• Nie Znaleziono Wyników

Partja. Romans rewolucyjny

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Partja. Romans rewolucyjny"

Copied!
216
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)
(3)
(4)
(5)

E D W A R D S Ł O Ń S K I

P A R T J A

R O M A N S R E W O L U C Y J N Y

W Y D A W N IC T W O .B /B L J O T E K l G R O S Z O W E J* S4U * o. odp.

W arszaw a, ul. M on iuszki N r. I t

(6)

PIPLJOTEKfl OROSZOWft

W Y D A W N I C T W O T Y G O D N I O W E RE D AKT OR H. ZA JĄ C Z KO W S K I W Y D A W C A BI B L JO T EK A G ROS ZO WA

S. z. o . o.

W a r s z a w a , ul. M o n i u s z k i 11, K o n t o P. K O. 11.141..

W A R U N K I P R E N U M E R A T V : Ł ącznie z d o d a tka m i dla m ło d zie ży p rzy

k a żd e j książce, p rz e sy łk ą pocztow ą:

kw artalnie (za 13 ksią żek) Z ł. 0 gr. 95, m i e s i ę c z n i e

...

3 „ 35,

c

w o p r a w a c h

...

13 95.

P renum eratę p r z y jm u je A d m in istra cja B ib ljo teki G roszow ej.

N o w o p r z y b y w a j ą c y k w a r t a l n i p r e n u m e r a t o r z y o t r z y m u j ą b e z p ła tn ie w s z y s t k i e r o z p o c z ę t e d o ­

d a t k i d l a m ł o d z i e ż y .

Z n a k 95 g r o s z o w e g o W y d a w n i c t w a p r a w n i e z a r e j e ­ s t r o w a n y i n a ś l a d o w n i c t w a b ę d ą s ą d o w n i e ś c i g a n e .

P o lska Drukarnia ■mstoku, Sp. Akc„ ul. W a rsza w ska 59a.

(7)

W ładek Zawilski i S ta ch K ostrzew a, k orepety tor W ład k a, stali na końcu długiej, lipowej alei w m iejscu, gdzie klonowski park zbiegał m ałą łączką ku niskiej sad z aw ce , okolonej w ieńcem płaczących wierzb.

— Nie, W ładku, n ie p ó jd ę — mówił korepetytor, s ta r a ją c się uwolnić z objęć ucznia.

— D laczego? —- p y ta ł kapryśnie W ładek.

— Bo nie chcę...

— P a n nie ch ce, a m nie będzie bardzo sm utno...

ł»ardzo sm utno — pow tarzał wątły chłopczyna o du ­ żych, szarych oczach i długich, popielaty ch w łosach.

N erw ow y grym as wykrzywił m u usta.

— Taki pan niedobry! — zaw ołał tupiąc nóżkam i.

Mógł m ieć najwyżej dziesięć lat. Ubrany był

■skromnie. Z p o d poplam ionej białej bluzki w ygląda­

ły krótkie spodeńki, o b nażając u dołu nagie łydki, s p a lo n e słońcem i podrapane.

K o re p ety to r był tro c h ę starszy od ucznia— m iał już na w ard ze lekki puszek i studencką czap kę na głow ie.

— P a n ie Stanisław ie! — n a le g a ł w dalszym cią­

gu W ładek. — Dziś m am y gości, a m nie tak sm utno b ęd zie b ez p an a i tatu ś b ę d z ie się dziwił, że pan nie przy szed ł na obiad.

— O, bądź spokojny, W ładku, m ojej nieobecno­

ś c i nikt nie zauważy, a zresztą..,

(8)

S ta li w sło ńcu pod sosną, rozpaczliw ie krzyczą­

c ą w niebo rozchylonem i konaram i. Było letnie po­

południe. C ichość bezbrzeżna, pełna m iodnych za p a­

chów i nieuchw ytnych dla ucha szelestó w , słaniała się pom iędzy rzędam i om dlałych drzew , siadała p o d o m ro cz n em i sklepieniam i dębów i rozpływ ała się w sło ń c u gdzieś za sadem po rżysku. Tylko dokoła w traw ach coś grało. Jakieś ciche kapele dzw oniły i b rzęczały bezszm ernym szum em drzem iących traw , a w długiej lipowej alei na udeptanym żw irze kładły się słoneczne plamy.

—■ W ięc pan już tak stanow czo nie pójdzie? — zapytał po chwili W ładek, filuternie zaglądająę S ta ­ chow i w oczy.

— Nie, W ładku — odpow iedział S ta ch — n ie pójdę...

M alec odw rócił się. Na szarych jego o cz ach położyło się słońce, pow ieki zaczerw ieniły się i zwil­

gotniały.

Stachow i naraz zrobiło się przykro, więc z a c z ą ł się tłum aczyć.

— Mój Władku, m ów iłem ci już tyle razy... Z re­

sztą i głowa m nie boli, i m acie gości...

— W ięc co, że m arny gości?

S ta c h znowu m achnął ręką.

— W iesz przecie, że w aszych gości nie lubię...

C ichy, senny w iatr rozkołysał gałąź starej sosny^

g ałąź nachyliła się i rzuciła im na tw arze p rz ezro ­ cz y ste hafty wilgotnych cieni, dzierzganych słońcem..

— Mój W ładku, trz e b a być grzecznym — zaczął po chwili S ta c h . — Czyż m am dla tw ego kaprysu iść z bólem głowy pom iędzy ludzi rozbaw ionych i zup eł­

nie m i obcych? W yrośniesz, to się dow iesz, a te ra z wielu rz e c z y je sz c z e nie rozum iesz i m nie nie rozu­

m iesz.

(9)

— Ależ rozum iem — p rz ez łzy zap rzeczy ł W ła­

dek.

S ta c h pochylił się i z a czą ł go całow ać.

— A więc jeśli ro zu m iesz, to juź idź, bo sp ó ź­

nisz się na obiad — sze p n ął m u do ucha i p o tem długo patrzył na oddalającym się w cień lipow ej alei

m alcem .

P o czu ł n araz jakiś wielki żal

P o co oni wszyscy tak kłam ią?— m yślał.— C zem u wszyscy są na zew nątrz inni, niż w ew nątrz? F arbow ane listy! D ziedzice, psiakrew!

P o szed ł w stro n ę pola zły. JS[a końcu parku była niew ielka sadzaw ka, pełna zielonych rzęs. Nad b ru d n ą i płytką w odą stały rozczo ch ran e, karłow ate wierzby.

Za sadzaw ką był ogród warzywny, za ogrodem za­

czynało się pole.

W olnym krokiem przebył polankę i za trzy m ał się pod jedną z wierzb. Zwykle w lecie siadyw ał tu i n a­

paw ał się wilgotnym chłodem ocienionej wody.

Skw arne słońce wytapiało w ogrodzie warzywnym m io­

dy z koniczyn, rosnących pom iędzy grzędam i, i p szczel­

ne b rzęczenia szły p rzez skw ar letniego południa.

Z grząd, pełnych buraków i zielska, wychylały się słoneczniki, nalane słońcem , i coś brzęczało i grało.

Tu by|o cichjo i m artw o. W szędzie wody stojące!

m artw e wody sto ące!

Wielki i ludny klonowski dw ór to taka m artw a sadzawka, zarośnięta rzęsam i i pleśnią. S zara, p o sp o ­ lita bezm yślność przygniata każdą jego lepszą myśl pozorem jakiegoś dośw iadczenia i rozum u. Na każdy poryw silniejszy, na każdy bunt kładzie się niedołężna m artw ota, a p o gładkich, froterow anyeh posadzkach kionowskiego p ałacu chodzi jego krzywda.

j e s t synem ekonom a i k o repetytorem panicza.

(10)

Czarna, nieruchom a p lam a gnijącej, m artw ej wody!

Na dnie, głęboko, leżą jego m alutkie upokorzenia,, p o dpatrzo ne, podsłuchane, w yczute. W szystko, co nieraz zabolało i ułożyło się p otem na w ieczne pam iętan ie i w ieczną gorycz.

I naraz zrobiło m u się nie do w ytrzym ania c ię ż ­ ko. W ilgotne zapachy gnijących w odorostów wypełzły wszystkie na brzeg, położyły się n a piersi i zaczęły go

dusić.

Z erw ał się i pobiegł w stro n ę ogrodu. O toczyło go brzęczenie pszczół i słodkie zapachy m iodów . P o d nogam i rozesłały się purpurow e grzędy m aków i miękkie, grube liście jakichś warzyw.

Za ogrodem , na wyboistej i nierów nej polnej d ró żce skrzypiały koła wozów, naładow anych snopam i zżętego żyta. Na rżysku, pełnem szelestów i ćw ierk a­

nia, leżało słońce.

O d pola zbliżał się ciężki wóz, kołysał się i skrzy­

piał. Za w ozem szed ł stary fornal, Józw a.

