcej, powiem, że z „Domu przemysłowego" wy­ rosnąć powinien zawiązek resursy mieszczańskiej, nadzwyczaj potrzebnej w Poznaniu. „Bazar", bądź co bądź, nosi na sobie jakieś niesmaczne cechy śmiesznego, prawdziwie i typowo po­ znańskiego „arystokratyzmu", mieszczanie nie czują się tam przytulnie i są czasami zaledwie tolerowani, resursa własna stworzyłaby inną atmosferę. Śmiejecie się? Może nie wierzycie, ażeby w wieku XX mogło być w społeczeństwie kulturalnem takie segregowanie na w i e ś ^ miasto? Niestety! tak jest! I ja się z tego śmieję, choć, patrząc na takie objawy, serce mam pełne bolu.. W —ski.. Z WYSTAWY W ST. LOUIS Rozmiary wystawy. — Rzeźby. — Metoda poglądo­ wa.—Żywe okazy.—Czarodziejskie oświetlenie.. <s> L rzebywszy ocean dla widzenia wystawy w Saint-Louis, ^ pragnę podzielić się mojemi wrażeniami z czytającą p u­ blicznością. Otóż, przedewszystkiem, uderzył mię jej ogrom: 500 gmachów, rozrzuconych na przestrzeni 5 milionów m e ­ trów kwadr., (obszar, przewyższający wystawy w Paryżu, Chicago i Buffalo, wzięte razem), może zaimponować śmiertel­ nikowi, przyzwyczajonemu do ciasnoty europejskiej. To jed­ nak mię nie zdziwiło, wiadomo bowiem, że w Ameryce wszy­ stko dzieje się en grand , nawet katastrofy i łotrostwa tutejsze wyrastają do rozmiarów, nieznanych po drugiej stronie „śle­ dziowej sadzawki", {lierrings pond), jak Yankesi pogardliwie. zowią Atlantyk, dla którego my okazujemy taki respekt. Kie­ dy mi powiedziano, że koszta wystawy luizyańskiej wynoszą 40 milionów dolarów, z lekceważeniem machnąłem na to ręką, gdyż wiadomo, że w Ameryce tylko na miliardy się liczy. Za to dwie rzeczy zachwyciły mię tu: położenie wystawy i p o ­ uczający jej charakter. Obfitość wody ułatwia architektom zadanie. Między pa­ łacami i ogrodami wszędzie rozlewają się przejrzyste wody jezior, lagun i kanałów, po których pływają niezliczone, strojne łodzie i gondole. Środkowym punktem wystawy jest wspania­ ły gmach, przeznaczony na uroczystości, kongresy i koncerty. Stoi on na wzgórzu, widać więc zewsząd złocistą jego kopułę, większą, niż kopuła Św. Piotra w Rzymie. W około niego rozpościerają się przepyszne ogrody, jaśniejące bogactwem 209.

(12)

(13)

