François Bondy
Witold Gombrowicz, czyli szlachcica
polskiego pojedynki cieniów
Pamiętnik Literacki : czasopismo kwartalne poświęcone historii i krytyce literatury polskiej 64/4, 263-275
FRA NÇ O IS BONDY
W ITOLD GOMBROWICZ
CZYLI SZLACHCICA POLSKIEGO POJEDY N K I CIENIÓW
I sztu k a m oja w y k szta łciła się n ie w zetk n ięciu z grupą lu d zi m n ie pokrew nych, lecz w ła śn ie w o d n iesien iu do w r o ga i w zetk n ięciu z w rogiem .
(W. G om brow icz, P rze c iw poetom )
0 k ry ty k a c h W itold Gom browicz m yśli jak najgorzej, p rzy p isu jąc im
zarazem ogrom ne znaczenie. W D zienniku, w przedm ow ach usiłuje n a rzucić im w izerunek samego siebie jako autora, w łasną in te rp re ta c ję sw e go dzieła, zdając sobie spraw ę z beznadziejhości tego przedsięw zięcia. Skąd ta obsesja bycia źle zrozum ianym ? W F erdydu rke czytam y:
C złow iek jest n ajgłęb iej u zależn ion y od sw ego od b icia w d uszy drugiego czło w iek a , ch ociażb y to b yła dusza kretyniczna. [...] Im bardziej o p in ia jest tęp a i ciasna, ty m bardziej jest dla nas w a żk a i paląca, zu p ełn ie ta k sa m o jak ciasn y trzew ik d otk liw iej daje s ię w e znaki niż trzew ik dobrze d opasow any do nogi 4
D zienn ik w yjaśnia, dlaczego au to r pow inien posiadać um iejętność
tw orzenia wokół siebie aureoli p restiżu i narzucania go kry ty k o m :
czy jest w porządku, aby autorzy przybierali m inę podczas p isan ia jak gdyby k rytyka nic n ie obchodziła, jak gdyby o w e sąd y działy się na innej p la n ecie — gdy w rzeczyw istości w szy scy piszem y dla ludzi, sąd ich jest d la nas d ecyd u jący, lę k przed nim — dom inujący, [s. 113] 2
T rzeba bronić się przed opinią innych, a jest to m ożliw e jed y n ie wów czas, gdy
François В o n d y (ur. 1915) — K rytyk literack i piszący po francusku i n iem iec ku, w ie lo le tn i redaktor m iesięczn ik a „P reuves”, ogrom nie zasłużony dla popularyza cji G om brow icza w Europie Zachodniej.
Przek ład w ed łu g w yd .: F. B o n d y , W ito ld G o m b ro w ic z ou les d u els d ’o m b re
d ’un g e n tilh o m m e polonais. „P reu ves” nr 183 (maj 1986), s. 19—30. A rtykuł p u b li
ku jem y z n iew ielk im i skrótam i.]
1 [W. G o m b r o w i c z , F erd yd u rk e. W arszaw a 1956, s. 9.]
2 [P odaw ane w n aw iasach stronice odsyłają do w yd.: W. G o m b r o w i c z ,
zdob ęd ziem y się n a pokorę i w yzn am y, jak d a lece s ą o n e dla n as w ażn e — n aw et gdy pochodzą od głupca. D latego bezbronność sztuki w ob ec są d ó w lu d z k ich jest sm u tn y m n astęp stw em jej dum y: ach jestem w y ższy ponadto, ja liczę się ty lk o ze zd an iem rozum nych! A le ta fik cja jest absurdalna, a praw dą jest w ła śn ie, p raw d ą trudną i tragiczną, że sąd głupca ta k ż e m a znaczenie, tak że n as stw arza, urabia nas od w ew n ą trz i od zew nątrz, p ociąga za sobą d alek o id ą c e k o n sek w en cje natu ry praktycznej i życiow ej, [s. 115— 116] Gom browicz d a je się ponieść n a ra stają ce j wściekłości pod adresem k ry ty k ó w , k tó rz y w y o b rażają sobie, że
tw órczość n ie jest grą sił, n ie dających się w p ełn i skontrolow ać, w yb u ch em energii, pracą stw a rza ją ceg o s ię ducha, lecz ty lk o roczną „produkcją” literacką w raz z n ieod łączn ym i recen zjam i, konkursam i, nagrodam i i felietonam i. Są to m istrzo w ie try w ia liza cji, artyści w p rzem ien ian iu ostrego życia w nudną papkę, gd zie w szy stk o jest m niej w ięcej ró w n ie m iern e i n iew ażne.
T akie zgubne skutki p o w o d u je nadm iar p asożytów . P isać o literaturze jest ła tw iej n iż pisać literaturę — w tym sęk. W ięc ja na ich m iejscu za sta n o w ił bym się bardzo głęboko, jak w y b rn ą ć z tej hańby, której na im ię : u ł a t w i ę - n i e. [s. 117]
Rzecz jasna, G om brow icz nie jest pierw szym pisarzem , którego d rę czyły zarazem m ilczenie w okół jego dzieła i b ra k porozum ienia (mimo w szystko m niej d ram aty czn y niż m ilczenie) m iędzy tw órcą p otykającym się ze św iatem i „p o d -tw ó rcą”, co p o ty k a się ze sw oją książką, k tó ra jest jego „św iatem ”. W sw ojej E stetyce jed e n z najw iększych pisarzy nie m ieckich, J e a n -P a u l R ichter, p isał półtora w ieku tem u:
R ecen zje bolą zn aczn ie bardziej, niż to przypuszcza w ie lu tych, c o m n ie m ają s ię ponad nim i. Iluż dum nych au torów n ie ukończyło sw eg o dzieła lub zła m a ło jego tor za przyczyną przygany krytyk i! Iluż poetów p o zw o liło ja k ie m uś m ałem u recen zen ck iem u p ow ozn ik ow i pow od ow ać sw ą elem en tarn ą siłą, a lada jaki literack i żurnalista, który w życiu n ie n ap isał żadnej książki, m oże w y sia d y w a ć cu d ze dzieła, w y d o b y w a ć je ze skorupy n iczym kurzy pom iot ogrzew ający jaja r ó w n ie dobrze jak nośna kw oka.