— N iech będzie pochw alony1 — m ruknął od nie­

chcenia, ujrzaw szy S ta ch a.

— Na wieki — odrzekł S tach.

— C zem u wozicie tędy, a nie trak te m , jak zwyk­

le ? — zapytał.

— P an kazał — odpow iedział Józw a i ruszył z w ozem w dalszą drogę.

— P an — pow tórzył za nim S ta c h i zam yś­

lił się.

Wszyscy wiedzą, że panem tu jest Zawilski, ów Antoni Zawilski, dziedzic Klonowa z przyległościam i.

Jeśli kiedy kto powie: pan, to każdy wie, że to o nim m ow a. A oni?

P rz e d oczym a S ta c h a przesuw a się cały szereg

ludzi. Widzi ojca swego, starego ekonom a, widzi ka-

(11)

JT-erdyners W ładysław a i fornala Józw ę I wszystkich tych szarych ludzi, do połowy w ziem ię w rosłych, tych, 0 których nikt nigdy nie powie: pan.

Kto oni wszyscy i on, S ta ch K ostrzew a? Kto oni?

Na łąkach pełno traw bezim iennych. Ś ród tych traw jednakow o zielonych i zupełnie do siebie podob­

nych, w yrastają nieraz takie kwiaty, k tóre każdy um ie nazw ać.

Oni wszyscy są jak te traw y bezim ienne, rosną­

c e p o d jednym kolorowym kwiatem .

— P an dziedzic, psiakrew ! — szep ce S ta ch 1 czuje, że zaczyna go znowu ogarniać zawistny w stręt do tej pańskiej w ielm ożności Zawilskiego, do jego p a­

łacu, parku i do jego całej ziemi.

Widzi ciasne kłonowskie czw oraki, p ełn e nędzy bezdom nej i brudu. Ludzie — nie ludzie! S zare cienie przyziem ne! O świcie idą w pole, o zm ierzchu w ra­

cają do ciasnego zaduchu m ałych, brudnych izb. I tak codzień, aż do mogiłki bezim iennej. A po lustrzanych posadzkach pałacu, po długiej, ocienionej dyskretnie w erandzie w ielm ożnie chodzi najedzona i napojona ludzka krzywda

— P an dziedzic, psiakrew ! — zaw ołał na głos i zatrzym ał się w m iejscu, gdzie polna dróżka łączyła się z traktem . W tem m iejscu s ta ł krzyż i kopiec gra­

niczny.

Usiad pod krzyżem i p atrzy ł na puste rżysko.

Leżało p rz ed nim, poprzeryw ane tu i ow dzie zielo ne- mi wgłębieniam i skoszonych łąk, biegło w dół i gu­

biło się gdzieś daleko pód liljow ą ścianą boru. Gas­

nące słońce kładło na niem sm ugi coraz czerw ieńsze i dłuższe.

Krzyż, trochę pochylony naprzód... kopiec gra­

niczny i pole... nad polem niskie słońce... W idziane,

kochane rzeczy...

(12)

W yjeżdżając po raz pierw szy do szkół, z pod tego krzyża o b ejrzał się ostatni raz p oza siebie. P a ­ m ięta, że m ial w ów czas łzy w oczach i w gardle — i m odlił się o spóźnienie na pociąg, W p arę la t p o ­ tem na wozie fornalskim , obitym czarnym kretonem , wieźli tędy tru m n ę jego m atki. W ów czas czuł za so­

bą, d re p c ą c po rozm iękłem błocie, białą, p u stą oficy­

nę, w której p rzed chw ilą jeszcze wszyscy mówili sze p te m , uroczyście, a ktoś w ydobywał z kufra, sto ­ jącego w sieni, poduszkę, ktoś wciskał ją pod sztywną głow ę m atki do trum ny i potem ktoś m odlił się p ó ł- sze p te m w kącie pokoju.

O d teg o dnia przeszły dw a lata.

W tym roku w czesną wiosną o niezw yczajnej porze pow rócił do Klonowa.

Już w styczniu p rz e sta ł chodzić do szkoły. Nie­

pokój, panujący w kraju, udzielił się wszystkim. R oz­

poczęły się strajki. S ta ch był jednym z żarliw szych przyw ódców szkolnego strajku. Bywał na w iecach, agi­

tow ał. Uczniowskie w iece odbyw ały się w m ieszka­

niach pryw atnych, w natłoczonych, ciasnych saloni­

kach. Z zapartym w piersi o d d ec h em słu ch ał m ów, zapisyw ał się do głosu— i przem aw iał. Mówić um iał.

— Musimy wywalczyć, koledzy... — zaczynał zwykle sw oją opow ieść o now em , budzącem się życiu.

— Musimy wywalczyć...

W ów czas wierzył napraw dę, że je st czas, w któ­

rym tw orzą się now e formy, czuł napraw dę now e ży­

cie. Z zapałem rzucił się do nowej roboty. W m a­

łym pokoiku, w którym m ieszkał, u rządził kilka zeb rań koleżeńskich. Głowy i se rca zapaliły się odrazu.

S trajk u d a ł się.

Był d u » n y ze swojej roboty i szczęśliwy. O b a­

la ł stary porządek, budził w ludziach w iarę w wyzwo­

lenie, oczekiw anie narodzin nowych p o tęg i um iłow a­

(13)

nie nowych form życia — on, Stanisław K ostrzew a, syn klonow skiego ekonomia.

W trakcie teg o otrzym ał od ojca list, pisany nie­

wprawną, zgrabiałą ręką. P ro sił go stary, żeby, sko­

ro nie u częszcza do szkoły, pojech ał do K lonowa.

Zawilski chciał go wziąć za nauczyciela do m ałego W ładka.

W W arszaw ie już w ów czas nie było roboty, w szystko zaczynało się uspokajać, koledzy p o ro z je ż­

dżali się do dom ów, znajom i z wieców sied zie li w wię­

zieniach. K ontakt jego z partjam i urw ał się. Z re sztą nie znał ani adresów , ani naw et nazwisk tych ludzi z kom itetu, tych ludzi, o których słyszał ciągle, któ­

rzy stali p rz ed jego oczym a we m gle jakiejś w ielkiej tajem nicy otoczeni au reo lą n iebezpieczeństw a, nie­

ustraszeni, b o h aterscy . Nie wiedział, czy wszyscy są aresztow ani, nie wiedział, kogo o to zapytać i z kim na przyszłość zaw rzeć przym ierze.

P ostanow ił p rzeto p o jech a ć do Klonowa. N ęcił go zarobek, im ponow ała mu myśl, że b ędzie nauczy­

cielem w pałacu.

W końcu m arc a w yjechał z W arszawy.

O toczyła go cicha wieś, siedm iu rzekam i i siedm iu boram i odgrodzonem i od św iata, otoczyło naw póluśw ia- dom ione, roślinne niem al życie chłopów i nudny w y­

kwint pałacu. Nikt tu nię słyszał jeszc ze o p ro g ra ­ m ach partji, nikt nie m ówił o w ybuchach zapasów podziem nych, nikt nie pożądał nowych form życia.

Jednym dusze w ypełniała całkow icie rozm okła, od m a- rzająca z wiosną ziem ia, drugim znudzona sytość i beztro ska, ban aln a w esołość. W tej atm o sferze po­

czuł nagle, jak schodzą na drugi plan jego zapały w czorajsze, jego w szystkie sny rycerskie i myśli o no­

we m jutrze. Z najgłębszych zakam arków duszy wy­

(14)

pełzały codziennie nowe zw ątpienia i jakieś śm iechy ironiczne.

— Alboż to ludzie i ci, i ci? — m yślał nieraz i zaczynał pow oli lekcew ażyć wszystko i wszystkich.

— Czy w arto walczyć? dla kogo?

P o czarnej ziem i klonowskiej chodzą, jak woły w jarzm ach, p o m ęczen i i bezm yślni p rzez sześć dni w tygodniu, a siódm y dzień śpią, albo piją tak sam o zm ęczeni i tak sam o bezm yślni. A w pałacu przez ca łe siedem dni na dyskretnie ocienionej w erandzie leży rów nież bezm yślna sytość i je i pije p ra c ę tych m ałych i zm ęczonych ludzi. I tak tydzień p o tygo­

dniu, m iesiąc po m iesiącu, rok po roku. Krzyże na m o g iłach rosną, groby n a cm en tarzu rosną — w szyst­

ko wsiąka w ziem ię.

Jed n i w arci drugich!

Z punktu w idzenia p ałacu patrzył na ludzi, zm ę­

czonych p ra c ą i głodnych, z punktu w idzenia przy­

w ódców partyjnych, z którym i przelotn ie spotykał się w W arszaw ie, p o g ard zał bezm yślną sytością pałacu.

