W A R SZ A W A
l^edakcya i A dm inistracj a 14. W a r e c k a 14.
WYCHODZI CO TYDZIEŃ
w o b ję to śc i jed n e g o toina.
—
WARUNKI PRENUMERATY
w W A R S Z A W IE : Z przesyłką pocztową:
Rocznie
. (52tomy) rs. 10 Rocznia.
. . (52tomy) rs 12 Półrocznie
(26tomów)
„ 5 P ó } r r a | e (2 e ■ BKwartalnie (13 tom ów)
„ 2kop.
50Za o d n o sze n ie do domu 15 kop. kw . KWSrtalOlB • (12 tomÓW) M 3 Cena każdego tomu 25 kop., w oprawie 4 0 kop.
DOPŁATA ZA OPRAWĘ:
R ocznie . . (za 52 tom y) . . . r s O kop. — P ó ł r o c z n i e . (za 2G t o m ó w ) ... 8 „ — K w a rta ln ie , (za 13 tom ów ) . . . „ I , , 5 0 Za zm ian ę a d re su na p ro w in c y i d o p ła c a się 2 0 kop
REDAKTOR I WYDAWCA
Franc: Jul, Granowsto
R e d a k c ja 1 A d m in is tr a c ja : W a r sz a w a , W a re c k a 14.—T elefo n u SS.
w e Lwrowie P la c M a ry a c k i 1. 4.
D ru k a rn ia A. T . J e z ie r s k ie g o , N o w y -S w ia t 47.
OLBRACHTOWI RYCERZE.
$
**yM
W A R S Z A W A D R U K A R N IA
A. T. J E Z I E R S K I E G O
47. Nowy - św ia t 47.
ŚĘpr-
g j g . * ■ < 1 1
,]l,03Boaeno U,eu3ypoE).
Bapniaßa,
TOWARZYSTW LWOWSKIE.
N azajutrz rano, "Wilczek uspokojony zupełnie co do zamiarów F rancuza, wyjechał w swą drogę, zabrawszy z sobą listy Formozy do Jagienki, które K ijas sam swojej synowej' - dyktował; ale K ergolaj został we Lwowie.
Lwów, zwany z niemiecka Lemburgiem, był podówczas miastem nadzwyczaj wesołem, jego mie
szkańcy byli „bardzo mili, chociaż nad m iarę lubie
żni”, ja k piszą o nieb starzy kronikarze i zagrani
czni podróżni; wielkie ich bogactwa pozwalały im ponosić nawet niezwykłe koszty zabaw i zbytków;
kto żył, ten był wesół, bawił się i hulał,, a biesia
dy i tańce nie ustaw ały nigdy, zwłaszcza też w do
mach ludzi zamożnych. Kergolajowi w to graj; po
wiedział sobie: Jeruzalem mi nie ucieknie, a róże tymczasem przekw itną w Jerycho, i zaraz tak się urządził, ażeby mógł dłużej zabawić w tej stolicy.
W tym celu n a ją ł tę całą gospodę, w której się był za swoim przyjazdem na noc zatrzymał.
B yła to karczm a bardzo obszerna, jakie jeszcze
i dziś widzieć można w tych krajach. Położona
tuż prawie za bram ą K rakowską, m iała dwie b ra
my wjezdne, cztery duże izby mieszkalne,, wielką
szynkownię i stajnię na kilkadziesiąt koni. Żyd Nu-
cliim był w niej gospodarzem , człek jeszcze młody, dosyć bogaty, bardzo przedsiębierczy i chciwy, p rze biegły i mądry, ale cokolwiek lękliwy. K ergolaj mu tylko jednę izbę zostawił, a trzy zabrał dla sie
bie i swoich żołnierzy, których miał sześciu wyglą
dających z rycerska, a dziewięciu w ubiorze knech
tów, nie licząc tych, co byli przy wozach. Zyd zra
zu był bardzo niekontent, mruczał jakieś boruchy pod nosem, a u stąp ił tylko ze strachu. Lecz kiedy bliżej obejrzał pańskie statki tego rycerza i dowie
dział się potem, że K ergolaj był na zamku n ka
sztelana i u starosty, a wreszcie u starego K ijasa, wszędzie przyjmowany z respektem , więc całkiem się uspokoił, a naw et pysznił się swym gościem i dworował sobie ze swego współwyznawcy sąsiada, do którego pan Olizar zajechał i napełnił jego go
spodę, a nawet i karczmy sąsiednie takiem hultaj- stwem, że i murzowie tatarscy, których tu widywa
no dość często, jeszcze o wiele dostatniejszych lu
dzi miewali ,około siebie. N uż kiedy K ergolaj za
powiedział Żydowi, że jego nam iestnik za żywność dla wszystkich ludzi i koni będzie płacił co ty
dzień, a tylko t o , co on sam ze swoim pazikiem, albo ze swymi gośćmi zje i wypije, będzie szło na osobny rach u n ek , N uchim bardzo nizko się ukłonił i zaczął go mieć w wielkiem poszanowaniu, bo k ra jowi rycerze nie zachowywali takich porządków w swych pocztach, a Nuchim nieraz (Bóg tylko sam wiedział, bo i powiadać o tern nie było bezpiecz
nie) musiał się wcale wyrzec zapłaty, aby się tylko pozbyć tych gości z gospody.
Nuchim był tedy całkiem uspokojony, lecz w gruncie rzeczy jeszcze wcale nie wiedział, kogo właściwie gości u siebie i jakie jeszcze ztąd mogą wywiązać się następstwa. Albowiem K ergolaj nie we wszystkiem tak sobie poczynał, jak inni rycerze podróżni. Tak zaraz, jak tylko całkiem się ro zp a
kował i ulokował, kazał przybić przy bram ie go
spody swoją tarczę herbową, tak wielką, jak 'dno dużej beczki, wymalowaną i wyzłoconą, a jego he
rold stanął u wjazdu, najprzód trzy razy głośno za
trąb ił, a potem ogłosił wszem wobec i każdemu zo- sobna: „że jeśliby jaki rycerz , polski albo niemiec
ki, ruski albo włoski, albo jakiejbądź innej nacyi postronnej, chciał się bić konno lub pieszo, z kopią lub mieczem, na życie lub śm ierć, na więzienie al
bo na zdobycz, to jego pan, K ergolaj grabia, eques auratus, a rotm istrz jego królewskiej mości, poleca mu swoje służby”. Taki obyczaj wyzywania wszyst
kich, ktoby m iał ochotę potemu, zrodził się był przed wiekami we Prancyi i kw itnął dotychczas, ztam tąd się przeniósł do Niemiec, a z Niemiec upo
wszechnił się w Polsce. Znało go całe rycerstwo, praktykowało go na turniejach, a zuchwalsi junacy ogłaszali takie odezwy wszędzie, gdzie się na jaki czas zatrzymali; ale nie znano go wcale na Kusi, a lwowskie pospólstwo nawet o nim nie słyszało.
Toż kiedy herold K ergolaj a wyzwanie obwołał, zro
biło się zbiegowisko przed gospodą, mieszczanie i Żydzi, jedni sobie to tłómaczyli tak, a drudzy ina
czej, ale rozeszli się wreszcie.
Lecz między tern zbiegowiskiem znalazł się człowiek, który został na placu, patrzył wciąż z cie
kawością na wywieśzoną tarczę, przestępow ał z no
gi na nogę, rzucał okiem w głąb w jazdu, czasem czapki poprawiał i mówił do siebie zruska:
— Szo to tahoje? szo to za ditko?
Człowiek ten był miernie słusznego wzrostu, ale źe był chudy, więc się wydawał dość słusznym.
M iał na sobie dostatni kubrak sukienny, przy koł
nierzu srebrem obszyty, guzy także srebrne u nie
go, szerokie hajdawery, buty rycerskie ze srebrne- mi ostrogami, pas skórzany również srebrem nabi
ty, czapkę pilśniową z podniesionemi uszami i z piór
kiem, i krzywą szablę u boku. Krzywe szable,
przejęte od Tatarów i Turków, wtenczas jeszcze
tylko na Rusi noszono. Twarz także miał chudą, i cokolwiek bladawą, wąs sumiasty i włosy gęste, płowego koloru, kłaczyste i poburzone, lecz tu i ow
dzie białem i nitkami przesiane. Oczy miał duże siwe, krzaezystemi brwiami nakryte, brwi te często się ściągały i sprawiały wrażenie pochmurne, ale oczy się z brwiami sprzeczały, bo były wesołe, ja koż i po całej twarzy był rozlany wyraz łagodny.
