• Nie Znaleziono Wyników

Droga ślepców - Marek Dryjer - epub, pdf, mobi, ebook – Ibuk.pl

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Droga ślepców - Marek Dryjer - epub, pdf, mobi, ebook – Ibuk.pl"

Copied!
16
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)

Marek Dryjer

Droga ślepców

(3)

© Copyright: Marek Dryjer & e-bookowo Skład: Ilona Dobijańska

Zdjęcie na okładce: designed by Photoangel/Freepik ISBN: 978-83-7859-924-1

Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo www.e-bookowo.pl

Kontakt: wydawnictwo@e-bookowo.pl

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości bez zgody wydawcy zabronione.

Wydanie I, 2018

(4)

Książkę dedykuję Jakubowi Markowi Dryjerowi

(5)

Od dłuższego już czasu siedział okutany grubym i mocno przybrudzonym kocem. Cały czas lekko przygarbiony, jak po- chylone na wietrze drzewo. Jego zapach przypominał fetor naj- gorszych odchodów. Od dawna nie mieli wody, nie myli się i nie prali. Tyle tylko, aby była odrobina w butelce. Parę kropli, żeby przeżyć.

Ile jeszcze, tego nie wiedział. Cały czas podążali na połu- dnie, coraz wolniej ostatnio. Tu, gdzie przebywali teraz, z każ- dą godziną robiło się coraz zimniej. Nie wiedzieli, czy szybciej zamarzną, czy może umrą z pragnienia. Chłopiec nie czuł się dobrze, gorączka i dreszcze potęgowały tylko ból i przygnębie- nie. Poprawił koc i mocniej naciągnął go sobie na głowę. Zapadł mrok. Pomyślał, że to koniec, że może wreszcie to się już skoń- czy. Zobaczy się z ojcem, odetchnie. Tak, to ostatnie potrzebne mu było najbardziej. Ciemność nie ustępowała ani na chwilę.

Nie było nic. Zakaszlał, głośno zacharczał i musiał splunąć. Wy- czuł w ustach smak krwi.

Nie mógł normalnie przełykać, bo kłuło i paliło go w gardle.

Do tego jeszcze ta wysypka, piekące bąble i ropiejące strupy.

(6)

6

Jego twarz wyglądała jak surowy befsztyk, była naznaczona pięt- nem czasu.

Skąd do cholery wzięła się tu ta parszywa ospa?

Wiedział, że nie może się drapać, ale było to od niego silniej- sze. Pocierał i płakał. Łkał i na nowo to muskał. Całe jego ciało pulsowało jednym wielkim bólem. Ile jeszcze wytrzyma?

Odchylił koc i zobaczył pochylonego nad nim mężczyznę.

Wydawało mu się, że rozpoznał jego rysy. Chciał nawet krzyk- nąć, ale nie mógł wydobyć z siebie głosu.

Tato, zabierz mnie ze sobą, zdołał tylko pomyśleć i osunął się na ziemię.

Na dłużej stracił przytomność. Po wielu próbach ktoś go jednak ocucił. Krępy mężczyzna masował jego ciało, wcierając w nie resztki zatęchłej maści. Na tubce widoczny był napis: „od- każająca”. Zwilżył mu usta, po czym podał Aciclovir w czystej postaci, następnie przeciwbólowe pigułki, które miały złagodzić wciąż narastającą temperaturę. Chłopiec popił wszystko odrobi- ną wody, jak mu się wydawało. Była to jednak tylko rosa.

– Odetchnij chwilę, zaraz musimy ruszać.

– Dlaczego mnie pan uratował? Dlaczego nie pozwolił odejść z tatusiem? Tam było tak ciepło.

– Masz gorączkę.

– Dlaczego nie zostawił mnie pan w spokoju? Ja już tak dalej nie mogę.

– Nie możesz, to prawda. Pamiętaj, co obiecałeś ojcu.

– Że będę żył. Że odnajdę to miejsce, gdzie świat się nie skończył. Że cały czas będę miał nadzieję, bo mama tak chciała.