W te m otoczeniu czuł siebie coraz wyraźniej, c o ra z niewygodniej, i powoli budziła się w nim ch o ­ robliw a w rażliw ość. Był synem ekonom a, pół dnia przesiadyw ał w pałacu, p ó ł dnia czuł, że je st synem ekonom a. Oni wszyscy um ieli chodzić, m ówić, byli dow cipni i układni, a on niezgrabnie poru szał się na wykrzywionych obcasach , myśli układał w słowa pro­

s te , ordynarne, pachniał oficyną i czw orakam i. W yma­

ch u jąc rękam i, p o trą c a ł filigranowe cacka na stołach, słow am i zgrzytał po gładkich djalogach salonow ych rozm ów .

Ktoś za b rał m u jego praw o być takim , jak oni ktoś w yrządził m u krzywdę...

Krzywda...

(15)

W szędzie pełno jego ' krzywdy. Idzie do niego po froterow anych posadzkach pałacow ych sai, czai się w o bszernej pałacow ej sieni, rzuca się na niego ze w szystkich kątów tego stareg o dom u i szarpie m u duszę niesnośnem upokorzeniem .

Dziś w łaśnie upokorzyli go najboleśniej.

W sali było du żo gości: kilka pań, jakiś wy­

tw orny hrabia, jacyś panow ie z W arszawy. T em aty ak tu aln e p rz e p la ta ł flirt. Mówiono o przyszłej dum ie 0 w yborach, ktoś pow tórzył jakiś stary dow cip, ktoś rz u cił na koronkowy w achlarz różę.

P am ięta n ajdrobniejsze szczegóły.

D enerw ow ało go to wszystko i m ęczyło. W yszedł z salonu do oranżerji. U siadł w koncie pod p alm ą 1 zam yślił się. W olno i leniwie popłynęły myśli g o rz­

kie i nudne.

Za szklaną ścianą sta ł park, zalany słqńcem ; pod długie szpalery strzyżonych kasztanów słały się kolorow e dywany kwietników. S łońce krwawym ogniem paliło się na purpurow ych piw onjach.

Było nie do w ytrzym ania nudno. Z daw ało m u się, że je s t jakieś św ięto, choć wiedział, że św ięta nie było. Z rana wozy fornalskie w yjechały w pole...

to tylko w pałacu św ięto. P rzyjech ali goście...

Z salonu dolatuje śm iech, brzęczy po całej o ra n ­ żerji i drży na m ałych szybkach, przepalonych sło ń cem .

A na p o la c h skrzypią wozy...

H rabia mówi, pan Zawilski mówi...

— Gui e st ce jeune hom m e? — pyta hrabia.

S ta ch wie, że to o nim mowa.

P od Zawilskim skrzypnął fotel.

— To tak, hrabio... m ożna nie wym ieniać nazwi­

ska... Tym czasow y k orepetytor W ładka.

(16)

Przyciszoną odpow iedź Zaw ilskiego zagłuszy! nag­

le śm iech bladej panny z sąsieddztw a z koronkowym w a ch larzem w ręku.

— W ięc ta róża?

— C zerw ona, jak...— zaczął pan, przybyły z W ar­

szawy.

S ta c h już nie słyszał nic więcej. Z erw ał się i wbiegł do salonu. W yjątkowo niezgrabnie i ciężko staw iał na gładkiej p o sad z ce nogi, p o trąc ał krzesełka, sfałdow ał dywan pod stołem , był blady.

O przytom niał dopiero na środku salo nu. Cień ja ­ kiś p rz esu n ął się m u po jego tw arzy i przykrym gry­

m asem wykrzywił m u usta. P rze cie to praw da, że je st synem ekonom a.

P ochylił się nad stołem , nogam i popraw ił dywan i w yszedł do parku.

Wszyscy byli zajęci rozm ow ą, i nikt go nie z a ­ uw ażył prócz W ładka, który wybiegł za nim.

— M ożna nie wymieniać nazwiska... To praw da, że m ożna nie w ym ieniać nazwiska. Co takie ekonom skie nazw isko mówi! Gdzie księgi, w których je zapisano zaszczytnie? Tym czasow y k o rep ety to r W ładka — nic więcej! C ham taki, który ani chodzić ani mówić nie um ie.

— Ha... ha... ha... — zaśm iał się gorzko w gas­

n ąc ą zorzę.

Wszystko złe obudziło się w nim naraz. P o jęcia powykrzywiane, myśli o m oralności, o ety ce i o sum ieniu.

Chirurg rozkrajał człow ieka, otw orzył serce, płuca i m ózg, ale nie znalazł sum ienia... nie znalazł...

Któryś z jego kolegów opow iadał o tem na czy­

ichś im ieninach. Siedzieli w ohydnym szynku w m a­

łym pokoiku od podw órza. Było brudno i pijano —

wszystko m iało na sobie jakąś szarą pow łokę, skakało

w oczach i zataczało się. Na ścianach w w ąskich z ło ­

(17)

conych ram kach chw iały się, jak zegarow e w ah ad ła, zakurzone kolorow e plam y, rek lam ow e plakaty konia^

ków i win, olbrzym ie plany iakichś fabryk, których nigdy nie było.

Na brudnym , szarym sto le nie było ani koniaków , ani win, ale było pełn o wódki. N ad sto łem w isiał czarny, pogięty żyrandol gazowy. P ią to k la sista W acek kiwał się na brudnej, ceratow ej kanapie. T rą b a m iał u sta w ydęte i oślinione w kątach. N osorożec sap ał.

W szystko to tańczyło i skakało w różne strony, z a ta ­ czało się aż pod ściany i wyło.

S ta c h już dziś nie p a m ię ta , kto w ów czas mówił

• o chirurgu i o sum ieniu... O tw orzył serce, płuca i mózg, ale nie znalazł sum ienia. Bo to wszystko bajki... Nic niem a, nic... J e s t tylko on, S ta c h , Stanisław K ostrzew a i Zawilski.

S toją w szczerem polu n ap rzec iw k o siebie, sto ją I p a trz ą sobie w oczy — on i Zawilski, a ruda kępa drzew na w idnokręgu i skrzydła szarego wia trak a tr z ę ­ są się i kołyszą, jak w ów czas jego pijani koledzy.

Zawilski — i on! S tachow i naraz robi się dziw­

nie przykro. Ma powykrzywiane* dziuraw e buty, długie, n iezgrab ne rę c e i te fatalne osiem naście lat, tę przykrą niedoletność* którą wszyscy przywykli lekcew ażyć. I jak tu stać oko w oko z wytwornym i eleganckim panem Zawilskim .

Kurczy się i patrzy z pod ełba.

E legancki i wytworny je st wielm ożny pan Zaw il­

ski. Ma już czte rd zie śc i lat. Tu i ow dzie sre b rem się m ienią włosy na głow ie a na tw arzy osiadły cieniutkie zm arszczki, położyły się delikatne niteczki, jak n a p o rtre ta c h , k tóre wiszą w jadalnym pokoju w pałacu.

Tw arz długa, tro c h ę śniada, z dużymi łukam i gęstych brw i nad oczam i. Oczy p atrzą ostro, wyzywająco.

W ielmożny pan!

(18)

A on, ekonom ski syn, chłopski syn. Kilka lat.

te m u jeszc ze całow ał Zawilskiego w rękę. Dziś p atrzy z p o d ełb a, jak pies.

O Zawilskim opow iadał m u różne rzeczy stary sługa, kam erdyner W ładysław. C iekaw e to były rzeczy.

S tary sługa znał jaśnie pana od dziecka. Do szkół go*

woził, do ślubu z nim jeździł i p o tem w kilka la t chow ał jaśnie pani nieboszczkę, a p o tem tu łał się z nim po różnych ziem iach zam orskich. P o śmierci, jaśnie panie jaśnie pan zaczął dziwaczyć. U siedzieć nie um iał na m iejscu. Ledw ie do Klonowa pow rócił, w net gnało go coś w św iat na ca łe m iesiące. Rzu­

c a ł wszystko i jechał. P ieniądze płynęły, jak woda..

Miał pańskie wybryki. W N eapolu p oznał się z jakim ś rzeźbiarzem , z jakim ś w yrostkiem o kędzierzaw ych, kruczych w łosach, wydobył go z szarej nędzy, przy­

odział w wytw orne szaty, karm ił i poił. W iadom o, jaśnie pan! P ó ł nocy nieraz spęd zali śród pijanych;

h e te r neapolitańskich, p o tem szli n ad m orze słuchać, jak fale grają, a kiedy dzień się zaczynał robić;

i w kościołach śpiew ano roraty, kładli się krzyżem w jakiejś m rocznej naw ie kościelnej i leżeli obok siebie m ilczący i m odlący się m ilczeniem . W ładysław nazyw ał to jaśniepańskiem dziw aczeniem , a S ta ch z zapartym w piersi odd ech em słu ch ał jego ciekaw ych opdw iadań.

