• Nie Znaleziono Wyników

Pismo 00. Misjonarzy z Mariannhill w południowej Afryce

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Pismo 00. Misjonarzy z Mariannhill w południowej Afryce"

Copied!
20
0
0

Pełen tekst

(1)

W Niemczech: Marlanhiller Misslon Breslau mr 15625 w Niemczech 20 fenieów

Pismo 00. Misjonarzy

z Mariannhill w południowej Afryce

Katowice-Bogucice

dnia 1 5 -g o m aja 1 9 3 8 r

„Wiadomości Mi­

syjne" można za­

mawiać u nas w każdym polskim urzędzie pocztow.;

kosztują na kwar­

tał w Polsce 75 gr, w Niemczech 60

fenigów.

Na intencję abo­

nentów „W i a d o - m o ś c i M i s y j ­ n y c h " odprawia się w klasztorze codziennie d w i e

Msze św.

y 8£KNARD2-'f

S.B z a

Za zezwoleniem W ła d zy Duchownej w Katowicach

Rocznik XLVIII

(2)

wychodzą w pierwszej połowie każdego miesiąca. Kto zamawia to czasopismo, ten tym samym spełnia dobry uczynek na korzyść biednych murzynów w Afryce.

Pożądani są we wszystkich miejscowościach pom ocnicy, gotowi i chętni do po­

pierania i rozpow szechniania „Wiadomości Misyjnych". Czysty dochód z tego czasopisma obraca się tylko na cele misyjne, t. j. na rozkrzewienie naszej świętej religii, przeto Papież Pius X. i Ojciec św. Pius XI. udzielili Apostolskiego Bło­

gosławieństwa w szystkim Dobrodziejom naszej Misji. Wszelkich objaśnień do­

tyczących Mistf i klasztoru OO. Misjonarzy w Mariannhill w Południowej Afryce udziela

firat k o n s ta n ty HTlielewski

K a to w ic e B o g u c ic e , ulica Piotra nr. 3 (blisko klasztoru bonifratrów) W Niemczech zastępstwo Misji Mariannhillskiej w Wrocławiu (Breslau 9, Sternstr.52)

MARIANNHILLSKI ZWIĄZEK MSZALNY

pobłogosławiony i polecony przez

-A ____

Jego Świątobliwość Papieża Piusa XI.

zatwierdzony przez Najprzewielebniejszego

Ks. Biskupa Dr. Adalbero R. M. M.

Wikarjusza Apostolskiego jako tez Przełożonych Zakonu I. Do związku może być przyjęty każdy, bądź żyjący,

bądź zmarły. Jedynym warunkiem przyjęcia jest złożyć za każdą osobę jako wstępne, w Polsce najmniej 2 złote, w Niemczech 1 markę.

II. Codziennie odprawia się w kościele w Mariannhill po wszystkie czasy za żywych i zmarłych Dobro­

dziejów dwie Msze św., prócz tego w pierwszą nie­

dzielę miesiąca uroczystą Mszę śpiewaną, a nie­

kiedy jeszcze trzecią Mszę. (Przeszło 750 Mszy św. rocznie.)

III. Przeszło 300 zakonników i 350 zakonnic ofiaruje co miesiąc raz Komunię św. i odmawiają za nich co­

dziennie wyznaczone modlitwy.

IV. Codziennie słucha w Mariannhillu i po stacjach przeszło 2000 dzieci jednej Mszy św. na int. Do­

brodziejów i odmawiają za nich wspólne modlitw^.

Misyjny klasztor OO- Misjonarzy w Mariannhillu

Najpewniejszy i najlepszy sposób jest, wszystkie ofiary na Msze święte, na cele misyjne,' na Chleb Iw.

Antoniego, należytości za kalendarze i „Wiadomości Misyjne" przesyłać pod adresem:

Zastępstwo Misji Mariannhillskiej

Kaiowice-Bogucicc, ulica Piotra 3

V. Każdy, jako dobrodziej, uczestniczy we wszystkich modlitwach i dobrych uczynkach Misjonarzy i Za­

konnic Misji.

VI. Kto naszą Misję między innymi popiera n. p. przez szerzenie naszych misyjnych czasopism, Związku mszalnego itp., również staje się uczestnikiem po­

danych powyżej dobrych uczynków.

Każdy członek Związku mszalnego otrzymuje jako dowód przyjęcia obrazek, a imię jego zapisuje się w księgę, przechowywaną w klasztorze Ma­

riannhill. — Przy zmarłych kładzie się przed na­

zwiskiem f.

VII. Przede wszystkim wdzięczni jesteśmy za dary, składane Przełożonym Misji do dowolnego rozpo­

rządzenia na najważniejsze potrzeby Misji.

(3)

J u ż zaw itał m aj w A fryce, Z n ik a tam pogaństw a ćma;

D ziatw a wiedzie szczęsne życie, B o ju ż w sercu Wiarę. ma.

M łodzieńcy oraz panienki M aryję nabożnie czczą ; N ucą m ajow e piosenki, N a jm ilszą Ją M a tką zwią.

P rze d posągiem M a tk i B o żej Słychać często głośny śpiew , Echo pieśni dziatw y hożej U nosi w zw yż wiatru wiew.

P ieśń w zbija się ponad skały N a szczyty w ysokich gór, D la w iększej M a ry i chwały W zn o si na niebieski dwór.

A g d y odgłos pieśni wzięci Tam , gd zie jest anielski chór, B óg rad w ysłucha śpiew dzieci Z u lu sk ich synów i cór.

M a tka B o ska miłosierne O czy zw raca na ten kraj, Błogosław i dzieci wierne, Co święcą J e j miesiąc maj

Br. Konst..

W IADOMOŚCI MISYJNE

P is m o . pośw . OO. M is jo n a r z o m w M a ria n n h ill w P o łu d n . A fry c e N u m e r 5 o o 15 m aja 1938 r.

o

o R o c z n ik XLVHI

(4)

Dzwony wielkanocne w Misji Mariannhillskiej.

O. O 11 o, CMM.

D zw o ny w ielkanocne zaw szę m ają dźwięk uroczyście św iąteczny, a na pew no rad o śn ie i w e­

soło n astra ja ją w iększość ludzi, d o których uszu dociera ich gra. U mnie przynajm niej zaw sze tak byw ało, czy dzw ony te biły w moich pięknych stronach ojczystych, czy też podczas wielkiej w o j­

ny hen kędyś na obczyźnie. Z aw sze z bicia d zw o ­ nów w ielkanocnych, aczkolw iek nieom al całkiem głuszonym hukiem ognia h u ra g a n o w e g o na fro n­

cie, w ysłuchiw ałem cudne dźw ięki pieśni zwycię­

skiej chrześcijaństw a: „C hrystus zm artw ychw stań jest!" — Z aw sze dzw ony w ielkanocne w ołały ku mnie radośnie: „C hrystus zw yciężał C hrystus rządzi! C hrystus p anuje!" I na myśl o jedynym w sw oim ro d z aju zw ycięstwie Syna B ożego nad grzechem , śm iercią i piekłem zaw sze serce me n a ­ pełniało się p ra w d ziw ą rad ością w ielkanocną.

N aw et, kiedy ukochanej ojczyźnie swej jak w ogóle E uropie rzekłem „z Panem B ogiem '1 i z miłości dla C hrystusa, K róla nieba i ziemi, ro z ­ biłem nam ioty sw e na p ołudniu czarnej części ziemi, na obszarze Misji M ariannhillskiej, co się tyczy d zw o n ó w w ielkanocnych sp ra w a 'p o zo stała po daw nem u. Także w „ciemnej Afryce" śpiew ały dzw ony w ielkanocne z wież kościołów misyjnych rad o śn ie pieśń zw ycięstw a: „C hrystus zm artw ych­

w stań jest!“ Ba, w Afryce południow ej naw et jaśniej i w yraźniej uśw iadam iałem sobie pew ność w iary o zupełnym zw ycięstwie w ielkanocnym Z b a­

w iciela zm artw ychw stałego, aniżeli w Europie.

Sześć razy słyszałem bijące dzw ony w ielkanocne w Afryce południow ej, i nieom al pow iedziałbym : dzw oniły co ra z to piękniej, co ra z to pełniejszym był ich dźw ięk, co ra z to mocniej chw ytała mnie za serce ich wieść o zwycięstwie.

P ierw szą W ielkanoc na południu Afryki ob­

chodziłem w ro k u 1926 na stacji misyjnej D olina Maryi. Byłem podów czas jeszcze słuchaczem teo­

logii. Z w ażnych p o w o d ó w Z w ierzchność Ma- riannhillskiego Z g rom adzenia M isyjnego prze­

niosła o- kilka lat przedtem nasze sem inarium d u ­ chow ne do tej pięknej stacji misyjnej. K rótko przed m oim przybyciem w ystaw io no i pośw ięcono now y duży kościół misyjny. Cale katolicko-reli- gijne życie gorliw ych now ochrześcijan tubylczych rozgryw ało' się na tej stacji przed zdum ionym i oczami przyszłych m isjonarzy. W idzieliśm y, jak dzień w dzień, a szczególnie w niedziele i święta, dzieci i dorośli, mężczyźni i młodzieńcy, kobiety i dziew czyny hurm em zjaw iali się na M szy św., jak otaczali spow iednice i z najw iększym n abożeń ­ stw em i skupieniem przyjm ow ali Kom unię św.