P rzychw yciłem się n a tym , że popełniam najgorszą ze zbrodni, um ie szczając niektóre reflek sje Gom brow icza w ciągu jak iejś literack iej tr a dycji, w iążąc je z m yślam i a u to ra czasów m inionych. N ic nie wzbudza w G om brow iczu takiego niesm ak u ja k przedsięw zięcia tego ty p u i rodzaj „ k u ltu ry ”, z k tó ry m są związane. W D zien n iku czytam y, że w fachow ym oceniaczu „balast in te le k tu a ln y do resz ty przytłacza bezpośrednie, in tu i cyjne odczucie człow ieka” [s. 112].
P ojedynek geniuszy
O burzająca próba zrelaty wizo w ania jakiejś idei przez połączenie jej z cy tatam i zaczerpniętym i od in n y ch autorów jest przedm iotem zachw y cającej sceny w te j bolesnej i zabaw nej au to sa ty rz e na w ygnanie, jaką
je st T ra n s-A tla n ty k , powieść wciąż nie przełożona na francuski, powieść, bez k tó re j czytelnik uboższy jest o jeden co najm niej w ym iar G om brow i- czowskiej fan tazji i hum oru. T rafiam y tam n a jed en z ty ch dziw nych pojedynków rozsianych po całej twróczośei Gombrowicza, w powieściach, now elach, sztukach te a tra ln y c h i naw et w D zienn iku — poniew aż a u to r te n skłonny jest p atrzeć n a F ran cję jak na arenę, na k tórej toczy się ciągły pojedynek m iędzy duchem P ro u sta i S a rtre ’a. T em at pojed yn ku jest tak ch araktery sty czn y, że może nam posłużyć za nić przew odnią w pierw szej próbie eksploracji G om brow iczowskiego lab iry n tu.
W T ra n s-A tla n ty k u zatem chodzi o pojedynek m iędzy ludźm i pióra. A m basador polski, nie mogąc pozbyć się dokuczliwego uciekiniera n a zw iskiem Gombrowicz, w pada nagle na pom ysł w m uszenia go A rg e n ty ń czykom jako „polskiego geniusza” rów nego Chopinowi i Mickiewiczowi. [...] należy dowieść św iatu, że Polska pozostaje potęgą dzięki prom ienio w aniu sw ych geniuszy. Oto więc Gom browicz zostaje w prow adzony do salonu literackiego w Buenos Aires, by spotkać się tam z „n a jśw ie tn ie j szym pisarzem k r a ju ”. On zaś pow inien wykazać wyższość sw oją i zara zem Polski.
[...] 3 Podobnie ja k uw aga Gom browicza przyw iodła mi na m yśl Je a n - -P a u la R ichtera, tak i teraz czuję, że jestem podobny do odrażającego „ p e d an ta ” z owego pojedynku i że ja z kolei staję się postacią gom brow i- czowską. N ietolerancja tego pisarza względem wszelkiej idei pow inow ac tw a jest ta k daleko posunięta, że gdy pewnego dnia pozwoliłem sobie po rów nać go pod pew nym i w zględam i do M usila i Eliasza Canettiego — obaj są przedm iotem m ojej stałej adm iracji — Gombrowicz, wściekły, w yk rzy knął: „Gotów p a n tu jeszcze w yrecytow ać mi książkę telefoniczną!” Go dzę się jed n ak na przyrów nanie do pedantycznego m aestro z Trans-
- A tla n ty k u ty m łatw iej, że w w y b itn y m pisarzu, z k tó ry m Gombrowicz
m iał się zm ierzyć w Buenos Aires, łatw o rozpoznać sam ego Jo rg e Luisa Borgesa. W D zienniku Gombrowicz daje w y raz najgłębszej aw ersji do Borgesa, poniew aż celem tego ostatniego było przysw ojenie sw em u k ra jow i całej dojrzałości k u ltu ry europejskiej, a nie w ierne w yrażenie argen tyńskiej niedojrzałości. (Wiadomo zaś, że dla Gom browicza niedojrzałość jest sam ą autentycznością i przedm iotem n ad er am biw alentnego k u ltu .) Jednakże m iędzy bezpośrednią agresyw nością D ziennika i n a rra c ją w T ra n s-A tla n ty k u zachodzi ogrom na różnica, m ianow icie dlatego, że w powieści ironia w ym ierzona jest przede w szystkim w n a rra to ra , sam e go W itolda Gom browicza, i nie dokonuje się tu w yboru m iędzy dwoma błaznam i w ystępującym i w ty m sam ym cyrku.
3 [Bondy cytuje tu obszerny fragm ent T ra n s-A tla n ty k u , który w w yd an iu w a r szaw sk im (T ra n s -A tla n ty k . Ślub. z kom entarzem autora, 1957) znajduje się na s. 37—40.]
P rzekształcan ie w łasnych 'ludzkich słabości w literack ie a tu ty oto proceder u p raw ia n y przez Gom browicza w sposób m istrzow ski. M iędzy w łasnym a u to p o rtre te m i im ag in acy jn y m odkształceniem W itolda Gom browicza, jakie o d n ajd u jem y w T ra n s-A tla n ty k u i Pornografii, istnieje taka sam a różnica, ja k m iędzy życiem a lite ra tu rą , p ro jek cją św iata, k tó rą pisarz :nosi w sobie, i św iatem tw o rzon y m przez spojrzenia in ny ch — jest to k ró tk o m ówiąc, hum orystyczna, p arad o k saln a i niew ytłum aczalna relacja m iędzy G om brow iczem -człow iekiem a G om brow iczem -pisarzem .
