• Nie Znaleziono Wyników

Tygodnik Słowa Polskiego. Nr 11 (1902)

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Tygodnik Słowa Polskiego. Nr 11 (1902)"

Copied!
8
0
0

Pełen tekst

(1)

Rok 1902. LWÓW, 14 WRZEŚNIA. Nr. 11.

T V P , ( I I I I f c ' p n w A i 1

I 0 F I I ? p r . . I I I . . 1... 1 L u l n n l j u A l i J U t

BEZPŁATNY DODATEK NIEDZIELNY DO „SŁOWA POLSKIEGO" POŚWIĘCONY NAUCE LITERATURZE I SZTUCE

P O D R E D A K C Y Ą J A N A K A S P R O W I C Z A .

Z D Z I S Ł A W D Ę B I C K I .

S Y G N E T .

Dziedziczny pierścień mam —w nim krwawy błyszczy rubin, Tobie go tylko dam w radosny dzień zaślubin — Nosił go kiedyś dziad na palcu prawej ręki, Pozostał na nim ślad kuli z pod Ostrołęki,

A jako niesie wieść — w Hiszpanii był z pradziadem, Co honor swój i cześć pod kul salwował gradem, Aż dla krwawiących ran powrócił do Ojczyzny;

Prapradziadowi dan zaś pierścień ten za blizny I za odwagę lwią — z Miłościwemi słowy,.

Aby rubinu krwią wyciskał znak herbowy...

Od wieków przeszło dwu ten sygnet jest w rodzinie, A przypisują mu — i z tego wokrąg słynie, — Ze kto g<> dziewce da na palec w dzień zaślubin Ten szczęście posiąść ma przez ów cudowny rubin--- Dziedziczny pierścień mam, Tobie go tylko dam...

T A D E U S Z K A W Ę C K I .

Z CYKLU: „KAPŁANKA ZNICZA"

Z CZĘŚCI DRUGIEJ.

O, bezlitosna ta śmierć, bezlitosna, I tak na oślep kwiaty ścina kosą!

Oto bzy kwitły, oto była wiosna, I były pola otęczone rosą,

I wieść szumiała po polach radosna, Kiedy mi wzięła ciiebie, jasnowłosą...

O, bezlitosna ta śmierć, bezlitoeąS, I tak- na oślep kwiaty ścina kosą...

Tak cicho, zdradnie, zabrała mi ciebie,ś

A tyś mi była wszystkiem na tej ziemi I Gdybym zobaczył na wieczornem niebie Krzyż, ramionami błyszczący krwawemi,

Z Chrystusem martwym, którego tłum grzebie, Nie drżałbym w strachu — a obłąkanemi

Były me oczy, gdy śmierć wzięła ciebie, A tyś mi była wszystkiem na tej ziemi.

Byłaś mi blaskiem — a blask był tęczowy, Byłaś mi wonią — woń była liliowa,

Byłaś mi dźwiękiem — dźwięk był kryształowym Pieśnią płomienną były mi twe słowa.

Kiedy rzuciła w około twej głowy Wieniec świetlany zorza purpurowa,

Byłaś mi blaskiem — a blask był tęczowy, Byłaś mi wonią — woń była liliowa.

I tak my żyli, dwa duchy świetlane Blaskiem tęczowym i wonią liliową.

Mieliśmy czoła natchnieuiem owiano, I myśli mocą szumiące orlową.

Burze piorunne, wichrami miotane, Piekielnym śmiechem wyły nam nad głową,

A myśmy żyli, dwa duchy świetlane, Blaskiem tęczowym i wonią liliową.

A śmierć w pazury schwyciła szakale Wonie i blaski, i w strzępy stargiiła...

I już się nigdy nie spowiną w szale Przędzą twych splotów nasze drżące ciała.

Rozkoszne spały u stóp naszych fale, Gwiazda uniesień nad nami pałała,

A śmierć w pazury schwyciła szakala Wonie i blaski i w strzępy stargała...

O, śmierci, śmierci! Błagające dłonie Tylu do ciebie wyciąga nędzary!

Pragnieniem ciszy i nicości płonie Tyle cierpieniem wykrzywionych twarzy!

I marząc sennie o twem chłodnem łoniej Wielką tęsknotą tyle ócz się żarzy 1

O, śmierci, śmierci! Błagające dłonie Tylu do ciebie wyciąga nędzarzy 1

Ale ty w tłumy męką katowane, Wpijasz szyderczo źrenice zielone,

I mijasz cicho rzesze zapłakane, Ziemi cmentarnej i krzyża spragnione.'

Rozwarłszy w śmiechu szczeki połamane, Błyszczące pruchnem przez czarną zasłonę,

W wyjące tłumy, męką katowane, Wpijasz szyderczo źrenice zielone.

Ty, nietoperza wiotkiemi skrzydłami, Płyniesz z chichotem błękitną przestrzenią,

Tam, gdzie źrenice lśnią pożądań skrami, I gdzie się kwiaty rozkoszą rumienią.

I gdzie szał wstrząsa młodemi piersiami, I gdzie się szczęściem złote kruże pienią,

Ty, nietoperza wiotkiemi skrzydłami, Płyniesz z chichotem błękitną przestrzenią.

A tłum nędzarzy poszarpane ciała Niech wlecze drogą cierniem nabijaną,

By zawsze pola krew świeża zraszała, By ziemia była łzami użyźnianą.

By pieśń bluźniercza wiecznym krzykiem brzmiała, I skomląc biegła w sferę gwiazd świetlaną,

Tłumy nędzarzy poszarpane ciała Niech wloką drogą cierniem nabijany.

(2)

TYGODNIK „SŁOWA POLSKIEGO" Nr. 11 I tak od wieków, uiara wyuzdana,

Depcesz po sercach uśpionych w zachwycie, Patrząc z nikczemną rozkoszą tyrana, W krwi świeżej strugi płynące obficie.

Szałem rozpustnej bachantki pijana, W różanych piersiach jad zaszczepiasz skrycie,

I tak od wieków, mara wyuzdana.

Depcesz po sercach uśpionych w zachwycie.

Jam ciebie widział, piekielną wietrznicę, Schyloną zdradnie nad jej sennem łonem,

I obryzgane Krwią skrzepłą twe lice, I octy światłem błyszczące /.ielonem.

W ową n* c chmurną, kiedy błyskawico Smagały niebo złotem roztopionem,

Jam ciebie widział, piekielną wietrzuicę, Schyloną zdradnie nad jej sennem łonem.

