• Nie Znaleziono Wyników

Podróż (II)

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Podróż (II)"

Copied!
18
0
0

Pełen tekst

(1)

Laurencja Sternowa

Podróż (II)

Teksty : teoria literatury, krytyka, interpretacja nr 6 (30), 155-171

1976

(2)

Autobiografia

Laurencja Sternowa

Podróż (II)

3 I 1976 r. Na dziś Chincheros, czyli niedzielna w yp ra w a do w io ski in d ia ń skiej położonej w yso ko w górach, jakieś trzyd zieści k ilo m e tró w od Cusco. J u ż zo b a czyliśm y w szy stk o , co było do zoba­ czenia z in ka sk iej przeszłości. R ó w n ież stulecia hiszpańskiego pano­ w ania b y ły n a m jako tako znane. Pozostało za te m jeszcze obejrzeć, ja k w ygląda norm alne życie Indian d zisiejszych. Przeglądając p rze ­ w odnik, n a tk n ę liśm y się p rzyp a d k ie m na opis Chincheros. N o rm a l­ n y tu ry s ta spędza z w y k le niedzielę w Pisać sła w n y m nie ty lk o z in ka skich ruin, ale rów nież z niedzielnego targu i m szy odpra­ w ianej w kiczua. C hincheros było znacznie m n iej reklam ow ane, ale z kró tkiego opisu w p rzew o d n ik u w yglądało zachęcająco. W cza­ sach panow ania In k ó w Chincheros było letnią rezyd en cją dw oru. S ły n ie do dziś z wspaniałego p ejza żu i z fa k tu , że będąc znacznie m n ie j uczęszczane p rze z tu ry stó w , ofiarow uje liczne u ro ki nie «ze­ psutej» in d ia ń skiej w ioski, ży ją c e j w n iep rze rw a n y m r y tm ie lo ka l­ nej trad ycji. T a k w ięc w y b ra liśm y Chincheros. W y ru szy ć trzeba

było o w schodzie słońca. Z tru d e m d o p yta liśm y się o drogę do po­ sto ju ciężarów ek; pow iedziano n a m n a jp ierw , że do Chincheros nie ma żadnego tra n sp o rtu, p o tem zn a leźliśm y ciężarów kę, k tó rej k ie ­ rowca ośw iadczył, że o w szem jedzie w tę stronę i m oże nas pod ­ wieźć, ja k k o lw ie k nie w ięcej ja k ty lk o na połowę drogi. P o tem ju ż jest niedaleko, ośw iadczył, jakieś szesnaście kilo m e tró w w górę i na

(3)

piechotę. W ysie d liśm y i rozpoczęło się poszukiw anie od nowa. W ko ń cu je s t w óz, załadow aliśm y się w e tró jk ę — ja, on i Moona, p rzygod n ie spotkana C hinka z K anady. Podeszła do nas k ilk a dni w cześn iej w Cusco i zaczęła się d o p y ty w a ć w ła m a n y m h iszpań­ skim . Z a p y ta ła m po angielsku czy p rzyp a d k ie m nie m ó w i w jakim ś in n y m lu d z k im ję zy k u . K lasnęła w ręce z radości i ta k to się za­ częło nasze w spólne podróżow anie. A w ięc je s te śm y na wozie i w drodze. N a jp ien o zyg za ka m i pod górę, p otem długi zja zd w do­ linę w z d łu ż szla ku kolejow ego do M achu Pichu. W kró tc e jed n a k o d b ija m y w prawo, je st to bow iem początek drogi do Chincheros. Za n a m i parę ta ksó w ek, kierow ca przyspiesza, n ik t bow iem nie lubi być w y p rze d za n y m . T y le w ty m zaw odow ej a m bicji co zd ro­ wego rozsądku. Podróżow anie w tu m a n ie k u rzu w zn ie sio n y m przez p ierw szy sam ochód nie n a leży raczej do przyjem n o ści. W sp in a m y się zn o w u zy g za k a m i w górę, aż po chw ili osiągam y płaskow zgórze. P rzed n a m i jezioro, parę zagród z g lin y a na horyzoncie m ajaczą się A n d y , ośnieżone s z c z y ty do dziś czczonego przez In dian Sancay i M onte Veronica — lokaln ej n a zw y nie udało m i się znaleźć. Je- d zie m y na w schód, słońce odbite w w odzie jeziora oślepia, na dro­ dze nie m a ż y w e j d uszy, je d y n y głos to nerw o w e trąbienie ta ksó w ek za nam i. W ja zd do m iasteczka, sam ochód( za tr z y m u je się na s k r z y ­ żow aniu, w ysia d a m y. Gdzie jest targ, gdzie kościół — te dw ie in ­ s ty tu c je ja k w iadom o zaw sze fu n k c jo n u ją w pobliżu. M iejscow i m a ­ chają rę ką w górę, p rzysp iesza m y k ro ku , za nam i w y ła d o w u je się paru F ra n cu zó w i g rupka A m ery k a n ó w . T eraz to ju ż praw ie bieg­ n iem y pod górę, nie m o że m y się przecież dać w y p rzed zić nowo p r z y b y ły m . B e z tch u dopadam y c e n tru m w ioski, bieg na w y so k o ś­ ci 3800 m e tró w jest w y c z y n e m nie lada. P ojedyncze d o m y i zagro­ d y u k r y te za starannie w y le p io n y m m u re m z g lin y giną z pola w i­ dzenia. P rzed oczam i n a b ieg łym i krw ią po n ied a w n y m biegu o tw ie ­ ra się plaża. Z dw óch stro n m u r in ka ski, dalej kościół na p o d w y ż ­ szeniu, obok m a syw n a dzw onnica. W bok rozciąga się p u stka, pod­ chodzisz do ra m p y, dalej g ru n t opada strom o w dolinę, na k tó re j d ru g im kra ń cu spostrzegasz A n d y w m a je sta ty czn e j bieli. Na p ie rw ­ szy r z u t oka pejzaż ja w i ci się jako p r y m ity w n a trójkolorow a sk ła ­ danka żó łto -ru d e j ziem i, bieli gór, kościoła i dzw on n icy i n ie w y o ­ brażalnie in te n sy w n e g o b łęk itu nieba. P otem dopiero postrzegasz, że plaża je s t pełna ludzi i że k o lo ryt zarów no dopełnia, ja k i k o n ­

(4)

t.rastuje z w ysu b lim o w a n ą m onotonią pejzażu. In d ia n k i z C hinche- ros słyn ą z urody. Drobno zbudow ane o n a d zw ycza j reg u la rn ych rysach tw a rzy znane są ze sposobu, w ja ki zaplatają w łosy. T y m ra zem nie są to dw a w arkocze sp ływ ające poniżej pasa i p rzew ią ­ zane kolorow ą szm a tką . In d ia n ki z C hincheros zaplatają w ło sy w tysiące w a rk o c zyk ó w i noszą je luźno opuszczone na plecy. T ra ­ d y c y jn y czarny m e lo n ik u stę p u je m iejsca p ła skiem u n a k ry c iu gło­ w y, któ re w ygląda ja k bogato dekorow ana p o kryw ka . P rzez c h w i­ lę m asz w rażenie, że zam iast w A ndach jesteś gdzieś na D alekim W schodzie w Chinach, a m oże w M ongolii. C zerw ony ciasny k a fta ­ n ik z filc u z dłu g im i ręka w a m i i ciem nobrązow a suto m arszczona spódnica dopełniają stro ju .

