Antoni Marian Kurpiel
Nieznane utwory J. U. Niemcewicza
Pamiętnik Literacki : czasopismo kwartalne poświęcone historii i krytyce
literatury polskiej 7/1/4, 625-639
MATERYAŁY.
Jtieznane utworu 3· U · Jtiemcewicza.
Głupstwo i próżność. Powieść.
Próżność, doszedłszy ju ż wieku połowy, W idząc, że n i rozum zdrowy,
A ni rozsądek, ni cnoty, Ni szacunek, ni przym ioty,
Nie c isn ęły się do jej pięknej ręki, Ze p an ień stw a p rzy k iej męki Z nieść dłużej w stan ie nie była, Na G łupstw o oczy rzuciła. G łupstw o, co było tak dumnem, T ak się sądziło pięknem i rozumnem, T ak p rzy k ład n em i moralnem,
W z g lą d ten znalazło wcale naturalnem . N iedługie b y ły k o n k u ry :
W zajem na skłonność, podobne n a tu ry : I k siąd z gotow y — u św iętych o łtarzy D obraną p arę kojarzy.
O dtąd to sta d ło przez zb y t d łu g ie la ta D zikiem i swem i czyny i zawody Było dla całeg o św iata
Źródłem zabaw y, częściej wielkiej szkody, Bo, co się ty lk o próżności ubrzdało, Zaraz g łupstw 7o wykonało.
Nie było rzeczy wielkiej, niebotycznej Czyli w obozach, czy wr R adzie publicznej, Czyli w n a u k ach , czy w w yniosłych pieniach, Żeby ta p a ra w sw ych zarozum ieniach Ł atw e dla sieb ie w idząc wykonanie, W raz nie p o rw ała się na nie.
Śm iano się nieraz ja k głu p stw o z próżnością, Co się niczego nie boi,
Z w ielką pow agą i uroczystością P lo tły androny, na czem św iat te n stoi. Czy praw a pisać, mówić lub wojować, W e w szystkiem chciały celować. Często, p atrzając na słuchacze liczne, P lo tły bezsensa liryczne,
Znów chcąc Ciemnoty pozyskać oklaski, J a k b y nowe w ynalazki,
J a k b y praw dę ważną, św iętą, W n o siły ja k ą ś dzikość niepojętą. L ecz g d y ta k długo i b ry d zą i durzą, G dy w szystko psują i burzą,
K ied y św iat cierpi i głośno narzeka,
Rozsądek, co na czyny ich p a trz a ł zdaleka, Rozsądek, jego bowiem dzielność i pow aga W końcu nad w szystkiem przem aga, P rze rw ał to szkodne przym ierze
G łupstw o i próżność silnie za łeb bierze I, by raz skończyć wieczne niepokoje, Do czubków zam knął oboje.
Lecz nie tu koniec, jakim ścić przypadkiem Oknem czy dachem, lecz zawsze ukradkiem , Śliczna ta para od czubków uciekła I ja k wprzódy tak dziś w ściekła, G dy jej nic nie uspokoi,
Znowu po świecie złe broi.
Londyn, 29 g ru d n ia 1832.
Odpowiedź matki polki, której proszono, aby śpiew ała.
Chcesz, bym śpiew ała ; mogęź nieszczęśliw a Nucić, g d y Polska w niewoli,
G dy k ir śm iertelny wokoło ją okrywa, G dy niema końca niedoli ?
Chcesz, bym śpiew ała ; otrzyj łzy me wprzódy, Pow róć mi męża i b rata .
W y sch ły od płaczu zwiędłe me jagody, N iem iłą mi jasność św iata.
P olegli oba wśród krw aw ego boju, A jam sama pozostała,
Bym wpośród płaczu i ciężkiego znoju N a zgubę P olski p atrzała.
M ateryały.
627
M ałego syna w ręku piastow ałam , Pociechę przyszłej siw izny,
P a trz ą c n ań z chlubą, ileźkroć m awiałam : R ośnie mściciel mej ojczyzny.
I ta pociecha w krótce mi w ydarta, Próżno wołam rozżalona,
Przychodzi z g raja najedźców zażarta I z mego poryw a go łona.
Gdzież je s t? Ach, w ja k ież zaw iedli go stro n y , Może gdzie na W ołgi brzegu,
N a dzikich stepach z odzieży zwleczony, S k o stn iały leży na śniegu.