(7)

– Właśnie.

– Ale przecież nadzieja umarła razem z tatą, a może w ogóle nie istniała? To wszystko, to gówno.

– Nie mów tak.

– A pan tak nie myśli?

– Nie. Musimy ruszać.

– Niech mnie pan tu zostawi. Jestem tylko niepotrzebnym ciężarem. Mój tata zawsze mi powtarzał, że zbędnego balastu trzeba się pozbywać.

– Nie pozwolę ci umrzeć w ten sposób. Bierz plecak.

Okutany w koc ostrożnie podniósł się i narzucił sobie ten pakunek. Nogi lekko mu się ugięły, ale wytrzymał, niczym sztan- gista walczący na pomoście o olimpijskie złoto. Poczuł cały ten ciężar.

Ruszyli, jeśli można tak powiedzieć. Wszak najpierw musieli wydostać się z lasu. Zajęło im to godzinę. Normalnie wystar- czyłby kwadrans, ale teraz nic już nie było normalne. Wszędzie tylko opadający na ziemię pył i świdrujący w nozdrzach popiół.

Słońce nie mogło przebić się przez to. Już od tak dawna nie widzieli słońca. On nigdy go przecież nie widział. Ale musiało jeszcze istnieć, bo gdyby go nie było, to oni także by już nie żyli. W jednej sekundzie umarłby cały świat. Czy aby na pewno jeszcze dychał?

Wypełzli na drogę. Asfalt od razu wydał się bardziej przy- jazny. Załadowany po brzegi wózek sklepowy wolno toczył się naprzód. Mieli tam cały swój dobytek. Mocno obciążone koła skrzypiały niemiłosiernie.

(8)

8

Będą musieli coś z tym zrobić, nie mogą przecież rzucać się w oczy. Nie mogą ryzykować. A co jeśli spotkają złych ludzi?

Głodowali od dawna, teraz chyba wszyscy głodują. Wszyscy to niewiadoma, bo nikt nie wie, czy jeszcze są. A jeśli tak, to gdzie i ilu? Nie powinni ryzykować.

Chłopiec zacisnął mocniej dłoń na rękojeści rewolweru. Nie był teraz najmłodszy, oprócz niego było jeszcze dwoje innych dzieci oraz dwie osoby dorosłe. Po tym, jak pomyślał, że to już koniec, bo nic nie był w stanie zrobić, spotkał jego. Po tym, jak odszedł ten najbliższy, pomimo heroicznej walki i wielu milach wspólnej wędrówki. W tamtej właśnie chwili to czas, a nie on stanął i zatrzymał się na moment. Trzy dni lamentów, trzy doby chyba, bo nie był pewien. Po tym czasie, gdy zjadł resztki ostat- niego kompotu, gotowy był na wszystko. Mając omamy, zauwa- żył człowieka. Nie był do końca przekonany, czy własne oczy pokazują mu całą prawdę, ale nie zastanawiał się nad tym. Nie przestraszył się także, po raz pierwszy od dawna.

Mężczyzna zabrał go ze sobą. Nie odebrał mu broni, ani nie przeszukał zawartości bagażu, jakby wszystko rozumiał. Tak jak- by od dawna szedł jego tropem. Może znał go? Może znał go także jego ojciec? No tak, ale ojca nie ma. Nie ma już nic. Mimo to dobrze mu z oczu patrzyło, ta przezabawna broda, krępa syl- wetka, zawadiacki pas z nabojami i długa dubeltówka. Ubranie miał nawet niezniszczone, może naprawione, i była z nim kobie- ta, prawdopodobnie żona, choć tego akurat nie był pewny.

Ślub? Niby, kto miałby im go udzielić? Czy w ogóle istniał jeszcze jakiś kościół? Nie raz rozmawiał o tym z ojcem. I o ma-

(9)

mie także. Często napotykał przy tym na ciszę, nauczył się już, że czasami to właśnie ona była słyszalnym głosem osoby, której zwyczajnie nie mógł już usłyszeć.