(14) roślinności podzwrotnikowej, ozdobione mnóstwem posągów, fontan i wodospadów. Kiedy mowa o posągach, muszę zaznaczyć, że artyści amerykańscy szczęśliwie uniknęli banalności i zamiast tuzinkowych nimf i nudnych bóstw Olimpu, mniej lub więcej roze­ branych, starali się w gipsie i marmurze przedstawić roman­ tyczną przeszłość Luizyany. Tutaj wódz indyjski na koniu posępnie patrzy na wtargnięcie obcych przybyszów; tam Irokez pędzi, pochylony na karku rumaka, może, żeby ziomkom oznajmić zbliżanie się białych twarzy. Dalej widzimy taniec Huronów, walkę szarego niedźwiedzia z potężnym bawołem, pastucha cow-boy, leżącego na ziemi, oraz inne typy amery­ kańskie. Pod kolumnadami spotykamy bohaterów, którym tyle zawdzięcza Luizyana: oto Hiszpanie Narvaez i de Soto, którzy odkryli Missisipi, ksiądz Marąuette Jezuita, który zbadał tę wspaniałą rzekę, Francuz La Salle, założyciel zamorskiego państwa, nazwanego Luizyaną na cześć Ludwika XIV. Zamiast bezładnego nagromadzenia przedmiotów jednego rodzaju na wystawach, co wytwarzało istny chaos, widzi się tu, w jaki sposób surowe materyały są przerabiane na potrze­ by przemysłu, i to nadaje wystawie luizyańskiej pouczający charakter. Na otwartej, kilkomorgowej przestrzeni, zwanej gulch, mamy naprzykład całe górnictwo w miniaturze: tutaj dobywa się węgiel z szybów, tam buchają źródła nafty, dalej Indyanie łamią rudę srebrną i miedzianą, jak za czasów Korteza, poszukiwacze złota płóczą piasek, zawierający cząsteczki cennego kruszcu, górnicy kopią turkusy i szmaragdy. Trzeba się też przypatrzeć, w jaki sposób szlifują się dyamenty, wy­ rabiają fałszywe drogie kamienie. Można kolejno wtajemniczyć się we wszystkie gałęzie przemysłu, przedstawione metodą poglądową, badać postępy w budowie wagonów kolei żelaznych, której ostatnim wyra­ zem jest ruchomy pałac Pullmana, składający się z dziesięciu wagonów, przeznaczonych na sypialnie, sale jadalne, bibliote­ ki, łazienki, bawialnie, kuchnie, i spiżarnie. W mennicy, odtworzonej z drobiazgową ścisłością, widzi­ my, przez ile rąk musi przejść bryłka złota, zanim zamieni się w nowiutki błyszczący dolar. Kto ciekaw, może się przyjrzeć modelom pancerników, torpedowców i łodzi podwodnych, które wysadzają okręty w powietrze za pomocą min dynamitowych. Dla archeologów zgromadzono niezmiernie ciekawe zabytki prostej cywilizacyi indyjskiej, podobizny zadziwiających gm a­ chów i świątyń odkrytych śród gór meksykańskich i dziewi­ czych puszcz Yukatanu. Nie szczędzono kosztów, żeby sprowadzić żywe okazy ras, zamieszkujących Nowy Ląd: Komanizów z Teksasu, Czerwonoskórych z nieprzebytych borów kanadyjskich, Apaczów ze słonecznej Arizony, ludożerców z wysp Seri, olbrzymich Patagończyków z ziemi Ognistej i małych Eskimosów z lodo­ wych pustkowi Labradoru. Zmęczony oglądaniem, siadam w gondolę i każę się wieźć wzdłuż szeregu gmachów, pomalowanych na kolor kości sło­ niowej. Niby w latarni czarodziejskiej przesuwają się przed mojemi oczyma prześliczne pałace, majestatyczne kolumnady, wspaniałe portyki, wysmukłe wieże i minarety, powabne kio­ ski, szmaragdowe trawniki, barwne kobierce kwiatowe, cieniste lasy i gaje. Słońce, które przedtem zalewało je powodzią zło­ ta, teraz chyląc się ku zachodowi, powleka ten piękny obraz szkarłatem i purpurą. Zaledwie na niebie pogasły ostatnie blaski słońca, na zie­ mi rozpoczęła się czarodziejska gra świateł i promieni. Na tle ciemnych gąszczy rysowały się piękne kształty gmachów, odznaczone tysiącami lamp elektrycznych, wodospady zamie­ 212. niały się w potoki płynnego srebra, jedne fontanny migotały złotem i bursztynem, inne