A je śli żyje, ju ż tam m ściwe wrogi Nie p rz estają z niego szydzić,
U czą go ja k czcić fałszyw e ich Bogi I Polaków nienaw idzić.
M orza i ląd y i w ięzienia ciemne Do o sta tn ic h ziemi krańców
I skrzepłe stepy, kopalnie podziemne P ełn e są naszych w ygnańców . Dom królów moich z ozdób obnażony. W iz e ru n k i daw nej chw ały
I św ię ty senat, berła i korony Z b u rz y ł najeźdźca zuchw ały.
P a tr z na te gm achy, gdzie m ieszkały Muzy, Gdzie m łodzież św iatło czerpała
Stoją pu stk am i, same tylko g ru zy S k arb y ich przemoc zabrała.
Niedość, że ty ra n zabrał nasze mienia, Śm iał istn o ść n aszą wywrócić,
Chce, gasząc św iatło, p rzy szłe pokolenia W zw ierzęcą trzodę obrócić.
Gdzie spojrzę, w szędy ślady mściwej ręk i. Pam ięć P olski nie została,
Cóź sły szę : gorzkie i płacze i jęki, A ty chcesz, żebym śpiewała. Nie pozostaje w ciężkiej mej niedoli, W sm utnej życia mego przędzy J a k łzy i jarzm o haniebnej niewoli I grób, koniec w szelkiej nędzy.
Narzekanie matki po porwaniu syna jej.
Nie proszę Boga, by mi m ęską stałość Dać raczył, ani odjął ciężką żałość, Niech jej nie bierze, żal ten przypom ina Obraz przez zdrajców w ziętego mi syna. K tóż mię przeniesie w g łą b dzikiej p rzestrzen i, Gdzie k w ia t nie błyśnie, liść się nie zieleni, Gdzie w szystko, w szystko przeklęte ;
Gdzie słońca niema, gdzie w ichry zaw zięte Świszczą wśród ciemnot, kędy ty sią c dzieci W U ralskich stepach wśród śnieżnej zamieci, W idząc ju ż blizki dni swoich ostatek, K onając jeszcze w zyw a lubych m atek. Niech jędze, spraw ce mego udręczenia, N iosą mię wśród ich płaczów i kw ilenia I tam, w ołając o pomstę do pana, P rzek lęstw y memi okryję ty ran a.
14. sty czn ia 1833,
Z Popego.
Cóż, że p ańska krew tw oja od potopu słynie K iedy zawsze po żyłach sam ych d u r n i ó w płynie.
Epigraf bo nowo wydającej się Historyi polskiej
z rycinami.
U jrzysz w ty ch dziejach, droga nam młodzieży, Ojczyzny naszej niedolę płaczliwą.
W iedz, że im bardziej M atka nieszczęśliw ą, Tern więcej dzieciom kochać ją należy.
Wiatr i komar.
Kom ar maleńki, ubogi, Gdy nim m iotał w icher srogi P rosto, bokiem, w w szystkie stro n y , Do o statk a ju ż zmęczony,
Nie w iedząc, co począć z sobą W jesieni wieczorną dobą,
M atery ały .
629
Skoro m aleńka n a stą p iła cisza, Szedł na skargę do Jo w isza.
I z tą m uzyką ta k dobrze nam znaną, R az an d an te i znów piano.
K ied y n ik t mu nie p rzery w a, T a k się odzyw a:
W ładzco Bogów i ludzi i całego św iata, Co tylko chodzi, co pływ a, co lata, T y, co, choćbyś chciał, nie b łądzisz, T y , co dumne, srogie cary
I nas, nieszczęsne kom ary Zarówmo sądzisz,
W y słu ch aj sk a rg m ych żałośnych I k rzy w d nieznośnych.
Oto w ia tr wśród sw ych zapędów Niema dla mnie żadnych względów. K iedy mię porwie, ta k m ną srodze miota Czy to pogoda, czy słota,
Iż ci z szczerością w yznaję, Ze ducha we mnie nie staje. N iechaj gniew jego zaw zięty Z atap ia sobie okręty,
Niechaj wieżę w yw raca, zw łaszcza kiedy stara, Lecz niech szanuje kom ara.
