— • — ' - ... ...- — — —
Tygodnik, poświęcony literaturze nadobnej i wiadomościom literackim.
(h ... — . . . .... , — . .
Rok VIII. warszawa, anto 5 lutego iai6 roKu. N& 6.
Juliusz Kaden.
SPOTKANIE.
Stary Baniecki nie dal pako
wać, ami nic skryć, ami nawet ruszyć z miejsca...
— Tak jakem żył j był, tak pój
dę z dymem... Choćby w jednej ko
szuli...
— W jednej koszuli pójdziesz?—
pytała z płaczem żona.
— W jednej — odpowiadał, pa
trząc na nią surowo.
— A w jednej koszuli żyłeś?!
Wtedy przystawał na środku nizkiea jadalni i milczał. Muchy mu rojem brzęczały dokoła głowy, złoty krąg zegara z kukułką dwoił się w oczach, iskry słońca, płonące na sar
nich rogach nad kanapą, zbiegały aż na trawnik, zaś trawnik w zapatrzo
nych źrenicach przesuwał się przez ściany jadalni pod obraz z Olszynką.
Żona mówiła, że jak nie ma co odpo
wiedzieć, to nie m ilczy— lecz słu
cha.
— Starą moją krwią słucham!...
Prostował się, siwemi kosmyka
mi czupryny sufitu dotykając. Na czoło występowała mu ciemna żyła i szła przez całą twarz pod okiem, wzdłuż nosa aż ku brodzie.
Że zdawało się, twarz mu napół razpęka...
Wystrzępiony, jak stary strach na wróble, nieruchomy, siwemi źre
nicami patrzył groźnie, grdyka mu więzła w szyi, a czoło zbiegało się w jeden czarny skręt nad oczami.
— Bo wam mówię—kończył,—
że to wszystko nie życie jest — a tłuszcz...
I rżnął harapem przez cholewę, a pies zrywał się z pod pieca1 na ró
wne nogi.
Na to nie mogła Baniecka nic odpowiedzieć, tylko żal ją ogarniał ndewysłowiony. Żal, w którym1 to
nął każdy drobiazg i cały dom...
— Cały domu! Czemuś nam sta
rym grzybom nie dał, Boże, dożyć reszty dm; w tem głuchem próchnie?!
Straszno jej było o to wszystko.
Już nie o konie, krowy... Straszno za długi termin codziennych lat, za wszystkie święta powracające a nle- powrotne, za wszystką żałość szczę
ścia — tu złożoną.
I gdzież się skłoni serce, gdy się te graty po świecie rozlecą?...
Tak żyli podczas tygodni walki i bitew w walce z sobą i w nieustan
nych podstępach. Śledzili się wza
jemnie. Co pani Baniecka związała, schowała, zebrała, to stary Baniecki tropił, z wozu ściągał j z powrotem na pokojach układał.
Zaczęło się od rzeczy drogich, od wyprawnego srebra w safiano- wem puzdrze, od cacek z serwantki, a skończyło na najdroższych! Na
wet portretów córki, fotografii w różnych rolach, pozatykanych w ja
pońskie makaty, nie dał wziąć.
— Gdzieżeś ty, dziecko moje — płakała pani Baniecka, gładząc kar
mazynowy atłas wstąg, z pawroteim zawieszonych nad kanapą, — arty
stko moja kochana?...
Ostatniemu dniami Przeszły wo
zy. Przewaliło się już ze skrzypem i z tętentem gospodarstwo wojenne.
Przesypała się w olbrzymich kolum
nach piechota.
Bamiedkj stai na ganeczku wśród gałązek dzikiego wina i patrzył, jak się to sypie, jak sypie się to bractwo proste, szerokie, spocone i senne.
Odchodzą. . Czuwał pilnie nad tym odpływem. Widział ich we dnie, niby szarą trzodę, sypiącą się wciąż z pod załamu drogi opodal miasteczka. Widział ich w ieczora
mi, rzekłbyś, glinę gęstą, spychaną w dół.
Zaś w nocy przy blasku księży
ca przesuwali się tędy w zapachu ziem i wonności drzew, niczern o- gromne obce Skiby.
Daleko na horyzoncie wieńczy!
niebo gwiaździste czerwony pierścień
■pożarów.
Gdzieś tutaj wśród tej piechoty szedł jego syn...
Na tem zatrzym yw ała się myśl Banieckiego... Oczy twardo szły po niebie rozkrwawionem, po drodze
■zdeptanej, po lesie .i wśród spłoszo
nego snu pól.
Spojrzenie — mgieł się czepiało, bez celu, czekając, aż się rozpełzną.
Jakaś .machinalna ipamięć pow tarza
ła kolej zasiewu pól i lata wzrostu morgów lasu. I nagle przestaw ał Ba- nieciki rozumieć, poco nocnym s tró żom zegary z kontrolą ustanowił, poco kalkuluje łubin, — owies, — ży to, — dlaczego rośnie las i gałęzie ku niebu wyciąga?...
Cala duma przyszłości kruszyła
■się na miazgę... Z niewiadomej g ra nicy, z daiekości niedościgłych po
wracał pusty głos umartego buntu...
Baniecki nie choiał słuchać tego głosu... Dawne pozory, młodą krwią malowane a beztreściwe...
Gdzieś wśród tej rzeszy, sypią
cej się po drodze, miał syna. Kto,by teraz dzieci szukał? Ktoby się teraz pytał? Ktoby teraz o to dbał?...
Żołnierze coraz wpadali na po
dwórze pić wodę.
Baniecki patrzył 'Obojętnie, jak spocone, czerwone twarze nachylają się nad wiadrem. Jedni tłoczyli się
do studni, drudzy leżeli na brukowi- sku, w cieniu, pod stodołą.
Wysoko na,d strudzonym rzę
dem leżących wznosił się szary krzyż wrót.
Utrudzisz ty się, ciało żołnier
skie, jak żadne bydlę...
Machał ręką j wzruszał ramio
nami.
Co parę godzin grupy oficerów pchały się do drzwi na Pokoje. Go
ścił ich spokojnie i cierpliwie, nie mo
gąc się oprzeć głuchemu uczuciu braterstwa i pogardy...
Te myśli przekreślały mu ład wieczornej modlitwy. Nikt nie utrzy
ma tej ziemi i nikt się na niej nie o- stanie... Ci sami, przed którymi chronił się po lasach w 'młodości i walczył, jak dziki zwierz...
Potworny żal, że zgnieciona jest siła, która gniotła. I ohydna radość, która jest wyrokiem zawiedzionych usiłowań...
Jeszcze się nie przeoknęły lasy w ciemność wrośnięte, ledwie się pierwsze znaki ranka tułać jęły po zbożach...
Baniecki stal na ganeczku bez czapki, w grubej kurcie myśliwskiej i w butach, jakby gotów do drogi.
I cóż ty robisz stary koźle — spytał nagle w myśli samego siebie.
Patrzę w oczy uciekającym.
Z domu sen go dochodził równy i cichy, młodziutka rosa szeptała dźwięcznie po gontach gumien i na rozrzuconej w podwórzu słomie.
Strugi pierwszych jasności le
gły już na różnobarwnej szachowni
cy łanów.
Siwą źrenicą zapamiętywał Ba
niecki każdy liść pokrzywy wędle ganku i najdrobniejszą grudkę na drodze, — a wraz patrząc na pola da
lekie, huczące od wystrzałów, roz
pamiętywał te same manewry...
Tylko, że wówczas zima była...
Za miastem wzbił się nagle z pa
rowu ogromny słup niebieskiego dy
mu i opalowym kielichem rozchylił się ku niebu...
Wpatrując się w pożar, nawijał sobie Banieckj machinalnie młode pędy dzikiego wina na palce, a. do o- czu wraz z światłem poranka cisnę
ła mu się trucizna daremnych łez...
Z pod lasu, z za cmentarza trze
szczały salwy coraz szybsze i 0- strzejsze. Z pól tryskały w górę ku
py ziemi.
Śniadanie. — Banieckj stał za stołem, żona siedziała naprzeciw w białym kaftaniku ze złotemi kłosa
mi haftu na kieszonkach j pod szyją.
Pozierała na męża z dołu do gó
ry, ostrożnie, z serdeczną trwogą i jadła — ach Boże, broń, — jakby nigdy nic... Tylko złote kłosiki drża
ły pod szyją, to znów spiesznym pu
szczone oddechem spadały na piersi.