U kochane „ ja ”
W iemy, co jest u lubionym tem atem tego pisarza. W ystarczy w spo m nieć początek D zien n ika :
P o n ied zia łek Ja. W torek Ja. Środa Ja. C zw artek Ja. P iątek Ja. [s. 11]
T em at w y rażony z całą p rosto tą zostanie wzbogacony m nóstw em w a riacji. Czy m am y tw ierdzić, że chodzi tu o niczym nie skrępow any eks hibicjonizm , o roszczenia subiektyw ności całkow itej? G dyby ta k być miało, to dla jakich pow odów Gom browiczow skie „ ja ” m iałoby w rów nym stopniu interesow ać czytelnika, co autora? Czyż prow adzenie przez każ dego dziennika w ypełnionego jego w łasn y m ja nie b yłoby b ardziej „gom brow iczow skie” niż przejm ow anie się ty m kłopotliw ym ,,ja”, k tó re Gom browicz usiłuje nam n arzucić? Jednakże stosunki m iędzy „ je d y n y m ” i jego „w łasnością” są t u nadto wyłożone w sposób szczególnie pociągający:
K olosaln y nacisk, ja k iem u jesteśm y dziś poddani ze w szy stk ich stron — iżb yśm y w y rzek li s ię w ła sn ej egzysten cji — jak k ażd y postulat, n ie dający się zrealizow ać, doprow adza ty lk o do sk rzy w ien ia i sfałszow an ia życia. K toś na ty le n ieu czciw y w o b e c sa m eg o sieb ie, iż m o że p ow ied zieć: cudzy b ól jest dla m n ie w a żn iejszy n iż w ła sn y , z m iejsca w p a d a w tę „ła tw o ść”, która jest m atką w erb a lizm u i w szy stk ieg o zb yt gład k iego u w zn ioślen ia. J eśli o m n ie id zie — nie, nigdy, przenigdy. Ja j e s t e m .
A rty sta zw łaszcza, który da się nabrać i u legn ie tem u agresyw n em u kon w en a n so w i, jest zgubiony. N ie dajcie się zastraszyć. S ło w o „ja” jest tak zasad nicze i p ierw orodne, ta k w y p e łn io n e najbardziej nam acalną, a p rzeto n ajucz ciw szą rzeczyw istością, tak n ieo m y ln e jako przew odnik i su row e jak o probierz, iż za m ia st n im gardzić należałob y paść przed nim na kolana. M yślę, że raczej
n ie jestem dość fan atyczn y w m oim przejęciu się so b ą i że n ie u m iałem — w strach u przed in n ym i ludźm i — oddać się tem u p ow ołan iu -zad an iu z dość k ategoryczną b ezw zględnością, pchnąć tę sp raw ę dość daleko. Ja jestem n a j w a żn iejszy m i bodaj jed yn ym m oim problem em : jed yn ym ze w szy stk ich m oich bohaterów , na którym m i napraw dę zależy, [s. 170]
Tym czasem w końcow ych p artiach tego tom u D ziennika czytam y: utw ory m oje an i przez c h w ilę n ie zapom inają, że poza m ym św ia tk iem istn ieją jeszcze in n e św iaty, [s. 320, P rze c iw p o e to m ]
T ak w ięc „ ja ” jest ośrodkiem św iata, św iat jedn ak p rzy jm u je je w nie w iększym stopniu, niż ciem ności p rzy jm u ją światło. Zauw ażm y, iż każde „ ja ” je:st a priori społeczne, jest w ytw o rem zespołowym, k tó ry w yzw ala się pod naciskiem in n y ch ludzi. „ J a ” um iejscaw ia się w relacji do m ię- dzyosobniczości. [...]
D w urząd sprzeczności
W końcu zawsze dochodzim y do p u n k tu , w k tó ry m nieuch ron ne i nie dające się pogodzić intu icje oraz sprzeczne dośw iadczenia u ja w n ia ją się, prow okując napięcie m iędzy sprzecznościam i, napięcie dochodzące do p a roksyzm u i kończące się w ybuchem . Chodzi tu o „ ja ” absolutne i „ ja ” względne, o takie opozycje, jak dojrzałość—niedojrzałość, tw a rz — m aska lub życie i lite ra tu ra . -Celem Gom browicza jest takie odrzucenie lite ra tu ry, k tó re ty m sam ym ruch em stw arzałoby ją n a nowo. Jakżeż t u nie po m yśleć o S artrze, k tó ry w Słowach ubolew a nad ty m przekształceniem działania w lite ra tu rę , by w rezultacie dać nam now ą książkę, zresztą jedną z przyjem niejszych. U Gom browicza m am y do czynienia z id en tycznym napięciem m iędzy niedojrzałą Polską a p rzejrzały m Zachodem. I nie jesteśm y zaskoczeni, odnajdując k o m p lem en tarn ą sprzeczność m ię dzy w ładzą a cerem oniałem , a rb itra ln ie ustalonym i regułam i i akceptacją ty ch reg u ł, jak gdyby ich źródło znajdow ało się pon ad nam i — tem a t
Iw o n y, księżn iczki Burgunda i Ślubu.
Listę tych uzupełniających się sprzeczności m ożna przedłużyć, odno sząc ją do dziedziny społecznej, literackiej i politycznej czy religijnej. Ś w iat ty c h sprzeczności nie d aje się oderw ać od tej Polski i Europy, k tóre Gom browicz poznał w młodości; był to św iat, w k tó ry m żadne napięcie nie znajdow ało harm onijnego rozw iązania — w szyśtkie zm ierzały k u o sta tecznem u kryzysow i.
