L I N C O L N
P o w i e ś ć
Ł
K s i ą ż k a i Wi e d z a
1 9 5 7
LINCOLN
T łu m aczył z niem ieckiego PAWEŁ H I LKA - LASKOWSKI
*
O kład kę i obw olutę projektow a ł JAN HOLLENDER
Reedycja
z w ydania Instytutu W ydaw niczego
„RENAISSANCE”
Z im o w a w ich u ra o k ru tn ie trzęsie chatą. G dy dmie przez rów ninę, gdy pod je j naporem trzeszczą stare drzewa olbrzym ie, ja k ie tu i ówdzie ostały się przed siekierą, gdy w zg a rd liw ie potrząsa nędznym d re w nia n y m szałasem, w k tó ry m szukają schronu różni p rz y bysze, to zam ierają serca w szystkich znajdujących ochronę przed ż y w io ła m i A m e ry k i pod osłoną ciosanych p n i i pod p ła skim dachem. A le m ieszkańcy chaty ju ż się do tego p rzyzw ycza ili. N ie słyszą ju ż w ic h u ry , bo i p ra ca wczorajsza ic h znużyła. Śpią wszyscy: rodzice i dzieci.
T y lk o czteroletn i chłopiec zbudził się właśnie, gdy w ic h u ra zdm uchnęła z kom ina kam ień i uderzyła n im o ścianę. P rz y te j ścianie a k u ra t leży sie n nik w ypchany liśćm i, na k tó ry m sypia on z siostrą. Chłopiec śpi z brze
gu, bo Sarze byw a zawsze bardzo zim no, gdy w ich e r dmucha przez szczeliny. Chociaż Sara starsza, to jednak je st ona delikatniejsza, podczas gdy chłopiec je st ko ścisty i krze p ki. T y lk o że ciągle ściąga z niego całe fu tro z lisa, którego ojciec niedaw no za strzelił; we śnie trz y ma je kurczow o i nie daje sobie w ydrzeć. Tuż obok sie
bie w id z i chłopiec je j rękę, ucho i splątane ciemne w ło sy, a koło sw oich stóp czuje stopy siostry. N ogi om otał sobie dobrze i nie da ic h w ypchnąć spod lis iu ry . Dobrze, że żar k o m in ka ja ko tako rozprasza m ro k w chacie, bo można to i owo w idzieć.
W m ro ku chaty w id z i na p rz y k ła d coś błyszczącego, tuż, całkiem blisko. M atka m ów i, że tak błyszczy
w szystko w niebie. To stare w ia d ro blaszane, któ re co w ieczór napełnia wodą. Nieco dalej błyszczy coś na ścianie. To siekiera ojca, k tó re j dzieciom dotykać nie w olno, bo je st strasznie ostra i raz, dwa, trz y , palec ucięty. Pod tą siekierą śpi p rz y matce ojciec, k tó r y dzi
siaj chrapie znow u bardzo głośno.
W olno i sennie p rze p ływ a ją m y ś li chłopca k u śpiącej matce i budzi się w n im coś, ja k b y cicha żałość, kie d y sobie przypom ina, że niegdyś sypiał p rzy n ie j, gdy b y ł jeszcze m ały. Jego najwcześniejsze w spom nienia wiążą się z ciepłem je j ciała i m ów ią m u, że kiedyś b yło le p ie j, że ju ż coś posiadał i stra cił. T ak sobie m yśli, a tym cza
sem je st m u coraz chło dn ie j, lecz w ołać nie można, bo ojciec zakazał. Trzeba sobie jakoś poradzić, to zaraz bę
dzie le p iej. W ięc chłopiec wyciąga swoje m ałe ręce, aby sięgnąć po suknię, k tó rą m atka p rz y k ry ła dzieci, a któ ra zsunęła się na stronę Sary. A le ręce ma za k ró tk ie , a tymczasem w ia tr świszczy przez szczeliny m iędzy b e l
ka m i a ku ra t tam , gdzie chłopiec leży. Raptem spostrze
ga on w blasku ognia tuż nad sobą chustkę zawieszoną na ukos na gw oździu; p rzyklę ka, pow staje, w spina się na palce i ch w yta koniec chustki. Z a tyka zręcznie szcze
lin y nad swoją głow ą i od razu w ia tr przestaje dm u
chać. Przeciąga na swoją stronę kaw ałek lis iu ry , teraz jest m u cieplej, i natychm iast znow u zasypia.