Szyby się trzęsły, ze ścian opa
dał tynk, a służby nie można się by
ło dowołać, bo wszystko pokryło się w piwnicach.
— Gdzież ty się wybierasz — spytała Baniecka, skręcając frenzeł obrusa. — Siadłbyś, zjadłbyś spo
kojnie...
Czuła na sobie ciężki wzrok mę
ża, czuła, że sama mówi bezmy
ślnie — i że chyba dziś wszystko się kończy. Nigdy jeszcze ,nie myślała, że wszystko skończyć się musi...
— Bo przecież widzisz — usta się jej zagięły, a dwie łzy równocze
śnie spadły na piersi — ho przecież widzisz, że ja sama...
—- Widzę!! — Trzasnął drzwia
mi i wyszedł, pełne mając uszy tego płaczu i lamentu... — O nic — mru
czał pod wąsem — o nile, o nic...
Koło południa lunął krótki, ule
wny deszcz. Armaty ścichły. Prze
waliło drogą w nieładzie kilka szwa
dronów dragonów. Za nim,; chłop od strony .miasteczka, oszalały ze stra
chu, drżący, zdyszany: że będą pa
lić... 2e już podpalają!...
— Ze co?!? — wrzasnął Banie- cki, a ciemna żyta z czoła czarnym piorunem przedarła mu twarz.
Chłop stał we drzwiach w białej, płóciennej sukmanie z bronzową rę
ką do kolan wyciągniętą.
— Podpalają, — zapłakał, dy
sząc ciężko.
— A ty strachem' śmierdzisz, zamiast pilnować — skoczył do nie
go z pięściami Baniecki.
Po deszczu chmury owisly na niebie, a na ziemi przechyliła się si- no-niebieska pomroka skosem ośli
zgłym.
Zapłonęły dwa domki na krań
cach osiedla.
Baniecki z czapką na uchu, z ki
jem ekonomskim w garści, obszedł zabudowania, potem ogród, aleje, ścieżki. Wstyd mu było, że to niby żegna się z tern, a przecie — tylko powinność. Bo nie poradzą sobie w miasteczku te zgniłki. Powinność o- bywatelska, reszta — tłuszcz...
Baniecka wyszła na ganek, z rę
kami wyciągniętemu
— Pożegnanie się robi, czy co się wyprawia? — huknął. A w piersi mu alarm bil serdeczny. Chudziutka, w .czarnej chustce na głowie, z da
wnej wiosny przedzierzgnięta starość kochana...
— Pożegnanie się robi?! Na wojnę idę?...
— Nie pożegnanie, synku, nie...
Zjeżył się, trzasnął palcami i za
wrócił.
Droga była pusta. Baniecki szedł w dół ku miasteczku. Układał z pa- syą, jak ich weźmie za łeb, garbate
go weterynarza, doktora — ja cj po- każę teleskop, myślał o doktorze a- stronomie. Doktora, weterynarza, aptekarza, żyda z mlynn, strażaków pasibrzuchów...
Bolał go ten pożar czerwonym rąbem gryzący krańce miasteczka, aż piekły z tego bólu stare powieki.
— Nie na 'to cicho siedzim — warczał, rżnąc przez 'błoto drogi — nie na to siedzim cicho.
Teraz mu skręcić wypadało ko
ło cmentarza. Właśnie mijał naroż
ne topole, gdy z zakrętu wypadło kil
ku jeźdźców. W rozprysku błota na małych koniach, w czapach ogrom
nych pędzili strzelając poza siebie.
Oficer naskoczył na Banieckiego.
Stanęli naprzeciw siebie oko w oko. „
— Precz z drogj — ryknął na
gle Baniecki, zęby oficera widząc przed sobą j lampas czerwony na portkach.
— Precz z 'drogi — w jakimś
u-
kropie piekielnym drżały przed nim ite zęby białe, roześmiane na, strudze krwi...
Kawalerzyści już znikli, a stary jeszcze syczał i seplenił, jakby mu się liście zwiędłe kruszyły w ustach a nie słowa.
Teraz już prawie biegł ku mia
stu.
— Bo nie dam zniszczyć! Starą moją krwią słucham... Na poste
runku...
Już miał był wejść między pier
wsze domki, gdy nagle cisnęło go w tył niewysłowione przerażenie.
Wszystka krew zbiegła ku sercu.
Ręce zwisły bezradnie wzdłuż posta
ci. Z najtajniejszych wątków duszy wynurzać się jęły rozbite człony przestarzałej historyi.
Na rynek wjeżdżali stępo kawa
lerzyści — w kaskach legendy nie
śmiertelnej... Postawa czujna, sprę
żysta. Karabiny na biodrach 'opar
te, orły na czołach.
Od stalowej chmury, niby od zlolmn olbrzymiego pancerza, blaski szły po nich sine.
Jakaś nieuchwytna pamięć olśni
ła Banieckiego. Przebiegły przez serce wszystkie krwawe drogi tego kraju... I gniew olbrzymi, niewy
czerpany na nieznanych młokosów—
za lekkomyślną tę kradzież!!!
Dokończenie nastąpi.
2
Z notatek zesłańca 1862 roku.
3 Józefa Hertza.
Dn. 21-go stajemy w Mińsku, gdzie mas umieszczono w koszarach.
Między Przyłuka-mj j Mińskiem spot
kaliśmy się z pp. Stankiewiczem i Stockim. Następnie wyjechało z miasta naprzeciw nam wiele osób z p. Stępkowska na czele. Pochód nasz wciąż wymijały sanie z ciekawymi, widzieć nas. Dn. 23-go oddzielono od inas Leona Frołowicza, umie
szczonego czasowo w jednym z tu
tejszych pułków.
Zostajemy do wtorku.
Z miasta, otrzymujemy piramidę ciasta. Znajdujemy jedno ciastko z napisem: „cześć wam". Kartki w ja- dle do nas i od nas. Wychodzącego Ambroziewieza spotyka P. Marcin- kiewiczówtna i gwałtem rękę jego ca
łuje, następnie Raimlowa i Senatora, poczem wybiega. Spostrzegł to kapi
tan i kazał aresztować obecnego pod
oficera.
Dn. 24-go o godz. 4 rano zbudzono nas i niespodzianie polecono szyko
wać się do pochodu.
Wyruszamy o godz. 6. — Zaraz pod miastem spotykamy 2 studentów petersb. i 3 panie, oczekujące nas.
O 7 wiorst dalej doganiaja PP. Mar- cinkiewiczówina, Niemira, Swiderska, Bylinówna i student Swiderski. *).
Towarzyszyli nam kilka wiorst, a potem przyszli za nami wieczorem do Juchnowa. Niepuszczono ich jed
nak do naszej kwatery. Dopiero na
zajutrz spotkaliśmy się na przygo- towanem przez nich śniadaniu. Po
tem wymieniliśmy pamiątki. Jeszcze towarzyszyli nam kawał drogi. Przy pożegnaniu kobiety płakały.
Dn. 25-go lutego zatrzymaliśmy się w Smolewiczach, w karczmie.
Wieczorem — obchód rocznicy. Toa
sty. Nazajutrz odwiedzają nas pp.
Halkiewicz i Kurtuzowicz.
Dn. 27-go — 2odin, nocleg w karczmie. P. Świda, dziedzic, sam znosi Przybory do wieczerzy. Rano zjawia się jego żona. Zaopatrują nas na drogę.
— Dn. 28-go — Borysów, kwate-
*) Dla charakterystyki nastroju, ja
ki budziła przechodząca partya, wystar
cza przytoczyć niektóre zdania, wpisa
ne do sztambucha autora notatek. Np. ta
kie:
„Pamiętajcie nas, bracia. My za
wsze i wszędzie pracować będziemy, aby na ziemię sprowadzić Królestwo Boże.—
Siostra Stefania".
„Walczmy i nie tnaćmy odwagi.—Ty
tus Swiderski".
„Apostolstwo i poświęcenie! — Eks naucz, jęz. poi. Fr. Czapieliński".
„Cześć i uwielbienie, przyjaźń i bra
terstwo bratu Polakowi".
„Dla ciebie i życie poświęcić go
towa".
I t. P.
ra w ostrogu. Przyjeżdżają are- sztanci: Jankowski, Cybulski, Bucze- niewsiki, Qervć i Zawadzki. Major odprowadza nas zą miasto, poleca szczególną troskliwość o nas i żegna krzyżem w powietrzu. W drodze dopędzają nas sanie pp. Narkiewicza i Moroza, przystanę do naszego roz
porządzenia.