S ytuacja, „scen trow an a” w stosunku do rzeczywistości, polegająca na tym , że nie rezy g n u je się ani z owego skrzyw ienia, ani z sam ej relacji, to postaw a, k tó ra pozwala uplasow ać Gombrowicza w tzw . litera tu rz e egzy- stencjalistycznej, tj. te j, dla k tó rej istnienie nie jest czymś danym , lecz
zasadniczą niedogodnością [malaise]. Podobnie jak egzystencjaliści, lubi Gom browicz up raw iać filozofię w powieściach, sztukach tea tra ln y ch , na k a rta c h dziennika, w to k u polem iki. I tak że jego filozofia nie może być czym innym , jak antyfilozofią, w ysiłkiem zm ierzającym do zdem askow a nia uroszczeń wszelkiej filozofii. Gom browicz jednak, mimo p rzy b ie ra jące n a sile uznanie dla przedsięw zięć in te le k tu a ln y c h S a rtre ’a — a n ie w ielu w spółczesnych szanuje on w ty m stopniu — k pi sobie rów nież z egzystencj alistó w. Czyż nie są oni najgorszym i z filozofów, ty m b a r dziej oddalonym i od p raw d y życia, że tw ierdzą, iż się do niej zbliżają? Gom browicz jest w yczulony n a w ieczną śm ieszność pedanta, k tó ry chce pokazać, że jest m łody, p rzy stęp n y , w yrozum iały i k tó ry niem niej każ dym słow em dowodzi, że jest pedantem . A ntyprofesor nie je st przeci w ieństw em profesora, lecz najgorszym z profesorów w łaśnie dlatego, że nie m a odw agi nim być.
Cóż te d y poczyna G om browicz z napięciam i, k tó ry m i żyje i które są treścią jego m yśli? W yjaw ia je. Sprzeczności nie są an i uładzone, ani przezwyciężone. One ,,G ryzą się” w zajem . Oto co tłu m aczy częstotliw ość wszelkiego rodzaju pojedynków , stanow iących szczyt gom brow iczow skie- go kom izm u i trag iczn y ch grotesek. Nic nie w zb rania n a m przypuszczać, że te n potom ek sandom ierskich hreczk osiej ów n apraw dę żywi dziedziczną estym ę dla pojedynku. G w ałtow ne zderzenie dw óch sił, dwóch stanów woli — czyż nie jest to człowiecza rzeczyw istość, o ileż sym patyczniejsza od naukow ej i o biektyw nej k lasy fik acji zachow ań? Jeśli ludzkość jest subiektyw nością — ja, ja, ja — to zderzenie subiektyw ności, z k tó ry ch każda uw aża się za rów ną [qui se v e u le n t to u tes coextensives au monde], jest czym ś lepszym niż zatarcie ich przez całkow itą obiektyw izację. Czyż G om browicz nie widzi sam siebie jako h arcow nik a w ysuw ającego się k u przodowi po to, by zm ierzyć się z innym i pisarzam i i, o ile m ożliwe, po konać ich, zepchnąć z pola?
Jeszcze trzy pojedynki
Na początku F erd yd u rke n a tra fia m y n a „p ojedynek na m in y” m iędzy M iętusem — w cieleniem ludow ości i w ulgarności pew nej siebie — a szla chetnym ro m an ty k iem , czy sty m Syfonem . Dwie pokusy ducha polskie go — uw ielbienie szlachty i chęć bycia k ap łan em religii w ielbiącej lud — p d ty k ają się t u jako dw a oblicza niedojrzałości.
[...] P o jed y n ek kończy się zw ycięstw em Syfona, lecz M iętus — by zrozum ieć aluzję tk w iącą w przezw isku tego obscenicznego w yrostka, trzeb a p am iętać o łacinie! — nie d a je za w y g raną. Z pom ocą sw ych p rzy jaciół zm usi Syfona do w ysłu ch an ia n ajplugaw szych wyrazów . To jest ów „gw ałt przez uszy” [...].
D rugim dziw nym pojedynkiem jest w F erd ydu rke pojedynek filozo fów: Filidora, k tó ry sy n tety zu je, i A nty-Filidora, k tó ry analizuje. Zaczy na się on od. nie przynoszącej re z u lta tu w alki na spojrzenia, przechodzi w k o n fro ntację dwóch reto ry k , kończy się zaś pojedynkiem na pistolety, którego ofiaram i p ad ają żony obu m yślicieli.
[...] W T ra n s-A tla n ty k u asy stu jem y przy reg u larn y m pojedynku. N a przeciw siebie stają — polski szlachcic i m ilioner, k tó ry uwiódł m u syna. Je d n a k skrzyw !dzony ojciec, nie wiedząc o ty m , strzela bez ku l, z pisto letu nabitego w yłącznie prochem . Ju ż w F erd ydu rke był mecz tenisa obserw ow any w napięciu przez liczną publikę — mecz ro zgry w any bez piłek. W T ra n s-A tla n ty k u m am y do czynienia z bójką zaiste kosmiczną: zw ierzęta, m eble, książki G ryzą się wzajem . Scena ta rozgryw a się w p a łacu perw ersy jn ego m ilionera.
D opiroż n as ściskać, pod nogi ob ejm ow ać, do dom u prow adzić. Ja się zdum iałem , a zd u m iał się też Tom asz z sy n em sw oim , w id ząc Salonów , Sal w ie lk ic h lu x u sy , k tóre P lafon am i, P arkietam i, Stiukam i, a B oazeriam i, a też W ykuszam i, K olum nam i, M alow idłam i, Posągam i, dalej w ię c A m orkam i i R e fektarzam i, P ilastram i, M akatam i, K obiercam i, ty ż i W azony, W azy filig ra now e, ^kryształowe, jaspisow e, korczyki, k oszyki palisandrow e, truny, kotylety w e n e c k ie albo i florenckie, a tak że lite filigrany. A jed n o obok drugiego n a tłoczon e: napchane, że n ie daj Boże, że już głow a boli: bo to A m orek obok M aszkary, a tu na fo telu M adonna, tam na pasie W aza i jedno pod stołem , drugie za W azonem , ta m znow uż K olum na n ie w ied zieć skąd i p o co, a obok Tarcza alb o i P ółm isek.