Kobieta towarzysząca mężczyźnie za nic nie przypominała matki chłopca, krępa sylwetka, pochylona, może nawet lekko zgarbiona, z długimi, splątanymi i mocno zniszczonymi włosa- mi. Jej mętny wzrok lustrował jego oczy. Miał wrażenie, że zaraz wszystko z nich wyczyta. Odziana w długą pelerynę, podartą i postrzępioną. Jakiś poszarpany sweter, chyba zielony, ale tego nie mógł stwierdzić na pewno.

Prawdziwej zieleni nie pamiętał. Czasem prosił: Tatusiu, opowiedz mi, jak wyglądają inne kolory?

Ciągle widział tylko jeden, we wszystkich jego szarych odcie- niach. Wszędzie tylko pył i popiół.

Kobieta przytuliła go do siebie i pogłaskała po głowie. Po- czuł przyjemność, tak mu jej brakowało, że chciałby więcej.

Chciałby, żeby była to mama. Zaczął płakać. Długo go uspoka- jała, zanuciła coś pod nosem. Prawie wtedy zasnął. To właśnie wtenczas doświadczył czegoś niezwykłego. Wydawało mu się, że dostrzegał słońce. Jego jasne i ciepłe promienie, które oślepiły go niemal całkowicie. Przymrużył powieki, chcąc uchronić oczy.

Poczuł wtedy silną rękę na ramieniu, a zaraz potem na głowie.

Po chwili zorientował się, że była to tylko latarka, w dodatku z ledwo tlącym się mizernym światełkiem. Ta cienka smuga światła nadal penetrowała jego źrenice.

– Przytrzymaj mu głowę, bo nic nie widzę.

– Żyje?

(10)

10

– Tak. Ale nie wiem, jak długo jeszcze.

– Idzie z nami?

– Tak.

Przez chwilę nic nie mówili.

– Idziesz z nami? – zapytali go prawie równocześnie.

Nic nie powiedział. Powtórzyli pytanie. Pokiwał lekko głową.

Idzie. Mężczyzna wzruszył ramionami.

Widać było, że byli zadowoleni.

W drodze poznał jeszcze dwoje dzieci, dziewczynkę i chłop- czyka, na oko młodszych od niego. Prawdopodobnie były to ich dzieci. Jasne i długie włosy oraz delikatna buzia wystawały z grubego kaptura. Obok, też dobrze zamaskowany, znajdował się jej młodszy brat. Spuszczona głowa, zwichrowana czupryna, oboje pod brezentem w bezruchu i bez uśmiechów. Czy aby na pewno była to jeszcze rodzina?

Czy tak właśnie wyglądały prawdziwe rodziny? – Zastana- wiał się przez moment. A może oni nie są ich rodzicami? Może prowadzą ich ze sobą w innym celu? Widział wcześniej, jak ko- bieta ostrzyła nóż. Nie pozwoli im tego zrobić. Nie będzie na to bezczynnie patrzył. Nie chce więcej słyszeć tych odgłosów. Ciar- ki przeszły mu po plecach. Od razu przypomniał sobie farmę, na której razem z ojcem szukali pożywienia. W zamkniętej na kłódkę zakamuflowanej spiżarni tuż pod podłogą nadzy i mocno wychudzeni ludzie leżeli na workach po kartoflach. Niektórzy częściowo już niekompletni. Tego krzyku nigdy nie zapomni, tak samo jak tamtego, który usłyszeli kilka godzin później, kiedy dobiegał do nich z tego samego domu, gdy śmiertelnie wystra-

(11)

szeni skrywali się niedaleko w kępie zbutwiałych liści. Cudem się wtedy uratowali. Teraz też tak będzie.

Zadygotał z zimna. Nie wytrzymał i wyjął broń.

– Nie pozwolę wam tego zrobić.

– Czego? – zapytał nieporuszony sytuacją mężczyzna.