K toby się znal na ludziach ówczesnych, ten byłby powiedział, że je s t to żołnierz hulaka, a może i za- wadyaka, lecz w gruncie rzeczy człek dobry i we
soły towarzysz. W tej chwili zdało się, że go dłoń świerzbi i serce mu skacze, widzi dobrą sposobność do bitwy, a nie wie, czy bitwa się godzi, bo nie wie także, co to za rycerz i czy wyzywa 'na żart, czy naprawdę.
Człowiekiem tym był Ostafi Olizar K ierd ejo- wicz, Kierdejowicze byli wówczas jed n ą z najzna
mienitszych rodzin na Rusi, używali herbu K ierde- ja , przedstaw iającego trzy lilie, który za zasługi ry
cerskie otrzymali od królów francuskich, a który im później Ludwik Andegaweński potwierdził. P o s ia dali wielkie m ajątki i bardzo wysokie urzędy. J e den z nich, Hryćko Kierdejowicz, był kasztelanem lwowskim, później wojewodą podolskim i trębowel- skim starostą. Inny Olizar Kierdejowicz, był wła
śnie w tym czasie marszałkiem na W ołyniu i staro stą łuckim. Spokrewnieni byli z książętami Hol- szańskimi, z Buczackimi, z Dzieduszyckimi, z F r e drami i ięnemi znamienitemi rodzinami po całej Rusi, później licznie się rozrodzili i z.n ich wyszli Hosccy, Kozińscy, Dziusowie i Czaplice.
W tedy jed n ą z głównych, a zarazem najda
wniejszą siedzibą były Pomorzany z bardzo rozle-
głemi dookoła ziemiami. N a nich siedział Porfiry
Olizar, mający synówr bez liku. N ajstarszym z nich
był Oętafi, lecz kiedy wszyscy jego bracia kędyś się
osiedlili, pożenili się i pobrali stałe urzędy, on j a
koś nigdzie się nie mógł osiedzieć, bo był, ja k mó
wiono, neposiduszczy. Stało się to poniekąd z wi
ny jego dobrego serca, ile razy bowiem jego ojciec jak ą posiadłość nabył, albo oddzielił, ażeby na niej jednego ze swych synów osadzić, to on się za nią nigdy nie d arł, a zawsze młodszemu b ratu o dstą
pił, mówiąc: Niechaj on siada, j a po nim. Id ą c zresztą tym trybem, powinien był za swoją poczci
wość doczekać się nagrody, bo jako najstarszem u, należały mu się Pom orzany. tA le tymczasem, dopó
ki ojciec żył, hulał sobie po świecie, i ja k się już wyżej wspomniało, albo usługiwał książętom i k ró lom, albo też wojny na własną rękę prowadził.
Był on zresztą do tego niejako zmuszony, bo swoją własną drużynę mieć musiał, (Olizar nie mógł z mniejszym dworem jeździć po świecie), a ojciec dał mu tylko jed en folwark przy Pom orzanach, fol
wark wprawdzie podolski, ale przecież nie można było tyle ludzi i koni na nim wyżywić, jak tylko przez zimę, a na przednówku trzeb a było w świat ruszać.
W e Lwowie bardzo często przebywał ze swy
mi ludźmi. J a k m iał z czego, to dawał im jurgelt, a ja k pieniędzy nie było, to musieli się żywić wła
snym przemysłem, handlując rozmaitym towarem, pośrednicząc przy targach, a zresztą, jak Bóg dał.
N a co się czasem przedmieszczanie skarżyli, ale się im nie bronili, bo po ich stronie stały zawsze ko
biety i to do tego stopnia, że kiedy by jakiego Oli- zarczyka chciano ciągnąć do sądu, to pewnieby się cała płeć piękna zbuntowała, aby go odbić. K oza
cy ci wszakże (bo także i tak ich nazywano) tej sympatyi nie zawdzięczali tylko swej kawalerskiej krewkości, ale zapewne i swojej hojności, kiedy bo
wiem z wypraw wracali, to mieli zawsze kieszenie napełnione pieniędzmi i rozmaitem cennem ru p ie
ciem, które szczodrze rozsypywali pomiędzy dziewki
i mołodyce, a wtedy i kupcom i rzemieślnikom
przedm iejskim także dobrze się działo. Samego zaś Olizara znano we Lwowie, jak białego kruka, i znano go także z jego zalotów, ze szczodrobliwo
ści i z dobrego serca, ale zarazem tak że, jako hu lakę na węgierski kamień, i ztąd to pow stała pieśń o nim:
A jak pielesz do Bazaru, Poktonysia Olizaru...
Teraz więc stał Olizar przed gospodą Kergo- łaja, niecierpliwił się i mówił do siebie: — Szo to takoje?..
A. wtem przyszedł drugi żołnierz, stan ął o p a rę kroków od niego i także zaczął ciekawie patrzeć na tarczę wywieszoną na karczmie. A le ten całkiem inaczej wyglądał. B ył to chłop duży i gruby ja k słoń.
Twarz miał obrzękłą, oczy ciemne, ale jakby ospa
łe, wąsy i brodę przystrzyżone według mody ówcze
snej, a włosy ciemne długie w kędziorach, wysma
rowane jajam i. Pom ady tej używano wtencżas w P olsce obficie; nie była ona bardzo wonną i mia
ła tę niedogodność, że w tańcu lub innej zawieru
sze podobnej, ten i ów się czupryną do drugiego przylepił, ale była bardzo cenioną dlatego, że n aj
bogatsze kędziory trzym ała w kupie i dawała im blask szklący i przyjemny dla oka. Około takich elegantów wojskowych chodził każdy zdaleka, bo nie trudno było się o ich kędziory zaczepić, a w te
dy czasem z tego pozostawała nietyllco plam a na sukni, ale nieraz i krw ią trzeba było zato zapła
cić, bo byli oni o swoje fryzury bardzo zazdrośni.
Jeszcze w kilkanrście la t później Goetz von B erli- chingen, sławny rycerz niemiecki, zaczepiwszy na dworze swojego m argrabi haftami o takie wysmaro
wane kędziory pewnego polskiego rycerza, został
pchnięty nożem od niego i .musiał się potem z nim
bić o obrazę honoru. Z re sz tą żołnierz ten m iał na
sobie piękny kaftan skórzany, bełmik błyszczący na głowie, miecz krótki u boku i znać było po nim na pierwszy rzu t oka, że chociaż może nie bardzo wy
sokie stanowisko zajmuje pomiędzy rycerstwem, j e dnak dba o swą powierzchność i swoją powrngę. Czło
wiek ten nazywał się F rą ce k Ajcbinger, był nie
mieckiego pochodzenia, ale rodem lwowianin, zmłodu sługiwał przez la t kilkanaście knechtem po dworach niemieckich, gdzie się zawsze odznaczał olbrzymią siłą i spokojną odwagą, ale mimo to nie dobił się rycerstwa, tera z zaś, ^ o śmierci swojego starszego b rata, wrócił do Lwowa i mianowany je s t starszym nad halabardnikam i na Niskim zamku, a zarazem pierwszym heroldem zamkowym.
Obaczywszy Olizara, którego znał, pozdrowił go lekkiem skinieniem głowy, Olizar zaś zbliżył się do niego, trą c ił go w łokcieó i rzekł, wskazując na tarczę Kergolaja:
— Wyslupcem, wydrubceni, wywedy tańczyli po niimećki.
F rą ce k go zrozumiał, chociaż po rusku nie umiał, a mówił tylko łamanym językiem po polsku, ale widać, że propozycya mu się nie podobała, bo ruszył zlekka głową na prawro i na lewo na znak odpowiedzi. W tedy Olizar uśmiechnął się drwiąco i m ruknął sobie pod nosem:
— Ne dla psa koicbasa.