C zuł wów czas, że Zawilski im ponuje m u tem l wybrykami, i roił jakieś bajki o m orzu i o stary c h świątyniach.

Byle m ieć pieniądze!

Dziś w kredensie klonowskim pańska słu żba

z W ładysław em na czele obserw uje jego dziuraw e

buty i śm ieszne, powykrzywiane obcasy. A Zaw ilski

uspokoił się i nie jeździ do W łoch.

(19)

O d boru szła noc. W ieczór p rz ed nią pełzł, p ełn y zm ierzchów i ciszy...

S ta ch długo jeszc ze siedział pod krzyżem . Było ju ż szaro zupełnie, kiedy trak te m pow racał do dom u.

S z e d ł wolno, krokiem ciężkim i zm ęczonym , jak ro ­ botnik, po całodziennej pracy w racający do dom u.

D okoła było cicho. W d o le na polnych łąkach układały się mgły.

S ta c h m inął sto d o łę i spichrz i znalazł się na podw órku folw arcznem , przylegającem bezpośrednio do parku. Na lewo były stajnie, naw prost, w niew iel­

kim parow ie, stały czworaki, na praw o m ieściła się oficyna, niska, słom ą kryta, do połowy w ziem ię w ro­

sła. Z a nią długiem i szpaleram i drzew szum iał park.

T eraz p rzez drzew a prześw iecały rzęsiście ośw ietlone okna pałacu.

W szedł do sieni. W jadalnym pokoju na długim, jesionow ym sto le ciem no paliła się lam pa. Wszystko to n ę ło w m roku. Pokój był pełny tw ardych, niewy­

g odnych m ebli. Z m rocznych kątów wyłaniały się je ­ sionow e krzesła o wysokich oparciach, biała, n ie ­ zg rab n a szafa, osm olona rękam i, p o p strzo n a przez m uchy, w tłoczona w ciasny k ąt tu ż przy drzw iach, w iodących do sypialni. Z drugiej strony p o d ścianą s ta ła kanapa, nad nią wisiał tan i zegar starośw iecki z m osiężnem i wagam i i z m osiężnem w ahad łem i za­

burzony wianek z zeszłorocznych dożynek. N a oknie sta ł talerz z trucizną na m uchy.

P rzy sto le pod lajnpą siedział ojciec.

P an W alenty K ostrzew a m ógł m ieć la t pięćdzie"

siąt z okładem . P o czole pod siw iejące włosy szły rzędy głębokich zm arszczek. T w arz była czarn a od słońca. G łębokie zm arszczki na czarnej skórze wyglą­

d ały , jak brózdy na zaoranym zagonie. R ozstrzępiony,

(20)

płowy wąs zakrywał górną w argę, z p o d której wysu­

wały się żółte zęby.

B ezm yślną senność leża ła te ra z na jego zm ęczo ­ nej twarzy. Cały dzień sp ęd z ił na polu w słońcu. C ze­

kał na syna.

Ujrzawszy go, ożywił się. Przyjazny uśm iech błysnął w siwych oczach. Tylko jego jed n eg o m iał na*

świecie.

— P ew no ch c esz jeść? — zapytał, kładąc obie rę c e na stole. — Mówił mi W ładysław, że nie b yłeś na obiedzie.

— Nie byłem , ale jeść mi się nie c h c e — o d ­ rzekł S tach, siadając na kanapie.

W yciągnął się jak długi i nogi położył na krześle.

Zapanow ało m ilczenie. P an W alenty bębnił p a l­

cam i po stole, nad kanapą cykał m onotonnie stary zegar. G dzieś w sieni zaczął grać św ierszcz, z p aro ­ wu od czeladnych izb dolatyw ały głosy.

S ta c h zerw ał się z kanapy. Coś w nim w ezb ra­

ło wielkiem rozdrażnieniem .,. O jciec chodzi do pałacu, i konferuje ze służbą,.. P o te m siedzi i czeka na niego do późna. 1 tak codzień i tak zaw sze...

Z aczął biegać po pokoju. P o chwili w ybuchnął:

— O jciec zaw sze tak... chodzi do k re d en su i rozm aw ia ze służbą... Tyle razy prosiłem ojca... ty le razy! Dosyć już m am , psiakrew, i pałacu, i Ź aw ilskie- go, i wszystkiego, co jego jest. Już tam nie pójdę:

i W ładka uczyć nie b ęd ę. Taki ekonom ski syn nie po ­ winien uczyć sam ego jaśnie panicza...

P an W alenty drgnął. Siw e oczy przelękły się I zatrzym ały bezm yślnie na m osiężnych w agach z e ­ gara.

— Stach! — krzyknął z w yrzutem w głosie.

— N iech mi tylko ojciec nic nie mówi! — za­

w ołał S ta ch poryw czo. — Nie b ęd ę uczył W ładka.

(21)

— D obrze, nie ucz, ale czego od nich chcesz?

P lą cą pensję, są grzeczni, sadzają przy stole... Więc czego od nich chcesz?

S ta ch zatrzym ał się i zaczął przykro śm iać się.

— Ha... ha... ha... sadzają przy stole i płacą p en sję. Ze też to ojciec nie m ógł nic lepszego wy- m yśleć. Z apom niał ojciec o tem , że m nie nie biją...

ha... ha... ha... napraw dę nie biją... P ow iadam ojcu*

ani razu nikt m nie nie uderzył.

— P leciesz — m ruknął pan W alenty i odw rócił się od S tach a. Było m u przykro i sm utno. Nie lubił jego szyderczego śm iechu. C zuł w tem niedojrzałem szyderstw ie zaw istną złość i nie rozum iał syna.

— Skąd się to w nim bierze? — myślał.

Był człow iekiem prostym . S am ongi s ta ł pod wielkiemi burzam i, pod w ichram i szum iącem i —i wy­

trw ał. Miał lata ciężkie i szare. Życie jego jednak, jak mocny dąb, w rosło w ziem ię, w najtw ardsze p o ­ kłady i od wód podziem nych b rało kryniczną m oc, a od rodzajnyćh górnych warstw — dojrzałość. Miał w sobie spokój ludzi prostych. Dziś jednak poczuł, że nie rozum ie syna i że spokój jego rozwiewa się, jak sen, przed czem ś, czego swoim chłopskim rozu­

m em ogarnąć nie m oże, więc wzburzonym głosem zapytał:

— Jednak pow iedz mi wyraźnie, czego ty w łaści­

wie od nich chcesz^

— Czego? — pow tórzył S ta ch porywczo. — Czego? Tyle razy tłum aczyłem ojcu ich stosunek do m nie, tyle razy m ów iłem , a ojciec m nie jeszcze pyta.

— Mówiłeś mi zaw sze coś od rzeczy, czego ja

nie rozum iem ... j

— Bo ojciec m nie nie ch ce zrozum ieć, a to ta ­

kie proste... Ciasno tam ś źle... O t i nic więcej... Co-

dzień jakaś nowa krzywda! Im ponują mi obuwiem r .

(22)

ubraniem , gestam i. Nie um iem tak m ówić, jak oni, ani ta k chodzić. Każdy kąt w p ałacu krzyczy: tyś cham ski syn! b ez tradycji, bez wychowania! A pan Zawilski.

ja sn y pan, psia krew! p o tak u jąco kiw a głową.

Urw ał i znowu za czą ł biegać po pokoju. Z bły­

skaw iczną szybkością p rzesu w ał się p o szarej ścianie c ie ń jego sylwety, w kącie pokoju za p ad ał pod p o d ło ­ g ę i pod zegarem u ra sta ł do sufitu. Siw e oczy pana

W alentego biegały za nim zdziw ione i p rzelękłe.

— Nie p ójdę już ta m za żadne skarby w św ia­

c i e . N iech ojciec powie, co się o jcu żywnie podoba.

Z achorow ałem ... w yieżdżam ... zw arjow ałem ...

— O tak, chyba zw arjow ałeś — opryskliw ie p o ­ w tórzył za nim pan W alenty.

— W szystko m i jedno — krzyknął S ta c h .— Tam m ożna zw arjow ać... m ożna... W strętn e sobkow skie burżujstw o wygląda z każdego kąta i siada za sto łem tna pierw szem m iejscu, a ty, cham ski synu, siedź na szarym końcu! Wszyscy kłam ią i czu ją to d o brze, że

wiem, iż kłam ią — i kłam ią w dalszym ciągu.

— A ty nie kłam iesz? — za p y ta ł pan W alenty x przekąsem .

S ta c h m ilczał.

T am do nich sz e d łe ś z kłam stw em , sam m ów i­

łe ś mi, że z nimi inaczej nie m ożna. Nie skończyłeś naw et siedm iu klas, a przy jech ałeś tu w cz ap ce stu ­ denckiej i prosiłeś m nie, żebym kłam ał, że je ste ś stu ­ d en tem . W ięc czego o d nich c h c esz?