[...] A tu w ła śn ie p iesek m ały przez sa lę bieży B onoński, ch oć w id ać z p u d lem sk rzyżow an y, bo ogon m ia ł pudla, a szerść foksteriera. Zaraz też M ajor dom us przyleciał, którem u G onzalo rozkaz w yd ał, aby stół zastaw ić, bo, m ów i, n ajserd eczn iejsi to P rzyjaciele, B racia m oi! M ów iąc to, P an u T om aszow i w ra m ion a zn ów upadł, p otem zaś m n ie ściskał, a też i Ignaca.
A leż pow iada Tom asz: — Coś tu p si się gryzą. Jakoż dw a pieski, z których jed en K usy Pekińczyk, a le z kitą, drugi zaś O w czarek (ale jakby szczurzy ogon m iał, a pysk Buldoga) razem przez pokój, gryząc się p rzebiegły. G onzalo w y krzyknął: — A gryzą się, gryzą! Oj tyż to, n ieźle s ię gryzą, patrzże P an D o brodziej, jak ta M adonna teg o Sm oka ch iń sk o -in d y jsk ieg o gryzie, a ten zielony D y w a n Perski z ta m ty m M urillem m oim się podgryza, a te gzym sy z tym i posągam i, diabłaż to, ch yb a będę m usiał k latk i im pospraw iać, bo się zagryzą...
Z m iarkow aliśm y, że gryzienie o w o n ie ty lk o od p só w pochodziło, ale też za sp raw ą ty ch m eb li rozm aitych, 'między so b ą sprzecznych i skłóconych było. Lecz, pow iad a Tom asz : — A ta m Biblioteka.
Jakoż w pokoju obok, dużym , k w adratow ym , książek, skryptów kupy na podłodze, w szy stk o w y w a lo n e, jak z taczek; a ż pod su fit góry; tam zaś w śród tych gór, dopiroż przepaści, zręby, jary, usypiska, rozdoły, a ty ż kurz, p y ł aż w n o sie w ierci. N a górach tych ted y chudzi bardzo C zytelnicy sied zieli, którzy to c zy ta li; a m oże ich sied em albo o siem było. — B ib liotek a — m ó w i G on zalo — biblioteka, oj, c o za k łop ot z tym m am , skaranie boże, a bo n ajcen n iejsze, najbardziej sza co w n e d zieła geniuszów sam ych, n ajp rzedniejszych L udz kości duchów , a le cóż panie, k ied y G ryzą się, Gryzą, a te ż i T anieją od
nad-m iaru sw eg o , a b o za dużo, z a dużo i co dzień n ow ych przybyw a, i nikt w y czytać n ie m oże, b o za dużo, ach, za dużo! O wóż ja, panie, C zyteln ik ów zgo d ziłem i im sło n o płacę, bo ju ż m n ie w sty d , że ta k w szy stk o N ieczytan e leży, a le za d użo w y czy ta ć n ie m ogą, ch oć i b ez p rzerw y d zień c a ły czytają. N a j gorzej jednak, że s ię k siążk i w szy stk ie gryzą, gryzą i chyba jak psy się za gryzą ! 4
Ironia, nie zam ierzona pew no przez au to ra, spraw ia, że ta biblioteka, w k tó rej dzieła „G ryzą się”, przyw odzi n a m yśl n iek tóre opow iadania Borgesa. Z tego pow odu p o jed y nek B orges—G om browicz jaw i się jako opozycja nie skończona, albow iem bez zwycięzcy. Je st to ponow ienie re lacji m iędzy F ilidorem i A n ty -F ilid o rem , k tó ra mimo gw atłow ność k o n fro n tacji pozostaje stosu n kiem statycznym , anty n om ią unieruchom ioną. P rzekształcenie m ocy w cerem oniał — tak częste w całym dziele p isa r z a — służy w łaśnie w yrażen iu tej nieruchom ej dynam iki. Opozycja staje się sy m e trią , stylizacją, nie przestając an i n a chw ilę być opozycją. S tąd ow a m ieszanina energii oraz ironii, stąd teatraln o ść — obecna zarów no w pow ieściach i opow iadaniach, ja k i w sztukach — owego św iata, k tó ry przedstaw ia sw e sprzeczności nie tra n scen d u jąc ich. Ironia często p rze radza się w saty rę. T ak M iętus, p ragnąc zam anifestow ać chęć „zbliżenia się do lu d u ”, w y b iera w ty m celu chłopca stajennego, k tó ry tłu cze go w końcu n a kw aśn e jabłko, albow iem niew łaściw ie pojął sens owych zbliżeniow ych zabiegów.
Nadmiar
Jed n ak że sy m e tria przeciw ieństw nie w pełni w y jaśn ia ową n ieu sta jącą batalię. Istn ieje przyczyna dodatkow a: jest n ią przepełnienie, n a d m iar b y tu . Z byt w iele tra d y c ji, zbyt w ielu ludzi, zbyt w iele książek, dzieł, idei, przedm iotów . F erd yd u rke je st rów ieśnikiem La Nausée, k tó ra każe odczuwać ów „ b y t-tu ” [être-là], ro jący się, n adm iern y, nie do znie sienia. Dla G om brow icza sym bolem teg o n ad m ia ru jest m uzeum . Widzi je więc jako pole bitw y: w ystaw ione dzieła m ocują się i w zajem zabijają. T en n ad m iar dzieł pow oduje, że św iat ducha, tw órczości arty sty czn ej nie jest ju ż zbiornikiem duchow ej energii, a wręcz przeciw nie św iatem ilości i urzeczow ienia. Z alew k u ltu ry otacza n a s niczym d ru ga n a tu ra , rów nie groźna jak pierw sza. Po to, by „ ja ” m ogło li ty lk o oddychać i zdobyć sobie jakieś m iejsce, zacząć trz e b a od zniszczenia, zw om itow ania tego n a d m iaru k u ltu ry . Czyż bez te j agresji w ym ierzonej w nacisk nieprzeliczal nych, tam u ją c y c h drogę obecności, m ożna narzucić św ia tu swoje w łasne oblicze, zaw ażyć sw oim w łasnym ciężarem ? „ Ja k się tego pozbyć?”