Dn. 2-go marca zatrzymujemy się w Łasznicy. Kwatera nie ogrza
na. Pocztmistrz zaprasza na herba
tę. Naczelnik etapu robi trudności ale puszcza. Spędzamy kilką godzin w domu poczitmiistrza, gdzie zastaje- my więcej gości. Przyjęcie b. ser
deczne.
Dn. 3-go, karczma w Krupkach.
Odwiedzają nas po. Dąbrowski, Ro
gowski, Gozicki, Świda, Lisowski i Skarżyński, b. wojskowy (służył na Syberyi). Wieczerza, a następnie śniadanie, wydane przez obywatel
stwo. Ofiarowują aż 17 podwód. — Korespondencya z żydami Po hebraj- sku.
Jedzłemy do Talaczyna. Towa
rzyszy nam Dąbrowski, któregośmy ojcem przezwali. Po drodze wstę
pujemy do kościoła w m. Bóbr, gdzie ..stanowy" Okuszko zaprasza na śniadanie.
W Talaczynie stajem y 5-go.
Dziedzic Sławiński przysyła wiecze
rzę. Nazajutrz odwiedzaia nas: pp.
Sławiński, dr. Bereśniewicz, Józef Boguszewski i inż. Bronowski. P rzy
wożą gazety. Panie Hrebnicka i Siellawina, zapraszają do siebie na dzień następny. — Serdeczne przyję
cie u Sławińskich, gdzie zastajemy, prócz wymienionych wyżej, pp. Ja
dwigę Jabłońską, z matką Korsako- wą, Czarniecką i Boguszewską. Po herbacie — śpiewy z fortepianem.
..Boże, coś Polskę"... Okazya — da- jemy listy do Warszawy.
Dn. 7-go marca maimy liczne od
wiedziny. Obiad u pp. Sławińskich.
Obecni bracia Boguszewscy, Dunin i in. O godz. 4 ruszamy w drogę. Po
żegnanie smutne.
Zatrzymujemy się tegoż dnia w Przewlocznej, maj. pp. Hrebnickich.
Dąbrowski wciąż nam towarzyszy.
Odwiedzają pp. Hrebniocy, Lipicki, Siellawina, a nazajutrz rano — Bar
toszewicz i Gardziicki, którzy zapra
szają do przydrożnej karczmy.
Przed wieczorem ipanie jadą do Bra
ci Jed. Ducha. Następnie głośne czy
tanie „Dziadów". Kolacya ciągnig się do wpół do 2 w nocy. Przybywa Cezary Szaniawski.
Dn. 9-go Po śniadaniu — kwiaty, śpiewy, mowy, płacz. Obiad. Pani domu pije do nas. Wyjeżdżamy.
Towarzystwo odprowadza aż do Ko- chanowa, gdzie następuje pożegna
nie, utrudnione przez konwój.
Nocujemy w Lisunach, gdzie
p. Gardzicki podejmuje nas wiecze
rzą. Zjawiają się pp. Hrebnicki i Szaniawski. Nazajutrz po śniadaniu żegnamy Dąbrowskiego. W drodze do Orszy spotkanie Br. Ducha.
W Orszy, mimo zaproszeń na kwatery prywatne, zamieszkać mu- simy w ostrogu. Zastajemy tu Bra
ci Ducha. Odwiedzają nas pp. Mu- raszko, Rahoza, dr. Dumro. Po obie- dzie zaś — ks. Lubomirski i p. Wasi
lewska. Następnego dnia P. Mura- szko urządza śniadanie, a Leonard Baciżmalski cały dzień spędza z nami.
Dn. 12-go w Dąbrównie otrzy
mujemy list p. Hrebnickiej z 25 ru
blami. *). W Kobylu zastajemy w karczmie spore, oczekujące nas to
warzystwo, które już nas nie odstę
puje.
Dnia 13 lutego zatrzymujemy się w miasteczku Liady. P rzy wejściu naszem gwar wielki i ruch na ulicach.
Odwiedza nas Br. Ducha.
Zegnamy tu Polskę. Znalazł się szampan. Ktoś pije, a chlipie. Huknę
liśmy w chór.
Pochód wygnańców, jak widzi
my. miał poważne znaczenie agita
cyjne. Zdawali sobie oni z tego do
skonale sprawę. Oto np. autor no
tatek pisze tak do matki :
„...Dotychczas w każdem żydow- skiem miasteczku, których jest peł
no na Litwie, żyjemy koszerno, a to z przyczyny: 1° iż u chrześcian nie
ma wygodnych karczem, a powtóre, że korzystaliśmy z okazyi nawraca
nia żydów na drogę jedności z chrze- ścianaimi, od której są jeszcze bardzo dalecy"...
W innych listach wspomina au
tor o dysputach politycznych, które prowadzili z iście młodzieńczym za
pałem w gościnnych dworach litew
skich. Kończyły się one niemal za
wsze śpiewami chóralnemi, do eksta
zy podnoszącemi nastrój patryotycz- ny wszystkich obecnych. Podobny skutek odnosiło też głośne czytanie
„Dziadów" i „Ksiąg Pielgrzymstwa", które było również na porządku dziennym. Wrażenie potęgował bez wątpienia las i wygląd zesłańców.
Dość wyobrazić sobie na tle pięknego salonu, wśród starannie ubranych pań i panów tę gromadkę szaro o- dzianych skazańców, śpiewających:
„Jeszcze nie zginęła" lub deklamują
cych ustępy z Mickiewicza, by zro
zumieć, jak łatwo było obecnym wy
łamać się z granic powszedniej ró
wnowagi i nad poziomy duchem po
szybować.
D alszy ciąg nastąpi.
*) D ary pieniężne składano na wie
lu postojach. Autor poza tekstem je no
tuje w nawiasach, podając tylko cyfry.
Np., pisząc o Serocku, zaznacza: (1000).
Zdajc się, że złożył je sam, czy też ze
brał Ludw. Górski. W O rszy Ofiarowa
no 140 rb. i t. d.
C JULIA DICKSTF.INÓWNA. *
4 *
Skroś śmiercionośne zryły ja potwory.
Ludzki sie pokos walił na j&j grudy, Słońce zamarło. — W zimowe wieczory Drętwo m jej równie patrzył miesiąc rudy.
W
Pierś jej przebodly zatrute żelaza, Wichr siekł ją gradem i dym ćmił jej lice,Oklep przez błonia hasała zaraza.
A przybysz śmiał sie i płwał w niewolnice. .
1
Bór krył rzężenia i przedśmiertne szczeki, Nocą w krzyż nad nią tężały pioruny, Głód kły wyszczerzał z tygrysiej paszczęki A gród sie zwijał w rdzawą płachtę lany.
Przecz zaś ma wierzyć, że krwawa pochodnia.
Którą sie gwiazdy na nieb głębiach trwożą.
Że ten bratobójstw jek, że krzywdy odnia Nad jej niewolą ma być szczęścia zorzą?
POWIEŚĆ.
Andrzej Strug.
Dzieje jednego pocisku.
25
— Opowiadają mi tu o-tobie różni zmarnowani ludzie, że „Kamil jest zmarnowany". Uprzedzam cię, że ja. nie pozwolę ci zmarnieć! Gadaj sobie, co chcesz! Ja ci rady dam!
Nie uśmiechaj się szyderczo, tylko słuchaj ii staraj się zrozumieć. Wiem o tobie wszystko. Widzę każdą twoją myśl. Nie masz żadnego pra
wa minie nienawidzieć. iNie masz prawa patrzeć tu na mnie, jak wróg.
Nie jesteś obłąkanym, ale rozumnym człowiekiem. Twoje cierpienie znam.
Lekarstwa na nie nie mam. Ale po
trzebuję ciebie i sprawa ciebie po
trzebuje. I dlatego nie odczepisz się ode mnie. Dlatego będziesz mu- sial słuchać, co mówię. Słuchaj i milcz, jeżeli nie możesz mówić. Na
dejdzie chwila. że przemówisz. Mo
żesz sobie wyrabiać miny — nie krę
puj się bynajmniej.
Kamil spoglądał w swoją białą krainę. Na ustach jego ukazał się lekki uśmiech i pozostał. A Leon mówił przyciszonym głosem, patrząc mu zfolizka prosto w oczy.