T u Jow isz zm arszczył swe czoło, Tak, że św iat z a trz ą sł się w koło I rzekł : P rzy jęty c h u staw nie naruszę, Obu stro n w ysłu ch ać muszę,
I w raz zaw ołał: H ejże je s t tam k tó ry ? N aty ch m iast zw inny p rzy b ieg a M erkury, Za nim Ganymed, k ilk u dw orskich panów, Dwóch ad ju tan tó w i trzech szambelanów. Spiesz, rzecze M erkurem u, do śnieżnego T atru ,
Zaw ołaj w iatru. T u kom ar dotąd ta k śm iały Zaczął ze stra c h u drzeć cały. A ch, Panie, woła, bez twojej urazy R acz cofnąć swoje rozkazy
K iedy w ia tr przyjedzie na tw e zawołanie, Cóż się ze m ną biednym sta n ie ?
Gotów mię porw ać, męczyć do ostatka, L epiej więc skończyć tę spraw ę bez św iadka, Bo w k ażd y m sądzie, choćby i przysięźnym , Nie w y g ra s ła b y z potężnym .
Na śmierć z Działyńskich Klaubyny Potockiej.
K iedy cnotliw a K lau d y n a S tan ęła przed sąd i Ojca i Syna, T ak Bóg g ło si swe w yroki :
P rz y k ład n e b y ły w szystkie twoje k ro k i, Lecz, źe tw a hojność niepraw a
W szetecznego Bolesław a i; W sp ierała przez d atk i obfite N a potw arz ludzi użyte,
W ięc za grzechów tych pokutę Będziesz w czyścu przez m inutę, A potem w olną zakały
Bóg Cię przyjm ie do swej chw ały.
Dąb i sosna. Bajka.
D aw ne nam dzieje nieraz okazały, Ze są w ludziach różne szały,
Bo w jakież tro p y m yśl szalona człeka N ieraz się ślepo zacieka ? !
Czytam, źe jeden lubow nik n atu ry , Co zg łęb iał morza, m ierzył strom e góry, W śród dziw acznego m arzenia
U roił sobie robić dośw iadczenia, J a k ie nikomu nie p rzy szły do głow y. Lecz on, n a w szystko gotow y,
C hciał przem ieniać (ach ! co za m yśli niepojęta) Przeciw ne sobie n a tu rą zw ierzęta,
N ap rzy k ład z ry b y zrobić leśne zwierze, Z drobnych m yszy nietoperze.
N ie dość na tem w królestw ie roślinnem Rów nie b y ł dzikim i czynnym .
P rzed sięw ziął sobie (czyn dotąd je s t g ło śn y !) P rzero b ić dęby na sosny.
W szelkich więc środków próbował,
G w ałtem dąb w sosnę szczepił, gw ałtem go oczkował, A źe pod zm arzłym sam m ieszkał biegunem
I pod Borealnem łunem, Gdzie wieczna panuje zima,
C hcący dąb przyzw yczaić do swojego klim a,
Jozafat Bolesław Ostrowski, bezecny pisarz Nowej Polski, wprzód
M ateryały.
631
Z góry okładał go lodem,
Dziegciem i smołą polewał go spodem. Lecz cóż ? i dziegieć i smoła
L ane obficie nie pom ogły zgoła,
G dyż dąb, umiejąc wyższość sw oją cenić, W olał uschnąć, niżeli w sosnę się zamienić. Poznał nakoniec mędrzec, g d y się próżno silił, Że się szkaradnie omylił,
Poznał, że każde na świecie stw orzenie Miało -właściwy sobie k s z ta łt i przyrodzenie, Że próżno z n a tu rą bój toczyć,
Że ta g w a łt każdy obali,
Że ja k dąb trudno w sosnę przeistoczyć T ak też Polaków w M oskali.
6 lipca 1837 w V ersailles.
Wróbel w zimie.
B iedny w róbelku skurczony C iskasz się we w szystkie strony, Chcąc wśród śnieżnej zaw ieruchy Znaleźć ja k i k ą te k suchy : D arem na praca, już n a tu ra cała Skrzepła, zm arzła, odrętw iała. T ra p i zimno, głód cię morzy, N igdzie dla Ciebie schronienia, Lecz są na świecie stworzenia, Co im nierów nie je s t gorzej.
P a trz , jak ie klęski wśród U rala krańców Ś cig ają polskich wygnańców .
T y przez pienia twoje głośne W krótce będziesz w ita ł wiosnę, Lecz dla nich na szran k ach św iata Niema ni w iosny ni lata.