Przysłuchiw aliśm y się ich m odlitw om pięknie od­

m aw ianym w dźwięcznym języku zuluskim i ich pieśniom nabo żn ie i z zapałem śpiew anym p o d ­ czas służby bożej. A w idząc i słysząc te piękne spraw y, w iedzieliśm y w szakże, że ci ludzie jeszcze przed laty niew ielu byli biednym i poganam i i jako tacy cierpieli p o d uciskiem trapiącej dusze i serca kruszącej b ojaźn i złych duchów w postaciach w i­

dzialnych i niew idzialnych, tudzież zbrodniczej tyranii cz aro w n ik ó w i w ró żó w . T eraz byli rad zi z siebie jako w olne dzieci Boże. W iara w Jezusa C hrystusa, Syna B ożego, który um arł na krzyżu za w szystkich; który przez śmierć sw ą ofiarną odkupił łudzi o d grzechu i w ybaw ił z mocy czar­

ta; w iara w Z m artw ychw stałego, zwycięzcę g rz e ­ chu, śmierci i piekła — całkowicie zm ieniła tych ludzi poprzednio' rzeczywiście litości godnych, uczyniła ich szczęśliwymi,; radym i z siebie i w o l­

nymi. — A wszyscy ci ludzie, otaczający o łtarz d z ie ń w dzień, najzupełniej do brow olnie poszli na zew d zw onów . Nie przym uszani przez żadną w ładzę św iecką ani ża dn ego m isjonarza, przybyli na naukę. Nie, tylko d o b ra no w in a ew angelii C hrystusow ej przyciągła tych ludzi, tylko czyn mi­

łości O dkupiciela Jezusa C hrystusa ujął ich serca i zmienił umysły. P o ko nan e miłością C hrystusow ą te dzieci przyrod y z po stanow ienia w łasnej w olnej w oli przyjęły w iarę katolicką i przez C hrzest św.

w yw iedzione zostały z niew oli i ciemności p o g a ń ­ stw a do szczęśliwej w olności odkupionych dzieci Bożych. Słońce w ielkanocne w zeszło im prom ien­

nie i zw ycięsko — C hrystus zwyciężył w nich.

N iezapom nianym na całe życie pozo stanie mi sześciokrotne bicie w dzw ony w ielkanocne, które słyszałem w Afryce południow ej. Jeszcze dzisiaj, po latach 12, brzm i mi w duszy od gło s radosnych dźw ięków afrykańskich d zw o n ó w w ielkanocnych, jakimi je usłyszałem po ra z pierw szy, i w yw ołuje w niej błogie w spom nienia. Było to w W ielką Sobotę r. 1926. N a stacji misyjnej D olina M aryi odbyw ał się chrzest pokaźnej gro m adk i dorosłych.

Jako zakrystianin pom ocniczy kościoła m isyjnego miałem szczęście po sług iw ać m isjonarzow i w tym obrzędzie świętym, podając to i ow o. U roczysta p o w a g a i głębokie przejęcie n a tw arzach chrzczeń- ców w yw arły na mnie w rażenie nie do opisania.

W szakże w idziałem po ra z pierw szy uroczysty chrzest dorosłych. Szczęście ogrom ne, prom ienie­

jące z ócz tych m ężczyzn i kobiet, gdy w o d a chrzcielna p olała się im na czoło, p o rw a ło i mnie przem ożnie. D zw on y w ielkanocne biły nie tylko z wieży kościoła m isyjnego, o nie, dzw ony wielkar- nocne g rały i dźw ięczały także w mojej duszy, pełne uniesienia w ielkanocnego biło g łośn o i r a ­

(5)

dośnie moje serce. A gdy n a z a ju trz rano nowoo- chrzczeni w śró d św iątecznego dźw ięku dzw onów w ielkanocnych w kraczali pochodem do u stro jo ­ nego kościoła m isyjnego, gdzie danym mi było dożyć chwili, gdy Zbaw iciel boski, zwycięzca nad grzechem, śm iercią i piekłem, po ra z pierw szy w Kom unii św . w stąpił do serc tych now ych ow ie­

czek, w tedy z serca przepełnionego wdzięcznością dziękow ałem N ajw yższem u, że p ozw olił mi o g lą­

dać to nowe w alne zwycięstwo wielkanocne Z m artw ychw stałego w tej drużynie ludzi szczęśli­

wych. Choćbym tylko słyszał dzw ony w ielkanocne wT ro k u 1926 rozbrzm iew ające w Afryce, już dla sam ego tego przeżycia jedynego w sw oim rodzaju byłbym w inien P an u B ogu w dzięczność serdeczną przez całe życie. Nie skończyło się jednak na tym pierw szym przeżyciu na ziemi afrykańskiej. Na stacji misyjnej D olina M aryi słyszałem po raz d rugi i trzeci dzw ony w ielkanocne, brzm iące pleś­

nią zw ycięstw a „C hrystus zm artw ychw stań jest!“

A chociaż w to pienie dzwonów wielkanocnych, które słyszałem w Afryce południow ej, w dzierały się głuche dźw ięki d zw onów płaczących nad zm arłymi, w które b ito w mojej ojczyźnie kocha­

nej ojcu memu dobrem u, drogiem u b ra tu i miłej siostrzeniczce, jednakże, mimo w szelkiego bólu z p o w o d u przedw czesnego zg o n u osób ukocha­

nych, jak zaw sze wysłyszałem pocieszające i zw y­

cięskie: „C hrystus zm artw ychw stań jest!“ A p o ­ niew aż poko n ał śmierć, przeto dośpiew aly mi dzw ony w ielkanocne: P rzeto też zobaczysz się szczęśliwie z ukochanym i p oza grobem ...

W czw artym ro k u m ojego pobytu w Afryce w ezw ały mnie dzw ony w ielkanocne d o w ielkiego o śro d k a m isyjnego M ariannhill. Zostałem tym- . czasem diakonem Kościoła św. Jako' taki miałem zaszczyt i szczęście w W ielkim T ygodniu i na W ielkanoc być pom ocnym N ajprzew . Ks. B isku­

pow i A dalbero Fleischerow i CMM. podczas obrzę­

dów pontyfikalnych w katedrze tym czasowej. Ale w M arian n h ill rozpoczęło' się moje przeżyw anie W ielkanocy już w W ielki C zw artek. N igdy przed tym ani też nigdy pO' tym W ielkim C zw a rtk u nie w idziałem tylu w iernych przystępujących do Ko­

munii św. podczas w ielkoczw artkow ej M szy św.

pontyfikalnej. Była to uroczystość w ielkoczw art- kow a, nad k tó rą idealniejszej nie w ym arzyłby sobie najzapaleńszy zw olennik liturgii. N ie dziw , że jako m łody diakon p o d koniec M szy św. pontyfi- kalnej zaśpiew ałem „Ite M issa est" z radości serca głosem jak najw yższym . Najchętniej byłbym zaraz dodał w ielkanocne „A lleluja". P o Mszy świętej pontyfikalnej udaliśm y się w procesji do kruchty dużego kościoła misyjnego. Tam siedziało już

„d w u n astu ap o sto łó w ", poczciw i starzy m ężow ie tubylczy, w obec których Ks. Biskup m isyjny za­

m ierzał spełnić posługę m iłościw ą um yw ania stóp.

Z przejęciem w ew nętrznym odśpiew ałem w pierw jako diakon ew angelię o tym jedynym w sw oim

•rodzaju uczynku pokory i miłości Zbaw iciela b o ­ skiego' w obec apostołów . Potem Najprzew.* Ks:

Biskup, klęcząc w pyle, umył nogi tym dw u n astu starcom i dał każdem u przyzw oity pod arek pie-- niężny. Było to n ap raw d ę naśladow aniem tego, co Zbaw iciel p rzed odejściem swym z teg o św iata w pok orze i miłości swej nieskończonej uczynił apostołom , upom inając ich, by to sam o czynili braciom sw oim . — W W ielką Sobotę danym mi było śpiew ać najpiękniejszą pieśń w ielkanocną Kościoła św., bez p o ró w n a n ia w sp aniale „Ex- sultet“ . I uczyniłem to z sercem radosnym i w a r ­ gam i brzm iącym i weselem; przysłuchującej się grom adzie chrześcijan głosiłem zw ycięstw o i trium f U krzyżow anego i Z m artw ychw stałego. W ychw a­

lałem w inę szczęśliw ą, że zasłużyła, by otrzym ać tak d o b ro tliw eg o i w spaniałom yślnego O d ku pi­

ciela. A gdy nieco' później Biskup odpraw iający w ielkosobotnią M szę św. zaśpiew ał „G lo ria ", wtedy w szystkie dzw ony M ariannhillu w padły w pieśń rad o sn ą, dźw ięki śpiżow ym i niosąc po g órach i p ag ó rk ach hen aż d o O ceanu Indyjskiego wieść O' zw ycięstw ie: „C hrystus zm artw y chw stał!"

I ze w szystkich dolin odegrzm iała odpow iedź:

„Alleluja! Alleluja! A lleluja!" — A n az aju trz była dopiero W ielkanoc. Ju ż o świcie dzw ony w ielkanocne w zy w ały chrześcijan okolicznych na uroczyste nabożeństw o. W net staw iły się rzesze mnogie. D uży kościół m isyjny nie zdołał pomieścić tłum u wiernych. W śród bicia d zw o n ó w w ielka­

nocnych w kroczył Biskup do świątyni. R ozpoczęło się n ab o ż eń stw o pontyfikałne. C hór kościelny śpie­

w ał w sp an iałą pieśń o dpow iednią do św ięta. Z bli­

żała się chw ila K om unii św. W ierni garnęli się ku balaskom . Sam Ks. Biskup z pom ocą diakona i jeszcze d w ó ch m isjonarzy ro zd aw ali przy dużych balaskach nieom al przez pół godziny Kom unię św. — I zn o w u zaśpiew ał diakon „Ite M issa est.

Alleluja, A lleluja!" a całą gro m ad a odkrzyknęła śpiewem radosnym : „D eo gratias./ Alleluja, Alle­

luja!" a potem w sp óln ie odśpiew ała pieśń w ielka­

nocną w języku ojczystym. — Jak aż to była r a ­ dość, jakiż zapał! Zaiste: C hrystus zm artw ych­

wstał! C hrystus zw ycięża! Jezus żyje także w Afryce południow ej!