— O jciec znowu sw oje — w ybuchnął S ta ch po ­ nownie. — Czego ojciec ch ce od m ojej czapki i ode m nie?

S tał blady i oddychał ciężko.

P an W alenty energicznie zabębnił palcam i po stole.

Z apanow ało przykre m ilczenie; słychać było b ęb -

(23)

rsienie palców pana W alentego, przyśpieszony od­

d ech S ta ch a i cykanie zegara. Między synem a ojcem w tym szarym , tw ardym pokoju, w półm roku kopcącej lam py stanął żal. P an W alenty zwiesił głowę i b ez­

myślnie zapatrzył się w b lat stołu, S ta ch naprzeciw ko Ktał pod ścianą blady. C zuł do ojca urazę za to, że wypom niał m u studencką czapkę.

— O t, czego ciebie nauczyli w partji! — p rz e r­

wał m ilczenie pan W alenty, p o d n o sząc się z krzesła.

S ta ch drgnął, krew uderzyła m u do głowy.

— Mówiłem już ojcu raz... — krzyknął i nagle, urwał.

P o chwili wybiegł z pokoju.

Z eszed ł do parow u i przez dziurę w ogrodzeniu d o stał się do parku. Była już noc. Niebo m rugało gwiazdami i stało nad nim, jak szafirow a bajka z ty ­ siąca i jednej nocy. W parku nakryła go ciemność,,, szum iąca gałęziam i drzew i śpiew ająca cichem i gło­

sam i nocy.

P o czu ł dokoła siebie ukojną sam otność. Był ra d tej ciem ności i tym szum om .

Z duszy jego rw ało się co ś krzykiem pod szu­

m iące drzew a, które stały nad nim jakąś żywą, czarną kopułą.

S pojrzał w ciem ną głąb parku, w stro nę pałacu i groźnie podniósł rękę.

II

N azajutrz S tach obudził się późno z lekkim

bólem głowy. Pokój byl pełen słońca. Z łote plam y

drżały na białej ścianie, na stole, zakrytym czarną,.

(24)

p o łam an ą na rogach ce ratą, i w kącie na p ó łce z książkami. Dzień byt taki, że trz e b a było iść gdzieś w pole, na m iedze pełne m iodnych koniczyn, pod ja ­ kieś; sam otne drzew a, szum iące ria skrajach łąk.

S ta ch jednak postanow ił nie wychodzić z dom u.

Zdaw ało m u się, że w czoraj popełnił coś niew łaściw e­

go, coś, czego się dziś rnusi wstydzić i o czem lepiej nie m yśleć. Myśl jednak uparcie krążyła koło wyda­

rzeń w czorajszego dnia. Z aczynał go naw et powoli ogarniać niepokój, czy w p ałacu już w iedzą o jego postanow ieniu i co ojciec Zaw ilskiem u powiedział.

Gubił się w dom ysłach i nie wiedział, co począć. M iał długi dzień p rz ed sobą.

P o wypiciu szklanki m leka, zab rał się do czy ta­

nia. Przywiózł był ze sobą z W arszawy jakieś studjum o anarchizm ie. Książka ta im ponow ała m u ty­

tułem i czerw oną jaskraw ą okładką.

— A narchizm ... — p o w tarzał nieraz, b io rąc ją d o ręki — ja w sam ej rzeczy jestem anarch istą.

To napełniało go dum ą, książka jednak d o ty ch ­ czas le ż a ła na p ó łce nie rozcięta — nie m iał Czasu na czytanie. Dziś postanow ił ją przeczytać, zaledw ie je d n a k p rz eb ieg ł oczym a dwie karty, odrzucił ją na stro n ę . Nie rozum iał nic, nie p am iętał ani jednego zdania. Litery skakały m u p rz ed oczam i, m yśli rozb ie­

gały się po pokoju, po parku, w skrzeszały wczorajszy d zień i przeszkadzały czytać.

Nie wie, co ojciec pow iedział Zaw ilskiem u, co odpow iedział Zawilski... Głupia sytuacja!

Do południa m yślał o tem , wyglądał oknem nie­

spokojnie, ro zrzu cał książki na półce, to znowu kładł się na łóżku i leżał bez ruchu.

Głupia sytuacja!

Do obiadu w yszedł chm urny i zły. P rzy sto le

unikał wzroku ojca i m ilczał. P ostanow ił nie pytać o

(25)

Tez u ltat rozm ow y z Zaw ilskim . M niejsza o to! Nic go 4o nie obchodzi... Ju tro , p o ju trze dowie się...

P an W alenty był nieswój \ nie odezw ał się ani słówkiem . Czuł u razę do syna.

P o obiedzie S ta c h do późna snuł się po pustych pokojach oficyny klonowskiej, próbow ał czytać, lecz * tym razem po kw adransie książkę odrzucił, pró bow ał m yśleć, a myśli bezładnie rozbiegały się dokoła.

W ięc zaczął się nudzić.

W ieczorem o zm ierzchu wymknął się * dom u 1 p o sze d ł gościńcem pod krzyż. P o d krzyżem usiadł na kopcu i zapatrzył się w noc. Szła pc- szarych rżyskach ciem na, m ilcząca i gasiła ostatnie łuny z a ­ chodnich zórz.

Było cicho. Jakieś ptaki przeleciały nad nim i zginęły w stro n ie lasu. Czuł jeszcze nad sobą ich

skrzydła.

Zm rużył oczy, i wydało mu się, że jest w ja­

kiejś pustelni... O dgrodził się od św iata grubem i m u- Tami, otoczył się ciszą bezm ierną i spojrzał w siebie.

To — ja — nie oddzielone dotychczas od o to ­ czenia, zaczęło w nim rosnąć i żyć. Z aczął w sobie czegoś szukać i nie znajdow ał, więc przeląkł, się.

Z duszy jego, z duszy S tanisław a K ostrzew y wiał chłód. Miał osiem naście lat i wiedział, że jest to wiek najw iększych zapałów , szaleństw ... A w nim tego nie było. Wszystko było zgaszone, żałobne.,. Nie m iał w sobie snów o skrzydłach, k tóre w yrastają u ram ion, nie m iał w sobie tęsknot do lotów górnych i podnieb­

nych, tęsk n o t osiem nastego roku każdego człow ieka.

Z am ist wielkich, wybuchowych błysków po duszy jego rozpełzły się pow szednie szarości. Malutkie myśli

o sobie, o swoich niew ygodach i zm artw ieniach.

A jednak m iał tylko osiem naście lat. Ludzie,

schodzący do grobu, ludzie, którzy już mieli życie za

(26)

sobą, opow iadali nieraz w jego obecności o swoim osiem nastym roku. R ozbite, starc ze głosy nabierały m ocy na pergam inow ych, pom arszczonych tw arzach paliły się rum ieńce, z pochylonych bark o p ad ał czas rok po roku...

S ta c h przeżyw a te ra z te n wielki, m łody rok, a jednak nie czuje nic. Idzie naprzód, idzie w wielki świat.

J e s t obojętny, chłodny.

Umyślnie patrzy w swoją duszę i szuka zapału dla czegoś...

P rz e d chwilą przeleciały nad nim jakieś ptaki...

Czuje jeszcze ich niedaw ną obecność nad sobą...W szyst- ko tak odlatuje od niego, a on tylko czuje niedaw ­ ną obecność tego, co odeszło.

D oznał znowu uczucia pew nego wydziedziczenia,, pew nej krzywdy. P o czu ł swoją m ałość.

I nagle przypom niał m u się wczorajszy dzień.

Zw iesił głowę i siedział, w patrzony w noc. Zaw istna złość otw orzyła jego pustelnię. Myśli położyły się na p o ­ lach szerokich i na łąkach rosistych,jako ptaki zm ęczone..

P o tych polach i po tych łąkach przez cały długi dzień ludzie chodzą w ciężkich jarzm ach, jak woły.

N am ulone rę c e poruszają się ciężko, leniwie, duże nogi grzęzną w rozm okłej ziem i. Ludzie — nie lu­

dzie... Jakieś zapracow ane i zm ęczone zw ierzęta.

Jak że je st m ałym w obec ogrom u tej cichej i p o ­ kornej pracy — on, Stanisław K ostrzew a.

W W arszawie ktoś m ówił m u o tych ludziach jakieś niebezpieczne gorące słowa. K ażde m iało ży­

wą krew, każde tętniło wielkiem m iłow aniem . Ktoś

m iał serce i wyjm ował je z piersi dla tych m ałych,

szarych ludzi i oddaw ał i na spokój, bezpieczeństw o,

życie. S ta ch słyszał go kilka razy, o cierał się o

niego i p a trz a ł w niego, jak w tęczę.