Niemiec i to zrozumiał, bo spojrzał na niego surowemi oczyma, ale Olizar się kłócić z nim nie chciał, jakoż zaraz zaczął go wypytywać po polsku, co to je s t za rycerz i jaki to je s t obyczaj, żeby tak wszystkich wyzywać w dzień biały i bez żadnego powodu. W ięc F rą ce k się udobruchał i opowiedział mu, co wiedział o tym obyczaju, dodając zarazem, że widział K ergolaja na zamku i m a go za rycerza ja k należy, z którym nie dobrzeby było wdawać się w bitwę. A Olizar na to:
— A przecieżby mu warto pokazać, że i na
Rusi są rycerze, co się nie boją mieczów francu- skich.
A wtedy uadeszły konie K ergolaja, które prze
prowadzano za miastem, konie duże i doskonałe, lu
dzie ubrani dostatnio, Olizar im się przypatrzył i rzekł do Frącka:
— W artoby się z nim spróbować, bo byłoby co wziąć po nim.
F rą ce k i na to pokiwał głową, a w tej chwili sam K ergolaj stanął na bram ie, aby się koniom przypatrzeć. F rą c e k rzekł półgłosem:
— To on.
O lizar przypatrzył się mu i rzekł:
— Chłopek nie bardzo wielki, jakby było szczęście, toby się go przecie przemogło.
Ale znający się na tem deleko lepiej Frącek, odpowiedział mu na to:
— Chłopek nie wielki, ale nabity. A potem, taki rycerz o złotych ostrogach nie da się przemódz tak łatwo. T aki rycerz ma siłę w ręku, a przytem je s t jako kot: widzisz go przed sobą, uderzysz mie
czem na niego, a cięcie pójdzie w powietrze, bo gdzieś go widział, tam go już niem a, a zato z dru
giej strony skoczy na ciebie i brzuch ci rozporze.
— Chyba, że charakternik, bo i to bywa — zauważył Olizar niby niedowierzając, ale przecie się milczkiem przeżegnał.
N a to nadjechał Tigranes, bardzo pięknie z ry
cerska ubrany, na pięknym koniu kasztanowatym, a za nim sługa, także w stroju żołnierskim i na ko
niu dostatnim. F rącek, pokłoniwszy się, poszedł w swoję drogę, a Olizar wysunął się naprzód i za
wołał cokolwiek zdziwiony:
— Tigranes! a gdzie ty jedziesz? może do tego Francuza?
— Ju ż ci do niego—rzek ł dumnie Tigranes.
— Może i chcesz się -z nim spróbować? — za
wołał Olizar, śmiejąc się.
— W łaśnie po to jadę.
— To chyba żartem .
— Zacznie się żartem , a ja k się skończy, to tylko Bogu wiadomo — odpowiedział mu z junacka młodzieniec.
— A ty głupi—zawołał Olizar—jeżeli się z nim bić będziesz naprawdę. On jeno raz machnie, a już będzie po tobie. J a tobie dawno powiadam, żebyś ty zaniechał rycerstwa. U ciebie dusza piękna, ry cerska, ale ty nie masz kości na żołnierza. Tobie być popem, dzieci chrzcić, a ludziom ślub dawać;
tobie kropidłem, a nie mieczem -wojować. Słysz, Tigranes, ja tobie brat, toż mówię tobie ja k b rat, rycerzem w spokoju i ty być możesz, bo to i baba potrafi, ale kiedybyś ty chciał iść na wojnę...
Je d n a k Tigranesowi niezmiernie się nie podo
bały te braterskie przestrogi, odwracał się niespo
kojnie od Olizara, a kiedy spostrzegł K ergolaja w bramie, ruszył ku niemu, zostawiając mówcę sa
mego na placu.
Olizar stał jeszcze chwilę przed karczmą w wiel- kiem zamyśleniu, po chwili zaś zerwał się, jak gdy
by powziął jakieś postanowienie; lecz zamiast iść do miasta, wrócił do swojej gospody. Przyszedłszy tam, kazał zaraz wołać m alarza, posłał go, aby obaczył tarczę K ergolaja, i kazał mu swój herb wymalować tak samo na tarczy takiejże samej wiel
kości. W m ałą godzinę tarcza była gotowa: trzy lilie andegaweńskie bardzo pięknie na niej się wy
dawały, nad niemi hełm ze spuszczoną przyłbicą,
nad hełm em korona, a nad koroną trzy strusie pióra,
zgoła herb K ierd eja w całej swojej świetności. Zaś
jak tylko tarc za była gotowa, choć jeszcze mokra,
kazał ją przybić na bram ie swojej gospody, a Tym-
ko Biłowus, zastępując herolda, stanął, na bramie,
z a trąb ił głośno trzy razy, a. potem obwołał wszem
wobec i każdemu zosobna to samo, co K ergolaj
kazał wywoływać swemu heroldowi. Olizar, scho
wawszy się za skrzydło bramy,- sam podpowiadał Tymkowi, jak maje kiykaty.
2STa odgłos trąb y i wołanie Tymka mnóstwo ludzi się zbiegło, gapiąc się na to widowisko, ale im więcej icb było, tern więcej Olizar był zadowo
lony z siebie! i dumny ze swego konceptu. W yszedł i Żyd gospodarz, zrazu przestraszony cokolwiek tym niesłychanym rumorem, i pytał Oliząra, coby to by
ło; O lizar mu opowiedział i dodał na końcu:
— J a jego nie wyzywam, bo ja się tylko wtedy biję, kiedym zły na kogo, ale niech wie, źe nam ho
nor tak samo miły, jak jemu.
Zyd bardzo chwalił jego mądrość i um iarko
wanie i rzekł:
— N u, cały świat wie, źe wasza miłość pan honorowy.
Olizar palnął za to Żyda płaską dłonią po plecach i przekrzywiwszy czapkę na bakier, poszedł n a obiad do miasta, m rucząc sobie pod nosem:
— J a k z nim stanę na placu, to musi mi się wyprzysiądz, źe nie charakternik, a ja k się nie wy- przysięgnie... hm... to i tak się z nim zetnę. Ta szczo!
Tymczasem K ergolaj przyjmował Tigranesa u siebie, pokazując mu wszystkie swe statki i wo
jenne przybory.- Poczciwy ten chłopak gorąco p ra gnął zostać rycerzem, tak pełen był uwielbienia dla tego szlachetnego rzemiosła, tak mu się każdy ry
cerz wydawał czemś niedoścignionem dla niego, tak wreszcie żywo, niestety! czuł nizkość, a raczej, jak już naówczas mawiać zaczynano, całą podłość swo
jego urodzenia, że obchodził się z K ergolajem jak ze świętym, patrzył na niego ja k na obraz cudowny, a każde jego słowo było dla niego wyrokiem. Nigdy w swem życiu, chociaż widział tak wiele dworów rycerskich, a nawet w nich mieszkał, nie zdołał po
stawić się choćby z najmniejszym zagranicznym ry
cerzem na równi— a teraz dano mu je s t zbliżyć się
do prawdziwego rycerza di gran Grido o złotych
ostrogach, do potomka Kergolajów, Lanckoimńskicb i Kmitów, do przyjaciela królów i książąt, i szczy
cić się jego przyjaźnią i łaską. P różne to dziecko nie posiadało się z radości.
I K ergolaj zrazu był z tego kontent: kto wie, ja k sobie zam ierzał to uwielbienie wyzyskać. Je d n ak niebawem doznał pewnego rozczarowania. Tigranes bowiem przyjechał do niego, aby mu pokazać co umie. Owóż zaledwie wzięli miecze do ręki, doświad
czony szermierz dostrzegł natychm iast, źe ów tak gorący kandydat na rycerza, zna wprawdzie sztukę szerm ierską, ale nie ma ani oka, ani przytomności umysłu, ani nawet dość siły fizycznej, ażeby mógł choćby nawet partaczowi dotrzymać. P o tej próbie wyszli w dziedziniec, znajdujący się z tyłu za karczmą, tam Tigranes wsiadł na koń i wziął kopię do ręki, K ergolaj kazał mu złożyć kopię w pół głowy koń
skiej i skruszyć j ą o stertę siana, stojącą w rogu dziedzińca; ale tu nastąpiła jeszcze daleko gorsza dekonfitura: Tigranes nie umiał przykleić się do kul - baki, nie um iał się zlać w jednę całość ze swoim koniem, nie umiał nawet kopii dotrzymać w ręku, koń w zdracbnął się pod nim, a kopia poleciała, gdzie się jej podobało. K ergolaj klasnął w obydwie ręce i spuścił głowę ku ziemi, a kiedy Tigranes, zsiadłszy z kulbaki, w racał z nim do gospody, rzekł grzecznie do niego:
— Trzeba się jeszcze uczyć cokolwiek.