Głód, wieczna zima, m g ły i ciężkie mrozy, Srogie k n u ty i powrozy,
A g d y ojczyzny wspomnienie T kliw e w zbudzi rozrzew nienie I łza, co żal ten w yciśnie, W zemdlonem oku zabłyśnie, Ł za ta w siOgich okolicach W lód się obraca na licach.
Strofy, mające być śpiewane, gdzie Kościuszko po
rewolucyi przemieszkiwał.
Nieszczęsnej P o lsk i w ygnane sie ro ty P rzychodzą w miejsce, kędy pełen sła w y Ten, co najeźdców ścierał tłum ne roty,
M ieszkał mąż praw y. T u ta j K ościuszko, wzór cnoty i m ęstw a, Po ciężkich tru d a c h szukał bezpieczeństw a, T u mu słodziło ra n y i więzienie
Czyste sum ienie. J u ż go los blaskiem nie ła d z ił zwodniczym, S tra c ił ojczyznę i św iat był mu niczem, T u ręką, k tó rą krw aw e boje w znaw iał,
Ziemię upraw iał. Próżno car św ietn ą j ą ł przyszłość otw ierać, Nie dał się uw ieść słow y zwodniczemi, N ie było Polski, wolał więc um ierać
Na wolnej ziemi. J u ż on dziś m ieszka w p rz y b y tk u w ybranych, K ęd y Chodkiewicz, Czarniecki, J a n Trzeci, N iech się tam w staw ia za braci w ygnanych,
Za P ia sta dzieci. N iech b ła g a Stw órcę m odlitw ą gorącą, B y nam po burzach użyczył pogodę, В У stłu m ił próżność, zawiść jadem tchnącą,
A dał nam zgodę. N iech zedrze m askę z zwodzicielów tw arzy, Niech się na zaw sze w yrzeka potw arzy, N iech każdy, k ied y na k raj w łasny pomni,
Siebie zapomni. P an ie, niech m atek nieszczęsnych rozpacze,
W ziętych im dzieci i ję k i i płacze, N iechaj niewola milionów ludzi
L ito ść Tw ą wzbudzi. Pow róć nam istność, znaczenie, swobody, D aj Polsce św ietn ie pomiędzy narody, W y d a rty c h g ra n ic powróć nam rozległość
M atery ały .
633
Spraw Boże, by dzień b o h atera chw ały P ra w n u k i nasze w iecznie pow tarzały, B y każdy Polak chcący być swobodnym
B y ł m u podobnym.
23 lipca 1837 w W ersalu.
Treny po moim H ilasie1).
i.
K iedyż przestanę płakać ciężkiej mojej zguby, S traciłem cię na zawsze, H ilasie mój luby !
W tenczas, g d y wiek z g rzy b iały do ziemi mię słonił, G dy od cierpkiej starości ju ż św iat cały stro n ił, G dy w skrzepłem sercu, słodkie czucie się zatraca, K ied y od siw ych włosów piękność się odwraca, T y zg rzy b iały m w ygnańcem jeden nie gardziłeś, T y mię jeden kochałeś, nieodstępnym byłeś.
II.
Ach, nie tak rodzaj ludzki ; podła jego tłuszcza, P ła sz c z y się w powodzeniu, w nieszczęściu opuszcza. P a trz , Napoleon, póki zw ycięskim bu łatem
G rom ił króle i ludy, pysznie rz ą d z ił św iatem , J a k i go tłum pochlebców otaczał wokoło,
J a k k ażd y aż do ziemi schylał przed nim czoło, Lecz g d y zepsuty szczęściem, w dum nem zaślepieniu U leg ł słusznem u licznych ludów sprzysięźeniu, B y łże jeden mąż praw y w tym poczcie niezm iernym , ®У» g d y go los opuścił, pozostał mu wiernym . O dbiegli wodza, co ich w yniósł i ozdobił. T egoby H ilas ani żaden pies nie zrobił !
I I I .
Ach ! nie by łeś ty takim H ilasie mój drogi ! T y się n ig d y nie piąłeś na w ysokie progi, Nieraz m ówiłeś głosem od nieba ci danym : Urodziłem się pieskiem, nie chcę być brytanem . P raw idła daw nych mędrców zachow ując skrycie,
Umiałeś przestać na tem, co wymaga życie.
Nie chciałeś ty ch nikczem nych ciurów naśladować, Co kiedy się nauczą w szkole slabizować,
Ju ż się sąd z ą m ędrcam i, ju ż przez szał zuchw ały Chcą w dzikich sw ych m arzeniach urządzać św iat cały. M ienią bezecni, podli i pełni obłudy,
Ze czerniąc p raw ą cnotę, obm yją swe brudy. IV .