–Nie możecie im tego zrobić – powtórzył trochę ciszej.

Reakcja była natychmiastowa.

– Czego nie możemy? – zawył tamten. Kobieta nic nie po- wiedziała.

– Nie możecie ich zjeść.

Rozpłakał się, nie zdejmując palca ze spustu. Broń była wy- celowana prosto w pierś mężczyzny.

– Powiedz, zabiłeś już kogoś? Myślisz, że to takie proste po- ciągnąć za spust?

– Nie.

– A zabijesz mnie?

– Tak.

– Ile masz kul? Może jedną albo dwie, a jak spudłujesz?

– Mam jeszcze pistolet na race świetlne.

– A ja strzelbę. I pewnie szybciej ją wyciągnę. Chcesz zginąć?

– Nie, a czasami chyba tak, ale raczej nie, nie wiem.

– Nie, powiadasz, to dobrze. Odłóż broń.

– Nie mogę.

– Możesz.

– Nie chcę.

– Musisz – oznajmił mężczyzna.

– Dlaczego? – zapłakał jeszcze mocniej.

(12)

12

– Dlatego, bo to są nasze dzieci.

Kobieta milcząco potwierdziła.

– Naprawdę?

– Tak, naprawdę, bardzo je kochamy.

– Jak mogę wam wierzyć?

– Mówiłem już, że musisz. Kochamy je tak samo mocno, jak twój ojciec kochał ciebie.

Nie odpowiedział. Nic więcej nie trzeba było mówić. Nie wiadomo, czy uwierzyli sobie nawzajem, ale w tamtej chwili było coś, co sprawiło, że faktycznie musieli.

– Jesteście dobrymi ludźmi?

– Tak, przecież już ci mówiliśmy – odparła kobieta i uśmiech- nęła się do niego.

Zobaczył wtedy jej zniszczone zęby.

Okutany w koc stawiał kolejne kroki. Głodny, spragniony, chory i zmęczony parł naprzód asfaltową drogą. Było ich te- raz więcej, więcej było też problemów. Na zmianę pchali wózek.

Koła mniej piszczały po tym, jak nasmarowali je znalezionym po drodze starym olejem silnikowym. Trochę się zacinały, ale powinny się wyrobić. Mijali kolejne kilometry, wydawało im się, że szybciej niż ostatnie. Mężczyzna często sprawdzał mapę.

Szukał na niej właściwej drogi i miasteczek na szlaku. Do naj- bliższego miasta było wiele mil. Wszystko na około sprawiało wrażenie uśpionego, nie poruszało się, tak jakby nie żyło.

Jedzenia nie mieli za wiele, także kolacja była niewielka. Po jednym ciastku upieczonym ze starej mąki, którą znaleźli w jed- nym z domów. Odrobina soli, której mieli więcej. Suszone mo-

(13)

rele z datą ważności zamazaną i nieczytelną. Nie śmierdziały, to chyba były dobre. Po jednej sztuce na głowę. Dorośli żuli jeszcze tytoń. Nie nadawał się do palenia. Wszystko popili deszczówką.

Jej kwaśny smak sprawił, że ich zmęczone twarze powykrzywia- ły się w dziwacznym grymasie, jakby mieli z czegoś niezły ubaw.

Śmiali się jak nigdy, ale nie był to śmiech szczęśliwych ludzi.

Na noc zjechali do lasu. Sprawdzili teren. Wydawało się, że jest bezpiecznie. Znaleźli odpowiednie miejsce na nocleg. Roz- łożyli namiot, który ledwo zipał. Poprawili brezent i okutani w dodatkowe koce położyli się do snu. Zapadła głucha i bezsze- lestna cisza. Nie było słychać nawet wiatru. Było jednak niesa- mowicie zimno.

Nie wiedzieli, jaka była pora roku, ale podejrzewali, że długa zima. Taka, która trwała chyba ze dwanaście miesięcy. Dzieci szybko zasnęły. Kobieta, która je usypiała także. Mężczyzna nie mógł zmrużyć oka. Zdawało się nawet, że płacze. To, czego nie mógł robić w dzień, robił w nocy. To, co kiedyś wydawało się niepotrzebne, teraz było konieczne.