mieniły się zielonym odbłyskiem szmaragdów, lub płonęły ogniem rubinów. Z kiosków płynę­ ły dźwięki muzyki i rozchodziły się daleko po wodzie; gondole, oświetlone kolorowemi latarniami, kołysały się na toniach, a nad niemi rozpościerało się niebo, zasiane gwiad milionami. Istny sen z Tysiąca Nocy i Jedna!. Warszawiak.. KARTKI ILLUSTROWANE Nagrodzony na konkursie krakowskim obraz Ludwika Stasiaka żywo nam przypomina pielgrzymkę, której ongi byliśmy uczestnikami. Kompania nasza dążyła od strony Gidel, więc po drodze piasczystej, podczas skwarów niezwykle nużącej. Na czele szedł kapłan świecki, mając po jednej stronie Bernardyna, a z dru­ giej starca barczystego, wysokiego wzrostu. Na pochyłości przed wzgórkiem pątnicy zatrzymali się nieco. Ich twarze o g o ­ rzałe, ich odzież w nieładzie, step białego piasku, przerywany tu i owdzie krzakami jałowcu, przenosiły myśl do pustyń Palestyny. Zdawało się, że widzisz gromadę pielgrz3rmów z Europy, koczujących śród puszczy, którzy mają wkrótce upaść na twarz przed Grobem Zbawiciela w Jerozolimie. Wzrok mimowoli szukał pomiędzy nimi pobożnego Radziwiłła Sierotki, natomiast spotykał owego poważnego, barczystego starca. Była to postać niezmiernie sympatyczna. Zachowawszy na sędziwe lata skarb najdroższy — czerstwe zdrowie, został sługą Kościoła i z proboszczem swoim szedł jeszcze raz przed zgonem, jak mówił, złożyć w świętem miejscu dzięki Bogu za to, że pozwolił mu cnotliwie i użytecznie dla bliźnich życie spędzić. Po wypoczynku kapłan zaintonował litanię, pątnicy, wtó­ rując mu, ruszyli w dalszą drogę. Nad wieczorem dosięgli wsi Rzędziń, przy końcu której stoi starożytny kościołek świętej Otylii. Ujrzawszy szczyt kościołka, kompania przyśpieszyła kroku, a pieśń ku czci Bogarodzicy brzmiała donośniej. Nie widok prastarego kościołka jednak zwiększył żarliwość pąt­ ników, lecz ta okoliczność, źe ze wzgórza, na którym stoi ten przybytek, odsłania się nagle widok Jasnej Góry, uwień­ czonej wspaniałą świątynią, w której się wizerunek cudo­ wnej Maryi przechowuje. Wszyscy upadli na kolana, a ku błękitom strzeliła wspaniała pieśń: „Kto się w opiekę poda Panu swemu". Kompania przenocowała u stóp Jasnej Góry i dopiero n a­ zajutrz udała się do klasztoru, przyczem odbyła się rzewna ceremonia. Na spotkanie, z głównej bramy klasztornej, wysu­ nęła się uroczyście procesya. Naprzód szli kmiotkowie okoli­ czni oraz przybyli Morawianie i Szlązacy, śpiewając litanię; potem zakrystyan z krzyżem i dzieci w komżach; dalej sześć osób, przybranych w szkaiłatne z niebieskiemi wyłogami pła­ szcze, po których można było poznać jedno z pięciu bractw kościoła jasnogórskiego; dalej dwóch dyakonów ze zgromadze­ nia O.O. Paulinów; wreszcie kapela i więcej jeszcze ludu. Pro­ cesya ta i nadchodząca kompania zatrzymały się przed figurą kamienną, a kapela wciąż wygrywała marsz tryumfalny. Naraz kapela umilkła, natomiast przemówił do nowoprzybyłych pątni­ ków zakonnik, wysłany z klasztoru. Głos jego trafił do dusz pobożnych, przeniknął ich serca. Rozległ się płacz, niby echo onej bogobojnej nauki. Kapłan skończył, pobłogosławił pątni­ ków i przy brzmieniach kapeli prowadził ich przed cudowny wizerunek Ucieczki grzesznych i Pocieszycielki strapionych... Wiele, wiele lat minęło, a jednak wrażenie tych chwil żyje w pamięci i sercu, młode, rześkie, posiadające moc ukojenia i pociechy. U stóp Częstochowskiej.. POGADANKA 3.582) 3.583) 3.584) 3.585). Kto zaczął u nas hodow ać jedw abniki? Która stolica ma najwięcej nazwisk? G dzie są najsław niejsze kopalnie m armuru? Który prawnik francuski zaw dzięczeł sławę szczurom ?.