(27)

P o w tarzał za nim potem te słowa, i zdaw ało n u się, sam nie w iedział czem u, że pow tarza czcze frazesy. I dziś już wie, że to były tylko czcze fra z e ­ sy, bo n ie m iał w sercu nic i nie m ógł go otw orzyć p rz e d nikim, naw et w swoim osiem nastym roku życia.

W dole, p od lasem , błysnął ogień i popłynął czerw ony d y m : koniuchy rozłożyli ognisko. Dwór utonął w m roku i zginął z oczu. Była już późna noc.

P o pow rocie do dom u długo nie m ógł zasnąć.

C zuł się pokrzywdzonym i nie wiedział p rzez kogo, więc do wszystkich czuł żal, i do Zawilskiego, i do o jca, i do tych m ów ców w arszaw skich.

N azajutrz do obiadu znowu przesiedział w dom u.

Nikt w e dw orze nie w iedział istotnej przyczyny przerw ania lekcji. P a n W alenty m iał w tej m aterji długą rozm ow ę z dziedzicem , ale o czem mówili, p o ­ zostało d la w szystkich tajem n icą. N aw et S ta c h nie w iedział, co ojciec pow iedział Zaw ilskiem u.

P ostanow ił pow rócić do W arszawy, M ęczyła go w ieś i ten przykry stosunek do pałacu. Czuł, że tak długo nie wytrwa. N apisał więc list do kolegi, m ie­

szkającego w W arszaw ie, z p ro śb ą o wyszukanie m u lekcji i z zapytaniem , czy w jesieni otw orzą szkoły.

P isa ł, że postanow ił wrócić do W arszawy, że ch c e się zab rać do pracy i że lada dzień wieś opuści.

P o obiedzie w yszedł w pole. Dzień był p rzed­

św iąteczny. N a polach w rzała gorączkow a ro b o ­ ta , skrzypiały wozy, ze sto d ó ł dolatypały glosy ro z ­ mów. W ieczór się zbliżał, a dopiero połow ę sprzętu zw ieziono z pola. Z żę te żyto wyschło i zaczynało się osypywać.

Kiedy p rzech o d ził koło stodoły, fornal B artek,

m łody i wesoły parobczak, w yjeżdżał na drabiniastym

wozie w pole.

(28)

S ta ch zatrzym ał go 1 wyskoczył na wóz.

— Jedziecie pod la s ? —zapytał.

— P o d las... O d Wilczych Dołów bierzem y —- odpow iedział B artek i zaciął konie.

W óz potoczył się po nierów nej drodze, zaskrzy­

piał drew nianem i drabinam i, zap iszczał źle n asm aro - w anem i kołam i. O d pola, z pod słońca wiał ciepły wiatr, m uskał tw arze, w ydym ał bartkow ą koszulę.

S ta ch obu rękam i uczepił się drabiny, która biła go i trzę sła niem iłosiernie. B artek sta ł pośrodku wozu, w yprostow any, z czapką na bakier i z papierosem , w ustach.

— Co słychać u w as?— zaczął S tach .

— A cóżby, paniczu. W iadom o, te ra z gorący czas: ani nadążyć z ro b o tą. Zyto łam ie się i sypief, su ch o ść ogrom na w pow ietrzu. P rz e z niedzielę, nie daj, B oże, deszczu, bo zacznie ro ść i pom arnieje.

— A czy to wam nie wszystko jedno, czy na polu m arnieje, czy w pańskiej kieszeni? — zapy tał S ta ch .— Ani wam przybędzie, ani ubędzie.

— T oć to tak, a zaw szeć to ch leb i B oskie d ob ro — za p ro testo w ał B artek.

— P ańskie dobro i pieniądz pański— ponuro po ­ w iedział S tach , w yprostow ując się p od drabiną. — A im w ięcej w pańskiej kieszeni pieniędzy, tem więk­

sza dla was bieda i p raca. P ow iadacie, że to B oskie dobro, a toć, żeby to B oskie było, to i wybyście je brali i każdy, a p rzecie w ozicie je do pańskiej sto d o ­ ły i krwawo będziecie je m łócić i ciężko będzie no­

we zagony obsiew ać. A kom u d ad zą za to pieniądze?

czy wam, czy panu?

— T oć panu...— zauw ażył B artek

— W ięc jakże to Boskie d o bro?— pytał S ta ch .—>

Jakże to m oże być? Ani Bogu z tego nic, ani wam,,

tylko panu: i sprzęt, i pieniądze. W asza p ra c a i pot.

(29)

i krew— i tyle, a reszta pańskie... Oj, żebyście tylko zechcieli, Bartku...

B artek odw rócił się i z p o d ełb a sp o jrza ł na S ta ch a.

— C zego?— zapytał.

— Ż ebyście chcieli nie oddaw ać swojej pracy za d arm o , za p ó ł darm o, tobyście inny ch leb jedli i ina­

czej chodzili.

Umilkł. W ydało m u się, że zrobił wielką rzecz.

P o chwil! m ówił znowu:

— T rza do dw oru grom adą iść i rzec-. „Nie pój­

dziem y na po le i innym wyjść nie dam y, póki nam pan podw ójnej ordynarji nie w yda i podw ójnej pensji nie zap łaci". I w ów czas pan wam da i jedno, i dru­

gie. A tak to co? W aszą p ra cę pan zje i przepije.

B artek z coraz większą nieufnością spog ląd ał na S ta ch a. Zam yślił się i jech a ł wolno.

— W zim ie po Nowym R oku—zaczął po chw ili

— przychodził tu taki, co nam akuratnie to sam o m ó ­ wił, aleśm y go nie słuchali, bo nam ksiądz dobrodziej powiedział, że to je st coclista, co jeno P a n a Boga obraża.

— Ksiądz wam pow iedział? W idzicie go! — wy­

buchnął S tach . — Z e dw orem ksiądz zaw sze trzym ać będzie. Albo to m u źle? Do p ałacu na winta przy- jedzie, napasie się, nagra. Jakżeby on przeciw ko p a ­ nu szedł? Ech, Bartku!

Z jeżdżali do parow u, za którym był wąski pas pola i las.

S tach pożegnał się z B artkiem , zeskoczył z w o­

zu i poszedł ścieżką, w iodącą do lasu.

Po chwili był już w śród drzew , rozchylał gałęzie krzaków, b rn ął po zżółkłem igliwiu, d e p ta ł b runatn a zeszłoroczne liście, w chodził w uroczystą głąb lasu.

Las był cichy. Tu i ow dzie na zw iędłej zieloności

(30)

brzóz i olch leżały ciem ne plam y świerków, tu i ow­

dzie strzelały w górę czerw onaw e pnie sosen. Dołem*

stało się zielone podszycie krzaków i paproci. W głębi, pom iędzy pniam i drzew słaniał się tajem niczy m rok i szły jakieś szm ery i szelesty. N apraw o las rzedniał, p o śró d niskich świerków sterczały pnie ściętych sosen.

— W m iejscu, gdzie było najm niej drzew , S ta c h położył się na m chu tw arzą do góry. Wysoko nad nim drżały gałęzie starych drzew i płynęły po niebie sre b r­

ne obłoki. Dokoła coś grało i brzęczało.

Z aczął marzyć...

Był rad... T en głupi B artek, naw et te n g łu p i B artek, pow iedział mu, że je st socjalistą. I S ta ch w sam ej rzeczy jest socjalistą.. Zawilski w krótce p rz e ­ kona się o tem . Nie pom ogą w ytw orne gesty i pań­

ska m ina. S ta c h musi urządzić strajk. P o ru szy sza re sukm any Bartków , podniesie schylone głowy.

Sam idzie na czele pochodu... O krążają p ałac , d ep c ą kwietniki, łam ią m isterne sztachety . Zawilski zbielał, jak ściana. A oni przeszli i na folw arcznym dziedzińcu robią wiec.

Mówią Bartki— krzyczą, m ówi on, Stanisław Ko­

strzew a, socjalista.

W W arszawie zda spraw ę ze swojej roboty. O d­

najdzie tego który, w ustach m a takie gorące słowa, od­

najdzie i powie mu wszystko. Pow ie o Zawilskim,, o ch łop ach i o podw ójnej ordynarji...

Białe obłoki zapłonęły czerw onością zachodu, g a­

łęzie drzew miały coraz w yraźniejsze kontury.

S ło ń c e już było nisko, kiedy w ychodził z lasu»

O statnie wozy w racały z pola.

N azajutrz obudził się w cześnie. P oran ek był sło­

neczny, cichy. Było św ięto, i w szystko odpoczywało*

w słońcu.

(31)

Nim zdążył się ubrać, sp o strze g ł w oknie w eso- tw arz B artka.

— P aniczu — sze p n ął B artek, zaglądając do spokoju.

S pojrzał m u w oczy pytająco.