Rano bez śniadania wyruszyli w dalszą drogę. Do południa zrobili kilka mil. Na drodze nie było nikogo. Ciągle ten sam as- falt, zakręty i proste. I tak w kółko. Żadnych ludzi, ani zwierząt.

Najmniejszych śladów życia. Dobrze wiedzieli, że to nie może trwać wiecznie. Musiał przecież ktoś jeszcze ocaleć, skoro oni nadal żyli. Kim się okaże? Woleli tego nie wiedzieć.

Musieli uważać, pilnować dzieci i nie rzucać się w oczy. Czę- sto korzystali z lornetki, którą chłopiec dostał od ojca. Pomagała wypatrzeć niebezpieczeństwo. Nieraz musieli szybko schodzić

(14)

14

z drogi i pospiesznie kryć się w lesie. Kilka kolejnych dni upły- nęło im identycznie. W czasie dnia szli, a nocą próbowali odpo- czywać. Było coraz zimniej i zaczynał padać śnieg. Mężczyzna dokładnie sprawdzał mapę, potem kompasem określał kierunek.

I tak na zmianę. Na pozór wydawało się, że wszystko jest dobrze, ale nie było. Może to kompas był niesprawny, a może mapa nie- aktualna? Ale przecież droga wciąż pozostawała niezmieniona.

Od kiedyś? Od dawna, chyba od zawsze.

Od kilku dni nic nie jedli i ledwo się poruszali. W zasadzie to ślizgali się po mokrej nawierzchni, kiedy śnieg szybko topniał.

Nie mieli butów, tylko jakieś szmaty prowizorycznie obwiązane sznurkiem – byle jakie podeszwy i marne skórzane mocowania.

Tyle, ile mógł dla nich zrobić, to uczynił. Resztkami sił doszli do granic tego parszywego wzniesienia. Zobaczyli wtedy ja- kieś miasto, które wyglądało na wyludnione. Zbliżał się wieczór i musieli gdzieś przenocować. Kobieta pierwsza zagadnęła:

– Nie wejdziemy tam, prawda? Nie teraz?

– Musimy, przecież wiesz.

– Może poczekajmy do rana?

– Nie możemy.

– Boję się.

– Ja też się boję.

– To zostańmy.

– Nie, nie jedliśmy od dawna. Dzieci są bardzo głodne. Mu- szę znaleźć coś do jedzenia.

– A jak nie znajdziesz?

– Muszę, dotąd nam się udawało.

(15)

– Co zamierzasz?

Zabiorę chłopca i pójdziemy. Ty z dziećmi zostaniesz tutaj, przynajmniej dopóki nie nadejdzie zmrok. Tu będziecie bez- pieczni. Zostawię lornetkę, żebyście nas widzieli. Nie rozpalaj- cie ognia.

– Wrócicie przed nocą?

– Nie wiem – odparł i spojrzał na nią wymownie.

–Wrócicie w ogóle?

– Nie wiem, przecież wiesz.

– Aha – wycedziła przez łzy. – Weźcie broń.

Mężczyzna nie odpowiedział, tylko pospiesznie przygotował im nocleg. Rozłożył namiot i rozpiął brezent. Wszystko zama- skował popękanymi gałęziami. Zostawił wózek z dobytkiem, la- tarkę, trochę wody i zapalniczkę, w której gazu było niewiele.

Położył dzieci spać, po czym ucałował je tak, jakby miał je oglą- dać ostatni raz. Pożegnał wreszcie ich matkę. Zawsze tak robił, tak na wszelki wypadek.