Targ rozpoczął się ju ż dawno, na zie m i leżą rozłożone tow ary. M asz je podzielone na dw ie sekcje. Jedna je st lokalna, druga « tu ry s ty c z ­ na». W iesz ju ż m n ie j w ięcej, co m ożesz znaleźć w części lokaln ej targu. N iezliczone odm ia n y ziem n iakó w , suszo ny pieprz, i to b y b y ­ ło w szy stk o . Id zie m y w obec tego w stronę « turystyczną». Co k u p u ­ je tu ry sta na targach w iejskich? Poncho. M asz ich k ilk a rodzajów . W yrabiane fa b ryczn ie ze sztu c zn y ch w łó k ie n z n iew ielką dom ieszką alpaki, raczej szkaradne, ale za to tanie. Dalej m asz drugi rodzaj. Te są ju ż w yrabiane domoroo z w e łn y w n a tu ra ln ych kolorach, lepsze w g a tu n ku , ale bez w d zięku . Na ogół zn a jd u je sz je na targu in d ia ń skim w Cusco, lub te ż w p a ń stw o w ych koopera tyw ach ty p u Cepelia. Poza ty m m asz jeszcze ostatni ty p poncha i te n w łaśnie chcesz tera z zakupić. Są to poncha lokalne, ręcznie tka n e w tra ­ d y c y jn y c h w zorach i w yrabiane głów nie na u ż y te k p r y w a tn y . Z n a j­ dujesz je czasem na r y n k u w Cusco, ceny takie w ięcej n o w o jo r­ skie, dlatego też ruszasz szyb k o w stronę sekcji tu r y s ty c z n e j targu w Chincheros, m ając cichą nadzieję, że ceny m iejscow e będą bar­ d ziej dostosow ane do m ożliw ości tw o je j kieszeni, k tó r e j dno ju ż p rześw itu je po blisko pięciu tygodniach p o b y tu w A m e ry c e P o łu d ­ niow ej. Poncha tra d y c y jn e są oczyw iście znoszone i brudne, kolory lek k o w y b la k łe , ale to przecież ty lk o dodaje im sm a k u w T w oich oczach, św iadczy b ow iem niezbicie o ich autentyczności. Z p on ch em w r ę k u za czyn a sz się targować. In d ia n ka kręci głową i odm aw ia. «No m am ita, no» powiada, i rozum iesz, że jest to koniec d y sku sji. W te d y uśw iadam iasz sobie, że przecież nie jesteś na B lis k im W sch o­ dzie, gdzie targow anie się o cenę n a leży do obowiązującego ry tu a łu

(5)

tow arzyszącego za ku p o w i ja kieg o ko lw iek a rty k u łu . N ie targujesz się, ty m sa m y m pozbaw iasz sprzedającego e le m en tu gry, zubożasz proceder w y m ia n y , k tó r y jest ty le a k te m 'h a n d lo w y m , co w yda rzę- n iem to w a rzyskim . Indianie się nie targują. N ie zn a czy to jednak, że m ają jedną ustaloną cenę na p ro d u k ty . W istocie m ają dwie ce­ n y , jedna dla m iejsco w ych i druga tu ry styc zn a . O czyw ista, że na- leżąc do tej dru giej kategorii, płacisz cenę tu ry sty c zn ą i w y m ie n iw ­ szy 600 pesetów , odchodzisz z p onchem w rę ku . Co jeszcze można dostać na targu? Lokalnie w yrabiane sw e try , pam iętasz powojenną m odę sportow ą p ulow erów na n a rty w ty p ie n o rw e sk im z ozdob­ n y m szla kiem jeleni i gwiazd? S w e tr y z alpaki są tego typ u , tyle tylko , że zam iast jeleni m asz znacznie egzotyczn iejsze la m y w d u m ­ nej paradzie. Są jeszcze garnki m alow ane w pseudoinkaskie w zory i trochę starych m onet, p am iętających czasy hiszpańskiego pano­ wania.

Słońce za czyna dopiekać, In d ia n ki ruszają się z m iejsca, podążam y za nim i. W kościele rozpoczyna się msza. W chodzisz do w nętrza ja k do piw n icy. India n ki wbiegają d ro b n y m kro czkiem , na progu padają na kolana i milcząco przesuw ają się do ty łu . F ront kościoła z a ję ty jest przez m ężczyzn . O sw ojony z m ro k iem pow oli rozglądasz się po w yzło co n ych ołtarzach, gdzie w n iszy siedzący C h rystu s ma, ja k w szędzie, perukę z n a tu ra ln ych w łosów i ten sam w y ra z u m ę ­ czonej eksta zy, ja ki sp o ty k a sz ty lk o w h iszp ań skim baroku. Nagie ciało jest upstrzone stru p a m i za sty g łej k rw i w niepokojąco ja skra ­ w ej czerw ieni. O bok obrazy, na k tó ry c h Indianie w narodow ych kostium ach paradują w procesji Corpus C hristi, h iszpańskiej w e r­ sji tra d ycyjn eg o w iosennego fe stiw a lu obchodzonego k u czci Inka Roca. W yobrażasz sobie, że procesja inkaska niew iele m usiała się różnić od chrześcijańskiego obrządku. Prawdopodobnie rozpoczy­ nała się na obecnej plaża a ko ńczyła w in ka skiej św ią tyn i, na k tó ­ rej m iejscu stoi obecnie kościół. M sza celebrow ana jest w kiczua, m u z y k i nie m a, organy nie istnieją, m iste riu m odbyw a się w ciszy i m roku. N ie trw a zresztą długo, w ych o d zisz przed kościół, za tobą w y sy p u ją się w p ierw ko b iety a za n im i grupa m ę żc zyzn w y p ro w a ­ dzających celebransa-księdza. Na placu robi się nagle czarno. W sz y s ­ cy m ę żc zyźn i u brani są bow iem w czarne g a rn itu ry od okazji. Z a ­ kończenie m szy jest hasłem do zw ija n ia targu. Nagle pojaw iają się osły, zaczyna się objuczanie zw ierzą t i ludzi. Na pochylonego chłop­

(6)