— Mam do p an icza in teres — tajem niczo m ó-

I wił B artek.

— Interes? — pow tórzył S ta ch .

— N iech panicz wyjdzie na d ro g ę do karczm y...

tu nie m ożna...

— D obrze rzu cił S ta c h i za czął się spiesznie ubierać.

B artek zniknął w krzakach.

W kw adrans p o te m spotkali się za sto d o łą na I drodze. Szli w stro n ę budynku, w którym p rzed laty m ieściła się karczm a, pod las. W pow ietrzu była św ie­

żość rannej godziny, na rżyskach i na m iedzach drżą- , ły rosy.

— P ro sić my panicza chcem y — zaczął B artek, kiedy odeszli p a rę kroków od dworu. — W czoraj we czw orakach aż do kurów gadaliśm y o paniczow ej ra ­ dzie. I wszyscy to jedno m ają, że dłużej tak nie m o­

że być. Ani za tę pensję, ani za tę ordynarję robili

■nie będziem . T rzeb a stryk zrobić,

— S trajk — popraw ił S ta ch .

— S trajk czy co — m ów ił B artek — ale tak nie m oże dłużej być. N iech p rzepadnie chleb, kiedy inaczej nie m ożna.

— Nie przepadnie, Oho! nie bójcie się — u pew ­ niał S tach . — P a n nie taki głupi, jak m yślicie. Zna on swój in teres.

B artek m ruknął co ś niewyraźnie, a po chwili mówił:

— C hcem y to zrobić, tyle, że nie wiemy, jak zacząć. Czy pisanie jakie do dw oru słać, czy całą

L

(32)

gro m ad ą iść? P aniczow ej rady chcem y. Niech panice:

do nas zajdzie.

— Gdzie?

— A dyć do karczm y.

— Do karczm y — pow tórzył S ta ch i po chwile dodał:

— P rzyjdę o czw artej.

Z aw rócił w stro n ę dom u.

Coś rozpierało mu pierś i chciało krzyczeć na cały św iat. W ięc on napraw dę urządzi strajk! P o s ta w i żądania, um otyw uje. Tylko p arę słów rzucił — i s ło -J wa wyrosły do czynu...

Dziwni ludzi — te szare* biedne chłopy!

S erc e w nim radością w ezbrało. S zed ł pręd ko , przeskakiw ał p rzez wąskie m iedze i głębokie rowy.

Myślał o tem , co będ zie mówił.

P rz e d oczym a jego jęły się przesuw ać w szystkie ludzkie krzywdy. Z kurnych, ciem nych izb w ypełzał głód. Rozm rowiły się jakieś szare pochody ludzi, do połowy w ziem ię w rosłych, wynędzniałych i zam ęczo ­ nych.

To wszystko ten p ro le ta rja t bezrolny. Czuł, że ich kocha, że tera z napraw dę ich kocha.

Z aczęł układać plan przem ów ienia. W spom niał W arszaw skie wiece, budow ał pojedyncze zdania, szu­

kał w mózgu dostępnych dla w szystkich wyrażeń i, określeń.

N apróżno!

Ci ludzie tych słów nie zrozum ieją, nie zrozu­

m ieją jego palących argum entów . N arazie nie wiedział, co począć; wydało m u się, że tych trud ności nie po­

kona. N ajlepsze wyrazy będzie m usiał pousuw ać i nie

potrafi ich innymi zastąpić. Jak im mówić o burżuj-

stwie, o p ro letarjacie, tym szarym B artkom , Józw om ,

fornalom i pastuchom ?

(33)

Z aczął powoli pogrążać się w rozpacz. Co p ocząć?...- Taka głucha wieś, tacy zabici ludzie! A on wie wszy­

stko i nie m o że im powiedzieć!

R ozgoryczony i zły, pow rócił do dom u. Czuł, że jest sam zupełnie, i że nie m a żadnej pom ocy, żad­

nej dośw iadczonej rady.

Z am knął się w swoim pokoju i zaczął p rz erz u cać książki. P rz e jrz a ł „P łacó w k ę” P ru sa i „C hłopów ” Rey­

m onta. Z o statnich w ynotow ał sobie ca łe zw roty, do których m iał zam iar uciec się w sw ojem p rz em ó ­ wieniu.

Był jednak niezadow olony z siebie.

Do obiadu usiadł sam , pan W alenty bow iem był w kościele na m szy i sta m tą d m iał p o jech ać d o o d - ległego o trzy m ile folwarku.

P o ob iedzie postanow ił się przejść. W yszedł na łąkę za parkiem . Łąka stała w słońcu skoszona, p e łn a brunatnych kęp i m okrych m chów, p rzecięta pośro dku głębokim row em .

Ledwie u sze d ł p arę kroków, rzucił m u się w objęciach W ładek. W ymknął się z parku, spostrzegłszy na łące S tach a, przeskoczył rów i rozprom ieniony d o ­ p ad ł do niego.

— P anie Stanisław ie! drogi, kochany panie S ta ­ nisławie! — pow tarzał, przyciskając g o rące u sta do jego policzka.

S ta ch zm ieszał się. W ydało m u się, że go k to ś znienacka zapytał, po co pójdzie do karczm y... W ła dek...

— Jak się m asz, W ładku?

W ładek spuścił oczy i pow ażnie zam yślił się. Po' m ałej tw arzyczcze przesnuły się cienie...

— Tak nudno... tak nudno, P an ie S tanisław ie!—

wycedził przez zęby. — P a n nie m a pojęcia, jak nu­

dno. Coś się takiego stało, a ja nie wiem. P an ju ż

(34)

d o nas nie przychodzi, ta tu ś gniew ał się I strasznie sap a ł po rozm ow ie z W alentym... z panem W alentym, p o tem zabronił mi iść d o pana i posłał W ładysława p o nowego nauczyciela do W arszawy. A ja się b a r­

dzo nudzę.

— To bardzo niedobrze, W ładku! Chłopcy w two»

im wieku nie powinni się nudzić.

— A ja się nudzę... nudzę... po w tarzał p rz ek o r­

nie W ładek.

— D laczego pan nie przychodzi? — zapytał po chwili.

S ta ch znow u się zm ieszał. T en W ładek tak b a­

daw czo patrzy w oczy, tak dom yślnie przygląda się, a on m usi kłam ać.

— W idzisz, m ój drogi, m uszę się sam zabrać d o nauki. T eraz zapew ne uniw ersytet otw orzą, m u ­ sz ę wszystko pow tórzyć i dlatego prosiłem ojca, żeby się z panem Zawilskim rozm ów ił.

— Ale te ra z pan m a czas... Je d n ą m ałą chw i­

leczk ę posiedzim y tu w cieniu. Tu tak ładnie! Taka duża, p u sta łąka i las, i słońce, D obrze? py tał W ła­

dek.

S ta c h nie m ógł odm ówić. Miał c a łe dwie go­

dziny czasu, z którym nie wiedział, co począć. Był ra d , że W ładek nań już tak badaw czo nie patrzy i że znow u będzie m ógł ubrać się w pow agę stu d en ta n a ­ uczyciela.

Usiedli pod sztac h etam i w parku.

— W ięc n a serjo się nudzisz? — zapytał S tach.

— Ależ nudzę się, panie Stanisław ie! — odp o­

w iedział W ładek, ziew ając. — S trasznie nudno i w dom u, i w parku. P o d e p ta łe m wszystkie kwiaty na klom bie, stłukłem szybę w oranżerji, złam ałem jed n ą ró żę sztam ow ą... T atuś się gniewał... P an Mieczy­

sław przy obiedzie opow iadał o strajku w W arszaw ie

(35)

pan Leon m ilczał, a pan Hilary z Z agórza ziewał, a r muchy zdychały, jak od trucizny. P o te m wszyscy sie­

dli do kart, a ja w ym knąłem się do parku. I w czo­

raj było to sam o... i przedw czoraj... N u d n o !

— Ale co ty robisz? — zap y tał S tach.

— Ja nic. P r z e c ie ż m ów iłem , że nic.

Umilkli obaj. P o łą c e przesunęły się cienie, po słońcu przeszły obłoki. W iatr zakołysał drzew a, d rz e - wa zaszum iały, m łody jesion pochylił się n ad nimi.

— Ju tro pew nie przyjedzie nauczyciel — z a c z ą ł znowu W ładek. — P an M ieczysław nap isał do W ar­

szawy aż cztery listy. T atuś ch ce, żeby nauczyciel był bardzo m ądry, znał w szystkie języki i nie był so ­ cjalistą.

— Socjalistą! — wykrzyknął S tach .

— Tak! żeby nie był socjalistą.

— A czy ty wiesz, co to je st s o c ja lis ta ?

— Nie wiem, ale w czoraj pan M ieczysław m ó­

wił, że pan pew nie je s t socjalistą, a ta tu ś ro ześm iał się i pow iedział... A le nie pow iem ...