W ro k później, otrzym awszy, n ajp ierw św ię­

cenia kapłańskie a potem kilka miesięcy p rzeby w ­ szy jako w ik ariu sz na stacji misyjnej Kevelaer, byłem już sam jak o m isjonarz na stacji misyjnej Kw a St. Josef. N a tej młodej jeszcze stacji m isyj­

nej dobre już w ykonał prace p rzyg oto w aw cze mój poprzednik. M ogłem przeto w W ielką Sobotę ro k u 1930 d ob rze pouczonej drużynie- złożonej z 53 katechum enów udzielić C hrztu św. Aczkol­

wiek na tym b a rd z o jeszcze ubogim posterun ku misyjnym był tylko- jeden jedyny dzw onek, jednak w tęże W ielką Sobotę i w następny dzień Wielkiej- nocy, kiedy w łasnoręcznie ochrzczonych p ro w a ­ dziłem do' pierw szej-K om unii .św ., słyszałem w ła­

ściwie bicie w dzw ony w ielkanocne jak nigdy przedtem w życiu. W chw ili, kiedy piszę niniejsze słow a, rzucam okiem w zapiski, które przyw iozłem z, sobą z Afryki do Europy. W książeczkę tę w p i­

sałem na pam iątkę osobistą im iona i nazw iska

(6)

w szystkich, których danym mi było ochrzcić.

A czytając je i w spom inając sobie w duchu tych dobrych ludzi, których ochrzciłem w W ielką So­

botę r. 1930, słyszę jakoby z oddali rozkołysany dzw onek w ielkanocny z K w a Sw. Josef. I odży­

w ają w duszy mej na n o w o cała ra d o ść głośna i błogie szczęście o w eg o św ięta w ielkanocnego.

Pewnieć dzw ony w mojej w si rodzinnej zaw sze brzm iały pięknie i dziś jeszcze nie straciły pięknego dźw ięku. T akże dzw ony w ielkanocne, które w toku wielkiej w ojny m im o pękania g ra n a tó w i min słyszałem w najpierw szych ro w ach strzeleckich z oddalonych francuskich wieżyc kościelnych, miały swoisty dźwięk świąteczny, który w sercu mym

zaw sze w yw oływ ał jakiś dziw ny odgłos. Radość i wesele głosiły dzw ony w ielkanocne w D olinie M aryi i w M ariannhillu. A jednak najpiękniejszą pieśń w ielkanocną g ra ł mi dzw oneczek misyjny w sam otni górskiej na stacji misyjnej K w a St.

Josef w r. 1930 i w r. 1931, kiedy rów n ież mo­

głem zn ó w udzielić C hrztu św . 42 katechum enom i odzianych szatą niew inności z C hrztu św . now o- ochrzczonych p o p ro w a d zić d o pierw szej Kom unii św. D ziś jeszcze dziękuję P anu, że w m ądrości i dobroci swej nieskończonej zaw iód ł mnie do dalekiej Afryki południow ej i tam na zg o ła u b o ­ giej stacji misyjnej po zw olił mi usłyszeć najpięk­

niejsze n ad inne dźw ięki d zw o nów wielkanocnych.

Jak to przez Ożynek ocalono królestwo.

O. O d o CMM.

Tkw i to już w naturze człow ieka, że w sła­

bości i bezsilności ro z g lą d a się za zw olennikam i i sojusznikam i; albow iem biada osam otnionem u!

W net staje się p astw ą potężnego przeciw nika.

T ak to b y w a i w życiu poszczególnych jednostek i w życiu całych n aro d ó w . Z aw iera się przym ierza zaczepno-odporne, ażeby ostać się p rzeciw ko źle usposobionym . H isto ria uczy, że także pokojow e sąsiedztw o p ań stw lub zw iększenie liczby posia­

danych k ra jó w m ożna osięgnąć przez m ałżeństw o.

N a tę myśl w padli także rządzący krajem Sw azi, czyli A m asw azi. N a północ od k ra ju Z u­

lusów , w kleszczona między T ra n sw aal a P o rtu ­ galski M ozam bik, leży m ała k ra in a Sw azi. D o­

tychczas zach ow ała niepodległość, będąc jedynie p o d opieką Im perium Brytyjskiego. G dy około połow y ubiegłego stulecia Z ulusow ie i B urow ie

Początek pewnej stacji misyjnej blisko Umtata w

stale za g raż ali A m asw azim , w tedy n arad za ła się starszyzna p ań stw a , jak zapobiec temu niebezpie­

czeństw u, aż w końcu do jrzała u nich myśl, że trzeba będzie k tó rą ś kró lew nę w ydać za m ąż za jakiegoś A nglika odpow iedniego. Ju ż w y p ra w io ­ no w tym celu kilku posłów do nam iestnika an ­ gielskiego w M ary cbu rg u, krainie N atal, m iano­

wicie d o Teofila S hepstone lub Som sew u, jak go nazyw ali tubylcy. Lecz pozabijali i 'o g rab ili ich z p o d ark ó w Z ulusi, przez których kraj w io d ła ich drog a. W tych obieżach udało się dw óch naczel­

ników am asw azkich, uM alunge i uM pikaleli, do króla, przedkładając mu pom ysł następujący:

— K rólu, oto nasze położenie. Rzecz jasna, że kraj nasz ginie. O d północy coraz bliżej dobierają się B urow ie do naszej skóry, na po łu dn iu król zuluski uC eczw ayo, zm ógłszy w łaśnie sw oich zb untow anych braci po d N edondakusuka (2 g ru d n ia 1856), zn ow u w targ n ie do nas i u p ro w ad zi po zo stało ­ ści naszych stad. W tedy p o ­ mrzemy z głod u, a dzieci ró w n ież będą p astw ą śm ier­

ci. P oniew aż takim jest po­

łożenie nasze, p rzeto, królu, słuszną jest rzeczą, by W a ­ sza W ysokość pom yślał o jakim ś środku, co tu uczy­

nić i poszukał ja k ie g o ś schronienia, gdzie m ogli­

byśmy ukryć się. My, królu, jesteśmy zdania, że Anglicy to potężny dom, zdolny p o ­ w strzym ać zapędy B u ró w i przeszkadzać Zulusom . Niechaj tedy k ró l rozejrzy się pom iędzy córam i sw y ­ mi i w ybierze królew nę, k tó ra m ogłaby wyjść za poludn. Afryce. mąż za Som sew na, ażeby

(7)

nas chronił od w ro g ó w grożących, którzy uwzięli się, by nam zg o to w a ć upadek. M a być. zadzierz­

gnięte pokrew ieństw o między dom am i naszym i angielskim , ażebyśm y m ogli odetchnąć sw o b o d ­ nie w obliczu przeciw ników naszych.

W ysłuchaw szy tego przedłożenia rzekł król U m sw azi:

— M ężowie, macie słuszność. Ja rów n ież uznałem, że kraj nasz jest w niebezpieczeństwie.

Żle z nam i. To, co mówicie, to rzeczywiście słow o męskie. C hociaż uSom sew n jest białym i m a tylko jedną żonę, w ierzę jednak, że nie odrzuci m ojego dziecka, lecz przyjm ie je. S w oją d ro g ą m oże je dać sw ojem u czarnem u adiutantow i, to w ystarcza.

B ądź co b ąd ź zadzierżgnie się przez to jakieś pokrew ieństw o.

Z araz też k ró l w ypraw ił wielkie p oselstw o z w spaniałym i jasnym oznajm ieniem , że dom A m angw ane (Am a Sw azi) zam ierza skojarzyć m ałżeństw o jednej królew ny z domem Anglii.

,G dy sw aty przedłożyli tę spraw ę M. T. Shepsto- ne’owi, tenże b a rd z o zdum iał się n a d rzeczą tak zupełnie obcą. W końcu pow iedział:

— C óż tu m am począć? Jestem białym m ęż­

czyzną, m am już żonę i dzieci; nie, nie przyjm uję jej. Jednak dam ją sw ojem u czarnem u pom ocni­

kow i, ten życzy sobie kilku żon.

W tej myśli przyjął królew nę i podziękow ał b a rd z o za ten dar. Ażeby w yrazić tę podziękę, posłał k ró lo w i d w a w ozy z deram i itp. R ów no ­ cześnie w y p ra w ił uSom sew n poselstw o do króla zuluskiego w M pande, które temuż ro zk azało po ­ słać kilku m ężczyzn do M arycburga. Tym zaś w yjaśniono, o co chodzi, za czym u M pande sam m iał zatroszczyć się,by te w ozy bez przeszkód przebyły d ro g ę w iodącą przez kraj zuluski. Bo król am asw azki jest teraz teściem dostojnika bry­

tyjskiego. P ozw o len ia teg o udzielił uM pande, za czym przejazd przez kraj zuluski odbył się bez napaści. W szędzie przyjm ow ano A m asw azich go­

ścinnie i grzecznie udzielano im noclegów . P o ­ tem u rz ą d z o n o p o d ró ż w eselną królew ny sw a- skiej uTifokati. P o d łu g zw yczaju n a ro d o w e g o to ­ w arzyszyły jej drużki. G dy przybyła do M aryc­

b u rg a , o ddał ją M. T. Shepstone sw ojem u słudze policyjnem u u N goza. O dw zajem niając się za dary, kazał k ró l napełnić w racające w ozy kością sło­

n io w ą i cennymi kożucham i i oddać dostojnikow i angielskiem u. O d tąd dom królew ski A m asw azich żył w stosunkach pokojow ych z A nglią, z której opieki k orzysta d o dzisiaj. Niestety nie by ło to m ałżeństw o z miłości, a Tifokati nie była szcze­

gólnie szczęśliw ą u męża, który potem zadurzył się w któ rejś z jej drużek. U słyszaw szy o tym, król sw aski kazał zabić ojca tej dziew czyny w ra z z całą ro d z in ą a m ajątek jego zajął. G dy w kilka lat później zm arł k ró l uM sw azi, nap ad ła Z u lu só w znow u chętka, by złupić jego ziemię. G u b e rn ato r angielski jednak p rzeciw staw ił się tym zapędom . Zezw olił tylko n a odw iedziny grzecznościow e

w k raju Sw azich, przy czym Z ulusow ie m ogli w y­

razić sw oje w spółczucie z p o w o d u śmierci króla.