(15) GNIAZDA HISTORYCZNE ZAMEK O R A W S K I, NA S Ł O W A C K IE J ZIEMI, I JE G O DZIEDZICE ZBADAŁ I OPISAŁ. HENRYK UŁASZYN. W W. roku 1458 pomagał Komorowski wojskiem swojem Mi­ chałowi Szilagyi’emu przeprowadzić wybór na króla siostrzeńca jego, Macieja Korwina, syna sławnego Hunyadego, który towarzyszył Władysławowi pod Warnę. Nie wyszło mu to jednak na dobre. Kiedy bowiem panowie węgierscy, nie­ zadowoleni z Macieja, w roku 1471 ofiarowali koronę królewi­ czowi polskiemu Kazimierzowi, synowi Kazimierza Jagielloń­ czyka, przerzucił się i Komorowski na jego stronę, zasilając go żywnością i ugaszczając na swych zamkach, które mu poddać obiecał. Tymczasem wybór Kazimierza nie przyszedł do skutku i Maciej Korwin, zawarłszy w r. 1474 pokój z Pol­ ską, postanowił odebrać Komorowskiemu, jako zdrajcy, wszyst­ kie zamki. Wobec takiego stanu rzeczy Komorowski rozkazał wszystkie zamki swoje pootwierać Korwinowi jako prawowite­ mu swemu królowi. W dwóch tylko, najbardziej warownych, orawskim i likawskim, próbował stawić opór. Wreszcie je­ dnak i te musiał oddać królowi za wynagrodzeniem 8,000 złotych i pozwoleniem wolnego cofnięcia się do Polski, gdzie w tymże roku otrzymał od króla Kazimierza zamki: Żywiec? położony na trakcie handlowym, prowadzącym z Krakowa do Węgier, Szaflary w powiecie nowotarskim i Berwałd. Ale nie­ bawem król Maciej Korwin zażądał od Komorowskiego wyda­ nia i tych zamków polskich jako pogranicznych, za co obie­ cywał mu zwrócić wszystkie dawniejsze jego posiadłości na Węgrzech. Śmierć Komorowskiego (w r. 1476) stanęła temu na prze­ szkodzie. Dopiero bratanek Piotra, Mikołaj Komorowski, chcąc doprowadzić ową korzystną niewątpliwie dla siebie zamianę, pogodził się z królem Maciejem i powstał przeciwko Kazimie­ rzowi Jagiellończykowi, który za to kazał zamki, będące w po­ siadaniu Komorowskiego—Żywiec i Berwałd—zburzyć i do szczę­ tu znieść, Szaflary zaś oddać jakiemuś wierzycielowi Komo­ rowskiego. Wówczas ten ostatni uciekł do Budy do Macieja Korwina, od którego jednak ani obiecanych dawnych posia­ dłości stryja, ani żadnego odszkodowania nie otrzymał. Musiał więc w końcu wracać do Polski i prosić króla Kazimierza o przebaczenie, wraz z którem otrzymał miasto Krasnystaw, położone w ziemi Chełmskiej. Potomkowie jego do dziś dnia tytułują się hrabiami na Orawie i Liptowie. Te dzieje smutne, z wichrzycielem Piotrem Korczak-Komorowskim i jego bratankiem Mikołajem, spowodowały, iż w roku 1486 z inicjatywy króla Macieja ustawą sejmową wyłączono Polaków (również Wenecjan) od nabywania indygenatu wę­ gierskiego i zabroniono szlachcie polskiej nabywania dóbr ziemskich. Zakaz ten, zmieniony dopiero artykułem sejmowym z r. 1827, niemało przyczynił się do zatarcia śladów polskich na Słowacczyźnie, a zatem i wszelkich wspomnień o Polsce. W roku 1530 Jan Zapolya, wojewoda siedmiogrodzki, brat nadobnej i pełnej wdzięków Barbary, późniejszej królowej polskiej, oddał zamek Orawski wraz z kilku innemi sąsiedniemi zamkami Janowi Kostce-Siedleckiemu, przywódcy swoich posiłków polskich, aby od tej strony mieć łatwiejszą komunikacyę z Polską. Zapolya bowiem, obrany królem węgierskim przez swoich stronników, bronić musiał tytułów swoich i wła­ dzy przeciwko Ferdynandowi, również królowi węgierskiemu, koronowanemu w Budzie.. 