J a k cię nie p łakać o ty , przyjacielu rzadki, Dostałem cię m aleńkim od piersi tw ej m atki, B yłeś mi miłym, droższym b y łeś mi nad złoto, S traciw szy ciebie, jestem praw dziw ym sierotą. K tóż za m ną nieodstępnie chodzić będzie wszędy, K tóż mię baw ić, któż znosić będzie moje błędy ? T y niebaczny na starość, na ciężkie me s tra ty , S łużyłeś mi ja k gdybym b y ł zdrów i bogaty. Niech się m yśl filozofów kędy chce zacieka, Bóg psa w swojej dobroci stw o rz y ł dla człowieka.
V.
S ta ra ń m ych wedle ciebie napróżnom nie stracił, T y ś mi je z ja k najczulszą w dzięcznością w ypłacił. J a k mą tęsknotę baw ił każdy ruch twój snadny, T w a wesołość, p u sto ta i gniew tw ój bezw ładny. — Gdym w racał, ja k ą ż radość w oczachem tw ych czytał, W y b ieg ałe ś naprzeciw , uprzejm ieś mię w itał.
Ja k ż e słodkie u c z u c i e ... może omamienie Pow iedzieć sobie, ach, je s t na świecie stw orzenie, Od którego najm niejsza nie czeka mię zdrada, K tó ry mię kocha i mię nad in n y ch przekłada.
V I.
N ie stety , g d y cię niemasz, g d y ciebie niestaw a, J u ż ci słów ty c h powiedzieć więcej nie mam praw a. Gdzie je ste ś — , ten, coć w swoje ju ż zam knął podwoje, Um ieź cenić tw ą w artość i znać szczęście swoje ?
On cię niecny posiada, a jam cię wychował, Ja m cię chorego leczył, zdrowego piastow ał, D ziś więc, ja k a ci dola od losów w skazana, Ach, w spom nij sobie czasem na daw nego pana.
Materyały.
635
Osioł i ja.
J u ż ja za nogą ledwie w lokę nogę I siadać muszę, kędy ty lk o mogę.
S iad łszy więc dzisiaj przed m ałą stajenką, Gdzie pono w domu było bardzo cienko, U jrzałem małego osła.
Szerść na nim b rzydka porosła, Spuszczone w ziemię i głow a i uszy, Słowem, postać biednej d uszy : Aż sm utno patrzeć nań było. 0 biedne oślę, czemuś się rodziło ? R zekłem do niego, czy by c ią g n ą ć kary, D źw igać na grzbiecie ciężary,
A byle zwolnić się w krokach, B rać ciężkie chłosty po bokach 1 za prac ty le w nagrodę Mieć trochę słom y i wodę.
A ż drżę, g d y wspomnę, co cię jeszcze czeka. -— W ła śn ie też ja k ty , do takiego człeka
C zynić mi tak ie uw agi !
P raw d a, że biorę i ch ło sty i p lag i Lecz ty , coś ty le dokazyw ać zdolen, Pow iedz mi szczerze, byłeś od nich wolen, Czyliź cię inne jarzm a i ciężary
Nie d o ty k a ły bez m iary?
W ierz mi, osłów i ludzi jedne przeznaczenia: Znosić pokornie niebios dopuszczenia,
Cieszyć przeciw ność pracą, Cierpieć i nie p y ta ć za co.
Lecz czas położyć koniec tej gaw ędzie : W przyszłości lepiej nam będzie.
7. marca 1888.
U spodu gór alpejskich.
Dziewicze wody w źródłach pić będę w ezbranych, W raz na lazurze lodów stopę mą postaw ię,
K ąpać będę me członki w powiewach nieznanych, E te r je wzmocni ja k stal, g d y je w n u rta c h pław ię. U snę na szczycie ciężką p racą dostąpionym ,
U m yję ręce moje w śniegach w iekuistych, Oddychać będę w iatrem coraz odnowionym, W olnym od lu d zk ich wyziewów nieczystych.
N a niebotyczne A lpy w zniosę moje kroki, K ę d y pan u ją głuche, nieprzerw ane cisze, Podem ną ciemną przepaść zak ry ją obłoki, Ś w iat zaryczy, ja jego głosu n ie usłyszę.