P ojed y nek cieni, kłębow isko Ludzi, zw ierząt i rzeczy, k tó re G ryzą się w zajem , to nie tylko p rezen tacja przeciw ieństw , lecz rów nież sposób lik w idacji n ad m iaru przy pom ocy g w ałtu lu b podm uchu gigantycznego śm iechu.
To tłum aczy spraw ę pojedynku. A le co z „cieniam i” ? Skąd ty le poje dynków alegorycznych lu b fikcyjnych, a — w każdym razie — czysto ludycznych? T u trzeb a w ziąć pod uwagę dom inującą rolę cerem oniału. W szystko jest spektak lem [représentation] i spektakl jako up rzy w ilejo w any (nie w jedn y m ty lk o sensie) sposób życia jest z kolei „p rzed staw ia n y ” w teatralności. W szystkie te pojedynki są lu strzan e i na ty m zasadza się ich związek z sym etrią; je s t to w ty m sam ym stop niu p rezen tacja roz dw ojenia, co doświadczenie szoku. P am iętajm y , że w Pornografii n a rra to r jest rozdw ojony n a W itolda Gom browicza i F ry d ery k a. W Ślu b ie , pow ra cający z w ojny H en ry k jest jednocześnie W ładziem. Czy jed n a k to za m iłow anie do sym etrii, to ciągłe rozdw ajanie osób nie podważa ind y w i dualności, absolutnej szczególności ukochanego „ ja ? ” W rzeczy sam ej, dzieło Gom browicza to zarazem n am iętna afirm aeja i rad y k aln e zakw e stionow anie jednostki. Raz jeszcze p raw da zaw arta je s t pom iędzy dwom a uzupełniającym i się doświadczeniami.
Podglądacze
W Pornografii rozdw ojenie postaci, m otyw ów działania, w yd arzeń prow adzone jest z konsekw encją niem al nazbyt rygorystyczną. T utaj „voyeuryzm ” to re la c ja sy m etrii m iędzy św iatem dojrzałości i n ied ojrza łości. Obecność podrostków — zabiegi dorosłych. W iadomo, że n apraw dę krw aw e epizody, m orderstw a poruszają w m niejszym stopniu niż w y ra żane poprzez niuanse przeciw ieństw a; toteż przypadkow e zetknięcie się końców dw óch widelców jest w tej książce o prow okacyjnym ty tu le m o m entem n ajbard ziej erotycznym , co być może, rozczarow uje niek tóry ch czytelników . Chodzi tu bowiem o m ikroerotyzm . N adto Pornografia to ze tknięcie się e ty k ie ty i n atu ry , cerem oniału i nieokrzesanej woli. Czyż jed n ak po jedy n ek nie jest zawsze uroczystością? Dopóki trw a godność ry tu a łu , w szystkie pojedynki są siebie w arte. Obie sztuki te a tra ln e Gom brow icza zdają się zm ierzać w stro n ę wesela i kończą się cerem onią po grzebu. R y tu a ły są tu w zajem w ym ienne, czy też podlegają jakiem uś „praw u G resham a”, k tó re spraw ia, że przew agę m ają n ajbardziej zło wrogie?
Sym etria, rozdw ojenie, pojedynek — w szystko k rąż y wokół rozłam u, konfrontacji, narzuca je z gw ałtow nością odpow iadającą tem p eram en tow i n a rra to ra . Otóż form a ta k narzucona treści pozostaje w niezgodzie z tą
ostatnią; żadną m iarą nie jest tej treści em anacją. U Gom browicza ta stała opozycja m iędzy form ą a treścią czyni w twórczości gw ałt. Taka jest lekcja — w sensie kom edii Ionesco — tego dzieła. F erd yd u rke zaczyna się od gw ałtu. T rzydziestoletni m ężczyzna — z n a jd u je się, ja k D ante, w połowie drogi swego żyw ota, a jego W ergiliuszem jest profesor Pirn- ko — przem ien ia dorosłego w podrostka, w pycha w gaw orzenie i p rze mocą odsyła do szkoły.
U w iedzenie, g w ałt — oto k o lejn e jaw n ie przeciw staw ne sposoby dzia łania, ste ru ją c e ty m u tw orem . D ziennik miesza, m yli je z sobą w sposób jaw ny , poniew aż czytelnik, zawsze obecny, pow inien być zarazem spro w okow any i zd obyty [à La fois provoqué et gagné]; in ten cja ta rzuca się w oczy, choć jedność nie jest w łaściw a sam em u opow iadaniu. Je d n ak uw iedzenie i gw ałt nie są tu ty lk o przeciw ieństw am i. Czyż g w ałt nie jest je d y n y m rodzajem uw iedzenia, n a ja k i przystać może cnota? Ten, kto p ragn ie się poddać, będzie w dzięczny w ładzy to taln ej za to, że stw a rza alibi. W u tw orach G om brow icza g w ałt często zdaje się być niew in nością, poniew aż doprow adzony zostaje do skrajnego „b aro k u ”. N iem niej gw ałtow ność ta nie je st dow olnie w y b ra n y m sposobem opow iadania. Je st ona rów nie w rodzona tem p eram en to w i autora, co jego nieufność wzglę dem „w yrafin o w an ej k u ltu r y ” czy „ p a ry żan ek ”. K iedy m ówi o ty ch ostatnich, to b y n ajm n iej nie zg ry w a się n a w ieśniaka znad W isły czy D unaju po to, b y n as prow okow ać, czyni tak, gdyż w ostatecznym r a chunku jest ty m w ieśniakiem .