ca rodzice ładują pu ste kosze z w ik lin y , ko b ie ty zarzucają ch usty z nie sp rze d a n y m i tow aram i na plecy i zn ika ją jedna po drugiej w bram ie w y lo to w ej. W y p ija m y ostatnią szklan ką «chicha m ora- da» — bezalkoholow ego napoju z k u k u r y d z y — i po od byciu n a ­ ra d y d e c y d u je m y sią na pieszy pow rót do Cusco, jeżeli nie całej drogi, to p rzy n a jm n ie j połow y idącej w dół. P ow rót na piechotę jest niezbą d n y, o ile nie zam ierzasz zw iedzać k ra ju w yłą czn ie z w y ­ sokości sam olotu lub ciężarów ki. Owe szesnaście kilo m etró w na pie­ chotę było p ie rw szy m a u te n ty c z n y m ze tk n ięc iem się z A ndam i, z ziem ią ci nieznaną, z r y tm e m ta k ró żn y m od tw ojego. Po raz p ie rw szy poczułeś się nie ja k tu ry sta , ale «swój». Bariera obcości została przełam ana. Słońce przesuw a się na zachód. A n d y w y s tę ­ p u ją w y ra źn ie j na horyzoncie. Po drodze m ija cię parę ciężarów ek, A m e r y k a n ie i F rancuzi odjechali ju ż w cześniej. Na p odw órzu do­ m u p rzy drodze siedzą m iejscow i, m achają do ciebie ręka m i, zapra­ szają do kom panii, ale odm aw iasz, droga do Cusco daleka a zm ro k w A n d a ch zjaw ia się szyb ko , m asz jeszcze ty lk o dw ie godziny św ia t­ ła i ciepła. Oto ju ż zb iega m y w dół z płaskow zgórza, m ija m y parą p rzy d ro żn y c h osiedli, k r ó tk i postój nad rzeką i za chw ilę z n a jd u je ­ m y sią na drodze g łó w n ej wiodącej z M achu Pichu do Cusco. O stat­ nie spojrzenie w ty ł, w tu m a nie k u r zu m ija nas ciężarów ka. S ły ­ szałaś — on m ów i. S łysza ła m , odpowiadam , ktoś k r zy k n ą ł «Oks­ ford!» B ez słow a rzu ca m y się do przodu. Na drogę ze sk a k u je postać z c ze rw o n y m plecakiem . Ś c isk a m y Piotra, nie w ierząc w ła sn y m oczom. W noc przed w y lo te m do A m e r y k i p o w ied zieliśm y sobie do zobaczenia, gdzie? w Cusco oczyw iście. W sza k w szy stk ie szlaki w A m e ry c e wiodą do stolicy im p e riu m In ków . M am czerw o n y ple­ cak, pow iedział, rozpoznacie m n ie łatw o. I oto sto im y na drodze, oszołom ieni ty m n iesp o d ziew a n ym spotkaniem , chaotycznie w y m ie ­ niając o k r z y k i i pytania. R u sza m y dalej w stronę Cusco, szanse na za trzy m a n ie ciężarów ki m aleją z każdą m inutą, bow iem zm ierzch zapada raptow nie. A le oto m ija nas autobus, m a cham y ręka m i, k ie ­ rowca ty lk o przysp iesza na nasz w idok. K ilkadziesiąt m e tró w dalej doganiam y autobus. Sto i w m iejscu , k o n d u kto r na czw orakach

id g o rą czko w ym pośpiechu szu ka zg ub y. D ołączam y się do poszu­ kiw a ń i jest! Ł a p ie m y na ręce naszą szansę — w o rek z prow iantem , co spadł z dachu — i w d ra p u je m y się na górę. Za n am i kond u ktor. A utob us rusza, Piotr prow adzi z k o n d u k to re m d y sk u sję w p ły n n e j

(7)

w ozackiej h iszpańszczyźnie. Jonatan dorzuca co chw ilą uw agi w ke- czua. Z na lazł je w sam ouczku. N ie są co praw da na tem a t, jako że należą do ty p u «Tw oje usta czerw one są ja k m alina», ale e fe k t w y w o łu ją niezapom niany. Moona nuci chińskie ballady miłosne a ja, że b y nie być gorsza, w tó ru ją «Szła d ziew eczka do laseczka» i ta k w je żd ża m y z p o w ro tem do Cusco. Jeszcze jedno »Pisco Sour« dla ro zg rzew ki i pożegnania. Piotr ra n k ie m w y ru sza szla kiem od­ w ro tn y m do nas na północ w zd łu ż U kajali do lą u ito s, a stam tąd A m a zon ką do A tla n ty k u . N astępnego dnia czeka nas w y ja zd do L im y , gdzie sp ę d zim y ostatnie sw e dni na zw ied za n iu m iasta, m u ­ zeów i spotkaniach z lu dźm i, do k tó ry c h m a m y lis ty polecające. P rzez chw ilą w a łęsam y się jeszcze po opustoszałej Plaża de A rm as, w s tę p u je m y do k lu b u na ostatnią partię szachów i do hotelu. T a k oto dobiegł końca ostatni nasz dzień w świecie, k tó r y zam ieszkaliś­ m y na przeciąg dw óch tygodni.

T y le na dziś. R elacji nie przed sta w iam w porząd ku chronologicznym . Z w iedzanie Cusco i okolic w yp rzed ziło w czasie w iz y tę nad jezio­ re m Titicaca, ale ta k się złożyło, że ostatnie w spom nienia opisałam Ci w pierw . Zachow aj w ięc te ż ten porządek narracji. D zięku ję Ci za szansę pisania ty c h listów . P rzeżycia sprzed pół ro k u stają m i na nowo przed oczami. S w o ją drogą c zy chcesz, ż e b y m w ysłała Ci parę zdjęć z o p isyw a n ych m iejsc? M am k ilk a ca łkiem in te re su ją ­ cych. M ożna by było ew en tu aln ie w łączyć je do narracji. Co sobie o ty m m yślisz?

5 II 1976 r. P ow rót do L im y . Do m iasta m ożna dojechać na tr z y sposoby: s ta tk ie m , a u to b u sem w zd łu ż w y b rzeża z E kw ad o ru i sam olotem . Znane n a m są ostatnie dw a sposoby. A u to b u sem p r z y ­ jech a liśm y do L im y z E kw adoru. D wadzieścia osiem godzin n ie ­ p rzerw a n ej ja zd y w zd łu ż m orza na brzegu p u sty n i. Całe w yb rzeże P eru je st pustyn ią, burą i ponurą. J a k to jest, że na granicy E k w a ­ doru św ieciło słońce, była p iękn a pogoda, a tu ż po przekro czen iu granicy zapadł m ro k, zrobiło się pochm urno i ta k to ju ż trw ało do sam ej L im y i praw ie do granicy Chile? Dalej zn o w u pięknie. W L i­ m ie latem jest zim a. N a w y b r z e żu oznacza to szereg m iesięcy bez

(8)

słońca, piaskow e burze, w ilgotne p o w ietrze, ale bez deszczu. W dro­ dze p o w ro tn ej z A n d ó w p rzyle c ie liśm y do L im y sam olotem z A re- quipa, m iasta całkow icie hiszpańskiego — Indian nie m a — poło­ żonego u podnóża w u lk a n u El M isti. W ygląda ja k F udżijam a, ten sam k s zta łt stożka po kryteg o śniegiem u szczytu . A req uip a leży w niecce g órskiej na w ysokości około dw óch ty się c y m etró w . Po w y ż y n a c h A n d ó w czu jesz się, ja k b y ś się nagle znalazł w s zw a j­ ca rskim p r z y tu ln y m u zd ro w isku . Co praw da w Szw ajcarii nie ma palm , ani też a rc h ite ktu ry oszalałego baroku w ty p ie Salam anki, ale p ejza ż m a podobny charakter osw ojonej dzikości. P rzyjech a liś­ m y do A re q u ip y w n o cy, następnego dnia w c ze sn ym popołudniem o d la ty w a liśm y do L im y . Pół dnia zw iedzania m iasta i kla szto ru S a n ta Catalina, najdziw n iejszego z a b y tk u hiszpańskiego, ja k i w i­ d zie liśm y w te j części świata. Z ałożony został przez m n iszk i im p o r­ tow ane z H iszpanii. P a n ny z bogatych rodów b y ły jego za łożyciel­ kam i. K la sztor jest la b iry n te m dziedzińców , ka żd y w in n y m kolo­ rze. Z a czyn a sz od błękitnego, k o ń c zy sz w soczystej ochrze. P o­ śro d ku natra fia sz na m iniaturow ą H iszpanię, skw er z prom ieniście rozchodzącym i się m in ia tu ro w y m i uliczkam i. M asz ta m calle T o le­ do, calle Barcelona, Salam anca i parę in n ych . W zd łu ż ulic zn a jd u ­ jesz u sy tu o w a n e p ry w a tn e siedziby zało życielek zakonu. Im iona có­ re k grandów i p o to m kiń kon kw ista d o ró w w ypisane są na drzw iach w oślepaijącym bogactwie a ry sto k ra ty c zn yc h ty tu łó w . Z w ie d za m y poza ty m parę in n yc h kościołów, trochę chodzim y po mieście, z ja ­ d a m y lu nch — A req u ipa słyn ie z w y ra fin o w a n ej ku ch n i — jest to nasz p ierw szy «europejski» posiłek po tygodniach głodów ki i sp ę ­ dzania dnia na garstce r y ż u i pom arańczach, i w y ru sza m y na lo t­ nisko. C zy m ożesz sobie w yobrazić pas sta rto w y, k tó r y w p ie rw idzie do góry a p o tem w dół? P a tr zy m y na siebie raczej n ie p e w ­ nie, do p ilo tów p o łu d n io w o a m eryka ń skich nie m a m y zb ytn ieg o za u ­ fania, ale te ż nie m a m y innego w yjścia. Sam olot w y s k a k u je zza w u lka n u , podchodzi do lądowania, o b se rw u je m y w napięciu, ale jakoś siada i za parę m in u t zapraszają nas do w nętrza. Sam olot w spina się spiralą z n iec k i i ju ż je ste śm y nad A ndam i. S ie d zim y z nosam i p r z y k le jo n y m i do szyb y . J a k w yglądają A n d y z góry? Inaczej n iż g ó ry, ja k ie w idziałam p rze d te m z sam olotu. Są buro- żółte. Ż a d n ych d rzew n i lasów. Jed en łańcuch w yłan ia się za d r u ­ gim , od czasu do czasu w y s k a k u je ośnieżony w ierzcho łek w u lk a '