G dy się budzi, plonie wesoły ogień i płoszy szarość dnia zaglądającego przez szczeliny. Sara śpi jeszcze, ale m atka stoi p rzy ogniu i dolewa trochę gorącej w o d y do m leka. Jedna z trzech k ró w zdechła niedawno, o ty m chłopiec w ie, bo na wszystko, co się dokoła niego dzieje, zwraca baczną uwagę. O jciec je st w tej c h w ili z pew nością w oborze, ale gdy chłopiec p y ta o niego, m atka nie odpowiada, bo nie ma czasu.
P ow oli, guzdrząc się, wdziew a chłopiec spodnie skó
rzane, potem kapotę i wciąga b u ty na nogi; w szystko to jest zrobione z szorstkiej skóry. O jciec ściągnął ją z ba
w o łu , m atka zeszyła, co b yła trzeba, i ta k odziewają się wszyscy. A teraz będzie m leko, od którego zaraz zrobi się ciepło. Żeby to można b yło baw ić się taką blaszaną puszką, któ ra leży na podłodze! A le blachy nie w olno do
tykać. bo ojciec gwoździem zrobi z n ie j sitko albo tarkę, na k tó re j jem u każą potem trzeć różne korzenie. Baw ić się można ty lk o drzewem , którego wszędzie jest pod do
statkie m ; gdzie spojrzeć, w idać drzewa i lasy na tysiące m il daleko; sięgają aż dokądś tam , gdzie św iat się kończy.
— K ie d y będzie niedziela? — p yta chłopiec zbliżając się do ognia. M a tka uśmiecha się, bo rozum ie, że chłop
cu chodzi o b ia ły chleb, ja k i piecze zawsze w sobotę wieczorem . Sięga w ięc na półkę wiszącą nad głową, gdzie dzieci sięgnąć nie mogą, i dużym nożem k ra je ka w a ł chleba z ostatniego bochenka, a gdy chłopiec sa
dow i się koło n ie j z blaszanym ku b k ie m i chlebem, m atka pochyla się nad n im i całuje swoje dziecko. C hło
piec nie rusza się i czeka, aż m atka odejdzie, żeby móc jeść dalej. Potem spogląda na nią u kra d kie m i m yśli, czemu też ona je st taka jakaś sm utna. A le nie p y ta o to, bo m atka ta kich p yta ń nie znosi.
A m atka tymczasem stoi ju ż p rz y stole, c z y li ogrom n y m p n iu drzewa, k tó ry u dołu zachował swój daw ny w yg lą d, chociaż u góry je s t dość g ła dki. Trzeba dobrze uważać, bo p rz y ty m stole ła tw o w b ić sobie zadrę w palec, pokazuje się potem czerwona kre w , a ojciec krzyczy.
Tymczasem u brała się i siostra, w ięc dzieci pójdą teraz do szopy po drzewo. W iedzą ju ż dobrze, któ re
je st m okre, a k tó re suche, które m ię kkie , a któ re tw arde.
U m ieją też nałamać chrustu, a gdy parę razy obrócą, to naznoszą kupę drzewa. Potem m atka nastawia duży kocioł na czterech nogach i zaraz zaczyna gotować.
Dzieci biegną do ogródka przed domem i przynoszą tro chę zim ow ych ja rzyn , bo soli je st tu mało, a bez wszel
k ie j p rz y p ra w y ja d ło nie sm akow ałoby n iko m u naw et na ty m D z ik im Zachodzie. Rzecz dzieje się przecież w sam ym środku K e n tu c k y ,-w czasach, gdy połow a ca
łego Nowego Ś w iata je st taka dzika ja k S ta ry Ś w ia t przed dwom a tysiącam i la t, i gdy fa rm e r z siekierą w rę k u p rze bija się skroś o lb rzym ie lasy, aby siać k u kuryd zę i ło w ić zw ierzynę. A tu je st pustkow ie n a j
m n ie j zalesione i naw et pobliskie źródło znika czasem zgoła niespodzianie w skałach.