W um iłow aniu młodzieńczości, w kulcie niedojrzałości tk w i również, poza w szelkim zam ierzeniem n a rra c y jn y m czy filozoficznym , jakaś bez pośrednia i n aiw na siła. P ew n e stronice D ziennika zaw ierają refleksje,
w k tó rych łatw iej m ożna rozpoznać hreczkosieja niż pisarza. Toteż, choć nie podobna się obejść bez tego, jak że często w spaniałego D zien n ika , ośm ielam się sądzić, że G o m b ro w iez-n arrato r jest doskonalszy od Gom- b row icza-diarysty. Jego am biw alencja, niew yczerpane bogactwo sp rze czności idą o wiele dalej niż jego analizy, niezależnie od stopnia ich p rze nikliwości.
Gombrowicz dobrze utemperowany
Spośród sprzeczności pom iędzy n a rra to re m a a u to re m D ziennika jedna niechybnie u d erzy odbiorcę. D zien n ik g lo ry fik u je odsunięcie się od św ia ta, dystans, spokojną refleksję, konserw atyzm , u m iark o w an y k lim at to le rancji. Lecz gdzież się podziały te cnoty w utw orach? M iast dy stansu w ystępuje tu stale g w ałtow na napastliw ość. Obraz, m yśl s ta ją się d ra m atem , a d ram a t zostaje doprow adzony do paroksyzm u.
W D zien n iku czytam y:
Ta m ożność odw rotu, to „sfolgow an ie”, w yd ob ycie się z n adm ierności w w y m iar bardziej ludzki, sw ob od n iejszy — oto dla m n ie jedyna p ra w d ziw a w o l ność. A le dziś n a w et ta w o ln o ść stała się szty w n a i nadm ierna. O trzym ałem list, zaw ierający p ochw ałę, która tak bardzo m i zasm akow ała, iż p oznałem od razu, jak d alece trafia w sedno m oich aspiracji. „W olność jak ą pan daje w s w o im dzienniku jest p raw d ziw sza od profesorskiej w y silo n ej w o ln o ści Sartre’a ”. To z esta w ien ie ukazało m i z nienacka różnicę pom iędzy w olnością, do której aspiruję tutaj, a tam tą w o ln o ścią — intelek tu aln ą, i tak „w ysilon ą”, że w istocie sta je s ię n ow ym w ięzien iem . A le m oja w oln ość, to ta zw ykła, cod zien n a nor m alna sw oboda, potrzebna nam do życia, będąca sp raw ą in styn k tu raczej niż m ózgow ej m edytacji, w olność, która n ie chce być n iczym ab solu tn ym — sw obodna, czy li b y le jaka, sw ob od n a n a w e t w stosunku do w ła sn ej sw obody. Sartre i M ascole zdają się zapom inać, że czło w ie k jest istotą stw orzoną do życia w sferze śred n iego ciśnienia, średnich tem peratur. Znam y dziś chłód śm iertelny, znam y o g ień żyw y, ale zapom nieliśm y sek retó w letn ieg o w ietrzyk a, który orzeźw ia, pozw ala oddychać, [s. 133]
Cóż za stateczna mądrość! Lecz, drogi uczniu M ontaigne’a, czy jest w pańskich opow iadaniach i d ram atach choć jedna scena, któ ra nie zo stała doprow adzona do skrajności? R efleksyjność i tem p e ra m en t G om bro wicza ,,G ryzą się” . P isarz sam siebie prow okuje do pojedynku. Lecz jeśli p rzyjrzeć się im uw ażnie, wszystkie jego pojedynki są pojedynkam i cieni w łaśnie dlatego, że stanow ią one część jego własnego snu w ystaw ionego jako spektakl, jego w ew nętrznego d ram atu. F erdydurke zaczyna się od w alki m iędzy częściami ciała, k tó re uzyskały samodzielność i k tó re nie m ogą się znieść, a w opow iadaniu K ró tki pam iętnik Jakuba Czarnieckiego m am y do czynienia z walką, k tó ra rozgryw a się w duszy sy na pom iędzy ojcem , szlachcicem -antysem itą a m atką Żydówką.
U w ew nętrznienia, k tó re bynajm n iej nie prow adzą do solipsyzm u, do red uk cji wszystkiego do „ ja ” . Każdy d ram a t w inien stać się w ew n ętrz nym d ram atem pisarza; jak n ad a m u on form ę? Lecz przekształcenie wszystkiego, co n ap o ty k a on w „ego”, jest u Gom browicza w yobcow a niem à rebours. Napięcie m iędzy „zew nętrznością” i „sum ieniem ” nie zo sta je nigdy rozładow ane. W napięciu ty m m a swój udział w alk a klas: różnica społeczna przeżyw ana jest jako otchłań; ona określa trag edię i kom edię spotkań. Otóż nie każde napięcie m usi zakończyć się p ojedyn kiem . W świecie cerem oniału mogą w ystępow ać inne ty p y konfrontacji. Znakom itego p rzy k ład u dostarcza tu Biesiada u hrabiny K otłubaj.
