• Nie Znaleziono Wyników

Być może ostatnia kawa aleina

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Być może ostatnia kawa aleina"

Copied!
7
0
0

Pełen tekst

(1)

Być może ostatnia kawa — aleina

Omi Ar szedł kamienistą drogą wijącą się w górę wśród wysokich, zielonych świerków kłujących ostrymi igiełkami swych liści aksamitnie czarną taflę nieba. Spieszył się. Pozostały mu trzy dni. Tylko trzy dni.

Używając, jak zwykle w takich okolicznościach, trzeciego oka poruszał się zwinnie i szybko mimo pa- nujących ciemności. Czuł, że idzie w dobrym kierunku. Ścieżka wciąż jeszcze wibrowała emocjami po- ruszających się po niej istot. Ścierały się tu różnorodne uczucia. Miłość, troska i nadzieja walczyły z nie- pewnością, strachem i zwątpieniem. Omi wsłuchiwał się ze zdziwieniem w tę kakofonię pragnień i po- bożnych życzeń tak obcych jego racjonalnemu umysłowi.

Nagle droga rozdwoiła się. Szersza, wyłożona dużymi, gładkimi kamieniami o szarej barwie pędziła w dół, przytulona lękliwie do stromego zbocza porośniętego puszystymi mchami i kolorowymi porostami, węższa pięła się uparcie w górę to pojawiając się, to niknąc wśród morza zieleni.

Ar zatrzymał się na chwilę, pociągnął nosem, wsłuchał w sprzeczne informacje atakujące jego niezwykle wyczulone zmysły. Pochłonięty pracą nie zauważył nawet wyłaniającej się zza wschodniego horyzontu wielkiej, pomarańczowej tarczy księżyca. Jego wąska twarz o małych, zaciśniętych ustach i dużych czar- nych oczach skrzywiła się w grymasie niedowierzania. Odwrócony plecami do stromizny zbocza ruszył w górę podążając za dźwiękami, które w jego przekonaniu prowadziły wprost do celu.

Konie chrapały ciężko, kiwały opuszczonymi ze zmęczenia łbami i potykały na śliskiej, wąskiej ścieżce pokrytej na dodatek cienką, zmarzniętą warstwą śniegu.

- Musimy zsiąść – zadecydował Dawid zeskakując lekko na ziemię. – Konie nie dadzą rady a przed nami jeszcze jakieś pół kilometra. Na szczęście widać już rozwidlenie dróg. Uważaj, droga jest śliska – dodał schodząc trzy kroki w dół aby pomóc swej towarzyszce. Uczynił to w ostatnim momencie gdyż pod skostniałą z zimna Sabiną ugięły się nagle kolana.

- Już dobrze, już… stoję – uśmiechnęła się niepewnie. – Chodźmy.

Mężczyzna spojrzał na nią uważnie jakby żałując podjętej przed chwilą decyzji, ale w końcu ruszył pod górę. Po chwili znaleźli się na rozstajach. Księżyc, pomarańczowy i wielki, wisiał nad horyzontem niby lampion z dyni rozświetlony od wewnątrz płonącą świecą. Jak na komendę odwrócili głowy w jego stro- nę. Przystanęli.

- Czy? Kiedy wyjdziemy, jeśli wyjdziemy… - zaczęła.

- Nie wiem – przerwał bezceremonialnie. – Nie myśl o tym.

- Nie myśleć? Jak? Przecież wszystko się kończy.

- Jedno się kończy, drugie zaczyna. Taka jest kolej rzeczy i to nie od dzisiaj.

- Jednak, czy nie popełniamy błędu? Czy …?

(2)

zdziwienie z delikatną nutką irytacji.

- Może powinniśmy zawrócić, może jednak wśród ludzi bylibyśmy bardziej bezpieczni? – Powie- działa jednym tchem jakby bojąc się, że znowu jej przerwie.

- Masz pojęcie co tam się będzie działo? Oni nie uwierzyli, nie są przygotowani, nawet patrzeć nie chcę na to wszystko a co dopiero uczestniczyć. Przecież rozmawialiśmy na ten temat. Podjęliśmy wspól- ną decyzję!- Odwrócił się w stronę wierzchowca, klepną delikatnie po zadzie i ruszył ścieżką w górę. - Strach nie pozwala ci racjonalnie myśleć. Zresztą, za późno na zmianę decyzji. No, rusz się wreszcie!