A tymczasem strzelec ju ż w ró c ił! O koło południa słyszą dzieci szczekanie psa opodal, śpieszą k u drzw iom , w yciągają ręce k u rzem ieniow i, k tó ry m się d rz w i za
m yka, i ro zw ie ra ją je szeroko, gdy ojciec w chodzi ze strzelbą na ra m ie n iu i z dużym zającem. O jciec je st w y soki, barczysty, ciem ny i brodaty, wszystko, co ma na sobie ze skóry i sierści, to sam upolow ał. W o li zresztą polować, niż stać p rz y heblarce. Z zawodu je st on stola
rzem i ro b i krzesła i d rz w i dla w szystkich sąsiadów do
koła. G dy teraz siada p rz y ko m in ie i czeka, aby m u m atka podała na g lin ia n y m talerzu to, co ugotow ała, chłopiec przygląda się je m u i je j i m y ś li w duchu, że w ła ściw ie sm utnej matce ciężej je st na świecie niż ru ch liw e m u ojcu.
I I
W p ią ty m ro k u życia jego niespokojny ojciec prze
nosi się z rodziną na północo-wschód. Jest tam dużo drzew i ziem ia je st urodzajna. Chata ich stoi nad w a rt
k im potokiem . Życie jest tu przyjem ne, szczególnie w lecie, bo w te d y nie jest zim no i nie byw a się głodnym , ponieważ lasy pełne są zw ie rzyn y. Niedaleko od ich chaty biegnie szosa. W ie lu rzeczom można się tu napa
trzyć, bo łączy ona dwa miasta. Podrastający chłopiec słyszy często nazw y dwóch m ia st: L o is v ille i N ashville.
Przejeżdżają tędy w ozy, n ie k ie d y po k ilk a dziennie, a na wozach siedzą ludzie z dziećm i i sprzętem i posuwają się zawsze w tę stronę, gdzie zachodzi słońce. Są i tacy, co jadą w ierzchem i w iozą do m iasta w ó r k u k u ry d z y , in n i znow u m ają w skrzyniach jakieś rzeczy niewiadom e.
Czasem m aszerują także żołnierze, a ojciec powiada, że w racają z w o jn y do domu. Pewnego razu p rz y b y ł ja k iś człow iek w p ię knych szatach, któ re — ja k m ó w iła m a t
ka — b y ły z w e łn y , i rozm aw iał z ojcem o lasach na Zachodzie i o ty m , ile kosztują.
Z b y t długo nie w olno dzieciom baw ić się na drodze.
Zaraz je m atka w oła i każe im p le w ić zielsko w ogro
dzie, zbierać jagody i grzyb y, k tó re potem suszy w do
m u i przechow uje na zimę. G dy chłopiec ma ju ż la t sześć czy siedem, ojciec zabiera go ze sobą w pole, i to nie dla zabaw y; m usi on pomagać ojcu siać, rzucając ziarno raz za razem, jeden rząd w yże j, a d ru g i niżej.
Męczy to, ale trzeba robić i uważać, żeby było dobrze zrobione. A tymczasem Sara pomaga matce w domu doić k ro w y , a w ieczorem prząść. W niedzielę siedzą wszyscy przed chatą, a m atka śpiewa cichym , ładnym głosem stare pieśni. A lb o opowiada różne h istorie z B i
b lii, bo posiada cudowną pamięć lu d z i nieuczonych. I ju ż przez całe życie w pam ięci chłopca s tro fy te wiązać się będą z głosem, k tó r y śpiew ał m u je po raz pierw szy.
O jciec siedzi z n im i i p ali, a gdy chłopiec uw ażnie p rz y gląda się obojgu, to czuje w iększy pociąg do m a tk i niż
do ojca. M atka jest delikatniejsza i młodsza, a chociaż nie je st niższa, dzieciom jakoś ła tw ie j zbliżać się do n ie j.
G dy chłopiec przygląda się je j s w ym i m ą d ry m i, badaw
czym i oczami, gdy p a trz y na ciemną żółtaw ą skórę je j tw a rzy, na ostre rysy, czoło, podbródek i kości policzko we, to spojrzenie je j oczu zdaje się docierać aż do jego serca i w te d y rozum ie, dlaczego m atka ta k lu b i śpie
wać swoje pieśni przeciągłe.
Pew nej n ie d zie li wszakże, gdy u d a li się do p rz y ja c ió ł z sąsiedniej w si, stało się nagle, iż u jrz a ł m atkę wesel
szą od innych, bo tańczyła najw ię cej i zmęczenia nie b yło po n ie j widać. W ięc chłopiec się zdum iew a, bo pierw szy raz spostrzega, ja k to sm utek przechodzi w w e
sołość. Jego senne uczucia poruszają się z lekka, niejas
no odgaduje, że w m atczynym skupieniu sk ry w a ją się ja kie ś tajem nice, i to go przestrasza.