Na dodatek jeszcze w esołe zdarzenie doty­

czące teg o G. F. S hepstone’a, z wynikiem mniej świetnym. W raz z oddziałem policjantów od w ie­

dził on niegdyś k ró la zuluskiego uCeczwayo. T en­

że chciał gościom pokazać taniec w ojenny sw oich w ojsk n ad rzeką K rokodylą. P oniew aż Anglicy byli uzbrojeni w strzelby i mieli z so bą małe działko, rzekł uC eczw ayo do uSom sew na (T.

S hepstone’a):

— Ojcze, pok aż m oim w ojakom p ró b k ę strze­

lania z k arab in ó w ; niechaj tw o i tow arzysze nieco postrzelają na ślepo tam n ad rzeką.

uSom sew n om ów ił tę sp ra w ę ze sw oim i lu d ź ­ mi. K apitan zapytał jednak:

— Czy chłopcy k ró la uCeczwayo nie zlękną się terko tu strzelb, p o niew aż nie w idzieli ani nie słyszeli jeszcze czegoś po do bn ego ?

— O nie, — zapew nił król, nie p rz estrasz ą się bynajmniej.

O dk om end erow ano ich tedy w pobliże i n a ­ pom niano ra z jeszcze, by ze strachu nie urządzili rozsypki wstecz. Z apew n io no Z ulusów , że to nic więcej jak tylko igrzysko, p ró b a jedynie, k tó rą biały pan chce p o kazać czarnem u królow i.

O d d a n o tedy salw ę z k arab in ó w w pow ietrze.

Również m ruknęło działko sw oim bum bum bum w pow ietrze. Pew nieć tam coś niecoś drg nęło w m ięśniach czy kościach w o jo w n ik ó w czarnych, ale żaden z nich nie w yw rócił się ze strachu, m ówiąc sobie:

— Ej, co tam, to i tak w szystko jeno „d o luftu".

Gdy zakończył się pokaz białej um iejętności, rzekł T. Shepstone:

— N o, a teraz w y pokażcie, co umiecie, w y­

stąpcie ze sw o ją g rą . U staw cie się rzędam i czy szeregiem tu w pobliżu.

Rozległ się tedy huczący krzyk w ojenny, n ad głow am i trzask ały tarcze o tarcze a ziemia d rżała p o d stopam i tąpiących skoczków . O d zgiełku teg o spłoszyły się konie A nglików , niektóre p rze­

skoczyły m u r okalający boisko, inne pow spinały się na chatki, pozrzu cały jeźdźców i pozryw ały uzdy. Było to nielada zaw stydzeniem p an a uSom ­ sew na, ro zg n iew an y p rzeto w ołał:

— C o? F igle mi płatacie? S traszysz mnie, synu, co to m a znaczyć? A m oże chciałbyś ty d o ­ stać się n a lepszy stołek? Bacz, żebym ci p rzy­

padkiem na k ark nie w sadził sw oich żołnierzy.

uM asipula, kierow nik tańca w ojennego, o d ­ rzekł, chcąc g o u dobruchać:

— Nie d o teg o zm ierzam y, panie, taki to już u nas zw yczaj i obyczaj. Tak ig ra się u nas.

Nieco zbity z tro p u pan uSom sew n wym yślał jeszcze nadal, a Z ulusi wysilali się, aby wymyć

(8)

się z w szelkich złośliw ych zam iarów . W końcu odjechał ze sw o ją silą zb ro jn ą; ażeby g o u d o b ru ­ chać zupełnie, w ysłał król za nim kilka bydląt, które też przyjął. Później pow stały zw ad y dłu g o ­ trw ale pom iędzy starszyzną k raju zuluskiego,

gdyż o b aw ia n o się, że zajście to położy kres p a­

n o w an iu tego n aro du. O tru to uM asipulę a k ró ­ lewicze po w aśn ili się, z czego w r. 1879 w ynikła w o jn a zuluska, skutkiem której Anglicy ujarzm ili ostatecznie kraj cały.

Mały Dawid, zdobywca pierwszej nagrody.

Po dłuższej przerw ie znów odzywam się do W as, mili Czytelnicy, zw łaszcza najm łodsi, ażeby zapoznać W as z czymś zgoła osobliwym, ze zdo­

bywcą pierw szej nagrody! Z tow arzyszem rz e­

czywiście dobrym , który zasłużył, aby opiewać go osobno. Pom iędzy setkami małych Zulusów , któ­

rych widywałem przez 47 lat mych afrykańskich, najlepiej podobał się mi mały D aw id. W praw dzie zwie się inaczej i nie chce być wym ienianym po imieniu, i nazw isku za życia, ale to rzeczy nic nie ujm uje, byleście tylko dowiedzieli się, jak ą p ierw ­ szą n ag ro d ę on zdobył.

G dy w ubiegłym stuleciu w siedem nastym roku życia zam ieniłem Europę na Afrykę a przepiękny Śląsk n a N atal, wtedy jakoś w sam ra z ten mały A frykańczyk przyszedł na świat. Jego kurn a chatka rodzicielska stała niedaleko stąd , gdzie niniejsze spraw ozdanie przelew am na p apier. Co- p raw d a nie m iałem wtedy pojęcia o tym małym D aw idku, a tym mniej, że będzie siła lat i zim w mojej pieczy. M atka jego była zapew ne w m ło­

dości praw d ziw ą p erłą zuluską o bru natnej b a r­

wie najw ykw intniejszej czekolady. Ale ojciec był, zdaje się, na pól G rykw ą (potomkiem mieszańców czarno-białych), gdyż dzieci w tej rodzinie m ają barw ę skóry jaśniejszą, z odcieniem żółtym. O cho­

cza g ro m ad k a m urzyniątek liczyła coś dziewięć główek kędzierzaw ych. N iektóre z nich, ochrzczo­

ne w m isji m ariannhillskiej, wkrótce poszły jako aniołki w lepsze zaświaty. Żyje jeszcze pięcioro czy sześcioro, a o czw orgu m ógłbym opowiadać jeszcze długo. Tym razem jednak zatrzym ajm y się p rzy n ajstarszy m i najlepszym na wiele mil wokoło.

U styku stuleci przybył jako mały poganin na moją stację. N ależał do wesołej drużyny chłopców naszej szkoły i do najzdolniejszych uczniów. W ro­

dzona łagodność, uczynność i rz ad k a gotowość do wszystkiego, co m u zlecano, oto, czym odznaczał się p rzy szły D aw id. W raz ze swoim bratem b a r­

dzo m u podobnym w stąpił do katechum enatu, obaj też uczyli się niezwykle łatwo katechizm u i w szyst­

kiego, co szkoła w paja A frykanom . Z nany m isjo­

n a rz afrykański O. A polinary zam ienił m ałych pogan p rz e z C hrzest św. w szczęśliwe dziatki Chrystusow e. Nieco później byli także obaj ró w -.

nocześnie pośród wesołej drużyny dziatw y p rz y ­ stępującej po ra z pierw szy do K om unii świętej, a wnet po tym p rzez lat kilka dzielnym i m in istra n ­ tami w now ozbudow anym kościele m isyjnym .

Był już D aw idek w ostatnich latach szkolnych, gdy chciał w stąpić do mojej pracow ni m isyjnej.

Chociaż cieleśnie był nieco słabowitym , wnosił jednak w przedsiębiorstw o wolę n ajlepszą. Chętnie przyjąłem tego chłopaka, wciąż uśm iechniętego, do swojej pracow ni. W net nauczyłem się cenić jego podatność w szechstronną. Z łatwością przysw oił sobie um iejętności w rzemiośle, na co inni począt­

kujący zużyw ali pew nie podw ójną i p otró jn ą ilość czasu. N igdy nie m iałem pow odu do zażaleń, przeciwnie, m usiałem podziw iać dobre zdolności D aw ida. W długim rzędzie czarnych uczni, którzy wstąpili p rz ed nim i po nim, nie było drugiego równej dobroci. W ciągu 30 lat z okładem p r z y - 1 chodzą przecież i odchodzą setki tych chłopców i młodzieńców ze wszystkich stro n A fryki p ołu­

dniowej, a p rz y tym m ożna zbierać różne dośw iad­

czenia. Jednem u b rak wiadomości przygotow aw ­ czych, drugiem u pilności w pracy, a w przew ażnej ich części — w ytrw ania i stałości. G dy m łodzi A frykanie z a z n a ją trudności i wysiłków rękodziel­

nictwa, wnet im bywa za ciężko. P ró b u ją innego albo szu k ają swobody w mieście. Inaczej mój dzielny D aw idek. W ytrw ał w przedsiębiorstw ie i uchował się — im dłużej tym lepiej — p rzez pełne lat 15!

P rzez lat siedem uczęszczał D aw idek do szkoły misyjnej. Z aw sze był pociechą dla nauczycieli a w zorem dla kolegów . Chętny, punktualny i pil­

ny! — brzm iał stopień. Postęp w przew ażnej części p rzedm iotów b ard zo zadaw alający. W za­

chow aniu znakom ity. W nauce religii: Stopień pierw szy! Gdy n a jakieś trud ne pytanie nikt w ca­

łej klasie nie um iał odpow iedzieć, D aw idek umiał.