Wiatr zadął silniej wyginając cienkie pnie młodych sosen, trzymających się kurczowo zbocza. Drobny, zmarznięty śnieg sypną niespodziewanie w oczy. Sabina podniosła kołnierz ciepłej, zimowej kurtki i re- zygnując z dalszej kłótni powlokła się za mężem. Dochodziła 18:20. O tej porze mieli już, według planu, być na miejscu i popijać kawę siedząc przy buchającym ciepłem kominku. Ta myśl pobudziła ją nieco, skłoniła do przyspieszenia kroku. – W końcu - pomyślała - jak to mawiała babcia, raz kozie śmierć.

Ścieżka skręciła po raz ostatni i zatrzymała się na sporej polanie ponad, którą górował lekko postrzępio- ny, granitowy szczyt. Pojedyncze świerki i gąszcz kosodrzewiny otaczały ją malowniczym kręgiem, za- słaniając miejsce, z którego tryskało źródło sączące się spokojnie pomiędzy kamieniami, nabierające roz- pędu na zboczu i spadające z impetem w niekończącą się przepaść w miejscu, gdzie skała nagle urywała się stromo tworząc morderczą przepaść.

Omi Ar przedarł się przez ośnieżone krzaki i stanął pośród sporego rumowiska. Kamienie, począwszy od wielkich głazów a skończywszy na zupełnie drobnych kamyczkach, posklejane marznącym śniegiem i lodem, tworzyły imponującej wielkości piarg. Gdzieś z jego głębi dobiegały Ariego zrozpaczone głosy, splątane myśli, sprzeczne pragnienia. Cóż mogły znaczyć? Omi krążył bezradnie wśród głazów, roślin i zasp, próbując przebić się wzrokiem w głąb skały, ale… Omi był tylko słyszącym. Nie znaczy to, że był nikim. O nie. Na Drabinie Znaczeń stworzonej przez Krąg Oświeconych kierujących życiem całej spo- łeczności, słyszący plasowali się gdzieś na wysokości trzech czwartych. Na dodatek Ar był wykształcony.

Jako archeolog z dyplomem drugiego stopnia stał się konsultantem doradców Oświeconych z prawem do prowadzenia własnych ekspedycji i badań, z których zdawał relacje tylko przed Najwyższym Gremium złożonym z jednego przedstawiciela Kręgu i trzech członków Komisji do Badań nad Przeszłością. Omi Ar od początku czuł, że ta wyprawa to jego wielka szansa, w związku z czym zaraz po przybyciu na miej- sce, pozostawił prace związane z rozbiciem obozu swemu zastępcy a sam ruszył na rekonesans. Miał na- dzieję, że samodzielnie uda mu się wskazać miejsce gdzie należy rozpocząć wykopaliska. Niestety, teraz nie był już tego taki pewny. Fale dźwiękowe wibrowały wprawdzie na polanie dość wyraźnie, ale odbite przez skały, lód i śnieg rozpraszały się, mieszały i zmieniały pozycję tworząc w mózgu Omiego wrażenie pierwotnego chaosu. Chcąc, nie chcąc ruszył w drogę powrotną. Wiedział, iż wzywanie o tej porze Bri Comma nic nie da, gdyż ten zbyt ceni sobie wygodę i bezpieczeństwo, z naciskiem na wygodę. Trzeba będzie zaczekać do rana – pomyślał zdegustowany. – To dobry moment na poćwiczenie cierpliwości, tak, każdy moment jest dobry na to aby doskonalić swoje wewnętrzne ja. Zamknął trzecie oko i wykonując głębokie wdechy i wydechy oczyścił myśli aby połączyć się z Mocą Wszechświata w celu zaczerpnięcia rady co do jutrzejszych przedsięwzięć.

(3)

Niewielki, bo liczący zaledwie kilkanaście metrów kwadratowych domek zbudowany był z kamienia identycznego jak skała do, której był przyklejony. Trzy, półmetrowej grubości ściany tworzyły pomiesz- czenie w kształcie trapezu przylegające do ciężkiego masywu góry, tworząc z nią nierozerwalną jedność.

Kryty łupkiem dach, oparty na mocnych, dębowych belkach zlewał się z otaczającą go przyrodą sprawia- jąc, że całość stawała się prawie niewidoczna. Wybujałe świerki i panoszące się wszędzie krzaki za- krywały go od strony drogi a unoszący się z komina dym zlewał z wiszącą wiecznie nad górami mgłą.