Zeszli ze zbocza i wkroczyli do martwego miasta, ale nie dumnie i odważnie, tylko po cichu i bardzo ostrożnie. Idąc w głąb zabudowy, rozglądali się na boki. Niczego podejrzane- go nie zauważyli. Minęli ruiny ratusza, budowla ta dawno już utraciła swój wdzięk. Teraz były to tylko masy betonu i stali, ru- mowisko poobdzierane z tynku, z dużą wyrwą w jednej ze ścian, prawdopodobnie spowodowaną wybuchem.

Broń, może gaz? – Zastanawiali się przez chwilę.

Nie weszli jednak do środka. Szukali czegoś innego. Minęli kolejne i następne budynki, potem kompleks mieszkalny i praw-

(16)

16

dopodobnie szkołę, obok której zobaczyli boisko do koszykówki.

Pod bliższym koszem leżała piłka. Mieli nieodparte wrażenie, że przed chwilą ktoś musiał nią grać. Piłka była jednak mocno sfla- czała. W budynku nie było okien, pobazgrane farbą drukarską wypalone wnęki przyciągały wzrok i chłonęły ostatnie światło niczym miniaturowe czarne dziury. Przeszli na drugą stronę za- kurzonej ulicy i dostrzegli w oddali stary szpital, którego ogro- dzenie wyglądało na nienaruszone. Obleciał ich strach. Stanęli i zastanawiając się nad tym wszystkim, rozejrzeli się dokoła. Byli w kropce.

– Musimy to sprawdzić – powiedział mężczyzna.

– Ja nie chcę. Boję się.

– Ja też się boję, ale musimy, przecież wiesz.

– Wiem. Wiem, że musimy. Zgoda.

– Tak. Zgoda – potwierdził starszy z nich.

Weszli za ogrodzenie, następnie udali się przez skwer space- rowicza - tak był opisany na mapie. Kiedyś może tak wyglądał, teraz na pewno już nie. Później ominęli jeszcze jeden zaułek i porozbijane schody, wysokie i pochyłe, po czym otworzyli mar- ne drzwi i wolno weszli do środka. Najpierw tylko się rozglądali, a gdy się trochę oswoili, postanowili zrobić kolejny krok. Potem tych kroków było już znacznie więcej. Sprawdzili wiele pomiesz- czeń, w których znaleźli sporo rozmaitych przedmiotów. Skła- dowali je później w jednej z pobliskich komórek, która wydała im się najczystsza i miała solidne zamykane drzwi. Z łatwością mogli to wszystko zabezpieczyć. Zawiasy zaskrzypiały, a potem klucz zgrzytnął w zamku.

Cytaty

Powiązane dokumenty

Marek Dryjer Noc świętojańska wrocławskich krasnali niekończącego się bruku, jej małe butki ślizga- ły się na ziarenkach piasku, a cudowne warko- cze powiewały na boki..

Wyjście grupuje 43 niejednorodne tematycznie teksty: od lamentów nad stanem poezji i jej językowego tworzywa 2 (słowa, lawina), poprzez wiersze głodne transcendencji 3

Była to stabilna, nie najgorzej opłacana posada i znajomi raczej mi jej zazdrościli, toteż gdy dochodziło do sytuacji, gdy musiałem już kogoś poinformować, że rzucam pracę, i

Chłopak odwraca się i znika wewnątrz domu, cały trzęsie się z zimna.. Dzieciak rozpala nieduży ogień, którym

Usługi miały być drogie (ale zawsze skuteczne) i elitarne (żeby usługodawca sam mógł wybrać usługobiorcę i żeby ten czuł się z tego powodu wyróżniony).. Sprawa była

Heli i Kati oraz wszyst​kim fan​ta​stycz​nym bab​ciom mul​tiu​ni​ver​sum... Spis

A potem jeszcze poizau- rzyłam sobie w Niemczech, bo trzeba było pozbyć się długów, których nazbierało się trochę przez ten remont, no i jeszcze za- robić coś niecoś na

– No dobra, tylko cicho sza – nakazał wskazującym pal- cem, co to go sobie przyłożył do ust, a potem pokazał im nim jeszcze, żeby się do niego przysunęli i zaznaczył wyraźnie,