— ...Jedni ani prawią, że już po rewolucyi, inni uważają, że przyzna
nie tego jest zdradą. Mnie to wszyst
ko jedno. Jeżeli jest rewolucya, tern lepiej, jeżeli zaś osłabia tylko z upu
stu krwi, a ci. co wyszli cało, myślą przede wszystkiem o zachowaniu swej całości — to należy wytężyć wszyst
kie siły i zgromadzić do kupy choć z kilku takich, co się nie poddają.
— La gardę mcurt. imais ne se rend pas — mruknął Kamil.
- Cieszę się, żeś przemówi).
Ale nie idzie mi o żaden honor. Ja nie pisufę dramatów krwią ludzką.
Jest to tylko „zabawienie" wroga — manewr strategiczny. Mnie idzie o to. żeby do czasu osłonić psychi
kę masy. Trzeba uchronić od zatra
cenia olbrzymie, głębokie i bezcenne przeobrażenia duchowe, które zaszły w masach. Kiedy się ogłosi i umoty
wuje, że „przedstawienie skończo
ne" — wszystko powróci do dawnego Spania, liżąc rany, przeklinając cały ruch ,i płaszcząc się przed wrogiem.
A teraz jeszcze żyje wola i nie
nawiść. Już niema wiary w zwy
cięstwo, ale jeszcze żyje żądza zemsty. Jeszcze nie pogodziła się podła dusza tłumu ze starym batem.
Jeszcze hardym jest zbuntowany.
Zbity i okuty niewolnik. Ale co bę
dzie jutro?
.— Wszystko mi jedno...
- Dobrze, żeś przemówił. Co
raz lepiej! Otóż jutro może nadejść kres, mogą się zacząć objawy ma
sowego upodlenia i wówczas runie wszystko, co pozostało, a zostało jeszcze ogromnie dużo. Ocalało najcenniejsze:, bunt! To należy pod
trzymać za wszelką cenę. To moje jedyne na dziś zadanie. Dusza tłumu potrzebuje otuchy, podniety. Du
sza tłumu domaga się odwetu. Soicyo- łog to nazwie naiwnem — bo to jest naiwne, ale dusza masy jest też na
iwna i w item leży jej pierwotność i wielkość. Prawdą jest, że teraz nic realnie nie wskóramy tym na
szym słabym — śmiech powie
dzieć — talk .zwanym „terorem", ale damy masom w czarnej doli momen
ty. przebłyski chwilowego zodowole- nia, damy im chwile złudzenia sity —- damy im bodaj cień zemsty! To
znowu niby naiwne, ale mój cel jest trzeźwy, obliczony, niezawodny. Mój cel jest maty, jest .raczej środkiem do czegoś — co ma kiedyś nastąpić, ale na tymczasem, na to okropne „tym
czasem" starczy i tego. Niechaj się dzieje to, co być musi. Może odżyje rewolucya? Może zajdzie jakiś prze
wrót? Może .będzie nowa wojna, ja
pońska. nie japońska? Na ten czas my — tym małym, .możliwym śro- deczkiem...
— A w tym środeczku — sa
dzawka krwi z kolumnadą szubienic naókoło...
— Małą ilością “krwi i małą ilością szubienic dokażemy tego, że masy nie upodlą się w tym najgłę- bszem, tajemuiczem swojem, bezwie- dnern wnętrzu, skąd wypływają im
pulsy do wielkich działań. I do pono
wnego ataku. jeżeli przyjdzie jego czas, będziemy mieli w masach roz
proszone po duszach gorejące iskier
ki, od których zapalić można znowu wielki pożar.
— I długo talk będziesz w stanie hodować te iskierki? Dopóki inne objawy nie utrzymają ich przy ży
ciu. Jak one nie pozwolą — pójdzie na marne twój eksperyment, będą to ognie bengalskie dla ślepych, któ
rzy zatrują się tylko czadem siarcza- nym...
- Wiem o innych objawach, ale nad niemi nie mam władzy. Ja czy
nię tylko to — co mogę. Mój system przetrwa irok, dwa, trzy i wystarczy.
- A jeżeli Japończycy nie będą uważali za stosowne dopomódz ci w oldpowiedniej porze?
— To przegram.
- I weźmiesz się znowu do urządzania tajnej -dnukarenki, do no
szenia bibuły za pazuchą i do kółek robotniczych?
- Jeżeli ocaleję, to będę to wszystko robił.
— Jakże to u ciebie idzie? Naucz i mnie. Odmłódź mnie, zdejm mi z pleców te sto lat, które przeżyłem podczas rewolucyi...
- Nie ,— dla ciebie, Kamiiiku, jest inna robota. Ty inie masz poco przeżyć siebie.
— Wiem 'to dobrze!
— I ja wiem. Tacy, jak ty, naj
lepsi na dzisiaj. Dawniej trzeba nam liylo żołnierzy — teraz trzeba stra
ceńców. Szukam ludzi, co nie chcą żyć. Ja wierzę w mój mały cel, ale zazwyczaj ludzie umierają tylko dla wielkich. To ludzkie złudzenie, sła bość. mała próżnostka... Ale trudno.
Na ten czas pójdą ze mną tylko ci, co i lak nie chcą żyć. Chcę zorga
nizować partyjnych samobójców.
Może cię rażą moje słowa, Kamil- ku?„.
— Wara ci zaglądać do mojej duszy!
— To jest przykre, ale cóż po
radzić. Trzeba się jakoś porozumieć.
Już nasi, ludzie zaczynają potrosze strzelać sobie we łby. Szkoda,
— Wiesz, czem ty jesteś w 4
istocie swojej? Tani, w najgłębszym zakątku? Kairawaniarzem! Ciągnie cię do trupa!
—• Karawaniarz? Zgoda. Obie
cuję oi uczciwy pogrzeb. Uczciwą ostatnią chwilę ® powiedzmy, trochę stawy. Mowę pogrzebową, wieńce i tak dalej. A nie będziesz miał żad
nych kłopotów. W odpowiedniej chwili dam cii do ręki pocisk i zgi
niesz. Lepiej niż w czarnej godzinie, z pogardą dla siebie, z jakąś mamą, obłudną, z trądem wykoncypowaną ad hoc filozofią, gdzieś tam w mar
nym hoteliku... A tymczasem możesz i zwaryować...
Kamil zerwał się i spojrzał z nie
nawiścią:
— Czemużeś jej od tego nie obronił, czemuś jej nie dał pięknej śmierci?
— Bo nie było można...
— Zadręczyłeś 'ją!
— Gadasz głupstwa — z tego żalu...
— Nic oi do mojego żalu...
— Dobrze. Do widzenia. Pomyśl rozumnie i spokojnie o tern wszyst- kiem. Kiedyż się zobaczymy?
Kamil spojrzał na towarzysza z szyderstwem.
— Będę myślał, będę myśilał przez całą noc — a odpowiedź moją wyczytasz jutro w porannych dzien
nikach. A czy się zobaczymy...
Ha ha...
- Jak sobie chcesz. W każdym razie hańiba to dla rewolucyonisty, żeby dla kobiety...
— .W każdym razie wszystko mi jedno!
Leon ponuro patrzył za nim, jak przesuwał się między stolikami i znikł za wielką kotarą, osłaniającą wejście. Kamil nie obejrzał się na
wet na przyjaciela.
Dalszy ciąg nastąpi.
mauvais jeu...
Państwo Henrykowie byli bezwzglę
dnie zdania, że .karnawału tego roku być nie powinno. Ale nie sądzili, by jakieś jedno pojedyncze domowe przyjęcie mia
ło być jaskółką zgorszenia — --- Zwłaszcza, gdy ktoś, jak oni, mieszka w odległej dzielnicy z widokiem na poiła wyścigowe, więc nie twarzą, lecz tyłem do miasta!... A nakoniec: gdy się ma te
go i owego przyjąć oddzielnie — a ludzie się wizytują mimo wojnę — to już sama ekonomia nakazuje... i t. d.
Więc — nie bal, lecz wieczór! Zwy
czajny wieczór proszony z jedynym wi
domym zbytkiem — dwoma niewidomy
mi grajkami...
Dzień wieczoru nadszedł szybko:
jeszcze szybciej zbliżył się sam wieczór.