Wnętrze umeblowane było skromnie acz gustownie, zaopatrzone w bieżącą wodę z pobliskiego strumie- nia i prąd wytwarzany przez niewielką elektrownię wodną umieszczoną w pobliżu wodospadu oraz panel słoneczny. Trzecią, niemałą zaletą domku, jak pieszczotliwie nazywali go właściciele, było połączenie z przepiękną, owalną jaskinią pełną stalaktytów i stalagmitów, błyszczących w świetle halogenów niesamo- witą paletą barw. Tu mieściła się sypialnia gospodarzy, oranżeria pełna rozmaitych ziół, kwiatów i warzyw oraz poprzegradzana niezliczoną ilością półek, spiżarnia. Regały zapełnione były w całości pusz- kami konserw i przecierów, słoikami kompotów, workami makaronów, ryżu, kaszy, różnego rodzaju fasoli i grochu. Stały tu też kartony najrozmaitszych gatunków herbat oraz duże paczki z kawą, kilogramy mąki i cukru, słodycze, butelki wina, soki, żywność liofilizowana, tony papieru toaletowego oraz pięcio- litrowe butle z wodą mineralną. Pod jedną ze ścian, w głębi jaskini piętrzyły się dodatkowo stosy drewna do kominka, w którym w razie gdyby z jakichś powodów zawiodła elektryczność, można było gotować potrawy.

Sabina weszła do domu pierwsza. Włączyła światło i odetchnęła z ulgą. Atmosfera panująca w środku sprawiała, że wszelkie kłopoty ulatniały się a wątpliwości stawały się mniej wątpliwe. Czerwienie, poma- rańcze, błękity i zielenie, wymieszane gustownie powodowały, że na duszy robiło się weselej a ciało ogarniało wrażenie ciepła. Zdejmując buty i plecak podbiegła do kuchenki i nastawiła wodę na kawę.

Ściągnęła pospiesznie kurtkę i wsypała do kubków brunatny proszek. Kiedy Dawid, po oporządzeniu ko- ni, wszedł do środka siedziała już na kanapce ciesząc oczy, tańczącymi na krzyżujących się balach drew- na, płomieniami. Wdychała mocny aromat kawy, cynamonu i goździków, którymi obowiązkowo ją przy- prawiała i delektowała się ciszą. Na zewnątrz wiatr mocował się z wiekowymi smrekami próbując przy- giąć je do ziemi i sypał śniegiem w niewielkie, owalne okienka zaopatrzone na wszelki wypadek w ma- sywne okiennice, złoszcząc się na ludzi którzy wykazywali zupełny brak respektu przed jego mocą. Wy- silał się na próżno. Nowoczesne okna z potrójnymi szybami bardzo dokładnie izolowały wnętrze przed ingerencją żywiołów. Dawid powiesił przemoczoną kurtkę na wieszaku i klapiąc w pośpiechu podesz- wami niedokładnie wsuniętych kapci zbliżył się do kominka. Dorzucił szczapę dębowego drewna, usiadł na puszystym dywaniku, oparł głowę o jej kolana i popijając kawę zapytał. – Nadal sądzisz, że powin- niśmy zostać w mieście?

- Nie. – Uśmiechnęła się głaszcząc go po włosach. – Wybacz chwilę słabości.

- Prawdziwi prepersi nigdy nie wątpią, wiedzą, że mają słuszność przygotowując się na koniec świata, robiąc wszystko aby przetrwać. Tu nie dosięgną nas fale tsunami, nie dorwie wygłodniały tłum a gdyby nawet przypałętał się jakiś nieproszony gość o złych zamiarach, to niech spróbuję tylko wejść – tu spoj- rzał wymownie na broń wiszącą nad kominkiem.

- Wstyd mi, naprawdę. Jak mogę wynagrodzić ci tę przykrość? – uśmiechnęła się znowu, tym razem wyzywająco a nawet nieco drapieżnie unosząc przy tym prawą brew.

- Znam jeden sposób. – Odstawił pusty kubek na stojący niedaleko stoliczek, po czym musnął de- likatnie ustami wewnętrzną część jej uda.

(4)

- Myślę, że możemy go przedyskutować – szepnęła, również odstawiając kubek.

Dyskutowali więc długo i na wszelkie sposoby i byli dla siebie dobrzy, mili oraz bardzo, bardzo czuli bo przecież świat miał się skończyć jutro a oni nie odkryli jeszcze tylu cudownych płaszczyzn współistnie- nia. I mimo, że byli ludźmi kulturalnymi zapomnieli na chwilę o manierach zachowując się głośno i coraz głośniej ale cóż to miało za znaczenie, skoro słuchał ich tylko wiatr.