2). Wkrótce jednak zamek Orawski przeszedł drogą zastawu do Jana Dubowskiego (z Dubowy), również Polaka, a po bez­ potomnej jego śmierci— do skarbu królewskiego. Od tego zaś ostatniego kupił zamek ów Wacław Kostka-Siedlecki, bra­ tanek wspomnianego już Jana. WT ostatniej ćwierci XVI wieku, przez małżeństwo Barbary Kostkówny z Franciszkiem Turzą, biskupem nitrzańskim, któ­ ry dla tego małżeństwa przeszedł na wiarę protestancką, Ora­ wa dostała się jako zastaw do rodziny patrycyuszów spiskichTurzonów. Od tej chwili rozpoczęła się nowa epoka dla zamku. Franciszek Turzo, ex-biskup, osiedliwszy się w nim, zbudował zamek dolny z obszerną kaplicą i przebudował część górną. Dopiero jednak w roku 1606 cesarz Rudolf II, dla uczczenia zasług wojewody Jerzego Turzy, nadał mu dziedzi­ ctwo Orawy wraz z godnością dziedzicznego hrabiego i podżupana orawskiego. Z zamążpójściem wnuczki owego wojewody, Jerzego T u ­ rzy, Katarzyny, w drugiej połowie XVII stulecia zamek Ora­ wski dostał się Tókólyi’m, których protoplasta Tekeli pochodził z Polski. W czasie niepokojów za panowania Leopolda I Imrich (Emeryk) Tókólyi obwarował i wzmocnił zamek Orawski; jed­ nakowoż jenerał wojska królewskiego Spork zawładnął w roku 1674 zamkiem; przytem z obrońcami twierdzy obszedł się okrutnie, skazawszy ich na śmierć. Od tej chwili Orawa weszła do składu majątków królewskich. W roku 1703 opanowali zamek, dowodzeni przez Miko­ łaja Beresceny’ego, stronnicy Rakoczego, t. zw. po słowacku „Kuruci“ (krzyżacy; węgiersko-protestanccy wichrzyciele z cza­ sów Rakoczego), lecz już w roku 1711 zamek Orawski przez przywódcę owych krzyżaków, Winklera, drogą kapitulacyi zwrócony został wojskom królewskim. W nowszych czasach dostał się zamek ów możnej ro­ dzinie hrabiów Zichych. Zniszczony przez ogień podczas p o ­ żaru w roku 1800, staraniem hr. Franiszka Zichego należycie odrestaurowanym został i aż do połowy zeszłego stulecia stale był zamieszkiwany. Takie to były dzieje tego zamku. Przechodził on wciąż z rąk do rąk: to był własnością królewską, to, w miarę jak władza królewska w Węgrzech upadała, przechodził w ręce różnych właścicieli prywatnych, to znów, gdy się władza pod­ nosiła, wracał do króla. Rzeczą jest zrozumiałą, iż zamek ten, w tych rozmiarach, w jakich go dziś widzimy, nie powstał odrazu. Złożyły się nań liczne wieki, a każdy wiek pozostawił na nim swoje cha­ rakterystyczne, właściwe sobie, cechy. Przypatrzywszy się za­ tem zamkowi z blizka, odróżnić w nim z łatwością możemy nawarstwienia chronologiczne. Zajrzyjmy więc do jego wnętrza. Od strony zachodniej, od której jedynie zamek Orawski jest dostępnym, wchodzi się przez bramę na mały, wązki dzie­ dziniec, a z niego przez drugą bramę, do drugiego, w półkole zatoczonego, ciemnego korytarza, oświeconego z góry przez otwory w sklepieniu. Z niego dopiero wychodzi się na głó­ wny, najobszerniejszy dziedziniec. Jesteśmy w najbliższej dni naszych, co do czasu powsta­ nia, części zamku, noszącej w aktach miejscowych nazwę.