— C z e m u ?

— Bo nie pow iem — u p ieraj się W ładek.

S ta c h a ogarnęła niespokojna ciekaw ość... Mó­

wili o nim... P a n M ieczysław nazw ał go socjalistą...

A pan Zawilski? P a n Zawilski?

— C zem u mi nie chcesz pow iedzieć, W ładku?

P rz e d paru dniam i jeszcze m ów iłeś mi wszystko.

— Bo... bo widzi pan... — zniżając głos, jąkał się W ładek — tatu ś pdw iedział, że pan m a je s z c z e zielono w głowie, a kolor socjalistów czerw ony... T a­

tuś tak żartem pow iedział — i wszyscy zaczęli się śm iać.

Stachow i krew uderzyła do głowy i zaczęła szu­

mieć w uszach i zalała oczy... Myślał, że obłoki

(36)

znów przesłoniły sło ń ce i że znow u w iatr się zerw ał a szum i w d rz ew ac h ... A p o tem zap y tał bezm yślnie:

— I c o ?

— Nic... ta tu ś tak za żarto w ał — tłóm aczy ł się W ład e k . — Ale pan nie je st so c ja lis tą ?

— Tak — p rz ez zęby w ycedził S tach . Umilkli.

S ta c h a ogarnęła w ściekła, bezsilna złość. Ktoś

^szeptał m u konfidencjonalnie, że m a zielono w gło ­ wie, ktoś śm iał się i mówił, że on nie je s t socjalistą.

— Ja ci pokażę, kim je ste m ... ja ci p o k aż ę — m yślał S tach . — Jaśnie pan żartu je sobie z ekonom -

skiego syna... jaśnie pan śm ieje się...

— Hu... hu... socjalista... inny kolor... w sam ej rzeczy inny kolor... — w tóruje jaśnie panu jaśnie h ra - sbia. — Hu... hu,..

P ięście zacisnął aż do bólu...

S p o jrz a ł n a W ładka niechętnie...

—* Taki sam , jak o jciec—pom yślał.

Zesztyw niał nieprzyjem nie i w stał.

— Już czas na m nie — w ycedził znowu przez a ę b y .—M uszę się zab rać do roboty.

— Je sz cze chw ileczkę— prosił W ładek.

— Nie, nie, W ładku... do widzenia...

W yszedł na słońce i łąką sz e d ł w stro n ę oficy­

ny. Był wściekły. T am w p ałac u m ów iono o nim lek­

cew ażąco ... Jaśn ie panow ie bawili się jego kosztem ...

Kiedy w chodził do jadalnego pokoju, stary zegar z m osiężnem i w agam i i z dużem blaszanem w ahadłem wydzwonił p ó ł do trzeciej. Miał przeszło godzinę cz asu .

U siadł w fotelu i zaczął gwizdać.

B ezw iednie w padł w rytm jakiejś starej piosenki.

„Idzie sobie p ac h o lę

p rzez zagony, przez p o le...”

(37)

P rz e d laty... Była teka sam a słoneczna, cicha i pełna nabożeństw a niedziela. Na przyźbacK chat w w iosennem sło ń cu wylegiwał się odpoczynek. Tylko w parku była inna zieloność, kw itnąca m iodnym z a ­ pachem i ptaszęcym św iergotem . W parow ie, gdzie teraz sucho zupełnie, w ów czas szum iała w oda. Szum y rozpelzały się po ziemi, drżały na traw ach, grały w kielichach kwiatów. P am ięta, jak z Jankiem od Ma­

cieja zbudow ali tratw ę i chcieli odpłynąć w świat, do błękitnego m orza. W dole, pod lasem , nad strum ykiem stała w ierzba, pod w ierzbą strum yk się rozszerza!

w płytki rozlew —- to było m orze... Błękitnie... cicho...

Chcieli odpłynąć w świat, daleko... Św iat ich wówczas kończył się za lasem , za którym nigdy nie byli...

Dziś Jan ek jest już fornalem i przyjdzie pew nie do karczm y na wiec...

Z egar wydzwonił trzecią. Każde uderzenie ze g a­

ra zwiększało jego niepokój. Z bliżał się jego pierwszy występ na w łasną rękę. P ierw szy własny wiec.

Będzie m ówił o w alce klas. J e s t zdecydow anym socjalistą i p opiera walkę klas.

Wydało m u się nagle, że przem aw ia, Widzi do - koła zasłuchane tw arze, wielki, szary tłum , koły­

szący się w dole, jak m orze. Praw dziw e m orze głów!

A on stoi w m alow niczej pozie i m ówi... S tudenck ą czapkę trzym a w rę c e — i mówi...

Zegar znowu zgrzytnął i zadzwonił.

Z erw ał się tro c h ę otrzeźwiony, tro c h ę jeszcze nieprzytomny... P ó l do czw artej... T rzeb a iść...

Włożył do kieszeni kilka arkuszy papieru, nie­

dbale na głowę w sunął studencką czapkę i wyszedł z domu.

Niedziela taka sam a, jak niegdyś... taka sam a,

a jednak zupełnie inna. Św iat nie kończy się za lasem ,

strumyk w parow ie zginął, m orze wyschło, gdzieś za

(38)

lasem . Taka sam a niedziela, a jednak zupełnie inna.

C zuje tw ardą ziem ię pod nogami, ogrom ną ziemię, m yślam i nie objętą, szarą..,

Idzie po szarej, tw ardej ziemi.

P o kw adransie był już w karczm ie.

O toczył go gwar głosów, zapach potu, dymu J wódki. W obszernej izbie było szaro i m roczno.

Przyszli wszyscy; z Klonowa, z W ilczych Dołów i z Za­

rzecka, B iałe koszule, przew iązane kolorow em i p asa­

mi, szare sierm ięgi, czarne, św iąteczne m arynarki, bia- łe kołnierzyki i jaskraw e krawaty.

Rozmowy krzyżowały się bezładnie i plątały.

Wszyscy praw ie jednocześnie zabierali głos i jedno­

cześnie p o tem milkli.

B ose wyrostki stały po kątach i, m ilcząc, cieka­

wie przyglądały się zebranym .

Kiedy w szedł, wszyscy umilkli. Słychać było sapa­

nie, pykanie fajek i brzęczenie m uch na brudnych szybach.

Z tłum u w ysunął się stary koniuch Jaśko, naj­

starszy z parobków , pam iętający jeszcze czasy pań­

szczyźniane. W yszedł na środek i rzekł:

— N iech będzie pochwalony!

C ała izba pow tórzyła:

— Niech b ęd z ie pochwalony!

— Na wieki wieków!— odpow iedział S tach .

— T ak my oto na ra d ę panicza prosili i za pyzyjś- sie dziękujem y—m ówił w dalszym ciągu Jaśko.— Kiej już tak poszło, jutro w pole nie pójdziem i robili nie hędziem .

— Nieeh panicz p o ra d z i—ozw ał się ktoś z tłumu.

— Nie wiemy, jak zrobić ■'-powiedział ktoś inny.

— Czy pisanie jakie do dw oru posłać, cty sa- wiym iść?— o rw sło się naraz z kątów kilka głosów,

— Sam ym iść!— zaw ołał Bartek,

Cytaty

Powiązane dokumenty

Bardzo wielu czytelników skoncentrowało się na Obcym Alberta Camusa, podczas gdy Sprawa Meursaulta, powieść, którą napisałem, to przede wszystkim bezpośrednie odniesienie

Nauczyciel dokonuje wyboru i nagrywa krótkie scenki z filmów, telewizyjnych spektakli teatralnych, programów publicystycznych, opracowuje karty pracy dla uczniów,

Zanim żeśmy się przeprowadzili to tak mój mąż chodził, a to ten mu załatwił, coś tam kupił, to my tam gdzieś mieliśmy taki garaż - on był na motory, tam syn miał

Whoopi miała mnóstwo trudności w szkole, ale dopiero w dorosłym życiu dowiedziała się, że cierpi na dysleksję.. Pamięta, że kiedy dorastała, nazywano ją tępą i głupią,

Jeżeli wszystko to nie dość jeszcze dokładnie określa Lublin jako miasto malownicze i pełne kontrastów, wyobraźmy sobie dużą miejską ulicę, która nagle wrzyna się w

Chciał się nawet przenieść do innego wydziału, ale szef nie pozwolił.. A jak nastał stan wojenny, to się

Tym razem medale pośmiertnie przyznano: Cecylii i Maciejowi Brogowskim, Mariannie i Janowi Cioczkom, Walerii i Antoniemu Szyszkowskim, Mariannie Kozłowskiej

Z kolei Jadwiga Papużyńska - „juniorka” - jak się ją zwykło określać w Teatrze Ziemi Chełmskiej (choć wiek ma już pani Jadwiga stateczny) - jest