Radość w ido czną sp raw iały mu też h isto ria b ib lij­

na, katechizm i każde pouczenie religijne. Ale też słuchał i czynił rzeczywiście czego uczyła go szkoła. Chętnym też był do poświęceń, których w ym aga życie chrześcijańskie od w szystkich i żąda szkoła u p o rząd k o w an a. D la afrykańskiego dziec­

ka przy rod y nie jest to bynajm niej rzeczą łatw ą na stałe, zw łaszcza w uczelni zakładow ej. Dniem i nocą p o d d aw ać się w ym aganiom i w yrzekać się sw o bo dy miłej, ot co małych A frykanów więcej kosztuje sam ozaparcia, aniżeli ich białych ró w ieś­

ników w ich w aru n k ach i stosunkach.

Ale szkoła m isyjna nastręcza jeszcze więcej sposobności do poświęceń. Latem i zim ą w staw ać codziennie o godzinie piątej! O dm ów ić w spó lne pacierze p oran n e i m nw. trzy czw arte godziny przebyć w kościele na M szy św., n a b o ż e ń s tw e kom unijnym i innych ćwiczeniach. Stacja D aw id- ka leżała w okolicy należącej do najzim niejszych

(9)

Katechumeni przygotowują się do przyjęcia chrztu iw. w Misji Mariannhillskiej.

w Afryce. P oran k i zim o­

we przynoszą ostry m róz aż d o 10 st. poniżej ze­

ra. O dpow iedniej odzie­

ży cieplej b rak n ader czę­

sto. Pomimo-to większość w ychow ank ów szkoły zjaw ia się n a codziennej Mszy św . i Komunii.

Często odziani cieńko tyl­

ko, klęczą, na tw ardej posadzce. Niekiedy nie jest to naw et podło g a drew niana, lecz kam ien­

na i cem entow a. P o d ło ­ żone ro g o ż e lub słomian- ki nie chronią dostatecz­

nie od zim na. Jakże czę­

sto w idziałem naszych małych Afrykańczyków -drżących z zim na, gdy przystępow ali do balasek a potem jeszcze dłu g o trw ali klęcząc. P odzi­

w iałem ich ofiarność i w ytrw ałość.

Po sw ojej pierw szej Komunii św. D aw idek jeszcze przez długie lata przystępow ał codziennie do Stołu Pańskiego. Także gdy, z najlepszym i świadectwam i zwolniony ze szkoły, w stąpił na naukę do< p racow ni rękodzielniczej. Pew nieć po­

tem na czas niejakiś ostygła pierw sza gorliw ość, ale z kolei w z ro sła jeszcze wyżej niż przedtem i dojrzew ała ku szczególnem u pow ołaniu, o któ ­ rym usłyszymy jeszcze. Jako dorosły pozostał także małym co d o w z ro stu a dziecięcym na duszy 0 świeżej wierze. D latego możemy tego zd o b y w ­ cę pierw szej n ag ro d y na zaw sze zw ać „małym D aw idkiem “ . Ja k o uczeń i czeladnik p o zo staw ał tedy przez lat 15 w mojej pracow ni. T o zasługuje rów nież na pierw szy stopień pom iędzy setkami młodych, którzy przez lat 40 pracow ali po d moim kierownictwem. M ało z nich dorównyw ało mu w jakim takim przybliżeniu w w ytrw ałości. Przy tym bynajm niej nie ochraniałem ucznia, a czelad­

nika trzym ałem na ró w n i z w szystkim i innymi.

Byłoć roboty różnorakiej i trudnej i wytężonej 1 pilnej. W Afryce dochodzi do tego. często b rak narzędzi i surow ców . P ierw o tn a p racow nia i częstsza zm iana klim atu nie u łatw iają położenia.

Ale mój D aw idek nigdy nie okazał się niechętnym lub zniecierpliw ionym , a przez te całe długie lata nigdy nie dał pow odu do zażaleń. Przeciw nie, zaw sze m usiałem podziw iać jego w ierność i cnotę niezmienną. A jak piękny porządek ze w szystkim utrzym yw ał w pracow ni. Jak ostrożnie obchodził się z narzędziam i, jak oględnie z surow cam i.

Schludność i zmysł do g o spod arzen ia oszczędnego zazw yczaj nie są w ro d zo n e czarnem u, ale i w tym byłby mój czarny czeladnik pew nie zdobył p ie rw ­ szą n ag ro d ę pom iędzy wielu.

C zego m łodszym Afrykanom b ra k przew ażnie to: rozm ierzyć sobie coś dokładnie, obliczyć, o b ­ myślić n ap rzó d ; 20-letni D aw idek już sobie to przysw oił niespodziew anie szybko. P raco w ał nie tylko rękom a i nogam i, lecz także g ło w ą i d o b rą pamięcią. P o n ad to p rzysw oił sobie okrom języka zuluskiego- także niem ałą biegłość w języku ang iel­

skim i nieco z niemieckiego. Aczkolwiek p rz y g o to ­ w anie szkolne o d p o w iad ało tylko stan d ard o w i 4, on n a o gó l przew yższał uczniów sta n d a rd u 5 a n aw et 6. A z religią był D aw idek tak obszernie i jasno obeznany, że już w latach m łodych nie­

rzadko zdołał zastępo w ać nauczyciela religii i ka­

znodzieję. A po ukończeniu szkoły w ysyłano g o w dużo niedziel jako katechetę n a najróżniejsze placów ki zew nętrzne, ażeby w nieobecności m isjo­

n arza „o d p raw iał n ab o żeń stw a" katolikom , p ro ­ testantom i poganom . I wszyscy lubili m ałego kaznodzieję, jeg o słow o łagodne, jego skrom ny sposób w y rażan ia się i d o b rą znajom ość religii.

Przede w szystkim w spó łd ziałał tu także przykład rzeczywisty, b o pobożne, przykładne życie teg o kaznodziei niedzielnego znane przecież było p o ­ wszechnie. P o sześciu dniach pracy znojnej cho­

dzić lub jeździć k on no co niedzielę po kilka g odzin aż na najodleglejsze misje zew nętrzne, i to trw ale, to bądź co b ądź w yczyn nielada.

(Ciąg dalszy nastąpi.)

(10)

Dziecię Maryi / Powieść obyczajowa.

(Ciąg dalszy.)

— G orzkie życie! M a ład n ą pensję, dobre pożywienie, osobny pokój, czegóż jeszcze chce więcej ?

— T ak, a p rzy tym znosić m usi od ciebie i od dzieci n aig ra w an ia i uszczypliwe uw agi. O dtąd musi być inaczej. T ak ty, jako i dzieci musicie okazywać większy szacunek dla panny Julii. B ądź­

że ro zsąd n ą, żono, i pam iętaj, że to koniecznym jest dla dobra naszych dzieci.

O d tego dnia zaszła zm iana w postępow aniu dzieci, a jeżeli w racały kiedy jeszcze daw ny upór i nieposłuszeństw o, dość było Julii przypom nieć dzieciom życzenie ojca, a natychm iast ulegały; Za to pani S zn or była odtąd jeszcze więcej zimną i niegrzeczną.

Ju lia jed nak znosiła tę przykrość w spokoju.

— Czem uż — mówiła — m iałyby m nie omijać cierpienia, kiedy naw et M atka Zbaw iciela cier­

p iała? To też, choć mnie kolec głęboko w sercu ranić będzie, pocieszę się m yślą: cierp spokojnie i ufaj, bo jesteś dzieckiem M aryi.

IV.

P o ra z d ru g i n astała jesień podczas p o b y tu J u ­ lii w dom u p a ń stw a S znorów , gdy oto pew nego dnia spadło na dom ten nieszczęście. O to naj­

m łodsza córeczka F ran ia ciężko zach orow ała.

Nieszczęście zastało całą rodzinę na w si, gdzie S znorow ie zw ykle spędzali miesiące lat ow e. Tym razem przedłużył się ich pobyt na w si z p o w o d u choroby dziecka.

D la Julii rozpoczęły się dni w ielkiego trudu, b o dziecko tylko jej posługi żądało i niepokoiło się, jeżeli Ju lia choć n a chw ilę o ddaliła się od łóżeczka. C h o ro b a trw a ła już kilka dni bez ża d ­ nej zm iany na lepsze. Dziecko schudło, tw arzycz­

ka zeszczuplała, z liczków nie ustępow ał g o rą cz­

kow y rum ieniec, zw any przez niektórych trafnie

„kw iatem śm ierci". M ałe piersi ro z ry w ał kaszel.

Było to zapalenie płuc.

Lekarz, który odw iedzał chorą codziennie, to p rz y g o to w y w ał ro dziców na najgorsze, to zn ó w ro b ił nadzieję w yzdrow ienia. O statecznie myśl o małej trum ience a wielkim sm utku o garnęła wszystkich.

C h o ro b a ukochanego dziecka, to g o rz k a k ro ­ pla w kielichu rodzin n eg o życia. P rzez wiele tygodni codziennie p raw ie ro d z in a żegna się z chorym a ból trw a i p rzedłuża się nieskończenie.

Tak byw a w życiu: chw ile radości i szczęścia m ijają szybko, a chwile sm utku i nieszczęścia trw a ją dłu g o i zw o ln a tylko ustępują.

D om ow y lekarz p ań stw a S zn o ró w był bratem nauczyciela, który uczył dzieci ich, zanim Julia przyszła w ich dom. Nauczyciel nie taił się, że

odczuw a niechęć dla Julii, a niechęć ta p rz en io ­ sła się zapew ne i na b ra ta lekarza, który p rzy­

chodząc do dziecka, zaw sze tylko jakby p rzez r a ­ mię p atrz ał n a Julię i rzad k o tylko do niej się odzyw ał.