I strachem wielkim, nieludzkim, porwany, Drfcący o życie uśpionej królewny,

Ja, taki silny, jak dawue tytany, . Tobie, do oczu skoczyłem lew gniewny.

I druzgotałem twój szkielet kościany W żelaznych dłoniach, i tak byłem pewny,

Że ciebie zduszę, przestrachem porwany, Drżący o życie uśpionej królewny.

Tak byłem pewny, że czerep zwietrzały Zmiażdżę ci pięścią a'piersi kolanem,

Ze trupie ciało pos/.arpię w kawały, I ujrzę ciebie widmem roztr/.askanem !

I już widziałem, jak pod złomem skały Grzebię twe zwłoki w pustkowiu nieznauem,

Tak byłem pewny, że czerep zwietrzały Zmiażdżę ci pięścią a piersi kolanem.

Ale z mych ramion, jak widmo zrodzono Z trwogi, obłędu, błyskawic i chmury,

Tyś się wydarła... W piersi obnażone Sennej królewny wtopiłaś pazury...

I piłaś chciwie krwi krople czerwone, Aż z jej ust zbladlych krzyk wybiegł ponury,

A potem znikłaś, jak widmo zrodzone Z trwogi, obłędu, błyskawic i chmury.

A na posłaniu, na posłaniu białern, Trup leżał zin.ny z piersią rozszarpaną,

I błyszczał w mroku okrwawionem ciałem, I śmiał się do mnie koralową runą.

Wybladłe słońce, o licu schorzałem, Wschodziło trwożnie nad ziemią spłakaną,

A na posłaniu, na posłaniu białem, Trup leżał zimny z piersią rozszarpaną.

* *

Z KSIĘGI TRZECIEJ.

O ! gwiazdo moja — gwiazdo wieczorowa, O ! anielico — auielico święta,

Zrodzona mocą natchnionego słowa, Katchnionem słowem bez grzechu poczęta!

Iskra uniesień — iskra piorunowa, Błyszczała skromnie w twe oczy zaklęta,

O ! gwiazdo moja — gwiazdo wieczorowa, O! anielico — anielico święta!

Gdy biegłaś polem, to złociste łany Schyl..ły kłosy przed tobą w pokłonie,

A pieśnią wichrów błękit rozśpiewany, Zapachy stepów niósł na tw.oje skronie.

I łuk zakwitał na chmurach tęczany, I wschód i zachód purpurami płonie

I srebrem błyska — a złociste łany Schylały kłosy przed tubą w pokłonie.

Kiedy się snułaś przez las, przez zielony, Z lęskną zadumą na wyniosłem czole,

Zginały dęby przed tobą korony, Rzewnie szeptały brzozy i topole.

Spiżowe grały po pieczarach dzwony, A górą skrzydła szumiały sokole,

Kiedy się snułaś przez las, prze; zielony, Z tęskną zadumą na wyniosłem Ciole.

Otchłanie jezior wichrami skłębione, Gdyś na nie ciała błysk ócz kryształowy,

Całując twoje stopy obnażone, f^ehylały trwożnie pianą strojne głowy.

I spały ciche, modre, zamyślone, U stóp twych białych spętane w okowy,

Kapryśne fale wichrami skłębione, Gdyś na nie cista błysk ócz kryształowy.

I byłaś lasom i stepom i fali, Kłosom i kwiatom zaklętą królewną.

I byłaś dla mnie z ognistych opali Płonącą tęc/.ą, ntfślą moją śpiewną!

I byłaś świątyń, w których Zuicz się pal Kapłanką białą i dumną i gniewną,

I byłaś lasom i stepom i fali, , Kłosom i kwiatom zaklętą królewną.

. . . . . . . 4

I byłaś moją i duchem i ciałem, Chociaż nam stułą nie związano dłoni.

Na twojej piersi kiedy usypiałem, A tobie serce szałem się rozdzwoni,

To cię w snach jasnym aniołem widziałem, Wśród blasków złotych i mistycznej woni...

I byłaś moją i duchem i ciałem, Chociaż nam stułą nie związano dłoni,

1 byłaś moją, choć klątwy gromami Tłum w nasze czoła godził rozszalały.

I jasny błękit zwieszał się nad nami, I nad twą skronią gwiaździce pałały.

I pieśń płomienną złotemi harfami Dla nas wydzwaniał łańcuch duchów biały,

I wiódł nas w wiec/.ność, choć klątwy gromami Tłum w nasze czoła godził rozszalały.

Więc tłum osłupiał... oczy obłąkane Utopił w słońcu i blade miał twarze.

Tak czekał, wierząc, że niebo wstrząsane Wrzaskami klątwy, znak gniewu okaże.

Lecz niebo było tęczą przepasane, Nad tęczą słońce gorzało w bezmiarze;

Więc tłum osłupiał... oczy obłąkane Utopił w słońcu i blade miał twarze.

I takie było w tym tłumie zdziwienie, I tak go strwożył błysk nieba tęczowy,

(3)

Nr. 11 TYGODNIK „SŁOWA POLSKIEGO11 3 Źe zwiesił martwo dłoń zbrojną w kamienie,

Uciszył serca i pochylił głowy.

A nie śmiał spojrzeć w twych źrenic płomienie, Ale wydawszy z piersi ję’c grobowy,

Padt twarzą w ziemię... Tak trwoine zdziwienie Rozwiał w tym tłumie błysk nieba tęczowy.

I tak przez wszystkie i dnie i godziny Nas spowijało kwietne upojenie,

A czasem obłok oplątywał siny, Albo smagnły wichrowe płomienie;

Ale nie więdły róże ni jaśmiuy, I czi>r dziejskie nie pryskało śnienie:

I tak przez wszystkie i dnie i godziny Na-i spowijało kwietne upojenie.

Taka królewska i taka skrzydlata, Niosłaś mię w błękit świtami spłoniony.

Więc byłaś dla mnie sercem sero r wszechświata, Rozpieśniającem srebrne życia dzwony.

Dzwonom wydarta, w obłoki ulata Pieśń nieśmiertelna... Goniąc śpiewne toiiy,

Taka królewska i taka skrzydlata, Niosłaś mię w błękit świtami spłoniony.

A oto naffle nocą piorunową, Dłoń przeznaczenia bezmyślna a mściwa,

Zagładą błyska nad dziewczęcą głową, I z b ałych piersi serce serc wyrywa...