(9)

nu — K ró lew ska K o rd yliera cała w bieli pozostała ju ż za nam i dalej na w schód. Osiedli nie ma, od czasu do czasu łapiesz w zro ­ k ie m ka w a łe k drogi w iodącej do nikąd. S am o lot nie leci w ysoko , a w ięc g d y b y jakieś osiedla, jakieś zn a ki ludzkiego p o b y tu na te j n iep rzy ja zn e j ziem i, to nie u s z ły b y one tw o je j uw agi. A le nie m a nic poza je d n y m p a sm em A n d ó w za drugim . Sam o lot skręca gw ał­ tow nie, zn a jd u je m y się praw ie nad brzegiem P a c y fik u . N a połud­ n iu to ju ż Chile, niebo bezchm urne, natom iast krajob raz pod tobą zm ienia się raptow nie. G óry i ocean zn ika ją p o k ry te ró w n y m po­ ły s k liw y m po kro w cem z ch m u r aż po h o ryzo n t. N ie w ierzysz, że pod tobą zn a jd u je się ląd sta ły , a w ych y la ją c e się od czasu do czasu szc z y ty , któ re przebijają jednolitą p ow łokę chm ur, ty lk o w zm acniają poczucie ca łko w itej nierealności. Sam olot się obniża, nie zanurza się, ale n u r k u je w pow łokę i nagle przechodzisz od rozsłonecznionej nierealności do szaraw oburej rzeczyw istości p e ­ ruw iańskiego w y b rze ża zim ą. J e d zie m y do m iasta, pokój m a m y zarezerw o w a n y w ty m sa m y m hotelu, w k tó r y m za trzy m a liśm y się po p rzy b y c iu do P eru z Ekw adoru.

J a k by Ci tu opisać Lim ę? B yło m iasto i nie m a m iasta. To je s t Lim a. K ie d y ś było to m iasto kolonialne, którego tra d ycje p rze tr w a ­ ły przez tr z y stulecia po to, żeb y w ciągu ostatnich k ilk u d ziesią t­ ków lat ustąpić m iejsca, ale czem u? N o w oczesnem u dw orcow i a u ­ tobusów , k tó r y m usiał być chlubą m iasta w latach p ięćdziesiątych, ale teraz w ygląda nieopisanie szarawo. N o w e m u ho telo w i H ilton, którego sy lw e tk a ru jn u je ry su n e k śródmieścia? I oczyw iście now o p rze b ity m autostradom , które przecinają m iasto w e w szy stk ic h k ie ­ runka ch , stw arzając u łu d n e w rażenie m etropolii, a w istocie p ro ­ w adząc do nikąd. N a tych m ia st za m ia ste m rozpoczynają się te sam e nieasfaltow ane drogi, w id zisz te sam e odrapane autobusy, bez o kien, o d rew n ia nych siedzeniach. Lim a i P eru to dw ie różne sp ra w y. W stuleciach, któ re nastąpiły po podboju p rzez ko n kw ista d o ró w , H iszpanie budow ali P eru jednolicie, była to kolonia im perialna, k tó re j ślady w id zisz w ty c h w szy stk ic h m iejscach, do k tó ry c h H isz­ panie dotarli, gdzie w y w a rli sw ój w p ły w i skolonizow ali. K ie d y zw iedzasz P eru A D 1975, m asz nieodparte w rażenie, że całe p a ń stw o poszło spać na w ięcej niż stulecie, o ckn ą w szy się nagle z m iłe j d rzem k i w połow ie naszego w ieku , usiłując w ie lk im w y s iłk ie m nadrobić zaległości. S k u tk i tego nigdzie nie są tak w idoczne ja,k

(10)

w L im ie , m ieście najrozleglejszych slu m só w , jakie w ż y c iu w id zia ­ łam , o ste n ta c yjn ie m ilio nerskiej d zieln icy u p rzyw ile jo w a n yc h , re s­ tauracji, w k tó ry c h posiłek ko sztu je cię w ięcej n iż to, co byś za­ pła cił g d zie k o lw ie k w Europie, najgorszego publicznego transpor­ tu — ogonki do autobusów rozciągają się na k ilo m e try — i b u d y n ­ k ó w rzą d o w y c h tego fo rm a tu , że nie m asz ża d n ych w ątpliw ości co do ro z m ia ró w , biurokracji. W prow adzanie L im y i P eru w w ie k d w u d z ie sty zaczęło się od b ezprzykładnego burzenia starego miasta. D opiero po ja k im ś czasie kto ś poszedł po ro zu m do głow y, że p rze ­ cież ta k ie dra styczne posunięcia nie są konieczne, że m ożna budo­ wać na w o ln y c h m iejscach bez szko d y dla starych. A le co zrobiono, tego nie m ożna ju ż było odrobić. W y d a je się, że po szeregu d a rem ­ n y c h w y s iłk ó w unowocześniania sta rej L im y zarzucono częściowo p r o je k t o ryg in a ln y i zam iast tego z rów ną pasją rzucono się do konstru o w a n ia nowego przedm ieścia M iraflores, które ukończone m ogłoby się znajdow ać w k a żd y m k ra ju na k u li zie m sk ie j, do tego stopnia brak m u indyw idualnego charakteru. M ieszka ń cy L im y są podobni do m iasta, będąc m iesza n ką w szy stk ieg o z w szy stk im . Indianie p rzesta li być Indianam i z A n d ó w , zam ieniając się w ż e ­ braków i u lic zn y ch kupców m etropolii. Przew ażająca w iększość to M estizo ze znaczną dom ieszką eu ro p ejskiej zbieran iny re k ru tu ją c e j się z w o je n n y c h uchodźców , lub też ludzi, k tó r z y z ró żn ych p r z y ­ c zy n w oleli rozp łyn ąć się w a n onim ow ej masie. L im a jest m iastem sa m y m w sobie, w yd a je się, że f a k t bycia o b yw a telem L im y nie je st ty m s a m y m co bycie m ieszka ń cem Peru. Co praw da propagan­ da nacjon a listyczna jest w tłaczana w s z y s tk im przem ocą do gardła, ale m ieszkańca L im y in fo rm u je się na ogół o zdarzeniach, które dzieją się w zasięgu ręki, o ty m ja k w ygląda jego kra j, nie m a pojęcia, ani te ż nie w y d a je się t y m szczególnie zainteresow any. Na p ytanie, ja k ie kiero w a liśm y do zn a jo m ych , czy b y li w A ndach, czy w idzieli Titicaca, czy znają Cusco i wiedzą, co ta m się dzieje, odpow iedź była nieodm ienie odm ow na. S iedzieli i słuchali naszych relacji z oczam i ro zszerzo n ym i z przerażenia, całkow icie nieśw ia ­ dom i sytuacji, n ę d zy i ty p u p o lityk i, któ ra ta m w A ndach zna jdu je posłuch. O czyw ista, że ta k w ygląda sytu a cja ty lk o w ogólnych za­ rysach. S p o tk a n y antropolog w iedział dokładnie, co się dzieje na prow incji, ale te ż ta w iedza należała do jego zawodu.