P ew n eg o w ieczo ra siedziała Ju lia jak zw ykle przy łóżeczku chorej. O ko jej spoczyw ało z mi­

łością n a dziecku a myśl błądziła w śró d stra sz ­ nych zapytań, n a które B óg sam tylko daje od ­ pow iedź: „czy p o zo staw isz nam to dziecko? czy zabierzesz je do Siebie? jak cios ten zn iosą r o ­ dzice?"

W spom niała na ojca, który p rzed chw ilą sto ­ jąc n ad łóżeczkiem chorej, gorzkie łzy w ylew ał.

— Jakże nędzny jest pieniądz! M am g o tak m nogo, a nie m ogę zań kupić dziecku życia i z d ro ­ wia! P rzy mych skarbach zabiera mi je śmierć tak sam o, jak n ajuboższem u żebrakow i.

Ju lia sta ra ła się g o pocieszyć a sło w a pocie­

chy, idące z czystego i w ierzącego serca, są i dla najcięższego bólu kojącym lekarstw em .

W tem skrzypnięcie d rz w i zbudziło Julię z za­

dum ania. Był to lekarz. Nie zajrzał do chorej przez cały dzień, dop iero teraz się zjaw ił. Był to człow iek m łody i m ógłby naw et n azw ać się przystojnym , gd yby nie usta wielkie i w a rg i cią­

gle m okre, k tóre nad aw ały tw arzy jego w y raz zmysłowy.

W idząc dziecko śpiące, usiadł spokojnie przy łóżku i w zro k w b ił w ziemię. Z d aw ał się być zajęty w a żn ą jakąś myślą.

Ju lia siedziała z drugiej strony łóżka z r o ­ b o tą w ręku.

P o długiej chw ili m ilczenia p o d n ió sł się m ło­

dy lekarz i zapytał:

— Czy m ógłbym pom ów ić z p an ią S zn o ro w ą ?

— Jest tu w p okoju obok, za raz ją p oproszę.

Kiedy w eszła m atka chorego dziecka, d o k to r o d p ro w ad ziw szy ją do okna, rzekł po cichu:

— W ypełniałem mój obow iązek lekarski su ­ miennie dotąd , lecz chciałbym więcej jeszcze uczy­

nić dla u ra to w an ia dziecka. Stan zd ro w ia małej nie jest dziś gorszy, lecz w ym aga wielkiej uw agi. D latego zostanę dziś przez noc przy dziecku. Ł óżka nie potrzeba, dla mnie w y star­

czy krzesełko. Chciałbym tylko, aby ktoś czuw ał obok dla p osług i koło dziecka, gdyby było p o ­ trzeba.

— T o już chyba tylko p an n a Julia m oże czu­

wać, bo chora tylko od niej przyjm ow ać chce posługi.

— D obrze, niech będzie p an n a Julia, mnie to w szystko jedno. A więc zostaję tu taj — d o ­ dał, podając pani S zno r rękę.

(11)

jtedyua Ucieczka nasza!

O d y ciężkie grzechów brzem ię nas gniecie, O dy łzaw o płynie życie na ś wiecie

I widmo śm ierci człeka przestrasza, A c h ! T yś jedyna Ucieczka n a sza ! K iedy nie śm iem y na K r z y ż spoglądać I przebaczenia za grzechy żądać, T w oje w ejrzenie lęk n a sz rozprasza, B oś T y jedyna Ucieczka n a sza ! K iedy nam serce od bólu pęka, G dy nas choroba do głębi nęka,

Tw e w staw iennictw o zdrow ie w yprasza, B oś T y jedyna Ucieczka nasza!

G dy św iat goryczą życie zatruw a 1 w swe ka jd a n y gw ałtem zakuw a, Tw a litość d u szę pociechą zrasza, B o ś T y jedyna Ucieczka nasza!

Boś T y J e zu sa jest Rodzicielką, T w oja p rzyc zy n a nad wyraz wielką;

Potęga T w oja czartów rozplasza, A c h ! T yś jedyna Ucieczka m s z a !

Więc niech los srogi jak chce nas dręczy, N iech serce z bólu krw aw i i jęczy,

T we Im ię w życie radość nam w nasza, B oś T y jedyn a Ucieczka nasza!

Ks. M. Jeż.

Ju lia słyszała w p raw d zie imię sw oje, w ym ó­

w ione w rozm ow ie, ale poniew aż łatw o o niej w spom nieć m ogli m ów iąc o pielęgnow an iu dziec­

ka i pon iew aż lekarz znów przy stąp ił do łóżecz­

ka, w cale na nią nie zw ażając, d lateg o żadne podejrzenie p rzez myśl jej nie przyszło. Z dziw iła się dopiero, kiedy lekarz p o kolacji z n ó w w rócił do pokoju chorej i usiadłszy w krześle p rzy pie­

cu p rzysunął sobie lam pę i począł czytać przy ­ niesioną książkę.

Ju lia w yszła do przyległego p o k o ju i zapy­

tała p an i S znor, czy choroba się pog o rszy ła, że lekarz tak dłu g o pozostaje przy chorej.

— D ziecku nie jest gorzej — odrzek ła pani

— ale lekarz chce zbadać g ru n to w n ie chorobę i dlatego po zostan ie tu przez noc, a p an i musi także czuw ać, aby m u być pom ocną, g d yby się okazała p o trze b a tego.

Ju lia zro b iła uw agę, że sprzeciw ia się to przyjętym form om , ażeby ona sam a p o zo stała z doktorem p rzez całą noc w pokoju.

— C óż to zn o w u ? — zaw ołała p an i S znor — ludzie, którzy służą za pieniądze nie pow inni być tacy w rażliw i, ale wypełniać to, co im każą.

— Z w ażże przecie— odezw ał się p a n Sznor

— że p an n a Ju lia już kilka nocy nie sp ała i że my nie m am y p ra w a w ym agać od niej, aby na­

sze dziecko pielęgnow ała.

— N o, to zapłacę osobno i p ro sz ę nic w ię­

cej nie m ówić. Takie jest moje życzenie i na tym koniec.

Z tymi słow y w yszła pani S znor z pokoju.

— P ro szę p an ią w imię B oga, zró b pani tę jeszcze ofiarę dla m ego dziecka, a B óg p an i to w y n ag ro d zi — pro sił p an Sznor.

Julia, w estchnąw szy szczerze do B oga i nie­

bieskiej sw ej O piekunki M aryi, p o szła do pokoju chorego dziecięcia, g o to w a siedzieć tam noc całą.

— B óg m oją o b ro n ą — m ów iła — i cóż mi się stać m oże?

D o k to r siedział w ciąż w krześle, zajęty niby czytaniem, choć Ju lia w net zauw ażyła, że wcale nie p rzew racał kartek. W dom u staw ało się co­

ra z ciszej, św iatła gasły jedno po drugim , zbli­

żyła się północ. M ała F ran ia dostała n ap a d u k a­

szlu tak, że i d o k to r i Ju lia zerw ali się i p ośpie­

szyli do chorej; w krótce jednak F ran ia zn ó w z a ­ snęła.

P an do ktor mimo' to nie zasiadł n a p o w ró t w swym krześle, lecz kręcił się niespokojnie p o p o ­ koju. Ju lia p o cichu o dm aw iała różaniec.

— P an o Ju lio — zaczął doktor, stanąw szy w p ro st niej — czy pani w tym dom u czuje się szczęśliw ą? Nie chciałaby pani losu sobie p o ­ lepszyć?

— jestem zado w o lo na.

— Przecież pan i tu licho płacą i źle się z p a ­ nią obchodzą...

— Co do p ierw szeg o, to pensja nauczycielki dom ow ej nigdy nie jest w ysoką, a co się tyczy drugiego, to p a n a to nic nie obchodzi.

— O w szem pan i, obchodzi mnie to i b ard zo.

Czy pani myślisz, że nie w idzę tego, jakie pani znosić m usi u p o ko rzen ia? T a pani Sznor, to osoba g łu p ia i b ez wykształcenia. P an i zaś ze swym w ykształceniem zupełnie inne niż tu zająć m ożesz stanow isko. Gdyby pani tylko chciała!..

Posłuchaj mnie pani...

— P ro szę p an a jeszcze raz, abyś porzucił ten temat rozm ow y, b o to do p an a nie należy.

— A ja proszę, posłuchaj mnie pani! Pani nie znasz w cale św iata, a czas, aby g o pani p o ­ znała. P ani nie w ie wcale, ile rozk oszy m oże nam dać życie. P o rzu ć nauczycielstw o a oddaj się mnie w opiekę. Ja panią nauczę żyć i uży­

wać. Jesteś pan i m łodą i piękną, nie n a to je­

steś stw o rzo n a, aby służyć takim ordynarnym

(12)

gburom , jak S znorow ie, Kiedyż pani użyje św ia­

ta, jeżeli nie teraz, dopóki jesteś m ioda. Z akon ­ nice pani zapew ne nagadały, że św iat jest zły, że należy nim gardzić, że przyjem ności św iata są jadow ite. H a, ha! O tóż ja pani pokażę, że św iat m a takie rozkosze, o jakich pani nie śniła naw et. C hodź ze m ną, Julio, a zobaczysz, jak nam dobrze będzie w e dwoje! P ow iedz tak, a nie pożałujesz tego...

ju lia p o w stała drżąca, a n a tw a rz jej w y stą­

pił rum ieniec oburzenia.

— P rzestań pan nareszcie! — za w o łała z mocą. — Słuchałam p an a dość długo, b o chcia­

łam sobie w yrobić sąd o panu. T eraz proszę mnie posłuchać. W idzę, że pan nie dla chorego dziecka zostałeś tu, ale na to, aby mi zrobić w strętne przedstaw ienia. N adużyłeś p rzeto za u ­ fania, które p o zw ala lekarzow i w chodzić w koła rodzinne. Jest to czyn haniebny, za któ ry ani szanow ać p a n a niepodobna, a tym mniej kochać.