I krwią poświęca łoże rubinową, i rwie w kawały złociste ogniwa,

Zniszczenie sieje nocą piorunową Dłoń przeznaczenia bezmyślna a mściwa,

I ległaś cicha na kirach i klada, W szatach kapłanki płomiennego Znicza.

Nad tobą dymów tajemnych kaskada, W około ciebie jasność świec gromnicza,

A z góry deszczem liść różany spada.

Zabiła ciebie we śnie śmierć zbrodnicza, I ległaś cicha na kirach i blada, W szatach kapłanki płomiennego Znicza.

A górą leciał krzyk strachu spiżowy Z gwiazdy na gwiazdę, i wicher płomieni

Siekał niebie sa i głosami sowy Kruków i sępów jęczał po przestrzeni,

I burzył spokój cmentarzom grobowy.

I dawno zmarli stali przebudzeni,

Słysząc, jak leciał krzyk strachu spiżowy Z gwiazdr na gwiazdę i wicher płomieni.

I dawDO zmarli, rzuciwszy mogiły, Na trupich barkach unieśli twą trumnę,

A jasne duchy żałośnie nuciły Na twym pogrzebie pieśni trwogą szumne.

Purpurą łuny gwiazdy się paliły, Dęby zginały w płac/.u czoła dumne,

I dawno zmarłi, rzuciwszy mogiły, Na trupich barkach unieśli twą trumnę.

J. L. POPŁAWSKI.

0 MODERNISTACH.

(Dokończenie).

IV.

„Nowa sztuka11, jak już poprzednio zaznaczy­

łem, ma wiele właściwości wspólnych ze sztuką pier­

wotną lub barbarzyńską. Nie mam dostatecznej kom- peteneyi do wybrania z różnych dziedzin twórczości artystycznej przykładów, stwierdzających a fiosteriori moje wywody, byłyby one zresztą zbytecznymi, bo fakt tego podobieństwa jest powszechnie znany i uzna­

ny. Poprzestanę więo tylko na wyjaśnieniu lub pod­

kreśleniu kilku punktów spornych i niewłaściwie tłómaezonych.

Niejednokrotnie krytyka zwraoała uwagę na po­

dobieństwo dzieł „nowej sztuki11 do objawów twór­

czości pierwotnej lub barbarzyńskiej n. p. średnio­

wiecznej, podobieństwo zarówno wewnętrzne^ duchowe, jak zewnętrzne.

Istnienie tyoh podobieństw tłumaczono rozma­

icie. Zwrot do średniowiecczyzny, do mistycyzmu, do pierwotności artystycznej, uważa się zwykle za objaw reakcyi ideowej przeciw materyalizmowi i natura­

lizmowi. Inni znowu twierdzą, iż modernizm jest re- akcyą „arystokracyi ducha11 przeciw pospolitości mie­

szczańskiej, przeciw szablonowi demokratycznemu.

Niektórzy znowu uważają go za protest indywidua­

lizmu przeciw poglądom i doktrynom racyonalistyczno- mechanicznym w życiu, nauce i sztuce. Wskazywano słusznie na pokrewieństwo zewnętrzne modernizmu z anarchizmem (nie w znaczeniu sekty, ale w zna- ozeniu doktryny ogólnej), który jest również reakcyą przeciw poglądom, opartym na mechanicznem pojmo­

waniu życia. Jest w tem wszystkiem trochę, a nawet dużo prawdy, ale jeżeli nawet zgodzimy się całkowi­

cie na te poglądy, nie możemy przekreślić pytania : dlaczego ta reakeya zjawiła się w dobie obecnej, dla­

czego w wielu umysłach współczesnych powstaje pro­

test przeciw panującym doktrynom i ideałom, dla­

czego zjawiają się upodobania duchowe i artystyczne w tym właśnie kierunku? Najdokładniejsze scharakte­

ryzowanie modernizmu, ani wykrycie jego filiacyi ideowej nie da nam odpowiedzi na te pytania. Bo prądy społeczne i artystiyczne tworzą nie doktryny, lub dzieła sztuki, lecz żywi ludzie, bo nam chodzi nie o to tylko, skąd się wziął modernizm, jakich ma ojców duchowyoh,' ale przedewszystkiem o to, skąd się wzięli moderniści, jaki podkład przyrodzony mają ich idee i upodobania, dlaczego są takie, a nie inne.

„Nowa sztuka11 jest równie daleką, a może na­

wet dalszą od idealizmu klasycznego, niż od idea­

lizmu romantycznego. Są i wciąż zjawiają się nowi, znakomici pisarze i artyści, którzy z modernizmem nic uie mają wspólnego, jest mnóstwo ludzi, któryol' upodobania literackie i artystyczne nie idą wcale w tym kierunku nie dlatego bynajmniej, że hołdują rutynie, ale dlatego, źe „nowa sztuka11 nie odpo­

wiada ich, źe tak powiem, przyrodzonym wymaga­

niom estetycznym.

Ponieważ „nowa sztuka11 ma wiele wspólnego ze sztuką pierwotną i barbarzyńską, ponieważ pojęcia 1 upodobania jej twórców i wyznawców są pokrewne z pojęciami i upodobaniami wieków średnich — to gdyby nawet innych faktów nie było, AYolno wnio-

(4)

4 TYGODNIK „SŁO IVA POLSKIEGO" Nr. 11 ekować, źe średnio wieeczy zna właściwa, dekadenoya

i modernizm jest wytworem ducha barbarzyńców no­

woczesnych.

Zupełnie bezpodstawnem jest zdanie, źe szcze­

gólne, znamienne cechy modernizmu są objawami nie­

zwykłej subtelności, słowem ostatnim wykwitem cy- wilizaoyi współczesnej, lub jednocześnie, jak dodają przeoiwnicy nowych prądów, objawami przeżycia się jej, duchowego i fizycznego zwyrodnienia. Naiwnej publiczności, która w „dekadentyzmie” współczesnym widzi objaw analogiczny z epoką rzekomego upadku cywilizacyi grecko-rzymskiej w pierwszym wieku przed i po nar. Chr. (o wiele wcześniejszą od epoki wła­

ściwej dekadencyi łacińskiej), z gruba ociosane, roz­

wichrzone i często nawet komiczne typy „moderni­

stów" przedstawiają się jako magistri elegantiarum literatury i sztuki współczesnej. Jest to gruby błąd, chociaż sami moderniści nietylko w swej twóiezości, ale i w życiu chętnie za takichby chcieli uchodzić.