W stęp u jm y , w ia tr um iera w s k a liste j przestrzeni, W ątp liw o ść ta k w ysoko podnieść się nie może, W stęp u jm y u ro czy stą ciszą otoczeni —
N a ty c h olbrzym ich szczytach u sły sz ę Cię, Boże. T a k mówiłem do siebie i w nadziei śm iały Z a takim przew odnikiem poszedłem bez zwłoki, Z w ierzchołka wież sw ych A lpy drogę mi w skazały, Potem zlany stanąłem na w ierzchu opoki.
W yżej nad św ierki, w yżej nad trw a łe modrzewie, Śnieżne, wolne od plam y przebyw ałem stropy, K ąpałem się swobodnie w eteru powiewie, — Św iat, do któregom dąży ł, ty k a ły me stopy. Zasypiałem na k w iatach bez u p raw y w zrosłych, — P rze z ścieżki traw zielonych tu — ówdzie błądziłem , Z tobą jedną, N aturo, w ty c h m iejscach w yniosłych — Ż y jąc sam na sam, wonią p u sty n i się poiłem.
N ie chciałem, by mię doszło lu dzkie przemówienie, B y lepiej słyszeć szm er wód, w iatr, co miał się zryw ać, Tłum iłem bicie serca, zatrzym ałem tchnienie,
B y przyjąć ducha, co m iał do m nie się odzywać. Tam rw ąc m y rty , pojąc się w źródłach nieczerpanych, Gdzie mię w koło strom e A lp y otoczyły,
K osztując pod św ierkam i cieni pożądanych,
Gdym już wolen wśród p u sty ń , — łzy mi się puściły. N apróźno słońcem b łyszczy g ó rz y sta opoka,
G dy w nijdę we w n ą trz serca, zawsze ciemność w głębi. Znalazłem sfinksa, k ędy szukałem proroka :
Nieskończoność mię niszczy i całego ziębi.
P rzez pychęż ty lk o każesz nam tajn ie tw e śledzić, Chceszże nas ty lk o mamić blaskiem tw ym w spaniałym , Nie maszże nam. N atu ro , nic więcej powiedzieć,
J a k te sło w a: jam w ielka a ty je steś m ałym. W szak żebym lepiej poznał siły me zemdlone, P rzyszedłem z ta k daleka, bym Ciebie zrozum iał A ch ! niepotrzebne b y ły wyrocznie wsławione, Bym postrzegł moją słabość i zapłakać um iał.
M ateryały.
'687
Czemuż milczysz i trzym asz oczy tw e spuszczone, W sp ó ln y nam język jużźe s ta ł się dziś m ilczeniem ? P rzychodzę znaleźć w tobie p raw d y utajone,
Czemuż mi nie odpowiesz choć m ałem skinieniem . Czy liż m iędzy naturę i m ieszkanie ziemne Moc niew idzialna ciemną spuściła oponę, Czyż ja k na oblubienic piękności tajem ne Bóg rzucił i na ciebie g ę s tą sw ą zasłonę. O Boże, czyż rozmowy człeka z sam otnością L ękasz się, b y tw e imię nie zgasło powoli, C zuw asz nad nim z bojaźnią i niespokojnością, Ju ż dawno tw e k ap łan y w y rze k ły : v a e s o l i . Je ś li ja k św iat i dusza są tw ojem stworzeniem , Ach pocóż m iędzy nam i te przepaści ciemne, Niech człek z n a tu rą czułem spoi się ściśnieniem Jeżeli w gruncie je s t dobro... k ry cia nadarem ne. J a k iś duch trw o g i całe o b jął rozpostarcie, Ciemne lasy, pow ietrza, w ody przelatuje A g d y dusza z p u sty n ią spotka się otw arcie, W raz zim ny dreszcz człowieka całego przejm uje. N atu ra ze słodyczą w dziękiem ozdobioną O bnaża pierś sw ą człeku, mile się uśm iecha,
A g d y ten chce sw e dłonie rzucić na je j łono, P o w staje dłoń silniejsza i w ty ł go odpycha.
P rag n ież człek sił napoić w czystym stru g ó w biegu, K ładzie weń salam andrę, gorzką sól ukryw a,
Gdy śpi, zawiesza nad nim ciężkie sp ad y śniegu, B urzy morze pod łódką, na której śpiewa.