Żegnam .. Obym p an a nigdy więcej w życiu w i­

dzieć nie była zm uszona.

D um na i w yniosła, o w ą dum ą i w yniosłością kobiety uczciwej, w yszła Ju lia z pokoju.

Z nalazłszy się w sw ojej izdebce, p a d ła na kolana przed obrazem B ogarodzicy i m odliła się gorąco. Z w o ln a do p iero zdołała uspokoić w z b u ­ rzenie; im dłużej się m odliła, tym w iększa sło d ­ kość zalew ała jej serce jako n a g ro d a za zw ycię­

żenie szatańskiej pokusy.

P ow staw szy od m odlitw y poszła Ju lia do ku ­ charki, p rosząc, aby ją w d o zo ro w an iu chorej zastąpiła. K ucharka chętnie w ykonała zlecenie, myśląc, że Ju lia z p o w o d u zbytniego znużenia nie m oże dłużej czuw ać przy chorej.

N ędzny kusiciel miał jeszcze nadzieję, że J u ­ lia, nam yśliw szy się, w ró ci do niego. Kiedy jed­

nak spo strzegł w cho dzącą kucharkę, zaklął po cichu i niecierpliw ie już czekał ran a, aby opuścić dom S zn o ró w i więcej do ń nie wrócić.

Ty zaś, Julio, jakże w a żn ą przeżyłaś chwilę!

Nie zapom nij jej nigdy., albow iem w a żn a w niej mieści się nauka dla ciebie, o dziecię Maryi!

(Ciąg dalszy nastąpi.)

Zuch baba / Bohaterstwo czarnej matki.

Pew ien chrześcijanin z naszej g ro m ady o p o ­ w iadał mi niegdyś zdarzenie następujące:

Było to za daw nych dobrych czasów ; o strasz­

nych zarazach bydła, dzisiaj zm iatających całe stada, w iedziano w tedy tyle co nic. Człek mógł ganiać sw oje bydło dokąd chciał, niekrępow any zamkniętym i granicam i lub dzisiejszymi licznym i płotam i drucianym i.

Sam — m ów ił dalej — miałem w łaśnie uzupeł­

nić sw oją ukulobole, tj. w iano za narzeczoną; nie brak ło już więcej tylko jednej krow y. K tóryś z farm erów w sąsiedztw ie miał jedną n a sprzedaż;

było to okazałe zw ierzę, tylko nadzw yczaj dzikie i do bóścia skore, jak słyszałem. Ale to mi nie przeszkadzało. Poszedłem do białego i p o p ra co ­ w aw szy u niego przez pew ien czas otrzym ałem odeń w spom nianą kro w ę jako zapłatę.

Rad tem u popędziłem do dom u rodzinneg o, gdzie poprosiłem braci i przyjaciół, by mi pom ogli odebrać krow ę. W szyscy razem mieliśmy ciężki kaw ał ro b o ty z tym bodącym zwierzęciem k rn ą b r­

nym. M usieliśmy gnać je tylko sw obodnie, bo żadną m iarą nie dało się prow adzić na pow rozie.

Nie pozo staw ało też na żadnej drodze, lecz stale zbaczało to' w p ra w o to w lewo. K tokolw iek p o d ­ chodził doń, temu nadstaw iało rogi grożące n a ­ dzianiem lub przebiciem ; krótko m ówiąc, była to naganka na śmierć i życie. Niekiedy zd aw ało się, że zw ierzę już znużone, ale był to tylko p o zó r;

zaraz po tym zachow yw ało się jeszcze więcej dziko niż p op rzed n io i znów uciekało.

W końcu p o g n ała dzika ta k ro w a ku jakiem uś

k ralo w i kaferskiem u. Tam p rzed chatką siedziało na ziemi dziecko kaferskie, b aw iąc się b eztro sk o kam yczkam i. N atychm iast k ro w a zniżyła łeb i p o ­ biegła ku dziecku, ażeby nadziać je na rog i. Ł atw o w yobrazić sobie nasze przerażenie. Pom óc nie mogliśmy, b p byliśmy jeszcze zbyt oddaleni, a w szelkie nasze w o łan ia i g ro źb y były darem ne.

A oto p rzy p ad a nagle z głośnym krzykiem m atka dziecka ku szalejącem u zw ierzęciu, n ieu stra­

szenie chw yta je za ro g i i potężnym szarpnięciem o dsu w a w bok. K ro w a staje spokojnie; dreszcz g w a łto w n y w strz ąsa całym jej ciałem, aż nagłe p rzew raca się bez życia. Śmiała kobieta skręciła jej kręgi.

Nie umiem opo w iad ać, jak nas to w szystko przejęło. Bez słó w staliśm y n ad zw ierzęciem ro z ­ ciągniętym u stóp naszych; ochłonąw szy w końcu podziękow ałem B og u z głębi serca za niem al cu­

dow ne ocalenie dziecka. Stratę zdziczałej krow y poniosłem chętnie, ba, poniekąd naw et ra d byłem, że pozbyłem się jej, gdyż m ogła była jeszcze na- broić wiele złego.

W krótce zn alazło się m nóstw o ludu na w i­

dow ni. Bydlę padłe zaw sze jest zdarzeniem p o ­ ruszającym okolicę w dość dalekim prom ieniu.

Szybko zab rali się m ężczyźni do zdzierania skóry i podziału zdobyczy. D uży przydział m ięsa w ra z ze skórą otrzym ała silna kobieta, k tó ra w obronie dziecka mężnie n araziła sw e życie. Potem ro z ­ palono w esołe ogniki, zaczęto piec, używ ać i jeść;

i jeszcze dług o po tym o p ow iadano sobie o b o h a ­ terskim czynie tej mężnej niewiasty.

(13)

J C o s z ą k k w i a t ó w

Jlamieść pczez ks. kanmika Schmidta.

R o z d z i a ł II.

M arianna n a dw o rze hrabiego.

P ew nego pięknego poran k u w m aju poszła M arianna do bliskiego lasu, aby uzbierać p rą t­

ków laskow ych i w ierzbow ych do koszyków , które jej ojciec w w olnych od innych zatrudnień godzinach zw ykł był w yrabiać; p rzy tej sp osob­

ności zn alazła konw alie i uzbierała teg o tak p rzy ­ jemny zapach w ydającego kw iatu, z k tórego z ro ­ biła d w a bukiety; jeden dla ojca a d ru g i dla siebie. G dy w racała do dom u ścieżką kw iatem ozd obioną p rzez łąkę, spotkała h rab in ę E ichburg i jej córkę Emilię, które zwykle m ieszkały w sto­

licy, a tu przyjechały przed p a ru dniam i, dla uży­

cia św ież eg o pow ietrza.

S koro je M arianna zbliżające się spostrzegła, zeszła ze ścieżki, aby im w olne zostaw ić przejście i stała z uszanow aniem .

Przechodząc i spostrzegłszy kw iatki h rabianka rzekła:

— Ach jakże w czesną konw alię znalazłaś?

Z tej odezw y w yrażającej u rad o w an ie w n io ­ sła słusznie M arianna, że h rab ian k a lubi k o n w a­

lię; a p rz e to grzecznie o fiarow ała oba pęczki, jeden m atce a d ru g i córce. Za co odw dzięczając się h rabina, dob y w ała sakiewki i chciała pieniędz­

mi w y n ag ro d zić grzeczną ofiarę.

D om yślając się tego M arianna, odrzekła:

— Ach, Jaśnie Pani! — ja nie dla nagrody ofiarow ałam te bukiety, dla mnie dosyć już wielkie zadow olenie, że panie tę

m ałą ofiarę wdzięcznie przyjm ują z rą k biednej dziew czyny; a cóż dopie­

r o , za rad o ść dla mnie, że tą d ro b n o stk ą m ogę okazać m oją w dzięczność za tyle już doznanych łask i dobrodziejstw .

H ra b in a uśm iechnęła się w dzięcznie na to pięk ne w yrażenie się M arian­

ny i żądała, aby też czę­

ściej przyn osiła Emilii do d w o ru tak piękne kw iaty;

co ona k aż d eg o w ykony­

w ała p o ran k u , dopóki konw alię znaleźć m ożna było, a tak co dzień znajd o w ała się na d w o ­ rze. Em ilia m iała u p o d o ­ banie w tow arzystw ie M arianny; jej zd ro w y ro z ­ sądek, jej skromność,, jej umysł wesoły, jej niewy-

kw intne, ale grzeczne postępow anie ujm ow ały so ­ bie hrabiankę, a choć już w szystka konw alia znikła, to M arian n a na żądanie Emilii m usiała bywać n a dw o rze i jej tow arzyszyć. Co więcej, m ożna było oczywiście w nosić, że życzy sobie mieć M ariannę zaw sze przy sobie i w ziąć ją na usługi.

Zbliżyła się rocznica u ro dzin Emilii, a M arian ­ na przem yśliw ała co by dać solenizantce na w ią ­ zanie. Bukiet już kilka razy jej o fiarow ała, ten więc zd a w ał się jej być czymś spow szechniałem , przeto trzeba było coś innego ofiarow ać. Zeszłej zimy zro bił ojciec kilka koszyków dla dam i jeden z nich najpiękniejszy p o d aro w ał M ariannie; ten p ostan o w iła napełnić w yborem k w iató w i w dzień urodzin ofiarow ać Emilii. Ojciec nie tylko zezw o ­ lił na to, ale co więcej ozdobił koszyczek sztucz­

nym w yrobem herb u hrabiów .