Lubowanie się w cudownośoi, formach dziwa­

cznych, nieraz potwornych, jest właściwem umysłom pierwotnym. Barbarzyńcy wydaje się pięknem to przedewszystkiem, co jest niezwykłem, co się lóźui od rzeczy znanyeli. Bóstwa ludów dzikich dlatego właśnie, że są wyższe od śmiertelników, mają kształty cudaczne.

Bezpośrednie odtwarzanie wrażeń, przedstawianie Btaców półświadomośei, ekst zy, wizyi, halucynacyi, nie świadczą bynajmniej o szczególnej subtelności psy­

chologicznej. Przeciwnie, są to również objawy umy- słowości pierwotnej, bardzo pierwotnego życia ducho­

wego. Dosyć tu przytoczyć fakiryzm i szamanizm.

Moderniści chętnie i, zdaje się, szczerze mówią o swojej niezwykłej wrażliwości, o odczuwaniu sub- telnem rzeozy nieuchwytnych dla zmysłów pospoli­

tych i t. d. Niewątpliwie ci ludzie wierzą szeztrze, źe są szczególnie udochownionymi i wyrafinowanymi, ale to nie znaczy wcale, źe są takimi istotnie.

Pozwolę tu sobie powtórzyć znaną w Warszawie anegdotkę.

Do drugorzędnej restauracyi wchodzi z buńczu­

czną miną i z panną swoją pod rękę, odświętnie wy­

strojony robotnik.

— Co pan każe — pyta kelner.

— Proszę mi dać coś takiego... lekkiego — mówi z nonszalancyą gość, biorąc od kelnera kartę.

Może potrawka z pulardy,.. kotlety pożarskie...

kurczęta z rożna — recytuje kelner.

— E, nie — odpowiada po namyśle i wystu- dyowaniu karty gość — daj nam dwie poreye polę­

dwicy wieprzowej z kalarepą.

Dla biedaka, który normalnie i to nie codzien­

nie jadł wędzonkę z kapustą lub kawałek wygotowa­

nego mięsa z kartoflami — polędwica wieprzowa z kalarepą była potrawą lekką i wykwintną.

Zdaje mi się, źe moderniści, jedząc polędwicę wieprzową z kalarepą, nieraz w dobrej wierze sądzą, źe spożywają przysmaki lukullusowe...

Stany psychiczne, które wstrząsają duszami pierwotnemi barbarzyńców współczesnych, wydają się im wyjątkowymi, dlatego, źe ich nie znają, źe nie umieją ich analizować, wrażenia wydają się szczegól­

nie subtelnemi, bo są dla nich nowością. Człowiek, mająoy dziedziczną kulturę duchową, którego umy- słowość i wrażliwość wyrabiały się w szeregu poko­

leń, inaczej odczuwa wrażenia i inaczej je analizuje, niź „naga dusza“ człowieka pierwotnego lub barba­

rzyńcy. W ocenie stanów psychicznych gra w pierw­

szym wypadku większą rolę świadomość, nie wyklu­

czająca jednak bynajmniej t. zw. cerebraoyi bezwie­

dnej, następstwem zaś świadomości jest większa wstrzemięźliwość w odtwarzaniu wrażeń doznawanych, pwna, źe tak powiem, wstydliwośó w odsłanianiu tajników swej duszy, w wywnętrznianiu się z tych jej objawów, które uważa za niższe lub pospolite.

Natomiast umysłowi pierwotnemu każda wizya wydaje się objawieniem, każda halucynacya — natchnie­

niem, każdy objaw t. z w. fałszywej pamięci — cu­

downą intuieyą. I wszystkie stany swej duszy, wszy­

stkie jej półświadome majaczenia wykłada na widok publiczny z naiwną, czasem genialną częściej śmie­

szną, bezczelnością.

Znany artysta-krytyk, charakteryzując Przyby­

szewskiego, wyraził się, źe mistrz modernistów pol­

skich robi na nim wrażenie urodzonego i wychowa­

nego w lesis, poczciwego, naiwnie zmysłowego Fauna, który nagle znalazł się wpośród cywilizacyi współ­

czesnej i rozgląda się dookoła, taki zdziwiony tem, co widzi,' taki biedny i nieporadny. Kiedy ten czło­

wiek myśli, mówił dalej, wszystkie mięśnie naprężają mu się na czole, widocznie myśl z trudem wielkim wydobywa się z mózgu, bo niema jeszcze dróg uto­

rowanych dziedziczną kulturą duchową.

Z tego obrazowego porównania, które jest wy­

borną charakterystyką nietylko indywidualności Przy­

byszewskiego, ale i pewnych właściwości modernizmu, wyciągam wniosek.

Nic dziwnego, źe myśl, która się z takiem na­

tężeniem, z takim mozołem wydobywa, wydaje się .temu, który ją spłodził, jak również tym, którzy na jej ciężki poród patrzą, a sami z wielką trudnością duchem pracują, jakiemś szczególnem objawieniem, wytryskiem genialnej oryginalności.

I nietylko wydaje się, ale jest nieraz ta twór­

czość oryginalną, właśnie dlatego, źe jest pierwotną.

Ale często również okazuje się ta oryginalność uro­

joną. Pisarze modernistyczni, u nas przynajmniej, znają najnowsze prądy literackie, ale na ogół w rze­

czach literatury są ignorantami. Pozwolę sobie przy­

toczyć drobny, ale znamienny przykład. Wielbiciele Przybyszewskiego zachwycali się oryginalnością wy­

rażenia „krzyczące błyskawice11 (zdaje się w fantazyi

„Nad morzem'1). Proszę przejrzeć „Króla Ducha“, jest tara to samo wyrażenie „krzyk błyskawic".

A Słowackiego przecie uważają moderniści za swego poprzednika.