Ja k pam iętam y, n a rra to r snob czuje się uszczęśliwony tym , że może być w spółbiesiadnikiem h rab in y w jed n y m z jej słynnych piątkow ych, w egetariańskich obiadów. P rz y stole p a d a ją słowa szlachetne i pełne h u m anitaryzm u. Nagle atm osfera biesiady ulega zmianie, nasiąka b ru ta ln o ścią. N arrato r, przekonany, że wzniósł się na w yżyny wielkiego św iata, nie nadąża za m etam orfozą, k tó ra dotyczy w łaśnie posiłku z pozoru w
tariańskieg o — w rzeczyw istości zaś kanibalskiego. W ty m p rzy pad ku k o n fro n ta cja staje się jedy n ie afro n tem . A gresja nie jest już [pojedynkiem rów nych, lecz zderzeniem sfe ry wyższej z niższą, k tóre podobnie jak k o n fro n ta cja dojrzałości i m łodzieńczości nie je s t jed y n ie sy m etrią i lu strza n y m efektem .
Mimo to m otyw p o jed y n k u — n a m iny, uśm iechy, spojrzenia, okrzyki i w iele innych! — jest u Gom brow icza czymś trw ały m , niem al obsesyj nym . Nie dziwi m nie jednak, że D zien n ik nie zaw iera żadnych na te n te m a t aluzji. P isarz w ypow iada się tu w spraw ach , k tó re są d lań pro ble m atyczne. Otóż — stylizow any czy nie — pojedynek jest dla G om bro w icza czym ś samo przez się zrozum iałym .
„G dyby nie było Polski...”
Po dw udziestu siedm iu latach p o b y tu w A rg en ty n ie [w rzeczyw is tości pisarz spędził w A rg en tynie dw adzieścia cztery la ta — przyp. red.], k tó ra sta ła się dlań drugą ojczyzną, Gom browicz pozostał pisarzem a rc y - polskim . To o nim m yślim y, czytając w R o d zin n ej Europie frag m en ty poświęcone in te le k tu a ln e j niezależności potom ków zubożałej drobnej szlachty.
[...] Miłosz pisze [...]:
N ie m a se n su udaw ać, że jest się w y ją tk ie m i u k ryw ać o b sesję w ła ściw ą w sz y stk im P olakom . P rzeciw n ie, trzeb a s ię do niej przyznać i starać się ją badać m o ż liw ie b ezn a m iętn ie 5.
K iedyś w jed n y m z listów G om brow icz zarzucił mi, że nie p rzyw ią zuję należytej wagi do jego poglądów, a — pisał — „to w łaśnie idee o r ganizują m oje p isarstw o ” . M ożna w iele pisać na te m a t filozofii czy św iata idei G om browicza, nie zahaczając o p o jedy n ek cieniów — ale będzie to w łaśnie pisanie o filozofii, a nie o jego dziele. To p raw d a — ogrom ne p rzestrzen ie m yśli G om brow icza zaję te są przez owo zetknięcie się n ie dojrzałości i w ieku dojrzałego, tego co nie w y stałe z ty m co w y k laro w a ne, w egzegezie zaś w łasnego dzieła pisarz n a d e r często m ówi o ty m zda rzeniu. Lecz k o n flik t te n p rzen ik a w a k t opow iadania w łaśnie przez pojedynek. P o jed y n ek jest zarazem „pow agą życia” i m łodzieńczą p ro w okacją; sm ak zniszczenia tego co inne i stylizow ane „w yzw anie” —■ a w ięc zaprzeczenie i uznanie dwoistości. Taneczność i k rw aw e działanie, jest to w ięc rów nież zetknięcie się góry (ceremonii) z dołem (gwałtem). Jeśli chodzi o p ro b lem niedojrzałoci, to jest on zapew ne wieczny, lecz w ty m dziele zw iązany z klim atem epoki [...]. Co się zaś ty czy pojedy n ku
dojrzałość—niedojrzałość, nie wolno zapominać, że obie te potęgi są ró w nież dw iem a form am i niemożności. A lbowiem wszystko, co uform ow ane, czerstw ieje, um iera i na dłuższą m etę nie jest w stanie oprzeć się w zro stow i tego, co je st S taw aniem się. To w alka obum arłego drzew a z sokam i życia. Z drugiej strony, młodzieńczość zostaje zawsze poddana naciskom konw encji, rytuałów , zastygłych form i zanim przeciw staw i tej presji w łasną w artość, m usi ulec przekształceniu. K rótko mówiąc, m usi doj rzeć, dokonać w yboru, stać się zaprzeczeniem młodzieńczości, k tó ra jest możnością rozporządzania. K ażde dojrzew anie to u tra ta tw órczych możli wości; każde urzeczyw istnienie to u tra ta możności.
Ten k o n tra st, zderzenie dwóch mocy, k tó re są rów nież niem ocą, w y raża się z kolei w dziele Gom browicza przez pojedynki, choć nie tylko przez pojedynki. Nie chodzi t u b y najm niej o narzucenie „p ojed yn ku cie niów ” w ch arak terze jedynego tem atu tego św iata. W K osm osie gw ałt ujaw nia się przez n arastan ie (powieszenie w róbla, kota, człowieka), a nie przez opozycję. „S iad y” — a rb itra ln e in te rp re ta c je — tw orzą zbrodnię, sym bol narzu ca rzeczywistość.
Do te j powszechnej dychotom ii, k tó ra u Gom browicza m an ifestu je się przez rozdarcie, sym etrię, rozdw ojenie, w alkę w przestrzen i i pow tórze nie w czasie, należy jednak podchodzić ostrożnie. Scalanie się w „ ja ” i rozdw ojenie „ ja ” tw orzą, przez kolejność następstw , ry tm dzieła, k tó ry rzuca nas w nieskończoność cyklu moc—niemoc. P oddanie się tej' ciągłej walce byłoby zbyt ciążące i nie do zniesienia, gdyby nie przełam yw ał jej duch groteski, g d y b y w zględem tej elem entarnej kotło w anin y b rak było dystansu, k tó ry d aje i odbiera śmiech — śm iech rozbrzm iew ający w ca łym dziele Gom browicza, śm iech, co sam jest to groźny, to w yzw alający.