Omi? Gdzie, na bogów wszystkich znanych nam światów, podziewałeś się tak długo? – krzyknął Bri Comm na widok przemarzniętego do szpiku kości kolegi. Miałem już prosić komendanta ochrony aby wysłał twoim śladem ekipę poszukiwawczą. Myślałem, że dorwały cię hipnotyzery!

- Co mnie dorwało? – zdziwił się Ar a jego wielkie, czarne oczy stały się jeszcze większe.

- Hip-no-ty-ze-ry – przesylabował cierpliwie Bri, liczący niecały metr wysokości człowieczek o krzywych nogach, pękatym brzuszysku i imponującej brodzie okalającej drobną, gładką twarz dziecka o małym zadartym nosku i dużych błękitnych oczach. - Jak tylko zrobiło się ciemno, na skraju lasu poja- wiły się pary hipnotyzujących żółtym i zielonym światłem oczu. Nie wiemy co to jest, nie widzimy do- kładnie, chyba zwierzęta bo poruszają się na czterech łapach. Mam nadzieję, że nie drapieżne ale jak zdążyłeś się już pewnie przekonać nadzieja to szalenie często matka głupców i naiwniaków. Nie chciałb- ym aby mnie do nich zaliczono. Nie chciałbym również, żeby zaliczono do nich ciebie, bo to mogłoby bardzo źle wróżyć naszej ekspedycji. Jak to możliwe, że nic nie zauważyłeś?

- Medytowałem – odparł nieco zmieszanym głosem Ar.

- No, tak. To wszystko wyjaśnia. Jednak na planecie, którą dopiero co… czy nie wykazałeś się cza- sem zbyt wielką nonszalancją, drogi przyjacielu?

- Przyznaję, tak. – Omi schylił głowę w geście pokory. - Miałem prawdopodobnie dużo szczęścia, za dużo jak na głupotę, którą się wykazałem. Oby nie okazało się, iż wykorzystałem w ten bezmyślny sposób cały zapas szczęścia jaki został mi darowany na tę wyprawę. – Spojrzał na Comma z trwogą. - Jak myślisz?

- Mistrz Sto lubi cię a Oświecony Ca Nu nie musi się dowiedzieć. Siadaj Omi Ar i wchłoń ze mną nieco czystej energii z brzozy (tak tę roślinę nazywały niegdyś zamieszkujące Ziemie istoty). Zebrałem zaraz po wylądowaniu.

- Dzięki Bri Comm – słyszący złożył ręce i ukłonił się nisko. – Współpraca z tobą to zaszczyt i wielka przyjemność. Czuję się wielce wyróżniony.

- No cóż, kiedy byłem młody… - karłowi zaszkliły się oczy jakby na wspomnienie czegoś wzrusza- jącego. - Teraz to co innego. – Opamiętał się szybko i wrócił do mentorskiego tonu. - Stojąc u progu trze- ciej przemiany trzeba w końcu nabrać rozumu. Twoje zdrowie Omi Ar. – To mówiąc chwycił w dłonie duży, kulisty kryształ, który rozbłysną cudną, zieloną poświatą. Bri przymknął powieki i zaczął powoli wciągać powietrze. Poświata wolno wsączyła się najpierw w dłonie, potem w ramiona, kark, głowę i resz- tę ciała widzącego. Bri Comm na chwilę zabłysną zielonym światłem, zadygotał pod jego wpływem na- stępnie zamarł w bezruchu i gdy wydawało się już, że zostanie tak na zawsze otworzył oczy, wypuścił po-

(5)

wietrze i schylając głowę w ukłonie podał kryształ koledze.

Historia powtórzyła się z tą różnicą, że tym razem rozbłysnął Omi Ar. Bri Comm odczekał grzecznie aż towarzysz dojdzie do siebie po czym zadał pytanie, które nurtowało go od momentu wyjścia Omiego z obozu, a które z powodu skomplikowanych zwyczajów określających zasady dobrego wychowania nie mogło zostać zadane wcześniej. – Omi Ar czy odkryłeś coś interesującego a jeśli tak, to czy zechcesz po- dzielić się tym ze mną?

- O tak Bri Comm, po dwakroć tak – odparł zapytany.

20 grudnia 2012 roku rozpoczął się dla Sabiny aromatem kawy z domieszką mleka, cukru, cynamonu i goździków. Odurzona wspomnieniem nocy i zapachami unoszącymi się w powietrzu ruszyła w stronę kuchni.