Oryginalność „nowej sztuki11 jest zwykle robio­

ną, czysto formaluą. Pierwotność tych nowoczesnych barbarzyńców, jak zaznaczyłem wyżej, mówiąo o war­

stwie pośredniej, z której pochodzą — niema własnej treści, jest tylko pierwotnością pojęć, instynktów, upodobań. Własną, oryginalną treść mogłaby mieć tylko twórczość prawdziwego ludu, żyjącego życiem odrębnem, gdyby on zaczął brać udział czynny w pracy cywilizacyjnej. Na dowód, źe modernizm jest objawem wyrafinowania duchowego lub zwyrodnie­

nia — krytycy przytaozają przykłady wynaturzenia płciowego i wybujałej fantazyi lubieżnej w dziełach przedstawicieli nowych prądów. Ale rozpasanie płcio­

we nie jest bynajmniej dowodem właściwej wysokiej cywilizacyi, wrażliwości. Przeoiwnie, ludy dzikie Lbar- barzyńskie odznaczają się nieraz wyrafinowaniem jjlcio- wem, i jak słusznie powiedział etnolog francuski:

(5)

Nr. 11 TYGODNIK „SŁOWA POLSKIEGO“ 5

„człowiek żyjący na łonie natury, częściej dopuszcza się występków t. zw. przeciw naturze, niż człowiek cywilizowanyWszystkie te „pra-łona“, „kosmiczne Biły miłości" czy popędu płciowego, w gruncie rzeczy niczem się nie różnią od istoty kultu Phallusa, po­

wszechnego wśród narodów barbarzyńskich. A lu­

bieżna fantazya tych koncepcyi czyż nie przypomina n. p. poezyi pół-dzikich ludów fińskich, przedstawia­

jącej w formach potwornie olbrzymioh wszelkie obja­

wy popędu płciowego. Nie mogę wdawać się w szcze­

góły ze względu na przyzwoitość, ale odpowiednie dane znajdzie łatwo każdy w dziełach specyalnych.

Nie przeczę zresztą, źe w nowych prądach twór­

czości literackiej i artystycznej dostrzedz można pe­

wne objawy zwyrodnienia. Ale fakt, źe zwyrodnienie może być następstwem wysokiej cywilizacyi, nie zna­

czy wcale, źe jest ono jej właściwością. Czem jest w gruncie rzeczy zwyrodnienie? Uwstecznieniem do typu pierwotnego zarówno pod względem fizycznym jak moralnym. Łatwo więc się omylić i wziąd za objaw zwyrodnienia to, co jest objawem pierwotności.

Mimowoli wdałem się. ubocznie w krytykę mo­

dernizmu. Tak przynajmniej wydać się może czytel­

nikowi, używałem bowiem wyrażeń i argumentów dosadnych dla scharakteryzowania charakteru pier­

wotnego nowych prądów. Sądzę jednak, źe stwierdze­

nia pierwotności modernizmu i zależności jego od procesu demokratyzacyi społecznej, który wprowadza do życia duchowego coraz liczniejsze zastępy barba­

rzyńców nowoczesnych — czytelnik, uważnie śledzący bieg głównej myśli, nie nazwie odsądzaniem nowych prądów w literaturze i sztuce od pośredniego zna­

czenia cywilizacyjnego, a tembardziej od wartości artystycznej. Wspomniałem juź, że epoka dekadeucyi łacińskiej dała poezyi nowoczesnej rym. Co da „nowa sztuka11 — nie wiemy; przypuszczać jednak można, źe da nietylko „nowy dreszcz11, ale i coś trwalszego.

Jakie zaś skarby duchowe i artystyczne kryje w so­

bie odrębna i samoistna twórczość ludowa — prze­

czuwać juź dziś zaczynamy, czasem nawet zaczynamy się juź przekonywać. Modernizm w każdym razie toruje jej drogę, osłabiając nietylko tradycyę, ale i rutynę duchową i artystyczną naszej cywilizacy.

arystokratycznej.

F. MIRANDOLA.

RUCH LITERACKI NAD SEKWANA.

I.

Francuska prasa gniewa się na Sienkiewicza, bo „Quo vadis“ zapełnia wystawy księgarskie, wycho­

dząc ciągle w nowych wydaniach. Złośliwie wyraża się także o świeżo wyszłym u Flamariona „Bartku zwy­

cięzcy11. Opuścił prasę, piszą, BarsteJc le Vainqueur, de celui que Vou$ sa,vez! Czyż nie mamy powieśoiopi- sarzy naszych, rodzimych! O! mamy dziesięciu, dwu­

dziestu, lub więcej, godnych uwagi ogółu. Są oni narodowi, to pierwsze, są pełni kurtoazy* jdla Eosyi, to drugie, a nadewszystko są — wielcy. Nie mówiąc już o de Villiersie, o de Rośnym, o Laforge’u, ci co zechcą nowych dreszczów, mają plejady swoich pisa­

rzy po 3.50 franka za tom, a łaknący poezyi niech

pochwycą poezye Henryka de Rćgnier, Emila Ver- haerena i Francisa Jammes. Co prawda przyznają da­

lej... „nasi pisarze są obsolutnymi ignorantami i nie sięgają Kiplingowi do kostek, albowiem: Formę mają zakrzepłą, odwieczną, obserwacya ogranicza się U o obyozajów i drobnych spraw Paryźanina przeciętnego, nie podnoszą głowy na wszechświat, są — nie-cie- kawymi“.

Otóż zdaje się, źe czytająca publika na tem się poznała.

Swoich, pisze Maryusz L e b 1 o n d, czyta się za­

wsze z uprzedzeniem na ich korzyść, oczekująo rze­

czy znanych a żądając tylko pogłębienia świadomości gwej rasy i siebie Bamego, obcych przyjmuje się zi­

mno, bo oni prowadzą nas w nowe światy, każą my­

śleć, dając natomiast — nowy dreszcz jako przynętę.

A jednak Francuzi czytają obcych, czytają K i­

plinga.

Czemu? Bo swoi (jak wyżej) są ignorantami, mimo kurtoazyi dla Rosyi, bo ciasnymi w poglą­

dach itd. itd.

Publiczność kierująca się instynktem, czyta poetę Instynktu, drapieżnego, lecz czującego w piersi dech szeroki dżungli — Kiplinga.

Ciasno i duszno w tym Paryżu.

A przytem zdaje mi się, źe autorowie francuscy nauczyli kobiety swego narodu juź wszelkioh form — zdrady., źe wyczerpali już wszelkie odmiany, odcienia, nuanse, półtony, ,k°kuażu i osłabli. I dlatego kobiety francuskie, stosując jeszcze receptę Catulla Mendesa, w życiu praktycznem, codziennem, czytają juź — K i­

plinga.

Oburzenie na Sienkiewicza jest to obawa kon- kurencyi duchowej, a więcej jeszcze wściekłość autora, który nie dorównywa „obcemu11 ilością wydalfe- Z pe­

wną bowiem przychylnością tenże sam Leblond przyj­

muje Sieroszewskiego „Na kresach lasów11, „w wybor­

nym przekładzie pani Rakowskiej11, wspominając ubo­

cznie o wyszłej niedawno, pewnej tragicznej historyi Faustyny Auzonii, westalki, czyli o „Ostatnich Rzy­

mianach11 p. Jeske-Choińskiego.