K iedy znowu zasiedli w izbie, Tigranes miał prawie łzy w oczach, bo czuł to boleśnie, źe mu się popis nie udał. Usprawiedliwiał się zatem, źe miał noc niespokojną i dzisiaj nie je s t w swym so
sie. Opowiadał mu potem , że kupił wieś tylko dla
tego, aby się tam mógł spokojnie przygotowywać do
rycerskiego zawodu, że tam m a kilkadziesiąt koni
i dużo żołnierzy, że tylko czeka niecierpliwie, ażeby
wojna wybuchła, gdzieby się mógł pokazać. Kergo-
łaj, widząc przed sobą człowieka słabego ciała, ale stanowczej woli, zrobił na to tylko tę uwagę:
— A le jeżeli pójdziesz na wojnę, to podjedź pod jak ą sta rą chorągiew, której doświadczony ro t
m istrz przywodzi, odprawiwszy zaś pod jego bokiem jednę wojnę i drugą, zczasem się wprawisz i zahar
tujesz ciało, co bardzo ważną je s t rzeczą.
Ale Tigranes się na to prawie oburzył.
— J a pod cudzą kom endę?—zawołał — za nic w świecie. J a k będzie wojna, ja w łasną wysztyftuję chorągiew i sam nią będę dowodził.
— Bywają wojny, w których giną całe chorą
gwie— zauważył K ergolaj.
A na to Tigranes z zadziwiającą energią:
— W olę zginąć, aniżeli być kupcem.
K to inny byłby się tern może głęboko zasmu
cił, bo smutno je s t widzieć człowieka, któryby mógł być pożytecznym członkiem społeczeństwa w wielu innych zawodach, a chwyta się właśnie takiego rze
miosła, do którego nie je s t stworzony. Od stw orze
nia świata próżność i nieznajomość siebie samego ubezwładnia daleko więcej sił pożytecznych, a nawet ofiar pochłania, aniżeli się to zazAryczaj przypuszcza, i było to po wszystkie wieki sm utną wadą ludzkości.
A le K ergolaj nie lubił się smucić, więc uderzył Tigranesa po ramieniu i rzekł:
— Chwalę twój ferwor młodzieńczy, a na to wszystko powiem ci tylko, że tak w życiu, jak na wojnie, więcej w art łu t szczęścia, aniżeli cały kamień rozumu.
Tigranes temi słowami tak się uradow ał, że omal mu się nie rzucił w ram iona, ale w tej chwili dał się słyszeć odgłos trą b y na placu publicznym.
K ergolaj posłał zaraz swego wyrostka, aby obaczył,
co je st. P o chwili wyrostek wrócił i opowiedział,
dodając, że jpan Ostafi Olizar Kierdejowiezj rycerz .
andegaweński, ogłasza, że ktoby się chciał z nim
— K to to je s t taki? czy znasz go?
A le Tigranes śmiał się ja k dziecko i bił się rękam i po obydwóch kolanach, potem zaś mu po
wiedział:
— O t głupi! widział twoją tarczę na bramie, więc zaraz swoją wystawił na swojej gospodzie.
Dopiero wtedy rzecz się wyjaśniła. A le K er- golaj rzekł poważnie:
— Dobrzeby mi było zostawić tutaj jak i znak po sobie, ale ja jego wyzywać nie będę, bo nie chcę, aby powiedziano, żem tu przyjechał, aby ludzi na
padać.
Zaczem wsiedli na konie i pojechali za Oliza- rem do m iasta, lecz kiedy Olizar swoim zwyczajem poszedł do B azaru, oni pojechali do starego K ijasa Z aś obydwie gospody zostały, warcząc z boku swe- mi tarczami na siebie, jak dwa psy, które przysia
dły do ziemi i warczą, nim się rzucą na siebie, cza
sem, ażeby się pogryść, a czasem tylko, aby się po- tłumić ze sobą.
Od tego dnia K ergolaj bywał prawie codzien
nie w domu K ijasa i.ta m przepędzał swoje wieczo
ry. Form oza nadzwyczaj żywo go zajmowała. Był dla niej niezmiernie grzecznym, czasami nawet natrętnym Oświadczył jej swoją miłość bez g ra nic, używając do tego zaklęć napuszystych, ą czę
sto nawet wcale dziwacznych, jak to było wówczas zwyczajem. Grywał jej na gitarze hiszpańskiej i śpie
wał pieśni w języku prowansalskim o obowiązkach rycerzy:
Al en caussar premier, E t al fugir dernier, Car tot aiso cove, A drut damor mantę.
:a — T . 311.
Niebawem zdjął łańcuch z szyi i odpiął ko
kardę Jag ienki, d ając jej tern do zrozumienia, że miłość swoją na nią przeniósł. S k ład ał jej przytem częstokroć najdziwaczniejsze dowody swego uwiel
bienia, jakiem i ówcześni rycerze głównie wojowali.
T ak jednego dnia, który razem spędzili, przysiągł jej, źe na jej cześć przez cały dzień nie weźmie do u st ani kęsa strawy, ani żadnego płynu; innym r a zem, źe będzie sta ł na jednej nodze przez całą go
dzinę, a wreszcie, że będzie czuwał przez całą noc na bruku pod jej oknami, a rano zagra jej pieśń na gitarze... i zawsze wszystkiego dotrzym ał. Tak postępując, chciał j ą i wszystkich przekonać o swo
jej idealnej dla niej miłości... i byli tacy, co temu wierzyli.
A le były to czasy, kiedy ideały dawniejszych wieków już spełzły. W ieki wojen krzyżowych, wieki czystego zapału i uniesienia, kiedy je d n a myśl wznio
sła mogła poruszyć miliony, a te miliony zapłonęły duchem ofiary i poświęcenia, leżały już w grobie dziejowym, który jeszcze tylko ostatnie swe blaski rzu cał na pokolenia żyjące. Zachowywały się jeszcze dawniejsze formy, ale dawnego ducha już w nich nie było. Rycerz ówczesny jeszcze się szczycił rom an
tyczną swych przodków dewizą: „Dusza moja Bogu, życie królowi, serce kobietom, a honor mój dla nmie,:, ale już jej nie przestrzegał tak bardzo suro
wo; i bardzo często duszę dał dyabłu, życie swoje królowi bardzo drogo sprzedawał, od kobiet za swoje hołdy grzesznej wymagał zapłaty, a strzegł tylko pozorów honoru, którem u zresztą nadał także cał
kiem inne znaczenie. Rycerstwo europejskie było już
wtedy w zupełnym upadku. W e F ran cy i i w Anglii
goniło z niepowściągnioną niczem chciwością za do-
czesnemi dobrami i otrzymywało ziemię, pieniądze,
tytuły i urzędy, czasem burząc się przeciwko swym
królom, lecz jeszcze częściej oddając się d u sz ąic ia -
łęm na ich usługi; we W łoszech wojowało bądź poĄ
sztandaram i książąt tam tejszych alho postronnych,
■bądź też na własną rękę, przeciwko papieżom i mu- nicypiom miast, jeszcze wtedy bardzo potężnych.
Niemcy zaś przepełnione były ja k mrowiem zbroj- nemi pocztam i szlachciców i grafów, którzy nietylko samowolnie nakładanem i cłami, ale także i prostym rabunkiem gnębili kupców po publicznych gościńcach, oblegali m iasteczka i m iasta, wymuszali na nich ciężkie częstokroć okupy, a nawet napadali na sie
bie samych wzajemnie, przyczem zwycięzca b ra ł swego przeciwnika w niewolę, obdzierał go zawsze z jego ruchomego m ajątku, a często mu i jego za
mek i ziemię zabierał. W śród takiego rozwielmoźnie- nia się wszelkiego rodzaju bezprawiów, a rozpasania obyczajów społecznych i towarzyskich i owa miłość idealna minionych wieków, o których tak piękne pieśni pozostawiali trubadorowie i minnesingery, ulotniła się z ziemi, a jej miejsce zajęły miłosne ka
bały, pragnienie uciech doczesnych, częstokroć nawet łam iąca gwałtem wszelkie przeszkody żądza zado
wolenia, gorączki krwi albo imaginacyi. W oddalo
nej od tego obyczajowego rozpasania się Polsce, gdzie, mimo grasującej powszechnie chętki naślado
wania zachodu europejskiego, przecież katechizm chrześcijańsko rycerski pojmowano jeszcze w jego dawnem znaczeniu, miłość idealna znajdowała jeszcze dość licznych adeptów; ale nie szukać jej było po
między tymi, którzy swą młodość strawili w obozach i na wielkich dworach Europy zachodniej.