Dawid, przepasany tylko na biodrach ręcznikiem frotte, pokryty jeszcze kropelkami wody spod prysz- nica, stał przy kuchence mieszając drewnianą łopatką skwierczący na patelni boczek. Nucąc pod nosem coś z repertuaru Michaela Jacksona poruszał się rytmicznie, tupał i uderzał łopatką w leżącą obok po- krywkę.

- Odwołano koniec świata? – zapytała przytulając się do jego pleców.

- Majowie nie byli do końca zdecydowani.

- To dobrze?

- Dla nas wszystko jedno, dla reszty świata tak.

- Uczcimy to?

Dawid zestawił patelnię na bok, odwrócił się, wplątał palce w jej włosy - Moja ty kusicielko – szepnął.

Bri Comm szedł wolno środkiem górskiej łąki nie dlatego, że był zmęczony. Powodem nie była też tusza gdyż po tej nie zostało nawet śladu, tak samo jak po okazałej brodzie, wczorajszej nocy bowiem prze- szedł przedostatni etap trzeciej przemiany i rankiem ze starego ciała pozostały mu już tylko nogi. Bri szedł wolno gdyż próbował znaleźć jak najlepsze połączenie z, jak to nazywał, duchem przeszłości. Du- chem przeszłości Comm nazywał wszystko, co łączyło się ze wskazanym miejscem i czasem a więc sz- czątki materialne oraz wszelkie wibracje dźwiękowe i wizualne odciśnięte w matrycy czasoprzestrzeni. Z nich to właśnie czerpał materiał do wizji. Łowił je cząstka po cząstce czując, że idzie we właściwym kie- runku. Nagle poczuł w uszach ostry dźwięk o wysokiej częstotliwości, przed oczami pojawiła się ciem- ność, z której wolno zaczęły wyłaniać się szczegóły. Bri stanął, podniósł dłoń. Asystent Corn Bi pojawił się jak spod ziemi. Ustawił przed widzącym duży, przezroczysty ekran. Bri Comm podniósł dłonie.

Wszyscy wstrzymali oddech. Ręce mistrza opadły i zaczęły dziwny, magiczny taniec. Na ekranie zaczęły pojawiać się postaci sprzed wieków powtarzając każde słowo i gest z przeszłości. Sceny przewijały się jedna po drugiej, szybko, coraz szybciej. Na czole widzącego pojawiły się krople potu, ciało przebiegł

(6)

czerpywał siły. Nagle zachwiał się. Na szczęście Corn Bi był w pobliżu. Podtrzymał mistrza. Ręce Bri Comma zatrzymały się. Seans dobiegł końca.

Słońce stało już wysoko a dzień zapowiadał się wyjątkowo piękny. Śnieg skrzył się i skrzypiał pod bu- tami. Dawid spojrzał na niebo. – Błękitne jak w maju – pomyślał. - Położył narty i zaczął przypinać je do butów. – Sabina! Pospiesz się! Daruj sobie ten makijaż!– krzyknął. – Nagle ogarnęło go podświadome uczucie niepokoju. Coś było nie tak. Gdzie podziało się słońce, skąd ten cień, przecież jest prawie połud- nie? Powoli, bardzo powoli żaczął podnosić głowę.

Zebrani w sali narad naukowcy śledzili z zapartym tchem zapis widzenia zarejestrowanego wczoraj w górach. Młodsi wyraźnie pokraśnieli, starsi kiwali tylko głowami uśmiechając się pod nosem. Powoli za- częła świtać im w głowach pewna niepokojąca myśl. Czyżby przypadkiem odkryli coś, czego pokolenia oświeconych szukały na próżno poprzez wieki?

Sabina, roześmiana i szczęśliwa stanęła w progu. – Chcę być piękna dla cieb… - zamarła. Narty wypadły jej z rąk a na twarzy pojawił się wyraz nieziemskiego zdziwienia.

Po wielkiej wojnie - przerwał milczenie Bri Comm - najstarsi przebąkiwali o tym, zachowały się legendy, byli nawet tacy, którzy wierzyli. Skupili się wokół wielebnego Mojżesza, który miał jakoby doprowadzić wybranych do Ziemi Obiecanej, do Ziemi Ojców jak ją nazywał. Były nawet plany wysłania jednego stat- ku w kierunku Drogi Mlecznej z misją zwiadowczą, ale nastały lata wielkiego głodu a po nich zaraza, która ogarnęła prawie wszystkie zamieszkane wówczas ziemie. Epidemia szalała piętnaście lat. Ucierpia- ły wszystkie rasy. Wymarła połowa populacji w tym Mojżesz i większość jego zwolenników. O sprawie zapomniano. Dopiero dokumenty znalezione przed ostatnią porą tajfunów spowodowały, że wrócono do tematu pochodzenia rasy podróżników, twojej rasy Omi Ar – Bri Comm pochylił z szacunkiem głowę przed młodszym kolegą. Sprawę trzeba dogłębnie zbadać – dodał.