Sieroszewski ma duch szeroki, już się na tem poznano nad Sekwanną. Jest to dla Francuzów co prawda tylko tragedya Czukczów i Tunguzów walozą- cych z nienawistnym życiu klimatem ojczyzny, jest to zjadanie cuchnących ryb i tym podobne tragedye, więc nie rozumieją Sieroszewskiego, ale go pija jak szeroki powiew rzeźkiego powietrza, pustyni, dławieni powietrzem wolnej stolicy, wolnej republiki.

Tłómaczy to p. Leblond bardzo sprytnie, choć najzupełniej pł3-tko.

Nie mamy romansopisarzy egzotycznych, piszą­

cych o koloniach francuskich, a w tym czasie, gdzie wszystkie rządy zrozumiały nareszcie znaczenie kolo - nii, pisarz „kolonialny11, dający poemat energii, po­

zwalający wyjść narodowi z własnej skóry, wstrząsa­

jący siluym ruchem ciało rentiera zadrzemanego i za­

topionego w trawieniu, może jedynie i jest jedynie powołanym do odno wienia literatury, podobnie jak han­

del kolonialny nowe wlewa życie w metropolię.

Nowy dreszcz dla ciała rentiera. Nie wiem czy hasło to zachęci do boju. Choć może. Republikanie potrzebują dreszozu. U nas podobne hasło wywoła­

łoby protest. My przecież piszemy sub specie aeierni- tatis! i... nie mamy rontierów...

W rezultacie niema literatury francuskiej, tylko — była, tak przynajmniej żalą się nad Sekwa­

(6)

6 TYGODNIK „SŁOWA POLSKIEGO11 Nr. 11 ną a więc w imię~'J>atryotyzmu: Precz z Sienkiewi­

czem ! Czytajcie Kiplinga... „bo on przygotowuje umy­

sły na przyjście naszego pisarza kolonialnego11.

Byłoby to zgrabne, gdyby nie czuło się w tera niedźwiedziej łapy (czytuj polityki).

To dziwne, jak oni znieśli spokojnie kopnięcie onegoź samego Kiplinga w „Pierwszej księdze Dżun­

gli", gdzie opisawszy ruiny miasta hinduskiego, pisze dalej: „Małpy nazywały to miejsce swojem miastem, i okazywały pogardę ludom dżungli zamieszkałym w lesie. Nie miały jednak pojęcia w jakim celu wznie­

siono budynki i do czego służyły. Zasiadały kołem w przedsionku prowadzącym do sali królewskiej; szu­

kały sobie pcheł i twierdziły, źe są ludźmi, lub teź biegały jak szalone po domach, gromadziły kamienie i śmiecie po kątach, zapominając natychmiast o miej­

scu ukrycia; albo biły się, krzyczały, wstrząsały krza­

kami róż i krzewami pomarańcz i z przyjemnością pa­

trzały na spadające owoce i kwiaty. Plądrowały po wszystkich galeryach, przejściach podziemnych pałacu i setkach małych ciemnych pokoików, nie pamiętając nigdy co widziały, a czego nie widziały. I włóczyły się tok, opowiadająo sobie wzajemnie, źe postępują jak ludzie. Piły z wodotrysków, mącąc jednocześnie wodę, biły się o miejsce najbliższe, potem rzucały się tłumnie krzycząc :

„W całej Dźtmgli nie ma narodu tak mądrego, tak dobrego, tak inteligentnego, tak silnego i szla­

chetnego, jak ród Bandar-logów“.

I znowa rozpoczynały zabawę, aź znużone mia­

stem, powracały na szczyty drzew, zawsze w nadziei zwrócenia na siebie uwagi mieszkańców dżungli.

„Jesteśmy wielkie! Jesteśmy wolne!

„Jesteśmy zdumiewające — wrzeszczały — je­

steśmy najwspanialszym z ludów. Wszystkie jesteśmy tego zdania, a więc jest to prawdą...“

I mówiły długie mowy pochwalne, a gdy mówoa wstrzymywał się dla zaczerpnięcia oddechu, wrze­

szczały wszystkie razem: „To prawda! wszystkie to jednogłośnie stwierdamy!“

To są Francuzi.

Poematy energii, to owe eliksiry na „siłę mę- ską11, zachwalane w kaźdem piśmie francuskiem, to owe uniwersalne leki szarlatanów, które świadczą tylko o chorobie. A choroba rośnie, ogarnia naród panów świata, arbitrów esprit i elegancyi.

Można pływać długo po oceanie współczesnej literatury francuskiej, a wędka, zarzucona na- schwy­

tanie idei, nie zadrga. Rentierzy śpią mimo słeksirów Kiplinga i mimo licznych wydań „Quo vadis“.

Najnowsze płody tej literatury to:

„Monstres parisiens" Catulla Mendćs, który

„nie był dawno jnź tak aimablement pervers, jak te­

raz, w okresie życia gdzie panuje nad potworami te- mi. Stanowią one dziś jego gardę tl’honneur.

My mamy Żeromskiego, Sieroszewskiego, Dani­

łowskiego i nie mamy rentierów, a nadewszystko czu­

jemy... głuche dudnienie ziemi, gigauty przecierają oczy — u Wyspiańskiego.

A więc nie dla nas są: „L’abbć Dauret“ Geo Cagnla, ani „Le Paquet de lettres11, Henryka Datin (bardzo modne), ani „Tćtes de bouille“, Maurycego des Onet)iaux (bardzo śmieszne! a zarazem, curiosum kliniczne), ani „Lo^iseau rare" Daniela Riche (bardzo czułe, gdzie kobieta zdradzona — przebacza; nie wiem

na pewno, ale zdaje mi się i w antraktach miewała kuzynków w buduarze), ani „IAbbć (znowu abbi) ócorni fleur“ Armanda Dubarry (ksiądz kocha się, to źle, ale przebija kogoś sztyletem, to jeszcze gorzej, potem następuje kara i wszyscy do jednego się to­

pią, br! b r!), ani „Le Cafard“ pana Paula Tinegte- AnankĆ (sic !) (historya afrykańska, cuchnąca tytoniem i absyntem), ani „Pour arriver au bonheur“ George’a Sauvin (gdzie pannę przymuszają wyjść za cokolwiek osłabionego, starszego pana no i potem ona skarży się, a oni nie wiedzą co zrobić; prócz tego ktoś się w niej kocha), ani „Memoires d’un Hercule'1 Jana Gravier (bardzo „ciekawe11 pamiętniki człowieka biednego, który się nawrócił i to na protestantyzm).