Od czasu do czasu m atka zabiera go ze sobą do oko
licznych farm e ró w , u k tó ry c h siedzi i szyje. Ludzie ci m iew ają duże dom y, ich kuchnie na dole są większe niż kuchenka rodziców Abraham a, a na górze m ają po dw ie izby, z łó żka m i ja k się należy, zro b io n ym i przez jego ojca. Jak to jest? O jciec i m atka stolarką i szyciem chcą zarobić pieniądze, aby móc k u p ić konia. A le dlaczego nie m ają dość pieniędzy, ja k ci, co są bogaci? N ie w ia domo.
Z coraz w iększym zdum ieniem przygląda się chłopiec sąsiadom z okolicy. W u j i ciotka także się tu sprowa
d z ili. N ajb ardziej to może m u się podoba ciotka Spar- ro w : je st to kobieta bardzo żywa, żwawa, m ądra i sta
nowcza, ma siwe w łosy, ale je st zdrowsza od m a tki.
D zieciom opowiada bardzo dużo, bo byw a ła daleko w świecie i niejedno w ie o te j w ie lk ie j w o jn ie , w k tó re j A n g lic y zostali niegdyś pokonani. U m ie czytać w B ib lii i um ie też sposobem śm ia łym pisać na arkuszu papieru,
ja k b y je j pisząca ręka n ig d y w życiu nie trzym a ła sie
k ie ry .
W ięc dzieci często p y ta ją rodziców , ja k to b yło z n i
m i za m łodu. M a tka opowiada, że daleko stąd leży Pen
sylw a n ia , a tam m ieszkał je j dziad, k w a k ie r, pobożny, d ob ry człow iek. A le gdy chłopiec p yta o je j m atkę i ciotkę, nie o trz y m u je w yra źn ej odpowiedzi.
Za to ojciec opowiada chętnie, bo opowiadanie spra
w ia m u nie m al ty le uciechy, ile jazda konna. D zisiaj opowiada o Indianach. M ianow icie d a w nym i czasy p rz y b y li tu ta j z p ięknej W irg in ii do ubogiej k ra in y K e n tu cky, ale naprawdę to pochodzą z Północy, ja k i m atka, i z P ołudniem n ic ich nie wiąże. W te dy Ind ia n ie czaili się jeszcze na każdym k ro k u i napastow ali b iałych. B yło gorzej niż dzisiaj. Otóż w te d y, gdy ojciec b y ł ta k i jesz
cze m ały, ja k dzisiaj jego syn, k tó ry z szeroko ro zw a r
ty m i oczami i zaciętym i ustam i słucha opowiadania rodzica, znajdow ał się ze sw oim ojcem i braćm i n ie daleko ch aty w lesie. W tem h u k n ą ł strzał. O jciec padł na ziemię, bracia p obiegli do chaty po pomoc, a malec pozostał sam. O jciec leżał bez ruchu, bo go czerwono- skórzy z zasadzki za strzelili. R aptem In d ia n ie w ysko c z y li z zarośli i ch cie li chłopca uprow adzić ze sobą; za
czął krzyczeć i opierać się, aż b ra t p o w ró c ił ze sw oją strzelbą i s trz e lił. Zaczęło się strzelanie ze w szystkich stron, a dzieciak w nogi — i do domu.
Ze zdum ieniem słucha chłopiec tego opowiadania.
W ięc to ta k za s trz e lili tego dziadka Abraham a, po k tó ry m o trz y m a ł im ię. K to w ie, co jeszcze ojca spotkać może! A le ojciec śm ieje się i m ów i, że teraz ju ż inne czasy.
O jciec um ie opowiadać bardzo ładnie — m y ś li chło
piec, i dziew czynka też. A le czytać nie um ie i lu b i śmiać
się z m a tki, gdy ta m ó w i o szkole. G dy ojciec um ie robić szafy i okna, strzelać na łowach, siać i ścinać drzewa, to czegóż ma się jeszcze uczyć? A le gdyby się um iało czy
tać albo i pisać ja k ciotka! W olno m u teraz przez parę tyg o d n i chodzić do szkoły, ale m ila drogi do n ie j, a gdy byw a m okro, to w trze w ika ch ze skó ry zajęczej niew iele cieplej niż boso. Szkoła m ieści się w ta k im sam ym b lo k hauzie ja k ich chata, nie w iększym , ale ma ona dwa okna z matowego papieru, w iększy kom in, a nauczycie
lem je st proboszcz. Z rę k i do rę k i podaje dzieciom książ
kę, pokazuje im lite ry , każe w szystkim po k o le i w olno sylabizow ać i ciągle wszystko na głos powtarzać. To ma być czytanie? N ie ma tam ani je d ne j opowieści, a pisać, ja k pisze ciotka, nie uczą się wcale.