Nie szukać jej także u K ergolaja. Form oza przeczuła to tym dziwnym instynktem , który strzeże wszystkie kobiety czystego serca i nie wierzyła ani jego przysięgom, ani mającym świadczyć o jego mi
łości ofiarom; ale jego zaloty, pełne coraz to nowych
konceptów, bawiły ją , a może i pochłebiało jej to
cokolwiek, że w takiem mieście, gdzie było tyle
kobiet, błyszczących niezwyczajną pięknością, taki
rycerz przesławny, o którym już tyle pochlebnych
wieści obiegało po całym kraju, jej samej składa swe hołdy. Trudnoź j ą o to obwiniać, bo któraż kobieta, choćby najniewinniejsza, nie ma troszeczkę próżności? Je d n ak potrzeba powiedzieć na jej zale
tę, że trw ało to tylko tydzień albo mało co więcej.
Niebawem bowiem K ergolaj s ta ł się zanadto n a ta r
czywym— ówcześni rycerze szli do każdego szturmu co koń wyskoczy— a oprócz tego obudziła się w niej bardzo słuszna obawa, ażeby się z tego jakie plotki nie wyrodzily. Z aczęła zatem z oględnością kobiety, wychowanej wykwintnie, ile możności chłodzić jego zapały.' A le K ergolaj jej nie rozumiał. Owszem, za
ślepiony, jak każdy zalotnik, który sobie nosa nie rozbił n a samym wstępie, jeszcze zuchwałej ponawiał swoje natarczywe zapędy. Form oza już sama nie wiedziała, ja k mu się ma bronić.
Zanadto dobrego serca i delikatna w swoich uczuciach, nie m ogła zdobyć się na to, aby go zgro
mić surowo i w sposób obrażający od siebie odepchnąć, zaczęła więc nad tern rozmyślać, czy nie mogłaby mu jakiejś sztuczki wypłatać, któraby mu oczy otworzyła na prawdę. N atenczas niejednokrotnie bardzo puste przychodziły jej myśli. K tóż nie był pustym m ając la t dziewiętnaście? P u sto ta zresztą była jednym z głównych rysów obyczajów ówczesnych, a zwłaszcza po wielkich m iastach. M ło d z ii starzy, panny i wdowy, mężatki i poważne na pozór ma- trony, wszyscy łaknęli śmiechu, zabawy, rozrywki, a zbytki, przechodzące wszelkie granice pojęć dzi
siejszych, królując w strojach, w jedzeniu i piciu, panowały także jedynow ładnie w towarzyskich zwy
czajach. Stary K ijas, człek tak poważny, nie gar
dził także figlami. K u n d ra t zawsze do nich był go
tów, a cóż dopiero panny służebne. W szyscy wi
dzieli niepowściągliwe K ergolaja zaloty; nikt za nie na niego nie rzucał kamieniem, bo było to mo
dą ówczesną, że nawet bardzo poważne mężatki
miały, swych kawalerów, którzy jawnie wielbili ich
cnoty; ale wszyscy się niemi bawili. Jakoż bardzo być może, że wówczas uknuto spisek przeciwko nie
mu i tylko czekano n a ■ dobrą .sposobność, k tó ra się wszakże prędko zdarzyła.
Jednego dnia, kiedy Tigranes wyjechał był na wieś, ażeby swoich żołnierzy musztrować i miał dopiero nazajutrz powrócić, K ergolaj, obsypawszy Formozę swojemi kadzidłami tak gęsto, że ledwie jej nie udusił, zapowiedział jej, że o samej północy wlezie kominem do kamiennicy, zakradnie się do jej aiitykamery i przed drzwiami jej sypialni zagra nową pieśń prowansalską na maleńkiej gitarze, ale ta k cichuteńko, ażeby tylko ona sama mogła j ą usłyszeć. T rzeba więc, aby czuwała, jeżeli chce, aby tóńy tej przecudownej pieśni doszły jej uszu i rozweseliły jej serce. Form oza na to się w głos roześmiała, mówiąc:
— W asza miłość chyba jaki czarownik, jeżeli umiesz się zmieścić w kominie, bo kominami tylko czarownice latają.
— Czarownice tylko w górę lecą kominem—
rzekł K ergolaj — a ja spuszczę się na dół, to po
trafi ten tylko, co gotów się sam spalić na stosie na cześć swej uwielbionej.
—- W kominie się waszmość nie spalisz, bo te
raz lato, ale się oczernisz ja k dyabeł, a szkodaby było tych pięknych atłasów i aksamitów.
— Mam na to sposób. A zresztą bram ą wcho
dzić to już nie moda, a to tern bardziej, że kamie
nica o północy zamknięta.
— To praw da - odpowiedziała Formoza. I za
pewne w tej chwili jej jakaś myśl przeleciała przez głowę, bo dodała:—Bardzobym chciała widzieć wasz- mości, ja k będziesz wyłaził z komina. A le to niepodobna. Je d n ak będę słuchać z północy, czy zagrasz...
N a te słowa K ergolaj ta k się ucieszył, jak
gdyby po długiej nocy promień światła błysnął na
niego. Był pewnym swego tryum fu, już •prawie nie dotykał się ziemi. Przez cały wieczór był wesół, że aź serce mu się rozpływało: starego K ijasa za
pewnił, że rok nie upłynie, a Tigranes otrzyma herb i szlachectwo, K undratow i przyrzekł solennie służyć za swata, jeśliby chciał się ożenić, nawet pannom służebnym, które siadały do stołu, obiecał takich mężów dostarczyć, o jak ich im się nigdy nie śniło. .Ale ja k tylko się dobrze ściemniło, głowa go zabolała i wyszedł, rzuciwszy na Form ozę u m ierają
ce z bolesnej miłości spojrzenie.
O samej północy, kiedy światła dawno już po
gaszono i wszyscy spali snem twardym, K ergolaj, znający się tak samo z odźwiernym, ja k znał wszy
stkie kąty i drzwi w kamienicy, wylazł cichaczem na długi krużganek pierwszego p iętra i [dostał się nim do tyłów, gdzie były izby mieszkalne .Formozy.
O glądając się po za sieb.ie i nadsłuchując, czy co się nie ruszy, wszedł najprzód do sieni, a tam otwo
rzył drzwi do antykamery, k tórą znał dobrze. B y
ła to izba nie bardzo obszerna, a nawet w dzień dosyć pochmurna, bo tylko jedno okno ją oświeca
ło, wychodzące na mały i ciasny dziedzińczyk. T e
raz było tam ciemno choć oko wykol. A le cie
mność mu wcale nie zawadzała, bo znał tę izbę i był już pewnym, że nikt go nie widział, więc szedł śmiało ku drzwiom sypialn i,'k tó re się znajdo
wały naprzeciw’. Postaw ił jeden krok dobrze, ale
za drugim strasznie coś zatrzeszczało pod jego nogą
i noga go zabolała. Chciał przez tę nieprzewidzianą
przeszkodę przeskoczyć i podniósłszy nogę wysoko,
skoczył silnie naprzód, lecz wtedy już trzask się
rozległ taki ogromny, ja k gdyby jakie sprzęty się
druzgotały. Z arazem zas gruntu nie mógł się do-
m acać nogami. Co nogę wyciągnie i stąpi, to trzask
się rozlega niesłychany, nogi mu się kaleczą, drą
się pończohy i pludry, drzazgi się ro zlatu ją pod
jego nogami, ani sposób się domacać podłogi, nie
sposób się utrzym ać na nogach, pasuje się z tein dyabelstwem jak opętany, nareszcie pada — i pada jakby na łoże madejowe, na jakieś piły, czy noże, które go kolą, rzną, gniotą, źe sobie miejsca znaleźć nie może. K apelusz poleciał w jednę stronę, gitara w drugą, ręce pokaleczone i nogi, a tu ciemno ja k w garnku i co się ruszy, to się trzask taki stra szliwy rozlega, że pewnie już całą kamienicę obu
dził. W sta ł wreszcie, głosu nie wydał z siebie, chociaż łzy w oczach m iał z bólu, n ab rał jeszcze raz odwagi i jeszcze raz skoczył w k ą t przeciwległy, lecz znów p adł na jakieś ostre rupiecie i znów trzask się rozległ pod jego nogami, ziemia się pod nim zachwiała i znowu upadł na jakieś piły i noże.