(11)

in n ych kościołów noszących na sobie ślady ostatniego trzęsienia ziem i i n ied a w n ych ro zru ch ó w , k ie d y to w yprow adzono czołgi na ulice i L im a p rzez parę dni znajdow ała się w stanie oblężenia ze stro n y sw o jej w łasnej policji. W ch o d zim y do jednego z kościołów w s ta r y m śródm ieściu i 'doznajem y szoku. K a żd y zw iedzający b u ­ dow le sakralne E uropy w ie dobrze o istn ien iu ta k zw a n ych koś­ ciołów pielgrzym ich. W iększość kościołów epoki rom ańskiej we Francji i Północnej H iszpanii m iała ongiś te n charakter. Cóż on oznaczał w istocie? S p e c y fic z n y plan, m a n ifestu ją c y się w n iezli­ czonej ilości kaplic p rzezn a czo nych do celów d ew o c y jn y c h i ty m , co w id zisz w skarbcu ko ścieln ym . To znaczy fig u r y św ię ty c h i re ­ likw iarze, które d aw niej d ekoro w ały kaplice przyciągając p ielg rzy­ m ów , ow e «package h olliday tours» w ie k ó w średnich. W iększość p ielgrzym ich kościołów w E uropie została praw ie całkow icie odarta z daw nego charakteru. N isze świecą p u stka m i, pozostaw iając wolne pole dla h istoryczn ej w yobraźni. Dopiero tu ta j Kościół San F ran­ cisco je st a u te n ty c z n y m kościołem p ielg rzym im do dziś dnia. N a ­ w y boczne otw ierają się na ze w n ą trz kaplicam i, każda strojna oł­ ta rze m i w ołtarzu figura. M adonny, C h rystu s przesuw ają się przed tobą w korow odzie zło te m h a fto w a n ych plu szów i brokatów . T w arze M adonn ukolorow ane ró że m , usta ka rm in em , oczy szklane. Na piersiach szn u ry pereł, w isio rki z drogich kam ieni, szkaplerze ze zło ­ te j i srebrnej blachy. P rzy je d n y m z fila ró w w ejścio w ych stoi na postum encie szklana ka setka . W o kó ł świece i tłu m . P rzebijasz się p rzez rzeszę i sta jesz n aprzeciw pudła. W ew n ą trz na sreb rn y m tr o ­ nie siedzi lalka w ielkości rocznego dziecka. T akie lalki ze zło ty m i sztu c zn y m i lokam i, wołające «tata», «mama» m ożesz kupić za n ie ­ m ałe pieniądze w k a ż d y m w ię k sz y m eu ro p ejskim sklepie z zabaw ­ kam i. L alka ubrana je st w su k ie n k ę z brokatu, na nóżkach m a n iem ow lęce buciczki od M arksa i Spencera. A w okół na podłodze stoją m in ia tu ro w e m odele sam olotów , sam ochodzików , ro zróżniam y m odel w łoskiego fiacika. L alka ze sk le p u to D zieciątko Jezus, m odele sam olotów i sam ochodów to w spółczesna w ersja w o ty w n y c h darów. Pozostaje Ci zadać sobie p yta n ie czy p rzyp a d k ie m te w s z y s t­ kie fig u r y św iętych , te w s z y s tk ie M adonny i C h ry stu sy w ołtarzach, które teraz w yd a ją Ci się, jeżeli nie dziełam i sztu k i, to dopuszczal­ n y m i kiczam i, nie są w gruncie rzeczy ty m sa m y m , co owa lalka ze z ło ty m i lokam i, a różnica w percepcji nie jest jed y n ie m o ty w o ­

(12)

w ana d y sta n se m h isto ry c zn y m , k tó r y ja k widać nie istn ieje w p rze ­ ży c iu lo k a ln y m . To praw da, że ża d n em u z m ieszka ńców L im y nie p rzy szło b y do gło w y klękać i oddawać relig ijną cześć lalce na w y ­ staw ie sk le p u z zabaw kam i, ale w y sta rc zy przenieść ten sam p rzed ­ m io t w inne otoczenie, że b y m u nadać now e znaczenie, otoczyć m is ty k ą cudow ności i ty m sa m y m spowodow ać nowe, nieoczekiw ane reakcje. Padanie na tw arz, nabożne pełzanie na kolanach w stronę szklanego pudła, pełne lę k u wobec m iste riu m obcałow yw anie k a n ­ tó w s k r z y n k i. W y c h o d z im y z kościoła ja k oszołom ieni, rze c zy w i­ stość k u ltu , k tó r y trw a i ro zw ija się, je s t przeżyciem , jakiego n ie sp o d ziew a liśm y się doznać.

Pozostają n a m jeszcze do obejrzenia m uzea. M u zeu m m ie jsk ie ze w sp a n ia łym i zbioram i m ala rstw a religijnego szko ły Cusco, głó w ­ nie z X V I I w . P rzew aga M adonn i C h rystu só w . Oboje na c ie m n ym tle, M adonna przybrana w bogato ornam entow ane sza ty szty w n e od drogich kam ieni, C h ry stu s stojący na k r zy ż u , zam iast opaski pal- liu m do kolan ja k w ro m a ń skim m alarstw ie szko ły ka ta lo ń skiej — i k w ia ty . W szędzie te sam e bajecznie kolorow e b u k ie ty, ustaw ione po obu stronach k rzy ża i dopiero po p e w n y m czasie o rien tu jesz się, że obraz nie przedstaw ia u krzyżo w a n ego , ale ołtarz z przed sta w io ­ n y m u k rzy żo w a n ie m . C h ry stu sy szko ły Cusco ja k ró w n ież M adon­ n y z tego c y k lu są obrazam i obrazów.