I itu zaczął się szereg niepowodzeń! P,rze- dewszystkiem, z dwudziestu sześciu osób zaproszonych dwoje nie stawiło się zu
pełnie (i to z pośród młodzieży!), troje (matkę z dwiema dorosłemi pannami!) zabolała głowa zaraz po przyjściu, czwo
ro odeszło przed wódeczką, pięcioro ulo
tniło się wnet po „starej szląskiej", zaś z pośród dwunastu pozostałych osób sze
ścioro nudziło się śmiertelnie, podczas gdy drugich sześcioro (domowi) czyniło moż
liwe i niemożliwe wysiłki, by zabawę ja
ko-tako doprowadzić do końca. Jakoż koniec znalazł się rychlej, niż się tego spodziewano, natomiast zabawy urodzić nie zdołano. Nie pomogły nawet wcale
■zręcznie pomyślane gry towarzyskie, w których za fanty kazano tańczyć. Po jed
nym tangu, po dwóch stepach zabawa beznadziejnie zamierała. Na dobitek kola- cya była iście wojenna! Mięso było twar
de, jak stal haubicy, ryby słone, jak pie
kło, i nie .pachnące. I trunki były nie lepsze. Słowem — porażka zupełna!
Kuzynka (społeczniczka) tryumfo
wała potem przez trzy dni z rzędu:
— A mówiłam! Ostrzegałam! Ma
cie! Jak można było w tych czasach — — Gospodarstwo byli zdruzgotani.
— Żeby się choć było udało, żeby się bylli bawili, nie żal by było wstydu i obmowy ludzkiej! — jęczała pani domu.
— I pieniędzy — dorzucił zmaltreto
wany gospodarz.
Pani Henrykowa pogładziła męża po ręku.
— Tanio to wszystko urządziłam — szepnęła poufnie.
— A skarżyłaś się w przeddzień, że nie starczy, i dobrałaś jeszcze odemnie?
— Tak mi się zdawało, ale nie wy
dalam nawet połowy tego. Obydwa mię
sa były z Modlina, a ryby to były te so
lone, wiesz...
— Bój się Boga!... —- jęknął gospo
darz...
— Za to Oszczędziłam przeszło trzy
dzieści rubli...
Panu Henrykowi ożywiły się oczy.
— Masz .je? Daj. (Z nudów zgrał się był ina wlasnem zebraniu w karty).
‘Wieczorem przyszedł do domu w zgoła różowym humorze.
E. L. Voynich.
B Ą K .
6
Po ich wyjściu, Tomasz, który przez cały tan czas chodził tam .i na- powrót ipo polkoju, siląc się ‘na oboję
tność, 'przystąpił ido oficera i popro
si! o pozwolenie porozmawiania z więźniem. Uzyskawszy je, zbliżył się do Artura i mruknął ochrypłym gło
sem:
— To dopiero dyabelna histo- rya! Bardzo mi przykro.
Artur spojrzał na niego z twarzą pogodną, jak letni poranek.
— Byłeś zawsze dobrym dla mnie, Tomie — rzeki. — Nie martw się. Nic mi nie 'będzie.
— Słuchaj no, A rturze! — To
masz pokręcił wąsa ,z pew.nem zakło
potaniem. — Czy... czy tu chodzi o pieniądze? Bo w takim razie, ja— —
— O pieniądze? Ach nie! Cóż by to mogło mieć wspólnego z pie
niędzmi?
— Więc to jakieś polityczne bzdurstwa? Domyślałem się tego.
— Wiesz — zaczął zaraz od pro- ga — u Hapkiewiozów było wczoraj ze
branie, wyobraź sobie, kolacya miała być znakomita z prawdziwym szampanem francuskim, bawili się świetnie, do szóstej
■rano! .Pomyśl, w tych czasach! Co za zgorszenie!
— Rzeczywiście, to nic miało sen
su... — potwierdziła, jak echo, pani Hen
rykowa.
...Nazajutrz parę osób dalszych zna
jomych ...zajrzało" przypadkiem do od
ległej dzielnicy (z widokiem na pole wy
ścigowe).
— Podobno państwo wyprawialiście kilka dni temu... — zaczęta ■słodziutkim głosem jedna z „najserdeczniejszych11 przybyłych.
— Tak — podchwycił szybko gospo
darz — .wyprawialiśmy wieczór, ale się nie udali
— Kolacya była niedobra — z tru
dem zdobyła się na. bonne minę pani Henrykowa...
— Wino było tak cienkie, że nikt ust umaczać nie chciał! — rozgrzewał się co
raz mocniej pan Henryk.
— Muzyka była taka licha, że słu
chać nie można było! — powoli wpadała w trans i .pani Henrykowa.
— Cała zabawa była pod psem!
— Większość gośc.i wyszła jeszcze przed przekąską!
— A ile osób wcale nie przyszło!
— Przy kawie byli już tylko do
mowi i
— Wogóle zabawa się nie udała, zu
pełnie się nie udała!
— O, najzupełniej się nie udała! — przypieczętował entuzyastycznie pan Henryk.
I po chwili dodał z dumą przekona
nia:
— W tych czasach nie mogło wszak być inaczej...
B. Gorczyński.
Przekład z angielskiego przez H. J. P.
POWIEŚĆ.
No. bądź dobrej myśli i nie zważaj na to, co Julia plecie. To już taki jadowity język. A gdybyś potrze
bował pomocy, gotówki, daj mi znać.
Dobrze?
Artur wyciągną! do niego rękę w milczeniu i Tomasz wyszedł z po
koju, wciąż starając się zachować o- bojętny pozór.
Żandarmi skończyli tymczasem rewizyę i oficer polecił Arturowi włożyć wierzchnie ubranie. Chłopiec usłuchał, lecz już przy drzwiach za
wahał się. Ciężko mu było żegnać się z pokojem matki w obecności tych żołdaków.
— Czy mógłbym prosić o pozo
stawię,nie mnie samego na chwilę?—
za,pytat, zwracając się do oficera.—
Wszak pan widzisz, że uciec nie 'mo
gę. a nic do ukrycia nie mam.
- Przykro mi, ale surowo jest wzbronione pozostawiać więźnia sa
mego.
- Bardzo dobrze; mniejsza z tem.
Wszedł do alkowy i klęknąwszy ucałował Stopy krucyfiksu, szepcąc:
— Panie, pozwól mi wytrwać wiernie aż do śmierci.
Przez ten czas oficer wziął ze stołu portrecik Monta,nelli‘ego i przy
patrywał mu się.
— Czy to krewny pana? — za
pytał.
— Nie; to mój spowiednik;
świeżo mianowany ‘biskup Brissig- heli.
Na schodach włoscy słudzy o- czekiwali niespokojni j pomartwieni.
Wszyscy oni kochali Artura przez pamięć jego matki i dla niego same
go i teraz otoczyli go, całując jego ręce i ubranie z oznakami szczerego żalu. Gianowi Battiście łzy kapały na siwe wąsy. Nikt z Burto,nów nie wyszedł pożegnać się. Serdeczność służby uwydatniała się tem bardziej wobec tego chłodu i Artur rozrze
wni! się, ściskając wyciągające się ku niemu poczciwe, spracowane ręce.
— Do widzenia, Gian Battisto.
Ucałuj dzieciaki ode mnie. Do wi
dzenia, Tereso. Módlcie się za mnie wszyscy i niech Bóg ma was w swo
jej opiece. Do widzenia! Do widze
nia!
Zbiegł szybko ze schodów ku wyjściu. W chwilę potem już tylko milcząca gromadka ludzi stała przed domem, patrząc za oddalającym się powozem.
ROZDZIAŁ VI.
Artura osadzono w potężnej for
tecy u wylotu zatoki. Zycie więzien
ne wydało mu się wcale znośnem.
Wprawdzie celę miał ciemną ,i wil
gotną, ale przecież wychował się w pałacu przy Via Borra, więc ani szczury, ani wyziewy stęchlizny nie były dla niego nowością. Jedzenie było również złe i niedostateczne;
James jednak wprędce uzyskał po
zwolenie przysyłania mu wszystkich potrzeb życiowych z domu. Trzy
mano go w odosobnieniu i choć czujność dozorców nie była tak ści
słą, jak się spodziewał, nie mógł u- zyskać żadnych wyjaśnień co do po
wodów swego aresztowania..
Pomimo to, spokój, z jakim wszedł do więzienia nie opuszczał go.
Nie mając książek, spędzał czas na modlitwie i rozmyślaniach, oczeku
jąc cierpliwie dalszego biegu wypad
ków.