A wtedy już ję k bolesny się z jego piersi wydobył, już się tłu k ł tylko na miejscu, to sycząc, to kwiląc co chwila jak człowiek, co go wzięto na męki. A le wtedy światło błysnęło we drzwiach od sieni i po
kazał się K u n d rat w chałacie i białej szlafmycy z ka
gańcem w ręku.
K ergolaj się zerwał i przy świetle natychm iast znalazł miejsce próżne, n a którem mógł stanąć pe- wnemi nogami. N ajprzód więc rzucił okiem na an- tykam erę i spostrzegł, że tam na całą podłogę n a
kładziono owych drewnianych pudeł i pudełek, co je składają z cieniutkich ja k papier deszczułek, a których K u n d ra t m iał zawsze wielkie zapasy, bo w nich suszone owoce i rozmaite indyjskie, a p e r
skie tkaniny n a jarm arki wysyłał. A nakładziono ich tyle, źe niemi drzwi do sypialni Formozy zało
żono aż do góry; gdyby K ergolaj był się aż do drzwi dołamał, to byłby ztam tąd jak ze sterty siana już wcale nie wylazł. "Widząc to, zgrzytnął zębami i zaraz piorunującein okiem spojrzał na K u n d rata;
K u n d rat wszelako, zaledwie się mogąc powstrzymać od śmiechu, rzekł tymczasem do niego:
— A waszmość kędy P a n Bóg prowadzi? W asz-
iność, ja k widzę, w yharatał mi wszystkie pudełka na prach...
K u n d ra t rozum iał zapewne, że K ergolaj będzie go prosił o sek ret i przyjacielską usługę, aby go bez hałasu wyprowadził z kamienicy. A le K ergolaj był zły, iskry mu się z oczu sypały, porwał za ów straszliwy sztylet, co to go zwano la miséricorde, a który zawsze nosił u boku, błysnął mu nim przed oczyma i zawołał:
— To ty, drabie, mnie tu tych pudełek naście- lił? Poczekaj...
I zamachnął się, aby go nim w kark uderzyć.
A le K u n d ra t tak się przestraszył, że kaganek u p u
ścił na ziemię, dusza też poszła mu w pięty i d ra pnął. K ergolaj słyszał tylko jego kroki łup, łup, łup, wzdłuż krużganku. U owoczesnyck rycerzy były zawsze gniew i śmiech obok siebie. Drapnięcie K u n d ra ta zaraz go rozweseliło. Lecz zdawało mu się, że K u n d ra t uciekł niedaleko, bo tylko kilka
naście jego kroków dosłyszał. Szedł więc, aby go odszukać i przynajmniej na nim pomścić swoją de- konfiturę. Jakoż go w oka mgnieniu znalazł. K u n d rat mieszkał na drugiem piętrze, ztam tąd czatował, aby Francuza w antykam erze przycupić i naśmiać się z niego. Ażeby się dostać do schodów, trz e b a było przebiedz cały długi krużganek; strach ma wiel
kie oczy i uszy, uciekając, słyszał za sobą kroki K ergolaja, choć ten się wtedy jeszcze nie ruszył;
w rogu szerokiego krużganku stała beczka żelazne - mi obręczami okuta, w k tórą w czasie deszczu wo
da z dachów ściekała. K u n d ra t dał n u ra w tę beczkę i w niej przycupnął. Było tam wody po ko
lana, rzecz nieprzyjemna, zwłaszcza, że trzeb a było w nią kucnąć; ale jeszcze lepsze to, niżeli spotka
nie się z mizerikordgą. K ergolaj szedł tedy krużgan
kiem, napotkał beczkę, zajrzał w nią i przy blasku
gwiazd poznał K und rata. N a to śmiech zebrał go
pusty i rzek ł do niego:
— K ąpiesz się? a masz tam wody dostatkiem ? K u n d ra t ju ż dygotał na całem ciele od zimna, a tera z zęby mu szczękać zaczęły. Nuż da sztyle
tem w kark, człek ani ziewnie. A le K ergolaj spo
strzegł wiadro przy beczce, wiadro napełnione po saine brzegi, podniósł je więc i wylał mu wszystką wodę na szlafmycę, a potem jeszcze próżne wiadro wsadził mu na łeb, uderzył pięścią w dno i rzekł:
— Masz i tobie pudełko!
Poczem, śmiejąc się głośno, wyszedł z kamie
nicy tą samą drogą, k tó rą był przyszedł.
N azajutrz cała kamienica o tych zajściach no
cnych wi działa, ale kto wie, czy nie więcej się śmia
ła z K u n d rata, niż z K ergolaja. Osobliwie panny służebne, które zawsze dają pierwszeństwo ryce
rzom przed doktorami choćby obojga prawa, nie
mało się nachicbotały przy owej beczce, w której K u n d ra t wziął zimną kąpiel z dołu i góry, a je szcze i wiadro wbito mu na ram iona, z którego się ledwie wydobył. Je d n a k także się nad nim litow a
no, bo wprawdzie zacny, aloniebardzo waleczny K u n drat, czy to ze strachu, czy też wskutek kąpieli, dostał gorączki i trzeba było po balwierza p o syłać, który mu krwi upuścił i tak pomału go uspokoił.
O K ergolaju zaś bardzo różniły się zdania:
jedni się śmieli, drudzy zaś mieli mu za złe, źe się po nocy popod sypialnie kobiet zakrada. Dopiero Tigranes tę zawikłaną kwestyę rozstrzygnął, bo z K u n d ra ta się naśmiał, że aż się trzym ał za boki, ale K ergolaja całkiem usprawiedliwił, mówiąc, źe tylko nieznajomość obyczajów rycerskich może go potępiać. W całej E uropie je s t rzeczą powszechnie przyjętą, że rycerze, przyjm ując służbę m iłosną u dam nawet zamężnych, walczą w ich kolorach, przynoszą im rozmaite ofiary i g rają pieśni przed ich oknami i drzwiami, we dnie i w nocy i kiedy im się po
doba. T rzeba być barbarzyńcą, ażeby za takie
liołćly się gniewać, a je s t to wcale dziką zabawką, ażeby n a nich ja k na wilki albo niedźwiedzie p u łapki zastaw iać. Sfukał też zato Form ozę, a n a wet ojcu powiedział niegrzeozność, czego dotychczas nigdy nie robił, dodając cierpko, że je s t to postę
powanie chyba ormiańskie, za które on przedc- wszystkiem musi się wstydzić i nawet sam nie wie, ja k je naprawi.
Od tego dnia Tigranes był w kwaśnym hum o
rze i z każdym dniem jeszcze więcej kwaśniał, dla
tego, że K ergolaj się wcale nie pokazywał Syn w złym hum orze, to dla K ijasa wielka zgryzota, wszelako znalazł sposób na to, mówiąc:
— Miałem zam iar dać bankiet dla imci K er- golaja, ażeby mu towarzystwo tutejsze pokazać, ale chciałem z tern zaczekać, aż mi przyjdą pewne towary, które są w drodze; jednak w tym razie nie będziemy już czekać, lecz damy bankiet w przyszłą niedzielę.
W ięc Tigranes się wypogodził i poszedł zaraz do K ergolaja, ażeby go na bankiet zaprosić. Rozm a
wiał z nim przytem serdecznie i wcale po kawa- lersku, wyśmiewając K u n d ra ta i dając mu zlekka do zrozumienia, że owo naściełenie pudełek to był koncept doktorski, mogący wyjść z głowy tylko t a kiego bakałarza, który nie zna obyczajów rycerskich, a nawet ich wcale nie lubi. K ergolaj może tem u niecałkiem wierzył, ale faire bomie mine to rzecz właśnie francuska, tym zresztą sposobem spadł mu kamień z serca, bo mu otworzył w rota do domu K i
jasa , gdzie dotąd zawsze tak dobrze się bawił.