S trach tajem ny, — a przed nim drżą i wojownicy, — N apełnia św iat te n , człeku sk ry ć go usiłuje,
D usza nasza i ś w ia t te n sąź to niew olnicy, K tórym Bóg m ówić z sobą pilnie zakazuje. N aturo, gdzie m ech szary, k ędy u stro ń cicha, Na jednem z tobą łożu pragnąłem spoczyw ać, Lecz w zrok twój ra z mię w abi i znowu odpycha, Także swe tajem nice raczysz mi o d k ry w ać ? Ciężko na sercu m<ojein sam otność m a leży,
W oń kw iatów , ciem ność lasów, w szystko mię ju ż nudzi, Czyliż i mnie tę p raw d ę wyznać ju ż należy,
Przecież wiecznej n aturze nie łajm y zażarcie, P rzed sam otnikiem ona ta i sk a rb y swoje, Lecz się uśm iecha do nas, przem aw ia otw arcie, G dy na zielonym sm ugu siądziem y we dwoje.
% . · ·
T ak je st, chowa swe sk arb y ta k m nogie po świecie Dum nem u badaczowi, co je dum nie sk ry śla,
Lecz je hojnie rozdaje kochankom, poecie, Tkliw em u człowiekowi, g d y sercem rozm yśla. W olen trw o g i niechaj się duch mój zabezpieczy I tam gdzie nieskończoność w zbija polot śm iały, N iech usiłuje poznać cel, źródło w szechrzeczy, Niech domyślne nad górą widzi słońca strzały . W śró d dzikiej puszczy szukaj wielkiej św iata duszy, W bezdennych toniach m orskich nie przestań jej śledzić, Śpiew aj, błogosław , aż się prośby tw em i w zru szy : N a głos tylko miłości raczyć odpowiedzieć. N aturo, B oska tw arz twa w szędy się objaw ia W śró d ciemnot, dęcia wichrów, gdzie ziem i o statk i,
W śró d straszn y ch rozbić, gdzie śm ierć przed oczy się staw ia,. Przecież i w gniew nych oczach je s t w zrok czułej m atki. T ak je st — człek je śli oczy swe w zniesie do góry, W obrębie św iata B oga praw ego poznaje,
Ź le czynić nie je s t dziełem przezornej n a tu ry , Mniej niszczy sroga burza, niż ziemia w ydaje.
Gdzie trzeszczą sk ały dęciem srogiej naw ałnicy, Obok piołunów rój pszczół m iodotwórczych brzęczy, Stokłosów złotych obok niewdzięcznej m ietlicy, W szęd y nadzieja, jasność różnobarw nej tęczy. Z pow ietrza, lasów, ja sk iń , z strum ieni wód żywych, Z m iejsc, kędy słońce w staw a i kędy zapada
Z w onnych krzewów, z gniazdeczek p tasząt św iergotliw ych Z ew sząd głos się te n w znosi: „Miłość św iatem w ład a.“
P ary ż 23 listop. 1839 w 82 roku życia mego.
iTlotyle. Bajka.
W pięknym wieczorze majowym, N a pow ietrzu lazurowem,
D w a się m otyle ścigały. W id a ć , źe obu m iłości zapały W io d ły do m ałżeństw a celu.
M ateryały.
639
Ja k o ż po pieszczotach wielu, Co b y ły skłonnościom próbą, A k t szlubny sp ełn iły z sobą. L ecz w krótce słabe i drżące, Siadłszy n a róże p ach n ią ce; K tóż tem u (u)w ierzyć m oże; S konały lekkim sposobem.
I k w iat, co słu ży ł za m ałżeńskie łoże S ta ł się obojga ich grobem .
O biedne, biedne stw orzenia,
Zawołam, jakież w asze przeznaczenie. R ano, wesoło sobie w ylecicie,
A w w ieczór życie kończycie...
Milcz, ktoś zawoła, sam nie wiesz, co gadasz, Czyż nad m otyla ty los twój przekładasz? K ró tk i zapewne te m ałe stw orzenia M ają czas sw ego istnienia,
Ale ich losem — obok swej kochanej Bujać w przestrzeni nieznanej
K rążyć w pośród w onnych kw iatów , Sączyć n e k ta r z ich szkarłatów . Człek ciąg dłuższy dni swe liczy, Lecz pełne sm utku, goryczy.
L epiej więc pędzić czas w pośród zalotów, L epszy dzień szczęścia, niż wiele kłopotów,
17 czerwca 1840 w B ilancourt. (D. n.).