Dalej zb io ry ceram iki, ale te p rzeglądam y pobieżnie, b ow iem m a m y jeszcze p rzed sobą m u z e u m sp ecja listyczn e poświęcone archeologii regionu. W p ie rw jed n a k d e c y d u je m y się na zw iedzen ie M u zeu m Złota. P rze d te m jed n a k trochę geografii, p lo tek i historii. Znaleźć drogę do M u ze u m Złota niełatw o, położone je st bow iem na je d n y m z niezliczo nych n o w ych przedm ieść. Dojechać ta m m ożna albo au ­ tobusem (ale w m ieście, w k tó r y m p rzy sta n k i autobusow e są rzeczą prawie nieznaną, dość trud n o zorientow ać się w za w iły m system ie ko m u n ika cji m ie jsk iej), albo «na łebka». Ta in sty tu c ja je st znana pow szechnie. S ta je sz praw ie na środku u licy, r y zy k u ją c p rzejech a ­ nie, i w y su w a sz w sk a zu ją c y palec w górę. J a k m asz szczęście, to łapiesz coś w rodzaju p ry w a tn e j półciężarów ki, która podw ozi Cię na m iejsce. M u ze u m położone jest w odosobnionej części osiedla. W chodzisz p rzez bramę do p arku ogrodzonego d ru te m pod napię­ ciem e le k tr y c z n y m i dochodzisz do n iew ie lkie j budow li, któ ra z z e ­ w nątrz przyp o m in a b u n kier a w e w n ą trz — okazuje się p ra w d ziw y m

(13)

bun krem . M u zeu m Złota je st in sty tu c ją pryw a tno -p ań stw o w ą . W istocie oznacza to, że zbiory znajdujące się w n im są w zasadzie własnością p ryw a tn ą o tw artą dla publiczności, znajdującą się pod nadzorem i opieką państw a. P r y w a tn y właściciel nie ma prawa sprzedać sw ojej ko lekcji, ale z kolei w s z y s tk ie propozycje dotyczą­ ce w ystaw ien ia zbiorów w in n y c h m uzeach m u szą być przez niego akceptow ane. H istoria właściciela zbiorów jest rów nie dziw aczna ja k samo m u zeu m . Don M iguel M ujica Galio je s t m ilio nerem z L im y , k tó r y zrobił m a ją tek na szczęśliw ie p rzeprow adzanych operacjach fin an so w ych . Nie b yło b y w ty m fa kcie nic szczegól­ nego — takich ja k on jest w ięcej w ty m św iecie — g d y b y nie fa k t, że Don M iguel od w czesn ej m łodości o k a zyw a ł zam iłow anie do zbieractw a. P ie rw szy m re zu lta te m te j pasji było stw orzenie najbogatszej pono na świecie ko le k c ji broni — dw adzieścia tysię cy eksponatów — w y sta w io n ej na parterze bunkra. W yd a je się je d ­ nak, że nam iętność kolekcjonera w połączeniu ze zm y s łe m in te ­ resu skierow ała go w kró tce w inną stronę, ty m ra zem w k ie ru n k u grom adzenia z a b y tk ó w archeologicznych z przeszłości Peru. Trzeba tu ta j dodać, że P eru nie zna ta kie j in sty tu c ji ja k G łó w ny Urząd K onserw acji Z a b y tkó w , ani też nie roztacza rządow ej kon tro li nad pracam i w yk o p a lisk o w y m i, któ re do tej chw ili są prow adzone na w łasną rękę w sposób ży w o przyp o m in a ją cy dziew iętnastow ieczną tra d y c ję w yko p a lisko w ą na B lisk im W schodzie. P rzyp uszczam , że w iększość zd u m iew a ją cych eksponatów w ysta w io n yc h w M u ze u m Złota została p ry w a tn ie przez Don M iguela zakupiona od am atorów archeologów, k tó rzy na własną rękę ro zko p yw a li i do dziś r o zk o ­ pują indiańskie nekropole. Nie p rzyje c h a liśm y do P eru po to, że b y oglądać historyczną zrojow nię, przeb iega m y w ięc p rzez pa rter w p ro st do podziem i. M u ze u m Z łota jest p rzestrzenn ie niew ielkie, w szystkieg o tr z y sale, ale co za eksponaty! N ie ty lk o In ko w ie m u ­ sieli kochać się w złocie, ale inne w cześniejsze plem iona ind ia ńskie rów nież. W ysta w a zaczyna się od n a szyjn ikó w . Od sk ro m n ych , na codzienny u ż y te k , do bardziej św ią tecznych. Te ostatnie składają się z półszlachetnych i szla ch etn ych kam ieni, ka żd y w ielkości k u ­ rzego jaja, p rzep la ta n ych dla ozdoby k u lk a m i z topionego złota. Ż e b y nie było złu d zeń , w ysta w io n o nie parę ta kich n a szyjn ikó w , ale setki. Pięć albo sześć szkla n ych gablot jest szczelnie n im i w y ­ p ełn io nych od góry do dołu. Dalej m a ski ze złotej blachy. Z p u sty c h

(14)

oczodołów spływ a ją łzy . Na m eta lo w e d ru ciki nanizane są szm a ­ ragdy szlifo w a n e «a la cabochon», k a żd y w ielkości pią stki dziecka. Dalej w spaniale w ypracow ane złote noże ry tu a ln e z p rzed sta w ie­ n ie m bożka, stojącego na rękojeści półksiężycow ego ostrza. Jest i czaszka, na k tó re j p o m y sło w y in d iań ski d e n ty sta dokonał dzieła jed yneg o w sw o im rodzaju. T rzyd zieści dw a na turalne zęb y zostały zastąpione dokładnie w y k o n a n y m i kopiam i z a m e ty stó w . Z pew ną ulgą p rze c zy ta liśm y w p rzew o d niku , że operacja ta m iała m iejsce ju ż po zgonie pacjenta, inaczej strach pom yśleć. Złoto w ku ltu ra c h indiańskich było zaiste u ży w a n e do celów raczej niecodziennych. Poza n a szyjn ika m i, m a ska m i i nożam i zn a jd u je m y rów nież tu n ik i, całe w y k o n a n e z cienko w y k le p a n y c h zło ty c h blaszek, a że b y nie było w ątpliw ości, że złoto dalej zn a jd u je się w A ndach, obok leży ka w a łe k głazu dziw nie żó łty. J a k in fo rm u je nalepka, jest to k a ­ w a łek złota ostatnio znaleziony w jed n ej z r z e k sp ływ a ją cych z j e ­ ziora Titicaca. W aga tego okazu: około dw óch kilo.

A le to nie w szy stk o . N astępna sala poświęcona jest na czynio m ro­ b io n ym ze zło tej blachy. N ie m a w ątpliw ości, że daw ni w ładcy tego k ra ju lub jego pro w incji m ieli zastaw ę stołow ą w ed le n a jw y ższy c h im p eria ln ych standardów , ty lk o z jed zen iem było krucho, ja k się w ydaje. Są i złote zw ierzą tka , n iezm ien n e la m y , k a czki i jaguary. J u ż nie w ie m y , co nas bardziej uderza, bogactwo m ateriałow e, owo złoto i kam ienie, czy też rzem iosło. J e ste m skłonna przypuszczać, że jed n a k to pierw sze, a m oże je st to ty lk o w y n ik ie m naszej n ie­ zdolności zrozum ienia k u ltu r ta k obcych? M oże to w ydaw ać się dziw ne, ale spoza tego p rzep ych u i bogactw a w yłan ia się k u ltu ra p r y m ity w n a i m onotonna, k tó re j jed yn ą a trakcją je st barbarzyńska dzikość.