Za to je st tego ro k u dużo in n y c h now in. O jciec stał się inspektorem dróg, a gdy chłopiec z n im w ędruje, to w m iasteczku słyszy, co ludzie opow iadają o sobie, co m ów ią In d ia n ie o cudownej k ra in ie , bardzo u ro dzajnej, do k tó re j zm ierzają jeźdźcy na koniach i w o
zy, ciągnące w stronę zachodzącego słońca. Słyszy też opowiadania o w ie lk ie j rzece Ohio, k tó ra p ły n ie m ię
dzy kra in a m i. O jciec stał się też i dozorcą p ublicznym , czymś w rodzaju p o licja n ta , a ponieważ w o li czynić wszystko inne, niż stać p rzy heblarce, w ięc w ę d ruje z m iejsca na miejsce, a wszędzie zbierają się koło niego ludzie, gdyż ta k św ietnie um ie opowiadać. Tego uczy się i chłopiec, bo p rzysłu chu je się uw ażnie i zaraz spo
strzega, k ie d y ojciec to samo opowiadanie dzisiaj pow ta
rza nieco inaczej niż w czoraj. G dy ojciec spotyka M u rzyna, to zaraz go za trzym u je i pyta, czy ma papier, k tó r y m u pozwala tę d y przechodzić i nieść to, co ma na plecach. — Dlaczego? — p yta chłopiec. — Tego jeszcze nie zrozumiesz — odpowiada m u ojciec.
A le razu pewnego ojciec zagląda do w ięźniów w H od- genville. Co to za je d n i c i w ięźniow ie? Ź li ludzie, tam oto siedzący, z łańcuchem na nodze. I chłopiec p a trzy z przerażeniem w srogie tw arze złych lu d zi, k tó rz y gniew nie patrzą na ojca, gdy ten kluczem zardzew iałym o tw ie ra mroczną chatę. Potem zam yka ją znowu, a tam ci muszą w n ie j siedzieć. A le współczucie chłopca pozo
staje z n im i, z ty m i lu d ź m i w łańcuchach. I m y ś li chło
piec: a w ięc są tacy ludzie, k tó rz y in n y m lu d ziom zakła
dają łańcuchy na nogi? To jeszcze gorsi ludzie od boga
czy, k tó ry m ojciec m usi robić krzesła, a m atka m usi szyć koszule, aby można b y ło k u p ić chleba i herbaty.
Tego la ta w id zia ło się też w ie le in n y c h rzeczy cieka
w y c h i zastanaw iających. O jciec ścina najwyższe drze
wa. Siekierą, k tó rą n a o liw ia i ostrzy na ka m ie niu i pra
w ie stale nosi przytroczoną do pasa u spodni, ścina drze
wa u samych korzeni. Na co? Dom przecież m am y. A to będzie tra tw a . Co to je st tratw a? To ta k ja k b y okręt.
Można na tra tw ie zjechać *po rzece do samego morza.
A m orze gdzie? Na P ołudniu. Teraz może chłopiec ju ż podawać p ostro n ki i naw et po trosze popychać drzewo, bo ojciec wiąże pnie do k u p y i wszystko razem spycha na wodę m ałej rzeki, k tó ra dalej na zachodzie wpada podobno do w ie lk ie j rz e k i Ohio. Wreszcie toczy jedną za drugą dziesięć b aryłek. Chłopiec dow iaduje się, że ojciec je k u p ił i że je st w n ich w h is k y . M atka dużo się na- w zdychała w ow ych dniach i wreszcie dzieci dow iadują się, dlaczego wzdychała. O jciec sprzedał chatę, bo chce się przeprow adzić do In d ia n y , gdzie ma być w szystko bogatsze i urodzajniejsze. C hciałby m ało pracować, a d u żo zbierać: ta k i ju ż jego gust. Za chatę dostał dziesięć b a ry łe k w h is k y i dwadzieścia d olarów na rękę. K to w ie, co ich tam jeszcze spotka na Zachodzie!