- Mamusia? – szepnęła Sabina nie mogąc z nadmiaru emocji zrobić kroku.

- Tata – dodał Dawid przełykając z wielkim trudem ślinę, która nie mogła przebrnąć przez wysch- nięte na wiór gardło. Jakim cudem…?

- Nie takie trasy pokonywaliśmy z tatkiem w młodości. Prawda tatku? - Tatko kiwnął głową na znak, że prawda. Pulchna kobieta o ogniście rudych włosach i rumianych policzkach zaśmiała się radośnie. – Nie mogliśmy pozwolić, żebyście sami spędzili święta, zamknięci na tym odludziu, drżąc przed jakimś wyimaginowanym kataklizmem. Postanowiliśmy więc sprawić wam niespodziankę i oto jesteśmy. Cie- szycie się?

- Oczywiście! – krzyknęła Sabina, która wreszcie odzyskała władzę w nogach. – Wejdźcie!

(7)

- A kataklizm, wbrew pozorom wcale nie był wyimaginowany, tylko jak widać, inny niż się spodzie- wano – mruknął Dawid.

- I to już koniec? Więcej pokoi nie ma? Jak wy się tu mieścicie? – usłyszał z wnętrza.

- Będziemy więc badać, ale porównując archaiczne fotografie znajdujące się obecnie w Instytucie Pamięci i zapisy twoich wizji nie można zaprzeczyć faktom, które mówią, że rasa podróżników, jak to słusznie zauważyłeś Bri Comm, moja rasa – Omi Ar odkłonił się grzecznie starszemu koledze – pochodzi z Ziemi. Widocznie moi przodkowie źle ocenili rozmiar katastrofy, która w tradycji przetrwała pod na- zwą Erupcji Yellowstone. Jak widać życie na Ziemi przetrwało.

Jakby na potwierdzenie tej tezy gdzieś daleko w lesie rozległo się głośne, przeciągłe wycie jeżące włosy na głowie wszystkim, którzy takowe posiadali.

- I może nas jeszcze bardzo, ale to bardzo zadziwić – skomentował spokojnie Bri Comm.

Kopiowanie tekstów, obrazów i wszelakiej twórczości użytkowników portalu bez ich zgody jest stanowczo zabronione. (Ustawa o prawie autorskim i prawach pokrewnych, Dz.U. 1994 nr 24 poz. 83 z dnia 4 lutego 1994r.).

aleina, dodano 31.01.2013 00:03

Dokument został wygenerowany przez www.portal-pisarski.pl.

Cytaty

Powiązane dokumenty

Odpowiedź na pytanie postawione w tytule może wskazywać na pewne grupy użytkowników języka, którym pozwala się być niepoprawnymi w do­. menie posługiwania

Ze względu na fakt, iż uczenie się przejawia się w bardzo różnych formach i rodzajach, przedstawione zostaną jedynie dwa, ale za to różniące się znacznie w

Niektó- rym może mówić coś ten czy ów przywoływany częściej epizod albo jego przysłowiowe znaczenie, jak choćby związane z opo- wieścią o podróży między Scyllą a

Uprawnieni do ubiegania się o ulgę, są studenci, którzy zaliczyli pierwszy rok studiów oraz wywiązali się na dzień składania wniosku z płatności wobec Uniwersytetu w

Odnotował także, że przy cerkwi znajdowała się drewniana dzwonnica, na której było zawieszonych 5 dzwonów.. Należy sądzić, że nie przeprowadzono koniecznych

Otóż, pojęcia są składowymi takich sądów, tak jak wyrazy: „małpy”, „posia­ dają”, „świadomość” są składowymi zda­.. Czy „formowanie się pojęć u

Miejska Biblioteka Publicz- na w Lublinie i Urząd Miasta zapraszają od 1 do 4 czerwca na Dni Wolności, które będą się odbywać na placu przed CK

obiektywnej rzeczywistości (faktów, procesów), 2) nie dają dostępu do cudzych myśli czy świadomości, co więcej, 3) pojęcia obiektywnej rzeczywistości, pozajęzykowej