Cóźbyśmy my, ideowcy, ostrzący sobie zęby na autorach własnych i szydzący mniej lub więcej do­

wcipnie ż dramatów naszych, powiedzieli, gdyby pe­

wnego pięknego poranku literatura nasza zwiększyła się o taką n. p. książkę, jak „La maison vide“ Jana Deuzele, książkę uznaną, książkę, o której urzędowy recenzent Mercure de France, pisma najpoważniej­

szego i najstarszego z istniejących, powiada, źe jest:

oeuwe serieuse i bien conęue. Treść jej taka: czło­

wiek młody nie długo po ślubie dowiaduje się, źe jest śmiertelnie chory na raka. Przechodzi męczarnie moralne, a czas wolny od fizycznych spędza na... no na czem? Na u m e b l o w a n i u domu... na potem.

Ale, broń Boże, nie w przenośni! Mebluje tedy arty.

stycznie dla swego następcy (!) dom, który musi sam niezadługo opuścić a przeczuwa, iź żona wyjdzie za mąż. Znajduje w tym wysiłku swych zdolności okru­

tną rozkosz i zasłania mu to śmierć, tak, „jakby płaszcz królewski rozpostarł ktoś na szafocie11.

Co za kaduczny pomysł! Pracować ostatkiem sił poza grób na użytek ukochanych, dobrze. Pracować, by zasłonić sobie śmierć, zgodą. Ale pracować dla szczęścia osoby, o której się wie, źe porzuci zaraz po pogrzebie i zdradzi z zimnym sercem nie porośniętą jeszcze mogiłę, co więcej, tworzyć jej milieu dla roz­

kosznego tete a łete z innym, to przewrotność płciowa, albo bezdenna, okropna — blaga autora. Pierwsze wstrętne, drugie płytkie, a jednak książka ta to

„dzieło poważne i wybornie pomyślane11. Takie ksią­

żki mógłby zbierać niemiecki uczony, jako aowody, do dzieła p. t. „Jak zginął naród franouski“. Nie jest słabym naród rozwiązły, ale słabym jest ten, w którym miłość się rozkłada. „La maison vide“, po­

minąwszy wszystko inne w nim, jest straszny pomy­

słem, jest siną plamą rozkładu na duchu literatury francuskiej.

Anemiczni w dziełach i przewrotni z zamiłowa­

nia, są Francuzi jednak często dowcipni. Sławny dziś Remy de Gourmont napisał taką krótką notatkę w je­

dnym z Revue: Gubernator Martyniki do ludnośoi.

Nie bójcie sie. „ Administracya ma oczy zwrócone na wulkan, śledzi z zaparciem jego postępowanie, nic nie ujdzie jej baczności, nio nie znuży czujności. Niebez­

pieczeństwa niema. Śpijcie spokojnie, ja czuwam".

Ogłoszono to wieozór przy bębnach, rano zaś rozpo­

częto rozlepiać afisze, ale nie skończono, bo wulkan wybuchnął.

Administracya ma oczy zwrócone na wieżę, gło­

szono po ulicach Wenecyi. Spijcie spokojnie... czuwa...

nim dokończył czytelnik plakatu, wieża spadła.

Podczas przeglądu armii, w dniu święta narodo­

wego 14. lipca, wszystkim wpojono przekonanie, źe

(7)

Nr. 11 TYGODNIK. „SŁOWA POLSKIEGO11 7 żołnierz francuski, manifestujący swój patryotyzm ma­

szerowaniem przed p. Loubet, jest wolnym od udam słonecznego. Padło mnóstwo. Czyżby ogłoszono mani­

fest: Maszerujcie spokojnie, administracja ma czujne oko zwrócone na słońce?

Innemu jednak pomysł, który z natury rzeczy pywinien był rozwinął się w olbrzymią satyrę społe­

czną i dosięgnąó swego wielkiego wzoru, kurczy się, maleje w rękach i z prawdziwem oburzeniem, po przeczytaniu „Małżeństwa Don Quichota“ p. I. Toa­

let, możnaby „jeździć11 po Francuzach.

Miał pomysł, pyszny pomysł, taki, jakiego może nie będzie miało pokoleuie całe, ale zrobił wszystko, co było w jego mocy, by zatrzeć linie, roz­

wodnić rzecz całą, a nareszcie wpędzić ją na mieliznę miłostek. I to wszystko w recenzyi nazywa się: char- mante satire, mots lestes, blayue parisienne tres

■ćmomsee, reloulśe devrait — on dire.

Ależ panie Toulet, to jest Don Quichot! to jest „Podfilipski“ świata!

P. Toulet miał pomysł następujący: Don Qui- chot nie umarł, ale z głową pełną wizyi, ubierających W szyszaki i pancerze hartowne cyrulików, plebanów i innych owczarzy, idzie przez społeczeństwo dzisiej­

sze. Jaka perspektywa! Co za obrazy. Serce pełne mocy stwarzania cudów i rozbijania ich z dźwiękiem satyry o rzeczywistość jest w Paryżu i niestety ma za impressarya takiego p . Toulet. Zamiast wielkiej ironii, mamy komizm, fcamiast rozdźMęków duszy, śmieszność.

Nie możnai o tem pisać. Satyra książki leży w stosunku autora do własnego pomysłu. Kto napisze taką satyrę ? '•

„Czystość wyrażenia przyciętego ironicznie przy­

pomina najlepszych pisarzy X V III. wieku*.

Proszę, proszę. Ja myślę tak: Niech sobie tam przypomina kogo chce i niech sobie przycina kogo chce, ale niech nie karli, niech nie psuję i niech sza­

nuje rzeczy, nad którymi sąd swój wyrzekł cały świat i uchylił przed nimi czoła. A krytyk, ten krytyk, co autorowi nie wyrzekł słów prawdy, to pusta lala i szkodliwa kreatura.

Czuje się mimowoli szacunek, no... to trochę za wiele, ale zawsze pewne... dla krytyki naszej. Dzi­

wnymi zaiste drogami chodzi dusza ludzka. Nieda- wniej jak wczoraj byłem pewnym, źe należałoby spra­

wić naszym p. krytykom „elektryczny krzyż Volty“, na wzmocnienie siły męskiej, oraz dad tom Lessinga:

„Hamburgische Dramaturgie11 do.ręki, a prócz tego, specyalnie dla nich, ustawowo zaprowadzić „dowód uzdolnienia11 (istniejący dla kominiarzy, choć nie istnieje dla pp. ministrów) a dziś... My mamy przecież sumienie.