W niedzielę tedy, zaraz po nieszporach, kiedy słońce czerwcowe jeszcze dosyć wysoko świeciło na niebie, otworzyły się wszystkie Kijasowe komnaty na przyjęcie gości. K ijas miał pięć kom nat obszer
nych na pierwszem piętrze, z których
wtdzień wiel
kich festów dwie w ' izby jadalne zamieniał, a trzy
do zabawy i tańców przeznaczał. W szędzie przy
gotowano mnóstwo świec jarzących, bo ja k dziś, tak i wówczas, mnogość św iatła była głównym wa
runkiem świetności przyjęcia. ~SV izbach jadalnych pozastawiano ogromne stoły, na którycb^na wielkich srebrnych, glinianych i drewnianych f półmiskach i misach piętrzyły się combry jelenie i sarnie, uda wołowe i baranie, pieczone indyki, gęsi i kapłony, pomiędzy niemi zaś na płytkich talerzach m isterne i suto o cukrowane pieczywa (cukier był jeszcze wtedy rzadkością i tylko w bardzo zamożnych do
mach go miewano), pierniki toruńskie, już wtedy znane, a nadew7szystko pulchne podługowate ku
kiełki, cienkiemi listkami złota oblepione, najwy
kwintniejszy przysmak piekarski owego czasu. W szy
stkie te misy i półmiski opierały się o niezliczoną ilość dzbanów, srebrnych konewek i butli, napeł
nionych miodem, małmazyą i rozmaitemi innemi wi
nami. P o kątach, na pięknie rzeźbionych kobyli- cach, stały beczki z piwem, a przy nich chłopcy sklepowi, wr świąteczne szaty ubrani, z kubkami w ręku. Trzy inne komnaty były przybrane w wieńce z liści dębowrych i kwiatów, w których się wtedy bardzo kochano, a na podłodze porozścielano dy
wany tureckie i perskie, w tak pyszne kwiaty dzier
gane, że prawie żal było stąpać po nich butami.
A le K ijas dziś nie żałował niczego, bo najpi-zód chciał Kergolajowi pokazać, źe kupiec lwowski nie gorszy od innych, a potem właśnie dnia wczorajsze
go nowy wojewoda ruski zjechał na Niski zamek i przyrzekł mu jego festyn swoją zaszczycić obe
cnością — a Tigranes, dbający bardzo o łaskę moż
nych, uprosił sobie u ojca, ażeby kredkę n a dzisiaj w k ą t rzucono i nie rachowano, co ta feta będzie kosztować. Zaczem, czego nigdy dotąd nie czynio
no, dziś nawet wschody i wjazd do bram y zaścielono
suknem czerwonem, w dziedzińcu zaś zastawiono
także obfite stoły dla sług i żołnierzy, którzyby
przybyli ze swymi panami.
A wtedy już zaczęli goście się walić, jedni na koniacli, drudzy w lektykach, przez wyzłoconych bo- Śniaków niesionych, a trzeci pieszo, pojedynkiem i gromadami. Wojewoda, kasztelan i podstarosta, przyjechali konno, na wielkich ogierach rycerskich, wiodąc za sobą knechtów konnych i pieszych. W o jewodą ruskim, niedawno co mianowanym, był wtedy
Mikpłaj Tęczyński Toporczyk, kasztelanem S ta n i
sław z Chodcza, herbu P o raj, a p odstarostą Rusin Łopatka, herbu Łopot, dziedzic p a Ostałowicach.
Wojewoda był to mąż potężny budową i wzro
stem, z wielkim nosem i dużemu siwemi oczyma, ale gołowąs, a- ubrany zfrancuska, w kaftan z dwu- barwnego atłasu z buchastemi rękawami i takież krótkie hajdawery, w pończohy jedw abne i długie śpiczaste trzewiki z pozłocistemi sprzączkami N a głowie miał kapelusz z podniesioną z jednej strony szeroką kryzą i bogatemi strusiem i piórami. Tak trochę z błazeńska wyglądał, wszelako płaszcz, choć nie długi, ale sobolami podbity i wyłożony, doda
wał mu senatorskiej powagi. W ąsy zawiesiste, zło- tolite źupany i pasy i długie delie, jak w ogól
ności owe poważne i piękne stroje narodowe, któ- remi Polska tak świetnie błyszczała pomiędzy in- nemi narody, zaczęto nosić dopiero w wieku n a stępnym.
K asztelan, ubrany w strój tej samej mody, był nie bardzo pokaźny, miernego wzrostu i chudy, o bladej twarzy i rzadkiej siwawej brodze; widać było po nim, że już na nim usycha ten ród, nie
gdyś znakomity i możny, panujący na Chodczu, do którego należała część znaczna Pokucia, na L u bie
niu, n a C hłopach i wielu innych m ajątkach, a id ą
cy przez długie czasy z przemożnymi Odrowążami o lepsze, których przewagi, gwałty i wojny domo
we, jeszcze natenczas, to w malowniczych, to w s tr a sznych powieściach, obiegały wszystkie chaty na ca
łej Rusi.
Z ato Ł o p atk a był czerstwy i zdrów, rum ia
ny na twarzy i jędrny, nieodrodny syn owego nie- pożytego ruskiego szczepu, który już tyle wytrzy
mał niedoli, a ani na duszy, ani na ciele nie upadł — miał białą czuprynę i krótko strzyżoną brodę, k a
ftan aksamitny z guzami, buty rycerskie i krzywą szablę u boku. Ani półmiskiem, ani kubkiem nie gardził, od gładkiej podwiki także oka nie odwrócił, ale był bardzo szanowany przez wszystkich jako mąż sprawiedliwy, a . zresztą jako potomek bardzo starożytnego rodu, który od wieków był jednym z pierwszych na Kusi, a nawet jeszcze i potem kwitnął dość długo i niejednego władykę wydał na siebie.
Praw ie jednocześnie z senatoram i przybyli bi
skupi: Jęd rzej Boryszowski, herbowny b ra t kaszte
lana, arcybiskub lwowski, w pozłocistej karocy 0 jednych drzwiczkach, a biskup ormiański Kilian 1 ruski władyka piechotą. Istn iały już wówczas karety o dwóch drzwiczkach i oknach, ale arcy
biskupi lwowscy jeszcze nie mogli sobie na takie zbytki pozwalać. Hojnym był wprawdzie dla nich W ładysław Jagiełło, ale jego synowie cokolwiek mniej, musieli więc sami, idąc za przykładem Grze
gorza z Sanoka, oszczędzać grosz i dobra skupo
wać, wszakże i to szło im oporem, bo ich cho
rągwie, które zarówno dla powagi, jak i dla obrony utrzymywać musieli, prawie wszystkie oszczędności im pochłaniały.
Arcybiskup był to mąż bardzo poważny, okol o pięćdziesięciu la t wieku, wysoki, z długą brodą, w długim jedwabnym talarze z czerwoną u szatą.
piuską na głowie. Kilian był mały i chudy, ale
bardzo wesoły, "Władyka zaś praw ie jeszcze młody,
z czarną brodą do pasa, rubaszny, ciekawy, za pan
b ra t ze wszystkimi, wielki przyjaciel ślubów, chrzcin
i styp pogrzebowych; obydwa zresztą lubili sute
wieczerze, co też nie dziwno, bo obydwa nie opły
wali w dostatkach.
Z a biskupami przyciągnęły kobiety: kasztela
nowa, podstarościna i rozmaite bogate mieszczki, wszystkie w lektykach, a koło nich icli córki pieszo.