Wreszcie w szystko je st gotowe, stoją na brzegu i ma
chają rękom a na pożegnanie odjeżdżającemu ojcu, k tó ry d łu g im n ow ym w iosłem odb ija się od brzegu i nieba
w em znika im z oczu. A le po n ie d łu g im czasie wraca, dużo opowiada, śm ieje się i poklepuje m atkę po ram ie
niu, je st pełen dobrych m y ś li i nadziei, bo Indiana to is tn y ra j. Nadchodzi jesień, zaczynają się deszcze i w te d y paku ją wszystko, co m ają: naczynia kuchenne i na
rzędzia, skóry i ubrania, wszystko ła d ują na dw a konie, m atka z siostrą siadają na jednego konia, ojciec z synem na drugiego i ruszają w drogę na zachód, dokąd ty lu ju ż poszło przed n im i. Podróż trw a pięć dni, w nocy ojciec strażuje, podczas gdy m atka z dziećm i śpi w lesie na zie
m i, bo tu ta j trzeba się mieć na baczności przed zw ie rzętam i i ludźm i.
I I I
Pigeon Creek, c z y li gołębnik, ja k nazyw ają swój no
w y dom, je st w iększy i jaśniejszy od chaty w K en tu c k y . P rzy pomocy k re w n y c h ojciec zbudow ał n o w y dom bar
dzo szybko, a tymczasem wszyscy m ieszkali w cudzym blokhauzie. Bo przed n im i i po n ich p rz y b y w a li tu ko le jn o w u j, ciotka, kuzynow ie. Wszyscy farm e rzy, k tó rz y się w tych okolicach osiedlają, są p e łn i najlepszych na
dziei. C hłopiec je st ucieszony, że ojciec ścina wyższe drzewa, aby można b yło zbudować chatę większą, niż b yła poprzednio. Cieszy się też, że n ow y dom będzie m ia ł s trych pod strzechą.
O jciec je st wciąż w d ob rym hum orze, bo teraz w re szcie zacznie m u się szczęścić. Bogactwo w id z i m u się być ju ż całkiem blisko, a m y ś lis tw u można się tu od
dawać c a łym i d n ia m i i tygo d niam i, gdyż zw ie rz y n y jest
bardzo dużo. Nowa farm a znajduje się na niew ysokim w zgórku, otoczonym polam i i gęstym i krzew am i. P otok je st tu nieco dalej i dzieci muszą chodzić po wodę w io r
stę od dom u i muszą uważać, aby się z blaszanego w ia d ra n ic nie ulało. A poza ty m ośm ioletni ju ż chłopiec m usi odtąd sypiać na strych u. W ła z i się tam po k ilk u szczeblach, k tó re ojciec p rz y b ił m iędzy b e lk i ściany, ła tw e to i zabawne. Na te j górce je st ciemno, bo nie do
ciera tam blask ognia z ko m in ka i nie ma okien, które b y przepuszczały św ia tło poranka. A le zim ą je st tu chłopcu daleko le p ie j, bo strzecha je s t niska, a szczeliny są dobrze pozalepiane i zabezpieczają przed deszczem 1 w ia tre m . Za to w lecie je st tu stra szliw ie gorąco, a nie ma dym n ika, przez k tó r y w n ik a ło b y chłodniejsze po
w ietrze.
M a się tu dużo swobody. Rodzice m a tk i p rz y b y li ta k że do In d ia n y , nazyw ają się także S parrow i p rz y p ro w a d z ili z sobą swego 18-letniego przybranego syna, Denisa Hanksa. D la małego A braham a są bardzo u p rz e j
m i i dobrzy. N ie są też w cale jeszcze tacy starzy.