Pewnego dnia żołnierz otworzył drzwi iego celi i rzeki; „Proszę tę
dy". Po paru pytaniach, na które otrzymał odpowiedź: „Mówić wzbro
niono", Artur pogodził się z koniecz
nością i podążył za żołnierzem przez nieskończony labirynt korytarzy, dziedzińców i schodów, aż wreszcie znalazł się w obszernym, widnym pokoju, w którym przy długim stole zarzuconym papierami siedziało trzech wojskowych i gawędziło z roztargnieniem.
Na widok Artura wszyscy przy
brali urzędowe, sztywne miny, a naj
starszy z nich z siwemi włosami w mundurze pułkownika wskazał chłop
cu krzesło po drugiej stronie stołu i rozpoczął wstępne badanie.
Artur był przygotowany na groźby, łajania, przekleństwa „• obie
cywał sobie iznieść to cierpliwie i z godnością; doznał jednak przyjem
nego zawodu. Pułkownik był szty
wny, chłodny ale doskonale grzecz
ny. Po wymianie stereotypowych pytań ii odpowiedzi tyczących się na
zwiska. wieku, narodowości, stano
wiska. pułkownik rzeki:
— I teraz, panie Burton, co pan wiesz o Młodych Włochach?
— Wiem, że to jest stowarzy
szenie, które wydaje w Marsylii pi
smo. którego zadaniem jest pobudza
nie ludu do powstania i wypędzenia austryaków z kraju, i że to pismo rozchodzi się po Włoszech.
— Pan czytywał je zapewne?
— Tak; interesuję się tą sprawą.
— A czytając, czy miałeś pan świadomość, że popełniasz czyn nie
legalny?
— Bezwątpienia.
— Skąd dostałeś pan egzem
plarze, które znaleziono w twoim po
koju?
— Tego nie mogę powiedzieć.
— Panie Burton; tu nie można wyrażać się w ten sposób; pan je
steś obowiązany odpowiadać na mo
je pytania.
— Zatem nie chcę, jeżeli pan to wolisz, niż „(nie mogę".
— Pożałujesz pan tego rodzaju wyrażeń — zauważył pułkownik, a gdy Artur nic nie odpowiedział, ciąg
nął dalej:
— Mogę panu powiedzieć, iż je
steśmy w posiadaniu dowodów świadczących, że stosunki pana z tem stowarzyszeniem są o ruiele ściślej
sze, niż samo czytanie zakazanej li
teratury. Lepiej więc będzie dla pa
na, gdy wyznasz szczerze prawdę.
Ona i tak na jaw wyjdzie i wszelkie wybiegi na nic się nie zdadzą.
— Nie mam bynajmniej zamia
ru uciekać się do wybiegów. Co pan sobie życzysz wiedzieć?
— Przedewszystkiem jakim spo
sobem pan, będąc cudzoziemcem, zetknąłeś się ze sprawami tego ro
dzaju?
— Myślałem o nich wiele i czy
tałem wszystko, co tylko mogłem do
stać, i tą drogą wytworzyłem sobie swój własny pogląd.
— Kto pana namówił do wstą
pienia do tego związku?
— Nikt; uczyniłem to samorzu
tnie.
- Wykręcasz się pan sianem — rzekł pułkownik szorstko, widocznie zaczynając tracić cierpliwość. —•
Nikt nie może sam z siebie wejść do jakiegoś stowarzyszenia. Komu ob
jawiłeś pan swoje chęci w tym kie
runku?
Milczenie.
— Będziesz pan łaskaw odpo
wiedzieć mi?
— Na pytania tego rodzaju — nie odpowiadam.
Artur wyrzekł to szorstko; za
częło go opanowywać dziwne, ner
wowe rozdrażnienie. Wiedział już, że dokonano wielu aresztowań w Li- vorno i Pizie, i aczkolwiek nie mógł zdać sobie sprawy .z rozciągłości tej klęski, słyszał dosyć, by drżeć o bez
pieczeństwo Gemmy .i innych przy
jaciół. Wystudyowana grzeczność oficerów, tępa szermierka podstęp
nych pytań i wymijających odpowie
dzi męczyła go niewysłowienie, a ciężkie, miarowe stąpania straży za drzwiami działały mu na nerwy w nieznośny sposób.
— Ale, ale; kiedy pan po raz ostatni widziałeś się z Giovannim Bollą? — zapytał nagle pułkownik — Na krótko przed wyjazdem z Pizy, nieprawdaż?
— Nie znam nikogo tego nazwi
ska.— Co? Giovanni‘ego Bolli? Ależ musisz go pan znać; wysoki, zawsze starannie wygolony młodzieniec. Toż przecie jeden z pańskich uniwersy
teckich kolegów.
— W uniwersytecie jest wielu studentów, których nie znam.
— Och! ale Balię musisz pan znać niewątpliwie. Spójrz pan; to jego pismo. Jak zobaczysz, on pa
na zna dobrze.
I- pułkownik podał Arturowi nie
dbale ankusz papieru, zatytułowany
„Protokół" a podpisany „Giovanni Bolla".
Rzuciwszy nań okiem, Artur ze zdziwieniem ujrzał swoje własne na
zwisko.
— Ozy mam to przeczytać?
— Tak; to dotyczy pana.
Artur zaczął czytać, podczas gdy oficerowie w milczeniu śledzili wyraz jego twarzy. Dokument oka
zał się być zbiorem zeznań w odpo
wiedzi .na długi szereg pytań. Wi
docznie i Bolla był również areszto
wany. Pierwsze zeznania nosiły zwykły, stereotypowy charakter, da
lej szło krótkie sprawozdanie ze sto
sunku Bolli do związku, z rozprze
strzeniania. zakazanej literatury w Li- vorno i z zebrań studenckich. Na
stępny ustęp brzmial: „Pomiędzy ty
mi, którzy się do nas przyłączyli, byl młody anglik, Artur Burton, pocho
dzący z rodziny bogatych fabrykan
tów .okrętowych".
Krew uderzyła do twarzy Artu
ra. Bolla zdradził go! Bolla, który przyjął na siebie odpowiedzialne 0- bowiązki inicyatora, Bolla, który na
wrócił Gemmę, który się w niej ko
chał !
Położył papier w milczeniu « pa
trzył w ziemię.
— Spodziewam się, że ten do
kument odświeżył pańską pamięć — zauważył pułkownik grzecznie.
Artur wstrząsnął głową.
— Nie znam1 nikogo tego nazwi-
Ska — odparł twardym, tępym gło
sem. To musi być jakaś omyłka!
— Omyłka? O! co znowu! Po
słuchaj ipan, panie Burtom; rycer
skość i donkiszotyzm są to na swój sposób bardzo piękne uczucia, tylko nie trzeba przeciągać tej struny. A właśnie wy wszyscy młodzi popeł
niacie ten błąd. Pomyśl pan tylko!
Na co się zdało narażać siebie i swo
ją przyszłość dla drobnej formalno
ści tyczącej się człowieka, który pa
na zdradził. Widzisz pan sam, że on nie był takim skrupulatem. gdy cho
dziło o pana.
Coś jakby szyderstwo zadźwię
czało w głosie pułkownika. Artur drgnął i podniósł głowę, uderzony nagłem światłem.
— To kłamstwo! — wykrzy
knął — to fałsz! Widzę to z pań
skiej twarzy. Zagiąłeś parol na ja
kiegoś więźnia, którego chcesz skom
promitować, lub mnie samego wciąg
nąć, w pułapkę. Ach ty kłamco! fał
szerzu! łotrze!
— Milczeć! — wrzasnął pułko
wnik, zrywając się z miejsca. — Ka
pitanie Tomassi — ciągnął dalej, zwracając się do jednego ze swoich kolegów, którzy powstali również — zadzwoń pan na straże i każ zapro
wadzić tego młodzieńca na kilka dni do ciemnicy. Potrzebna mu, jak wi
dzę, nauczka, by go przywieść do ro
zumu.
Ciemnica, była to stęchła, wilgo
tna nora pod ziemią. Ale zamiast przywieść Artura „do rozumu", roz
drażniła go tylko do reszty. Wycho
wany w wielkich dostatkach, był on nadzwyczaj wrażliwym na punkcie osobistego ochędóstwa i pierwsze zetknięcie z oślizgłemi od brudu i robactwa ścianami, z gnijącą, za- bagnloną podłogą i okropnym zadu
chem napełniającym powietrze by
ło dla niego czemś tak okrop- nem, że obrażony pułkownik mógł się czuć dostatecznie pomszczo
nym. Ody wepchnięto biednego chłopca do środka i gdy się za nim ciężkie drzwi zamknęły ze zgrzytem żelaznych ryglów, postąpił parę kro
ków naprzód z wyciągniętemi ręko
ma, wzdrygając się ze wstrętu i szu
kając omackiem jakiegoś mniej cu
chnącego i suchszego miejsca, gdzie- by mógł usiąść.