W szystkie starsze matrony były ubrane bardzo bo
gato, w roby z atłasów i aksamitów, ze złotogło- wiów i adamaszków przetykanych srebrem, w perło
wych albo złocistych czepcach, a na tem wszystkiem miały na sobie szuby, chociaż, to było już w lecie, podszyte i obłożone sobolami, kunami lub innem futrem bogatem. Były przytem obładowane złotemi kolcami, pasami, naram iennikam i, klamrami i p ier
ścieniami i tak, źe niektóra z nich wyglądała jak sklep bogatego złotnika. (Kieszonkowych zegarków jeszcze wtedy nie było). P anny ubierały się skromniej, ale także bardzo wystawnie. Dawano im suknie jedwrabne, dziergane ¡w kwiaty jak n aj żywszych ko
lorów, obwieszano je tkaninam i perskiemi i indyj- skiemi delikatności pajęczej, pozwalano im nosić trzęsidła i naram ienniki, a nóżki zaciskać w śpi- cząste ti-zewiki z tak wysokiemi korkami, żeby mysz mogła przebie4z pomiędzy podeszwą a korkiem, inaczej ’ trzewik nie byłby modnym. Lektykom i pannom towarzyszyli kawalerowie, szlacheccy i mieszczańscy, bo stany jeszcze się tak bardzo nie rozdzielały od siebie, niemieccy, rusińscy, orm iań
scy, polscy i tatarscy, wszyscy w krótkich aksa
mitnych lub atłasowych kaftanach, w spodniach krótkich buchąstych, a dalej całkiem obcisłych, w kolorowych trzewikach i tokach albo biretach z piórami, z wyjątkiem Tatarów , którzy nosili ku
braki sukienne, srebrne pasy czerkieskie, czapki Spiczaste najczęściej białym obszyte barankiem i krótkie szable u boku?-
Z a tym zgiełkiem m atron, panien i kawalerów,
przypływali powoli starsi mieszczanie, ławnicy i rajcy,
właścipiele sklepów, fabryk i posiadłości wiejskie!^
wszyscy panowie karaieniczni (bo kto nie miał k a mienicy w mieście, nie był uważany za mieszcza
nina), wszyscy z ogolonemi twarzami n a modę nie
miecką, ubrani zazwyczaj czarno, w krótkie suknie pod spodem i sukienny lub' aksam itny krótki płaszcz z rękawami, w birety niemieckie albo florenckie i w czarne trzewiki ze srebrnem i sprzączkam i.
Jeszcze się ten tłum dopiero gromadził przed kamienicą K ijasa, kiedy w przeciwległym rogu rynku, napełnionego ciekawą gawiedzią, pokazał się rycerz na białym koniu, ubrany w kaftan atłasowy na poły żółty i fioletowy, takież ubranie niższe, a dalej w spodnie obcisłe i safianowe trzewiki na wysokich czerwonych korkach, ozdobionych złotem i ostro gami N a głowie m iał kapelusz z piórami i brylan
tową agrafą, na sobie płaszczyk rycerski z czarnego aksam itu, a za nim jechało sześciu żołnierzy, ubranych w hełmy i stalowe koszulki. B ył to K e rg o la j: gawiedź go sobie pokazywała palcami, bo wszycy go już znali z imienia, a nie każdy go widział.
K ijas, równie czarno ubrany, ja k wszyscy mie
szczanie, stał z odkrytą głową przy bramie i gości przyjmował. Z a nim stali Tigranes, w pstry strój kawalerski i K u n d ra t w bakalarski tab a rd przy
brany. K ijas miał piękną do senatorów przemowę, dziękując za zaszczyt, jaki mu wyrządzali; woje
woda sam mu odpowiedział, wynosząc cnoty i za
sługi lwowskiego mieszczaństwa. Takie same p rze
mowy powtarzały się przy przyjęciu biskupów i ma- tron; za biskupów odpowiadał proboszcz katedralny, sławny kaznodzieja, za matrony dworzanin rękodajny kasztelanowej. Tymczasem już wszyscy goście się zgromadzili przed kamienicą, a między nimi widać było kilku mnichów, przełożonych rozmaitych klasz
torów, niektórych księży świeckich, w bardzo pstre
suknie poubieranych, z pomadowąnemi kędziorami
i fryzówanemi brodami, a wreszcie rybałtów z roz- maitemi muzycznemi instrum entam i.
P o tych przywołaniach K ijas prowadził gości, a najprzód matrony do komnat pierwszego piętra.
Tam przy drzwiach otwartych oczekiwała je F o r moza. B yła ona, wbrew modom, w ciemną aksam itną suknię bez żadnych ozdób ubrana, m iała tylko na głowie złotolitą duchenkę i była ściśnięta powyżej bioder przepysznym pasem, z perłowych klam er zło
żonym: p ro sto ta serca w yraża się zwykle w ze- wnętrznem ubraniu. M atrony i jpanny witały F o r mozę, jako dawną znajomą, u których m iała wielkie zaufanie, tylko wojewoda stan ął przed nią, jak gdy
by olśniony i rzekł:
— K ie żałowałem nigdy, żem się ożenił ale ujrzawszy waszmość panią... obawiam się, że będę miał noc niespokojną.
Był to komplement trochę zanadto otwarty, jakoż zarumienił Formozę, ale wojewoda się zaraz
poprawił, pytając:
— A gdzież szczęśliwy m ałżonek waszmości?
K atenczas K ijas p c h n ą ł prędko Tigranesa przed siebie i polecił go łasce wojewody. A pan Tęczyński jeszcze więcej się zdziwił i rze k ł:
— Panie, bracie, twrnja jejm ość, jak widzę, mo
głaby cię \vziąć pod pachę i igrać tobą ja k łatką.
A le nie trzeb a sądzić z pozoru. W idziałem j a ludzi jeszcze daleko podlejszej kompleksy! od ciebie, a mieli duszę wspaniałą i dobrą głow7ę na karku.
Owóż podobno tak jest u ciebie, co mi też po
wiadano.
Ojciec i syn byli tedy bardzo zadowoleni i p ro wadzili gości do dalszych kom nat, co też było ko- niccznem, bo pierwsza kom nata była już p rzep eł
nioną, a jeszcze się wielkie tłum y cisnęły od wscho
dów. Z nimi wszedł także K ergolaj, wesół jak nigdy i głowę niosąc wysoko, syprfął p arę kom ple
mentów7 Formozie, jak gdyby nic nigdy nie było
i poszedł zaraz między biskupy i senatory, którzy, jako z rotm istrzem królewskim, chętnie się z nim b ra tali. Po chwili jedn ak wrócił do pierwszej komna
ty i stanąwszy u okien, przypatryw ał się nowym gościom przypływającym. J u ż się ścisk zaczął tro chę przejmować, już przychodzili tylko pomniejsi, już nawet weszli rybałci, a wtedy zjawiła się jeszcze je d n a dama w otoczeniu dwóch kawalerów, jed na z tych elegantek, co zawsze na ostatku przychodzą.
B yła to kobieta jeszcze bardzo m łoda, może dwadzieścia cztery lata wieku, dość słuszna, ale za
razem okrągła i pulchna, twarz m iała białą i świeżą jak gdyby krew z mlekiem, nosek troszeczkę za
darty, oczy śmiejące, usta cokolwiek pełne, świad
czące o rozbudzonych uczuciach zmysłowych, a włosy ciemnobląd bardzo bogate, dziwnie do siebie nęcą
ce miękkością puchu i blaskiem jedw abiu. K o b ieta ta na ludzi, którzy cenią w pici pięknej okrągłe formy, świeżość cery, wesołość serca i krew życiem garającą, spraw iała niezm iernie sympatyczne wraże
nie; toż w czasach tych, gdzie okazałość zewnętrz
na silnie u d erzała na zmysły, a zmysły panowały nad duchem, rzadko kto mógł obojętnie patrzeć na jej błyszczącą urodę. B yła ona w towarzystwie, ja k wir w wodzie bieżącej: kto się zbliży do jego k rę gów, ten musi z nim płynąć, a niezwykłej siły po trzeba na to, aby się odbić od niego. Je d n a k jej strój nie był w zgodzie z jej postacią zewnątrzną, m iała bowiem wierzch sukni z czarnych jedwabiów, a spodni z białych tkanin muszlinowych, do tego zaś żadnych na sobie świecideł. Tylko czerwone trzewiczki rozjaśniały cokolwiek tę posępność ubioru.
Kawalerowie, którzy przyszli w jej świcie, byli to Olizar i F rą c e k Ajchinger, jej szwagier. Olizar w czarnym aksamitnym kubraku ze złotemi guzami, F rą ce k zaś w czerwonym kaftanie, białych pludrach niem ieckich i safianowych butach rycerskich.
B ib lio te k a .—T . 311. 3