Tak strasznie rozwiniętej Wzajemnej adoracyi i wzajemnego sprzysiężenia contra konsumentowi, ja­

kie panują w krytyce francuskiej, niema nigdzie, ani w Chinaoh, gdzie to jest prawem obyczajowem, ani nawet w Krakowie. Współpracownicy pisma piszą o autorze, który jest krytykiem pisma, w którem oni znowu drukują, a ten krytyk ma kuzyna redaktorem revue, w którym pisze kuzyn żony jednego z współ­

pracowników pisma, mającego drukować powieść p. X., którego kochanka była kochanką znanego krytyka pana Z. Każda krytyka zaczyna się od słów: Wy­

borna i wykwintna książka naszego przyjaciela pa­

na Y... i t. d. Jest to stereotypowe, należy juź do zakresu wiedzy, którą każdy Henio Kudłacki z przed­

pokoju dziennikarstwa, musi sobie przyswoić, nim za­

cznie wypróżniać redakoyjne... kosze. Wystarczy wziąć do ręki: Plume Grandę Beuue, Mercure’a, Iienais- sance latine i t. d. i. t. d., a potem dzienniki wszy­

stkich barw po kolei, a zaobserwować się to musi.

U nas inaczej. Oto my piszemy sub specie aeter- nitatis. Nasz dziadzio, Chmielowski, może sobie tam segregować literaturę, przylepiać etykietki, marudzić trochę, ale jak przyjdzie co do czego, położy palec wskazujący na bajdurze i powie: „Tu nie ma idei“, a potem zapisze autora pod rubrykę „Dekadenci Nr. I I I . “. I nie źyć mu juź biedakowi wśród ojczy­

stych niszczycieli bibuły i nie pić mu już z onymi czarnej u Szinida lub w Secessyi. Jest zabitym i to jest dobrze.

Camille Lemonnier napisał „Le Bang de rose*

a idea książki jest bliźniakiem idei książki p. Geor- ge’a Sauyin, o której była juź mowa.

No, no! ktoby to pomyślał. Mowgli jeszcze żyje, zmienił tylko nazwisko i nazywa się teraz przyzwoiois Kim, a przetłumaczył go na język francuski p. Louis Fabulet i p. Ch. Fountaine Walker. Ale! Czy kto zastanowił się nad dzisiejszymi nazwiskami publicy­

stów i literatów francuskich ? Wybornie z nich mo­

źnaby‘sporządzić ów bigos zaświatowy nazywany zwy­

kle chaosem. Wprost nie wiadomo 'jaki to język.

Wieki i kultury całe wyją z nich, zwite w jeden kłąb gadnin. Sąźto pseudonimy? Sąźto nazwiska? Tu­

taj, trudno wchodzić w tę kwestyę, jest to jednak kwestya i jest to także znak czasu.

Mowgli tedy żyje i nazywa się Kim. „Któż go nie zna (z księgi Dżungli), tego ruchliwego malca, sprytnego, jak człowiek dorosły, a żwawego, jak zwie­

rzę dzikie. Teraz spoważniał, jest pod opieką kapłana i stanowi jego pięść, podczas gdy pobożny Lama figu­

ruje jako dusza Kima. Idą zaś przez kraj cudów śniąc na jawie, a iyjąc we śnie, z oczyma otwartemi na „nieprawdopodobieństwa11, przeżywając rzeczy przez nas nie śnione. Nie wie się do końca książki, ozy po ziemi się stąpa, czy po mirażów dywanie. Książka to ogromna. Zawiera Indye. Nie jedźmy do Iudyj pra­

wdziwych, może one mniej prawdziwe". Tyle słów ofieyalnej recenzyi francuskiej. Książki nie czytałem, wyszła przed tygodniem lub dwoma. Nie wiem.

Czytałem natomiast Kiplinga rzeczy dawniejszo i zdaje mi się, źe byłby równym Andersenowi, gdyby ten ostatni nie przewyższał go w pewnym względzie:

Andersen jest — człowiekiem, Kipling zaś tylko An­

glikiem. Nie przeszkadza mu to jednak być artystą, choć pozbawia zupełnie metafizyki i nie zapominajmy nigdy, źe Andersen napisał system filozofii dla dzieci, tj.-zrobił kwadraturę koła i że jest on w Pan­

teonie świata.

Z tem wszystkiem, Kipling jest artystą retorem i dlatego pojęli go Francuzi, od An lerseha zaś od­

rzucił ich jego wielki rozum i wielkie, na wszechświat otwarte serce.

Przedewszystkiem prowadzi Rudyard swych czy*

telników w kraj baśni — nie sag północy, co każą ma­

rzyć, lecz gorąoych, napełniających dreszczem stra­

chów pustyni tropikalnej, gdzie włóczą się czarownice, wampiry, dyabły trujące serca białych miłością do hindusek, w otoczenie wiecznych czarów, w które wie rzy nawet biały po dłuższym pobycie. Jakieś prae*

Cytaty

Powiązane dokumenty

Pesymizm osobisty objawia się mniej gwałtownie. Głównymi jego powodami jest pragnienie nienasycone miłości i trapiąca myśl u życiu pozagrobowem. Poeta chciałby

sowuje się plastyoznie, a wszystkie, jako całośd, są mniej lub więcej szablonowe, pomimo szczegółów i ' szczególików nieraz, zdaje się, bezpośrednio z obser-

„Tam gdzie niema wolnego życia politycznego, człowiek zamyka się w sobie, zwraca się do własnych uozud, analizuje je i wogóle poświęca się zagadnieniom

opowieść pełna przejęcia się, w której mówi się idąo soena za sceną, rozdział za rozdziałem, akcentuje się tu i ówdzie jakiś moment, który silniej

panych w idealnej atmosferze, w której pławi się życie wszechprzyrody, świat bożych heroów, których pogorzelnc szczątki dymią się w duszy najlichszego robaka

Prócz tego odznacza się jego styl wielką godnością, a postacie śmieszne są namalowane na tle ogólnym tak, źe nie dzieje im się krzywda jako indywiduom, ale

mienie traciły swe składniki złota, i wślizgując się do portyków, zamieniały się na cienie srebrzyste, blade i zatarte, jak gdyby Dzień zatrzymał się w biegu i

Fala dziejowa Rosyi cofnęła się a równocześnie rząd wzniósł nowe tamy prawne nawet tam, gdzie jeszcze przed rokiem kipiał ruoh i wir ppołecznego życia.. Ów