Z ra n a w dzień u rodzin Emilii n azry w ała M a­

rian n a najpiękniejszych róż, ró żn obarw ny ch lew- konij, laku, g w o ź d zik ó w i rozm aitych innych k w iatów i w szystko to gustow nie ułożyw szy w koszyczku, o b w io d ła go, a osobliw ie imię Em ilii w ybornym w ianuszkiem z niezapom inajek.

W istocie cały ten koszyczek w yborem k w ia­

tó w i doborem ich k o lo ró w jak najprzyjem niej zajm ow ał oko, naw et pow ażn y jej ojciec znalazł w tym wielkie zadow olenie i z uśmiechem rzekł:

— W strzym ajże się z odniesieniem tego ko­

szyczka, aż mu się do syta przypatrzę!

Uczniowie na stacji Mariacell (poludn. Afryka) uczą się stolarstwa.

(14)

M arian n a ponio sła ten koszyk do d w o ru i z w ynurzeniem prostym swych najszczerszych ży­

czeń od dała Emilii. T a siedziała w łaśnie p rzy go- tow alni, g ard e ro b ia n a stała za nią, zajęta trefie­

niem w ło só w sw ej pani. Emilii ofiaro w any ko­

szyczek z prostym a szczerym po w inszow aniem tak dalece się pod obał, że nie znalazła dosyć od­

pow iednich w y ra zó w na ośw iadczenie swej w dzięczności.

— D o b re dziewczę! — rzekła. — Tyś cały sw ój o gródek ogołociła z najpiękniejszych ozdób, aby się mnie przysłużyć! A tw ój ojciec tak ślicz­

nie zrobił ten koszyczek, że nic piękniejszego w tym ro d z aju nie w idziałam ! O, pójdźże ze m ną do mej m atki, niech w idzi tę tak m iłą ofiarę!

T o rzekłszy, w zięła M ariannę za rękę i p o p ro ­ w adziła na pokoje m atki na piętrze pałacu będące.

#— P rzypatrzże się, mamo! — za w o łała r a ­ dośnie hrab ian k a, w chodząc na pokoje, — jak nader piękną przyniosła mi dziś M arian n a ofiarę.

Piękniejszego koszyka d o p raw d y nie w idziałam . A kw iatki jakie w yborne, jak kolory gusto w n ie dobrane!

— W istocie — odrzekła h ra b in a — w szystko tak ślicznie, że żaden m alarz nie zdobyłby sie na tak w dzięczny obraz. Czyni to wielki zaszczyt tak w dzięcznem u sercu M arianny jak jej w ybornem u sm akow i. Poczekaj, m oja miła, cokolwiek!

To w yrzekłszy, w yszła z córką do przyległego pokoju, gdzie do Emilii tak rzekła:

— Bez w y n ag ro d zen ia nie m ożna tak d ob reg o dziewczęcia puścić, cóż jej ofiarow ać m yślisz?

P o małym nam yśle odrzekła hrabian k a:

_ — M nie się zdaje, że sukienka byłaby dla niej najstosow niejsza, zw łaszcza jeżeliby m am a p o ­ zw oliła dać jej sukienkę ow ą w białe i czerw one kw iatki na tle ciemno-zielonym. Jest ona jeszcze dobra, jak n o w a, p arę razy tylko ją m iałam na sobie, już nieco z niej w yrosłam . M arian n a p o ­ trafi ją sobie przero b ić i będzie dla niej odśw iętna.

Jeżeli m am a n a to zezw olisz.

_ B ardzo chętnie! G dy się ludziom coś ofia­

ruje, trzeba n a to uw ażać, iżby z ofiary mieli istot­

n ą korzyść. Sukienka ta będzie jej do tw arzy.

W yszedłszy z Em ilią do pokoju, w którym p o ­ została M arianna, h ra b in a rzekła:

— O tóż, m oje dzieci, miejcie pieczę, aby te kw iatki do ob iad u nie zwiędły, bo chcę je w ra z z koszykiem mieć jako ozdobę stołu, przy którym dziś mieć będziem y gości. Tobie, Em ilio, p o z o sta ­ w iam odw dzięczenie się M ariannie za jej p rzy ­ sługę.

Em ilia pobiegła z M arian n ą do sw eg o p o k o ju i ro zk azała g ard ero b ian ie przynieść w iad o m ą su­

kienkę. Ju lk a — tak się zw ała g a rd ero b ian a , — stanęła i rzekła:

— Przecież pani dziś tej sukni nie obleczesz?

— Pew nie że nie! Ale ją M ariannie p odaruję.

— Tę suknię? A czy w ie o tym jaśnie p an i?

— Cóż ciebie to obch od zi? Spełnij rozkaz, a ja odpow iedzialność b io rę n a siebie!

Julka o dw róciła się nagle, ażeby ukryć swe zm artw ienie i w yszła. O blicze jej p ałało złością, z gniew em p o ry w a ła on a ubiory ze skrzyni i sze­

m rała:

— G odziłoby się, żebym w szystkie dziś p o ­ d arła w d ro bn e sztuczki. T a p rzebrzy dła ogro do- w ianka! — P oło w y przychylności m ego p ań stw a już mię p o zbaw iła, a teraz mi jeszcze tak piękną sukienkę kradnie, boć użyte mnie się należą. Oczy bym wy d ra p ała tej brzydkiej kwiaciarce!

Z tym wszystkim tłum iła jak m ogła sw ą złość;

w róciw szy, odd ała swej pani żą dan ą suknię.

H rab ian ka o d ebraw szy sukienkę rzekła do M arianny:

—- L ubo odebrałam dziś droższe jak tw ój up o­

minki, ale żaden z tych nie był mi tak przyjem ny jak tw ój koszyk. K w iatki tej sukienki nie są w praw d zie tak piękne jak tw oje, przecież sądzę, że dla mej miłości nie p o g ard zisz nimi. N oś tę sukienkę na m oją pam iątkę, i p o z d ró w ode mnie tw ojego ojca.

M iarianna, dziękując, p ocałow ała hrabiankę w rękę, i od ebraw szy p od aru n ek odeszła.

Julk a pełna zazd ro ści i zemsty, k tó rą o ile m ożności w sobie ukryw ała, poczęła kończyć przerw ane trefienie w ło sów . Tłum ienie burzliw ych nam iętności niem ało ją k osztow ało, i w śró d tego nie obyło się, że tu i ów dzie nie drasnęła pani.

Z tego p o w o d u odezw ała się h rabiank a:

— Czy się ty gniew asz, Julko, czy co?

— Byłoby to b a rd z o nierozsądnie z mej stro ­ ny, gdybym się m iała gniew ać o to, że p an i jesteś dobrą!

— B ardzo rozum nie m ów isz, życzę abyś też tak rozum nie myślała!

Tym czasem M arian n a biegła u ra d o w an a z su­

kienką do dom u. Ojciec, zobaczyw szy sukienkę, nie dzielił z córką radości. Pokręcił g ło w a i p o ­ w iedział:

— W olałbym , żebyś nie była poniosła koszy­

ka do d w o ru . P o d aru n ek ten jako od naszego p ań stw a pochodzący jest mi w p raw d zie miły, ale m oże zrobić zazdrość, a co by gorzej było, ciebie nauczyć próżności. B ądźże o stro żną, m oja Ma- rychno, żeby przynajm niej n a ciebie złego w p ły w u nie w yw arł. W iedz, że skrom ność i obyczajność daleko więcej zdobi dziewczynę, niż najpiękniejszy i najw yborniejszy ubiór. " (Ciąg dalszy nast.)

Misje proszą o zoźyie znaczki pocztowe I

S z a n . C z y te ln ic y n iech aj n a d s y ła ją nam p rz e to z n a c z k i p o cz to w e, bez w z g lę d u n a k ra j i w a rto ść ! Nie n a le ż y je d n a k z n a c z k ó w o d r y ­ w ać lecz trz e b a je w y s tr z y g a ć z k o p e rt, g d y ż u sz k o d z o n e tr a c ą w a rto ś ć .

D o p o m ag a jc ie M isjo m w k a ż d y sposób.

■ ■ ^ S S iiii5 5 5 w i i i 5 5 5 S i i i i 5 5 5 S i i i i S 5 S i i i i £ 5 5 S i i i i 5 5 S i i i i 5 S S i i i i i 2 S i i i

Cytaty

Powiązane dokumenty

Мы следовали за ней, а она бежала точно по отмеченному на деревьях маршруту, часто останавливалась и оглядывалась на нас.. На одном участке горной

niowych diecezji, skoro W atykan nie chciał się godzić na pro- bv?°lSanK am inNegHd” ^ h dVszpasterzy- Rektorem sem inarium był ks. Z młodszymi kolegami nawiązał

Zdrowie – według definicji Światowej Organizacji Zdrowia – to stan pełnego fizycznego, umysłowego i społecznego dobrostanu.. W ostatnich latach definicja ta została uzupełniona o

Z uwagi na delikatność zagadnienia proponuję, żebyście drogie kobietki przeczytały tekst znajdujący się w ćwiczeniówce na stronach 27-28 i rozwiązały test znajdujący się

Amerykanin, absolwent University of Houston, śpiewu uczył się m.in. Uznawany za jednego z najbardziej wszech- stronnych amerykańskich barytonów, jest częstym gościem wio-

Просим ссылаться на статью следующим образом: BiTP Vol. Do ich kompetencji należą kwestie związane z ustalaniem okolicz- ności i przyczyn wypadków przy

FAKT: Na ogół jest to działanie bez sensu, bo i tak musimy wpisać punkt na li- stę kandydatów do najmniejszej i największej wartości funkcji, wyliczyć wartość funkcji w tym

(przy zachowaniu statusu dominialnego) nie utraciła w tych krajach swego wpływu 88. stosun- ków społeczno-politycznych i gospodarczych niemal wszystkich krajów Afryki