(16) „zamku dolnego'', którego mury wznosić zaczął, jak to już zaznaczyliśmy, ex-biskup Franciszek Turzo w drugiej połowie XVI wieku. Dobudowywano jednak i przerabiano dolny za­ mek również i przez całe następne stulecie. Staraniem Franciszka Turzy stanęła tu kaplica, a właści­ wie mały kościołek, pod wezwaniem św. Michała, z wysmukłą, niezbyt jednak wysoką, wieżą zegarową. W kaplicy tej spo­ czywają prochy wielu władców tego zamku. Po lewej stronie ołtarza wmurowany jest w ścianę wielki, z początku XVII wie­ ku pochodzący, pomnik z czerwonego marmuru głośnego wojewody Jerzego Turzy (f 1617), jego żony Elżbiety i syna Emeryka. Staraniem tylokrotnie wspomnianego już ex-biskupa, urzą­ dzono w dolnym zamku wodociąg zpotoku Raczowy, wpada­ jącego u stóp skały, na której wznosi sięzamek, do Orawy. Z tej części zamku, najmłodszej, obszerne schody kamien­ ne, zaopatrzone balustradą, prowadzą do zamku, zwanego w aktach „zamkiem pośrednim". Są tu widoczne ślady ostrołuku. Początkami swemi budowa jego sięga wieku XIV, Przerabiano go jednak w wiekach XV i XVI. I ta część z a m ­ ku, pośrednia, posiada również dziedziniec, lecz nader mały, cia­ sny. Tu też znajduje się owa głośna, w y­ kuta w skale z roz­ kazu Franciszka T u ­ rzy, bardzo głęboka (288 stóp) studnia, której dno leży o 34 stopy niżej powierz­ chni Orawy. Nad wy­ kuciem tej studni pra­ cowano nieustannie dwa lata; a koszto­ wała ona ogromną n a ó w c z a s sumę— 2,000 fl. O tej to studni mówi podanie, iż, dzięki temu, że dno jej sięga powierzchni rzeki Orawy, przepły­ wającej według prze­ konań ludu pod zamkiem, za pomocą kaczek, które, wrzucone do studni, wypływały następnie na rzekę, można było prze­ syłać korespondencyę podczas oblężenia zamku. Na tymże dziedzińcu znajdują się wielkie, wykute w ska­ le, lochy, które służyły zapewne niegdyś za piwnice i więzie­ nia. Obszerne stajnie umożliwiały utrzymanie na zamku sporej ilości koni. Turnieje zaś odbywały się w wyłącznie ku temu przeznaczonej wielkiej sali. Z zamku „pośredniego", za pomocą stromych, wykutych w skale schodów, wchodzi się do zamku „górnego", najstar­ szego, pochodzącego z wieku XIII W tej części zamku, zbu­ dowanego na samym szczycie skały, znajduje się zbiornik' z głazów na wodę deszczową, spływającą z dachów. Ta cysterna w zamku górnym, studnia w pośrednim i wodociąg w dolnym—znakomicie ułatwiały dłuższą obronę zamku. Gdyby padła część dolna, można się było bronić w dwóch pozostałych częściach, a gdyby i część pośrednią zdobył nieprzyjaciel— można się jeszcze było trzymać w zam­ ku górnym, każda bowiem część zamku Orawskiego stanowi­ ła sama w sobie oddzielną całość. Zamek więc ten, to niby. trzy oddzielne twierdze, niemało miał też do roboty nieprzyja­ ciel, zważywszy jeszcze trudność dostępu, któremu się zachcia­ ło zamek Orawski zdobywać! Tajemnicze zaułki górnej, najstarszej części zamku, b a­ szty, kręcone schody kamienne, obszerne izby, ciasne komórki i wązkie przejścia— budzą podziw i grozę... Jest tu jedna, malutka komórka, trzy metry długa, dwa wysoka, i jedna szeroka, ciemna, nie posiadająca wcale okna, zaopatrzona jedynie wązkiemi drzwiczkami, przez które z tru­ dnością przedostać się m o ż n a ,— ta komórka przykuwa uwagę widza z powodu legendy, która do niej jest przywiązana. Oto legenda ta opowiada, iż w komórce tej przemieszkiwał lat kilka, uwięziony w r. 1484 przez króla Macieja Korwina kan­ clerz jego, arcybiskup koloczański Piotr Adorian (de Varday), oswobodzony dopiero po śmierci Macieja (|1490) przez syna jego, Jana. W jednej z baszt tejże części zamku mieściła się w d a ­ wnych czasach kapliczka zamkowa. Baszta ta łączy się n a ­ powietrznym korytarzem drewnianym z drugą basztą, wybudo­ waną na samym szczycie stromej skały i zaopatrzoną balkonem, do którego się wcho­ dzi przez małe drzwi­ czki. Nizki, żelazną poręczą zaopatrzony, ganeczek ów, drży za każdem poruszeniem się, wywierając na znajdującego się na nim widza silne wra­ żenie. Spojrzawszy na dól, widzi się zawie­ szonym w powietrzu wprost nad samą rze­ ką, skała bowiem, na której się owa baszta z ganeczkiem wznosi, jest pionową, a wierz­ chołek jej w y s u w a się nawet nieco na­ przód. Wspaniałe z g a ­ neczku tego widoki roztaczają się dokoła: góry zielenią drzew umajone, z pośród których tu i owdzie nagie, szare wyskakują skały i naprzemian doliny łanami zboża pokryte... A to wszystko hen w dali tonie w mgle i zlewa się z błękitem nieba... U stóp zaś z szumem pędzi Orawa, by pod Kralowanami połączyć się ze wspania­ łym Wagiem; a obok niej wstęgą popielatą wije się tor kole­ jowy... Dziś w tym zamku pięknym właściciele jego nie miesz­ kają. Ale nie stoi on pusty, nieużyteczny, oddany na pastwę wiatrom halnym... W dolnym bowiem zamku mieszczą się archiwa, biblioteka i muzeum. To ostatnie jednak jest bardzo szczupłe: nieco zbroi w jednej izbie niewielkiej i szereg por­ tretów w kilku pokojach— władców tego zamku: Turzonów, Illyeshazych, Tókólyicb, Draskovicsów, Erdódych, Eszterhazych, Zichych. Właściwych więc starożytności tu niema. Reszta zbio­ rów są to przedmioty nowoczesne, mające na celu zaznajo­ mienie widza z gospodarstwem rolnem i leśnem, z budowni­ ctwem i przemysłem domowym komitatu orawskiego; również z jego fauną i florą. A więc mamy tu obfity zbiór wykona­ nych z drzewa modeli budynków gospodarczych^ młynów,.