Cały długi dzień minął w nie- przerwanem milczeniu i ciemno
ściach, i noc nie przyniosła zmiany.
W tej zupełnej pustce i braku wszel
kich zewnętrznych wrażeń Artur stopniowo zatracił poczucie czasu i gdy nazajutrz rano klucz zazgrzytał w zamku j przestraszone szczury z piskiem rozbiegły się po kątach, Ar
tur zerwał się z bijącem gwałtownie sercem i szumem w uszach, jakgdy- by nie godziny ale miesiące upłynę
ły od chwili, gdy go tu wtrącono.
Dalszy ciąg nastąpi.
Bohaterowie niemieckich powieści.
Zwykiem marzeniem artysty, snem poety — jest kobieta. Należy się jej to stanowisko w wszechświa
towej literaturze, jeżeli nie dla za
sług osobistych, to w każdym razie dla tradycyi. Żaden poeta nie o- śmielilby się jej zdetronizować. Prze
to pozostanie ona najszczytniejszem dobrem lub też uosobieniem zła; lilią lub wampirem, anielicą lub demonem;
ale zawsze w sferze marzenia.
■Piękna Helena i Boticellowska Afrodytę, Laura, do której się modlił Petrarka, zrodziły się w fantazyi
■poety, jak i kobiety Goli, Baude- laire‘a, Wedeckinda.
Inaczej mężczyzna! Jako prze
ciwstawienie kobiety, idzie z rzeczy
wistości, a że ,z ziemskiej, i to bardzo ziemskiej gliny ulepiony, świadczy cała współczesna literatura.
Po bohatera dla swej powieści
■idzie literat do życia, często nawet na dno życia. Gdyby więc na lat sto zapragnął ktoś, na zasadzie typów męskich współczesnej beletrystyki, czynić studya obyczajowe, rezultat wypadłby niezmiernie smutno. Odna- Iezionoby niechybnie karykaturę Hamleta, Don Juana., Ahaswera — owych trzech zasadniczych pier
wiastków męskości.
Daremnie jednak szukanoby w literaturze przedwojennej szczęku szabel i pobudki do walki; daremnie staranoby się w bohaterach roman
sów istotnych dojrzeć bohaterów. Nie nurtowały beletrystyki europejskiej przeczucia tego, co mogło i miało się stać.
Jedynie może w naszej literatu
rze dławiła tęsknota za czynem, je
dynie u nas głoszono Słowo, zanim się Ciałem stało, ale na całym Zachodzie bohater powieści byl bohaterem z życia. Staczał więc walkę o byt ma-
■teryalny, brał udział w życiu poli- tycznem i społecznem, a zagadnie
niem, wobec którego stawał najczę
ściej. była, oczywiście — miłość.
Miłość ną tle Egiptu, Bombaju czy wysp Kanaryjskich, miłość egzo
tyczną, lecz zawsze cnotliwie u- Wieńczaną małżeństwem, oto, co przeżywaj lord w powieści angiel
skiej. Bohaterstwo odziedziczone wraz z tytułem wyrażało się w sza
lonych czynach: ukochaną ratował przed niebezpieczeństwami, na jakie są narażane tylko angielskie ladies.
A więc przed ukłóciem żmii, zgub
nym w.ptywem hypnotyzera zawi
ścią dalszych krewnych. Poczem szli do ogrodu, rozmawiali o teozofii;
lord brat i dawał szczęście, wreszcie umierał, by zmartwychwstać w sy-
■nłe.
Bohaterem włoskiej powieści byl zawsze płomienny i uczuciem goreją
cy artysta-malarz lub śpiewak. Cale życie, w powieści, schodziło mu na lirycznych scenach z kochankami i na dramatycznych intermezzach z
mężami pięknych dam. Miłości i zdradzie poświęca! bohatera swego hiszpański powieściopisarz, wierny tradycyom Don Juana.
Znacznie ciekawiej przedstawia!
się typ mężczyzny w beletrystyce francuskiej. Po epoce ludzi silnych, jakich stworzył Flaubert. Zola i Mau- passant — zjawili się ludzie bez woli i słabego charakteru. Ostatecznym wyrazem dziwnej choroby niemocy stale są bohaterowie Claude Farre- re‘.a. W nich skoncentrował się typ
„ucywilizowanego" europejczyka o sceptycznym uśmiechu i duszy peł
nej sprzeczności.
Bohater francuskiej .powieści za
wisł nad sobą samym, stał się psy
chologiem badającym siebie samego, swój stosunek do życia i miłości.
Bezustanna analiza nuży go i osła
bia uczucie. To też postacie fran
cuskich romansów nie żyją. ale we
getują i przeważnie nudzą się. In
nem jest stanowisko mężczyzny w beletrystyce niemieckiej. Otrzyma!
■bowiem miejsce dominujące, z któ
rego korzysta i w życiu i w sztuce.
Kuchę, Kinder, Kirche... wyzna
czono ongi kobiecie niemieckiej. Ale wyzwala się stopniowo poczciwa mieszczka, kawiarnią i kinematogra
fem zaokrąglając swój horyzont.
Nawet w literaturze niemieckiej bu
dzi się kobieta, lecz nie odrzuca i nie odrzuci chyba nigdy szalonego pie
tyzmu, jak; czuje dla mężczyzny, w którego wierzy.
I mężczyzna wierzy w siebie, a to czyni go niezaprzeczenie silnym.
Mężczyzna zatem skupia na so
bie cale zainteresowanie, a jest on w powieści niemieckiej najciekawszym i najżywotniejszym typem mężczy
zny wogóle. Typy najsilniejsze za
równo w dobrem, jak i złem, daje Hans Heinz Ewers. Modny i popular
ny literat ten posiada dar malowa
nia kilku pociągnięciami pędzla.
Niema w jego powieści osób scho
dzących na drugi plan, wszystkie są wyraźnie zarysowane; a przeważa galerya typów złych, mocnych, o szatańskim uśmiechu i zniewalającem spojrzeniu. Znudzony jednostajno- ścią życia i bezbarwnością ludzi wy
dobywa postacie straszne, momenty okropne — daje wizye Poe‘owskie i od snów poety straszniejsze. Dzisiaj niezawodnie Hans Heinz Ewers, sto
jący w szeregach walczących, po rzeczy okrutne nie sięga już do fan
tazyi Poe‘a...
Koncepcyę duchową nawskroś dzisiejszego człowieka dal W asser
mann w „Die Masken vo,n Erwin Reiner" i w „Der Mann von vierzig Jahren". W ostatniej z tych ksią
żek pragną! Wassermann rozwiązać problem wieku niebezpiecznego dla mężczyzny. Dal więc swojemu sym
patycznemu bohaterowi tęsknotę za
młodzieńczością, 'porywy studenckie i gorączkę czynu. Ale okres ten trwa 'krótko. Powraca poczucie o- bowiązku — i mężczyzna, czterdzie- stodziewięcioletnj idzie pogodnie a świadomie ku swej starości. O wiele ciekawszym jest typ Erwina Reine
ra. Wybraniec losu należy do o- wych ,,Oibere-zehn-'tausend“. W je
go 'intelekcie nagromadziły się wszystkie zdobycze kultury i wielka dla nich pogarda. Świat jest mu ma
łym. bo czerpie z niego dobrowol
nie, jest panem życia, któremu, na podobieństwo bohaterów Wilde‘a.
mic się nie opiera. Jego nieugięta wola rozbija się o — pustkę życio
wą. Wreszcie przychodzi .utęsknio
na chwila: Erwin znajduje cel; jest nim miłość. Lecz kobieta, po którą on i jemu podobni wyciągają ręce, jest czetnś nie do zdobycia, jest nie
winnością. Coś. co niewiadomo jak i kiedy znikło z duszy Erwina, fascy
nuje go najsilniej. Ażeby .zdobyć tę niewinność, musi Reiner odrzucić ma
skę kultury, z którą rozstać się nie może. Lecz mniejsza o to, jaki ko
niec zgotuje życie jednemu ,ze swo
ich książąt.—w powieści 'idzie o nie
porównaną silę i plastykę człowieka w masce. A obok niego zarysowuje się prostolinijność charakteru Man
freda, którego krystaliczność widzi
my przez pryzmat jego własnych li
stów. Dalej uwypukla się hrabia Pa- lastra, arystokrata-,poeta, żyjący ma
rzeniem i znajdujący się w cieniu własnego cienia. Do tej samej kaite- goryi ludzi wykwintnych, marzących a jednak nierozwiązalnie z życia wy
nikających należą bohaterowie Hol- lendra. Wszyscy posiadają wewnę
trzną kulturę. W przeciwstawieniu do nich matuje Stilgebauer ludzi bez istotnego pogłębienia, o powierzcho
wnej li itylko kulturze. Z najrozmai
tszych perypetyi bądź natury finan
sowej. bądź też erotycznej, wycho
dzą obronni i zwycięscy. Problem ży
cia i sztuki zawsze pomyślnie roz
wiązanym zostaje; .niema „raju utra
conego", któryby nie był do powtór
nego zdobycia. Dlatego też są wy
bitnie niemili.