Z w iedzenie m u ze u m antropologicznego nie rozw iew a całkow icie pierw szej im presji. T a k ja k cyw ilizacja In k ó w w idziana z p ersp ek­ ty w y M achu P ichu i Pisać ja w i się jako cyw ilizacja schodów, ta k k u ltu r y w y b rze ża P a c y fik u w d zisie jszy m P eru u k a zu ją się jako św iat garnków . N iew iele innego przetrw a ło , ja k się zdaje, a co było to albo piasek zasypał, albo zn ikn ęło z p o w ierzch n i ziem i p ra­ wie bez śladów , n a w e t bez pom ocy hiszp a ń skiej. Są co prawda nad P a c y fik ie m ru in y , któ re dają bardzo w yso kie św iadectw o k u ltu rze daw nych narodów na te j ziem i. Są to księżycow e ru in y indiańskiej m etropolii w C han-C han w połowie drogi m ię d zy obecną grańicą

(15)

E kw a d oru a Lim ą. Rozciągają się na p rzestrze n i 28 kilo m etró w kw a drato w ych , nieskończone ulice, ru in y pałaców, c zy te ż tw ierd z półobronnych, w szy stk ie m u r y p o k ry te płaskorzeźbam i. N a płasko­ rzeźbach dziw aczne p ó łstw o ry, półludzie w w o jo w n ic zyc h gestach, ta k że m asz nieodparte w rażenie, że w ę d ru jesz po ja k im ś m o n ­ stru a ln y m obozie w o jsk o w y m , kro czysz po śladach cyw iliza cji k rw a ­ w e j nastaw ionej na podbój i m ord. Śladów te j a k ty w n o śc i niew iele zn a jd u jesz w m u ze u m archeologicznym , którego eksp o n a ty usze­ regow ane są w edle dw óch podsta w o w ych k lu c zy . Jed en to klu cz chronologiczny, poszczególne k u ltu r y ułożone są od n a jd a w n iejszych do najm ło dszych , dlatego te ż In kow ie zn a jd u ją się na sa m y m k o ń ­ cu w y s ta w y jako ostatnia w istocie rdzenna cyw ilizacja lokalna. Jeżeli p o w iem y sobie, że eksp on a ty w ystaw ion e w M u ze u m Złota rep rezen to w a ły k u ltu r y d w orskie i ew en tu a lnie r y tu a ł — ow e noże i praw dopodobnie czaszka ja k rów n ież liczne zw ie rzą tk a ze złota — to p rzed m io ty zgrupow ane w m u ze u m antropologicznym w p rze ­ w ażającej m asie u k a z y w a ły «życie codzienne» (drugi klucz). Jest rzeczą zdum iew ającą, ja k to się stało, że w cyw ilizacjach, któ re nie zn a ły koła garncarskiego, w iększość za b y tk ó w , jakie się przech o ­ w a ły do naszych czasów, to garnki, i owo «życie codzienne» je st p rzy ich pom coy reko nstru o w a ne i ilustrow ane na w ysta w ie. A w ięc m asz ta m całe serie g a rn kó w -d o m kó w ze schodkow o w y le p io n y m i dacham i. Są ta m g a rn ki-ka czki, garnki-jag u ary, g arn ki-w ęże. M asz ta m całą serię g a rn kó w -lud zi, jed n y c h okropnie p o w y k rzy w ia n y c h , n apisy pod spodem głoszą, że seria przedstaw ia choroby. J a k się w yd aje, ilość ludzi tra pio n ych chorobam i w e n e ry c zn y m i i parali­ ż e m była w cale niem ała. J e st ró w n ież seria dosto jników , są to garnki-g łow y. Co cię zd u m iew a , to ciągłość rasowa, te sam e tw a rze sp o ty k a sz do dziś dnia na w szy stk ic h jarm arkach w A ndach, w e w szy stk ic h w ioskach, ja k k o lw ie k rza dziej zn a jd u je sz je w śród m ieszka ńcó w nizin. M asz ró w n ież całą grupę przedstaw iającą z a ję ­ cia dom ow e, tka n ie lub czynności zw iązane z upraw ą ziem i. I na o sta tk u m asz serię g a rnków o tem a tyce «erotycznej», która to ja k się zd a je zajm ow ała wcale poczesne m iejsce w ro d zim y m rzem iośle. T a k poczesne było to m iejsce, że ja kiś przedsiębiorczy archeolog rodzim ego chow u za ło żył w L im ie m u ze u m erotyczne cieszące się najw iększą bodaj popularnością w śród rzesz zw ied zają cych, ja k rów n ież ła sk a w ym poparciem rządu. Ja k się w ydaje, k u ltu r y in ­

(16)

diańskie nie m iały tabu seksu a ln ych ty p u europejskiego, ale raczej tra k to w a ły sceny, któ re m y n a zw a lib y śm y in ty m n y m i, z rozbraja­ jącą szczerością i n ie w ą tp liw y m u m iło w a n iem p re cy zji i szczegó­ łów.

Poza ty m nie m a w ty m m u ze u m nic, co m ó w iło b y Ci, że daw ni m ie szk a ń c y P eru m ieli zainteresow ania n a tu ry in n ej, nie ty lk o p ra g m a tyczn ej. N ie ma tańców , nie m a scen p rzedstaw iających r y ­ tu a ły religijne, nie m a czegoś w ro d za ju tea tru , zabaw itp. Z ycie codzienne Indian przedstaw ia się n a m w szarej, n ie a tra k c y jn e j rze­ czyw istości, ubogiej w ro zry w ki, ograniczonej do podstaw ow ych czynności budo w y osiedla, obrony przed m o żliw y m i najeźdźcam i, m ozolnego zdobyw ania p ożyw ienia w grom adzie, n ęka ją c y ch cho­ rób — czy w iesz, że w edle lo ka ln ej tra d y c ji ro zn ośn ikam i chorób w e n e ry c zn y c h b y ły lam y, a że sodom ia nie była i nie je s t rzeczą rzad ką w śród m ieszkańców co bardziej oddalonych osiedli, przeto hiszpańscy p rzyb y sze , k tó r z y w eszli w in ty m n e k o n ta k ty z m iesz­ kańcam i, rychło b y li zm u sze n i do zu życia części złota z legendar­ nego Eldorado do celów ta k prozaicznych, ja k leczenie się z tej groźnej choroby — i płodzenia, któ re — sądząc z p rzed sta w ień na garnkach — było je d y n y m ro d za jem ucieczki od p on urej m onotonii dnia pow szechnego.