Cytaty

Powiązane dokumenty

Pierwszy okres historii periodyku obejmuje lata 1876-1881; jego wydawcą i redaktorem odpowiedzialnym był wówczas Gracjan Unger. Jako wydawca i redaktor

Logos ujawnia prawdę o człowieku i prawdę dla czło- wieka, Logos jest dla człowieka; wartość jest Logosem realizowanym tu na ziemi, jest więc urzeczywistniana, dlatego stanowi

Trudną, choć wydaje się, że do- brze rozwiązaną przez autorów, sprawą był problem uchwycenia właściwej „nici&#34; tradycji między Gimnazjum Pol- skim z lat 1937—1939

Inny obrazkowy dowód wzoru na sumę liczb nieparzystych przedstawiono w deltoidzie 1/2012, zaś inny dowód wzoru na sumę sześcianów. – w

Kłamstwo, każde kłamstwo - twierdzi Chudy - jest złem moralnym, które w jakiś sposób należy zmazać, przy czym do kłamstwa zalicza on, jak się wy­. daje, wszelkie

На початку заеїданя заняв слово президент міністрів, відповідаючи на інтерпеляцию Р и б и в справі нападу на ческий Дім у Відни. Демонстрацій не

A speed of nine knots with a power increase due to waves of about 50 to 100 per cent in wave heights of H1110 equal to 17 to 21m, seems remarkable when compared with its per-

Często materiały takie poddaje się również alkalicznej aktywacji w celu uzyskania materiałów zeolitowych.. Zeolity są krystalicznymi związkami glinokrzemiano- wymi o