Rycerzy bez skazy i zmazy daje Landsber.ger. W milieu berlińskiej finansiery, karykaturalnie i dowcip
nie potraktowanej, -zjawia się istotny bohater, biedny, acz nie bezintereso
wny arystokrata, którego, wbrew wszelkim przewidywaniom czytelni
ka, autor otacza nimbem chwały. Od takich bohaterów rojno w całej bele
trystyce niemieckiej. I Ompteda, i vom Zoelbeltz. i mężczyźni, którzy wyszli z pod kobiecego pióra, po
siadają aureolę kilku pojedynków, ty tuł hrabiowski ,i długi...
Beletrystyka .niemiecka przed
wojenna posiada także typ niezmier
nie ciekawy, typ powtarzający się u kilku najwybitniejszych autorów, a mianowicie typ człowieka tęskniące
go za istotnym czynem.
Ostatnia książka Freksy „Erwin Bernsteins theatralische Śendung"
jest historyą pr.owincyonal.nego a- ktorzyny, o małym talencie, ale wiel
kich marzeniach, nieporównanej ambicyi i żelaznej sile woli. Więc stopniowo przechodzi cała hierarchię teatralną. Wreszcie osiąga króle
stwo reżyserskie, 'będące szaloną baj
ką. przekraczającą granice możli
wości — więc Bernstein, autor wiel
kiego dzieła, dostaje rozstroju umy
słowego. Fakt to ciekawy i chara
kterystyczny dla niemieckich powie- ściopisarzy: stwarzają indywidual
ności silne, postacie nieprzeciętne, o woli nieugiętej, a następnie rozbijają je .o własny .pęd indywidualności, o ich własne życie. To stało się też i z jednym z bohaterów romansu Georga Hirsohfelda „Die Belowsche Ecke". Dal tu autor fantastę, które
mu się marzą zwycięstwa Napoleo
na na polu Przemysławem. I przed nim otwiera się droga czynu, i on ma możność urzeczywistnienia swo
ich snów, ale i jego praca kończy się bankructwem.
Wiernym bezwzględnie swoim bohaterom jest jedynie Bernard Kel- lermann. „Głupiec" ,i Mark z „Tu
nelu", oto na dwóch krańcach stoją
cy mężczyźni, różni a równie wielcy i bohaterscy. Głupiec, ito jedna z ginących postaci Ibsenowskich i Do
stojewskich. najskrajniejszy ideali
sta. marzyciel ludzkości i cichy apo
stoł Dobra i Piękna — przeto ucho
dzi za głupca. Mark, to człowiek czy
nu, któremu wiernym jest do ostatka.
Ponad szczęściem osobistem. ponad miłością kobiety, dziecka, miłością siebie samego, stanęło umiłowanie czynu. Mężczyzna jest znowu P ro
meteuszem przykutym do skały, .któ
ry zwycięży. Z ciasnych ram codzien
nego życia wyjdzie człowiek i stanie się zdobywcą.
Ale zdobycze na polu wiedzy, doskonalenie się drogą postępu nau
kowego — jest tylko walka człowie
ka z żywiołem natury. Nie myślał Kellermann pisząc „Tunel", że na
gle on sam stanie się jednym z mi
liona bohaterów wojiny — i że w bratobójczej walce zwycięscą będzie lub ofiarą.
H. Jelenkiewicz.
Z literatury.
Manifestacye warszawskie w 1861 r.
Wykwintnie wydana książka p. t.
„Manifestacye warszawskie w 1861 r.“, zawiera cały szereg interesujących w y
jątków z wspomnień Gordona, J.ordana, Katylla, Gillera i Daniłowskiego. Jako uzupełnienie dla zrozumienia nastroju te- goczesnego dodano „Śpiewy nabożne pol
skie". W ydawcy zrobić kazali z orygi
nału trawionki 1 w ten sposób skopio
wali dokładnie pamiątkową broszurę pie
śni patryotyczno-.religiinych. Dla współ
czesnego czytelnika książka ta jest nie
zmiernie interesująca i cenna, jako pa
miątka. Nie wolno nam było dotychczas publicznie .rozpamiętywać tych tragicz
nych "wydarzeń. Obecnie więc, gdy zjawia się możność, dobrze jest przypomnieć so
bie dzieje .naszych ojców, straszny za
wód serc zrozpaczonych a miłością oj
czyzny płonących.
Powstanie styczniowe 1863—1864.
H istoryą powstania styczniowego, pióra znanego dziejopisarza i polityka J. G rabca, zjaw ia się obecnie w nowem wydaniu. H istoryą Grabca jest stosun
kowo najpełniejszym a nieuprzedzonym obrazem w ydarzeń łych lat okropnych.
W stosunku do prac Brzyborowskiego, Limanowskiego Grabiec stara się o jak- największy obiektywizm co do ludzi i faktów. Pisze przyłem Grabiec intere
sująco, z dużą narratorską werwą. Dla czytelnika więc przeciętnego Historyą Grabca jest wskazanym podręcznikiem tego okresu.
Respha.
Feliks Brodowski notuje „chwile" du
szy swojej i niekiedy tylko pokazuje te pełne poezyi wewnętrzne obserwacye.
Sztuka jego jest trudną i nieśmiałą ko
chanką. Najchętniej chodzi .po samotnych rozłogach życia i tuli do piersi łzę nie
wypłakaną. Nie odczuje .jej człowiek ży
jący słońcem. Cała jest w nostalgicznej tęsknocie. Spowiedź cicha najbardziej odpowiada nieśmiałości jej wynurzeń. I wydają się słowa odważne objawieniami przeżytych poszukiwań duszy. Nieśmia
łość je więzi jednak i tłumi. Czasami wyrwie się westchnienie: „Zjednoczyć się, wtulić się w czyjąś duszę! Będziesz się łudził, że to jest możliwe, póki naraz, pomiędzy sobą .i drugim, nie wyczujesz czegoś chłodnego, śliskiego — szklanej ściany tego dzwonu, w którym zamknię
ty jesteś na wieczne osamotnienie".
Najdokładniej ten ton psychiki Bro
dowskiego daje się zaobserwować w o- powieści p. ł. „Moja biografia". Ale i wszystkie nowele tego zbioru należy wziąć pod baczną analizę, gdy się chce odczuć sam otny świat rozmyślań nostal
gicznych Brodowskiego. Nawet w te
matach biblijnych zajmie go tylko ta
jemnica duszy. Będą one kontemplacyą biograficznej uwagi: „Dziwne są czasem objawy lgnięcia dusz — jednostronnego.
Bywa jednak chwila, że i druga dusza w punkcie ich przylgnięcia mięknie, roz
chyla się i przez moment jakiś obie ku sobie promieniują". Tragizm bez miary łka w jego „Pieśni". P ro sta, chłopska niemal rodzajowa noweletka urasta do rozmiarów żywiołowej katastrofy. Bo w Andzinem łonie cisza była: „tylko z tej ciszy jak opar się podnosiła i zasnuwała ją całą — coraz gęstsza, z dnia na dzień silniejsza tęsknota". Tęsknota za dzie
ckiem.
Nowele F. Brodowskiego dla dusz subtelnych będą miłym akompaniamen
tem do rozmyślań. Oby udało się im jednak skruszyć nieubłaganą ściankę
„szklanego dzwonu" i znaleźć drogę do kontemplacyi tęsknot autora „Resphy".
pozwoleniem niemieckiej cenzury wojennej. Klisze i druk wykonane w Zakładach Urancznych Tow. Akc. S. Orgelbranda 8*ów.
8