T rzeba się spieszyć, za dw ie godziny o d la tu jem y z P eru z pow ro­ te m do E uropy. Ł a p iem y ta ksó w kę, w ra ca m y po bagaże do hotelu. Za ostatnie pieniądze k u p u ję «id o lito » z tu rkusa. B o żek je st groźny, łeb o grom ny zaw ieszony w p ro st na m a sy w n y c h k ró tk ic h nogach. I w y lo t z L im y . L o tn isko je st now oczesne, szklane p u d ełko otoczo­ ne m iz e rn y m i palm am i pod sza rym p o c h m u rn y m niebem . Sam olot je s t praw ie p e łn y , pasażerowie, p rzew ażnie Hiszpanie, w racający do dom u z odw iedzin rodzin n ych . Z a p in a m y pasy i ju ż jeste śm y ponad L im ą, ponad chm uram i, w p e łn y m słońcu. Pod n a m i p rze­ suw ają się pasm a A n d ó w . Sam olot skręca, lecim y w k ie r u n k u p ół­ nocno-w schodnim . S zu k a m w zro k ie m Huaras, jednego z n a jw y ż ­ szych szczy tó w w A n da ch i jednocześnie a k ty w n eg o w u lk a n u . T rzy lata te m u zd arzyła się ta m tragedia. Jakieś pół ro ku p rzed w y ­ buchem b r y ty js k i geolog w drapał się na górę i o p u k a w szy ściany w rócił do m iasteczka, in fo rm u ją c m iejsco w ych n otabli o r y c h ły m w ybuch u, w w y n ik u którego, w edle jego opinii, połowa góry zo­ stanie dosłow nie w ysadzona w p o w ietrze, a pobliskie m iasto m a

(17)

szanse zostać zrów nane z ziem ią. R adził m iasto ew akuow ać, pisał w te j spraw ie m em oranda do rządu, n a jp ew n ie j u to n ę ły w m orzu p apierow ej biurokracji. W y b u c h nastąpił k tó rejś n ocy w pół roku później, dokładnie w edle p rze w id y w a ń geologa. W te j nocy Sądu O statecznego zginęła praw ie cała ludność m iasteczka zalanego w o ­ dam i pobliskiego jeziora ko m p le tn ie w yp ełnionego odłam kam i skal­ n y m i. Dopiero po te j tragicznej lek c ji rząd postanow ił odbudować m iasto na in n ym , ty m ra zem «bezpiecznym » m iejscu . W yd a je m i się, że zn a jd u ję Huaras, d om inuje nad oko liczn ym i szczyta m i, jedno zbocze je s t ucięte ja k nożem . Za chw ile fałdow ania tere n u łagod­ nieją, na stokach pojawia się zieleń i oto pod n a m i rozciąga się rów nina aż do ho ryzontu. To ju ż dżungla, c h m u ry znikają , słonce odbija się w licznych rzeka ch i rozlew iskach. O siedli nie ma, jed no­ lity i n iep rzerw a n y kożuch zieleni p o k ryw a ziem ię. R ze k i robią się coraz w iększe i łączą, pew nie są to źródła A m a zo n ki, po trzech go­ dzinach lo tu lą d u jem y w Caracas. Proszą nas na lotnisko, w y sia ­ dam y, zm iana sam olotu, zm iana obsługi na n a stę p n y sk o k przez A tla n ty k . Z m ie n ia m y czas na zegarkach, to ju ż nie czw arta po południu, ale dziesiąta w nocy. Z p o w ro tem do sam olotu, ruszam y, pod nam i A tla n ty k w chm urach, od czasu do czasu łap iem y s k ra ­ w e k k tó re jś z W y s p K araibskich, w samolocie zapalają się św iatła, obsługa roznosi kolację. P o tem jeszcze film , nad A tla n ty k ie m z a ­ pada noc, p a trz y m y jeszcze raz na zegarki, trzecia w nocy. O bsłu­ ga rozdaje koce i poduszki, gasi światło, zapadam y w rodzaj d r z e m ­ ki, siedzę niew ygodnie, budzę się co chwila, zapadam w sen zn o ­ w u, ale na krótko. O tw iera m oczy, w samolocie zapalono w szy stk ie światła, p y ta m z n iedow ierzaniem o godzinę, stew ardesa m ó w i m i, że je st ju ż szósta i podaje śniadanie. Za okn em dzień, za chw ilę w y n u rza się ląd, je ste śm y nad H iszpanią i za godzinę — w M a d ry ­ cie. C zy napraw dę pokon a liśm y ju ż te n szm a t drogi z jed n e j p ó ł­ ku li na drugą z południa od ró w n ika na północ, z A m e r y k i P o łu d ­ niow ej, tego innego św iata do rzeczyw istości nam zn a n ej i codzien­ nej? P rzez długie dni po powrocie pojęcie czasu przedstaw iało się n am w n a stęp ują cych rachubach: je s t to trzeci dzień od w y lo tu z L im y , ty d z ie ń te m u b y liśm y nad jezio rem Titicaca itd.

To, co było rzeczyw istością p rzez sześć tygodni, staje się ż y w y m w spom nieniem . P rzed oczami m igają m i obrazy, oglądam siebie «z zew nątrz». C zy to napraw dę ja w ędrow ałam p rzez dżunglę

(18)

w K olum bii? M acam lew ą rękę, tę, w któ rą u g ryzła m n ie m ałpka biegająca lu ze m w zw ie rzy ń c u in d ia ń sk im na r ó w n ik u koło Quito. Z żalem ściągam z siebie ind ia ńskie poncho kupione na targu w S il­ va w K olum bii, ro zm a w iam w samolocie z H iszpanam i w ich ję z y ­ ku , nie dlatego że b y ta k bardzo interesow ał m n ie p rzed m io t k o n ­ w ersacji, ale że b y po dtrzym ać to ulo tn e w rażenie, że podróż się jeszcze nie sko ń czyła, że przygoda trw a, że nie jest ju ż ty lk o p rze ­ szłością. Jeszcze dw ie godziny i lą d u je m y na H eath row w L o n d y ­ nie. W yc h o d zim y z sam olotu ja k ogłuszeni, na lo tn isku hałas, ludzie krzyczą , biegają, tłoczą się do ko ntroli paszportow ej, c zeka m y go­ dzinam i na sw oją ko lejkę, p o tem jeszcze odbiór bagaży — p r z y b y ł n a m kosz z p rezenta m i, teraz po o p różnieniu spełnia bardziej pro­ zaiczną fu n k c ję , tr z y m a m y w n im brudną bieliznę — i w y c h o d z i­ m y przed lotnisko. N ie ma w ątpliw ości, to ju ż nie są A n d y ani p u sty n n a L im a. W około zieleń, drzew a i tra w n iki, gazony z k w ia ­ ta m i, szok dla oczu p r z y w y k ły c h do żółtoburego pu styn n eg o k r a j­ obrazu. W orgii kolorów i hałasów w k ra c za m y ponow nie w «cy­ w ilizację».

Cytaty

Powiązane dokumenty

Oczywiście do uzyskania większej ilości masy używamy wielokrotności mąki i soli np.. Zacznijmy od tego, że do głębokiej miski wsypujemy mąkę

Programy pisało się w językach programowania, drukowało się specjalne karty, które się zanosiło do czytnika, a po tygodniu dostawało się wydruk, na którym

Winnica Moderna założona została w 2015 roku na Dolnym Śląsku na Wzgórzach Trzebnickich w Krakowianach. Podłoże stanowi gleba lessowa, powierzchnia obejmuje

Porębski frapował jako badacz współczesności, a więc nie było dla nas tak istotne, że studiował w Krakowie, że był uczniem charyzmatycznego historyka sztuki Vojislava i

Widok do wnętrza Teatru Szekspirowskiego podczas „przemarszu” gdańszczan przez teatr z okazji jego otwarcia, 18 września 2014 (fot. Krzysztof

Częstym sposobem działania szpitali prywatnych, a zarazem elementem ich krytyki jest cream skimming (zjawisko spijania śmietanki – przyp. red.) – szpita- le te skupiają się

Katalońska Agencja Oceny Technologii Me- dycznych i Badań (The Catalan Agency for Health Technology Assessment and Research, CAHTA) zo- stała utworzona w 1994 r. CAHTA jest

Systemy Unit-Dose działają zazwyczaj w szpitalach mających powyżej 400 łóżek, w tej grupie liczba zautomatyzowa- nych systemów indywidualnej dystrybucji leków wzrasta już do