T u ta j, w Indianie, trzeba się trzym ać ku p y , bo jest tu jeszcze dość dziko, a niedźw iedzie ju ż u n io sły jedne
go z osadników. D latego przed chatą w iecznie p a li się ogień dla odstraszania zw ierząt i dla osuszania w ilg o t
nego pow ietrza dokoła n ie j. Bo pow ietrze płynące z mo
k ra d e ł je st niezdrow e, zw ierzęta i ludzie cierpią przez to i naw et dzieci muszą żuć korę peru, aby się zabezpie
czyć przed m alarią. A kora ta je s t taka, że naw et gdy pomaga, to mocno przygnębia lu d z i na duchu, osobliw ie dzieci, w ięc nie ła tw o zdobyw ają się na wesołość. Jed
nakże dziw aczny ja k iś strach przed p re rią pędzi ty c h lu dzi coraz głębiej w lasy, w k tó ry c h muszą sobie naprzód kopać n o ry i z w ie lk im tru d e m karczować i u praw iać
2 — Linco ln
ziemię, aby można b yło zasiać ku kurydzę . W ięc i dzieci muszą tu pomagać, szczególnie ta k i krz e p k i chłopak, ja k A braham . Na wiosnę muszą siać, w sie rp niu pomagać p rz y żniw ach, potem w w yd rą żon ym p n iu drzew nym obuchem s ie k ie ry w ym łócać ziarno, a w ciągu całego ro k u muszą pomagać matce lu b też ją zastępować, czy to ka rm ią c św inie, czy dojąc k ro w y . Prócz tego trzeba pa
m iętać o ty m , żeby nie zabrakło a n i w ody, ani drzewa.
Tak m onotonnie u p ły w a życie — dzień za dniem , ro k za rokiem . Z im ą byw a tak, że u m yć się można ty lk o od czasu do czasu. Przez w ie le d n i ludzie siedzą skuleni w chacie p rz y ognisku. P rzychodzi sąsiad i wszyscy, na
w e t ko biety, p iją , palą, zażyw ają tabakę, spluw ają i opow iadają straszliw e historie.
A le pewnego dnia październikowego, po d w u le tn im tu ta j pobycie — może dlatego, że k ro w y naża rły się cze
goś niezdrowego, a może ty lk o z pow odu w ilg o c i g ru n tu
— w ybucha gw ałtow na febra i zw ala z nóg w szystkich i wszystko dokoła. K onie padają, owce w iją się na ziem i, m leko trzeba w ylew ać, ludzie zarażają się i jęcząc leżą na swoich siennikach w ypchanych liśćm i. A tymczasem n ajb liższy lekarz zn ajdu je się o trzydzieści pięć m il stąd i w sw oim obwodzie ma pracy ponad s iły . Przez ciężkie przygnębienie p rze b ija się pragnienie u ratow ania sw oich b lis k ic h i siebie. B ezw ład i w y s iłk i mieszają się ze sobą, n ik t nie troszczy się o zdrowe dzieci, n ik t nie pom yśli, k to tam w dom u gotuje, k to opiekuje się cho
ry m i zd ro w ym bydłem , k to ostrzy siekierę, k to suszy chrust, obiera rzepę, k to szyje skóry. M a tka leży chora, wszyscy w ogóle leżą i zaczynają um ierać.
Sąsiedzi um ierają, dziadek i babka u m ie ra ją na swoich siennikach w chacie, a potem i sama m atka um iera. Jej suchotnicza natura, je j postać chuda i źle odżywiana,
b ra k ochoty do życia potęgują i wspomagają chorobę.
Chłopiec zaś, m ający teraz około dziesięciu la t, stoi obok bladej m ilczącej ko b ie ty i nie w ie, co ma robić. W idzi, ja k w ie lk i, ociężały ojciec płacze, jego rozczochrana bro
da je st cała m okra. M iędzy zgrozą a ciekawością u p ływ a k ilk a dni. Od c h w ili gdy u m a rł pierw szy sąsiad, chłopiec w id z ia ł, ja k ojciec ro b ił tru m n y z prostych szorstkich desek, a gdy je z b ija ł d re w n ia n y m i ćw iekam i, każde uderzenie m ło tka p rzenikało chorych ja k ciosy sztyletu.
I zdrow ych także.
Teraz przygląda się chłopiec, ja k ojciec m ie rz y z w ło k i zm arłej m a tki, a potem śledzi u k ra d k ie m każdy ru ch ojca, gdy ten tn ie drzewo, łączy je ćw iekam i, bo że
laznych gwoździ tu ta j nie ma. Czasem ojciec w o ła na niego, żeby m u podał to lu b owo, i w te d y chłopiec ojcu pomaga. Pierwszego dnia je st w ięc dużo ro b oty, bo trze ba skoczyć to tu, to tam , podać to i owo, i nie ma czasu na p yta n ia i na zdawanie sobie spraw y z tego, co się stało.
A le potem, gdy m atkę ukła da ją w ow ej skrzyn i, a skrzynię zakopują w ziem i i pow racają do domu, a je j łóżko je st puste, m elancholijnego chłopca opanow uje uczucie w ie lkie g o opuszczenia. O jciec przestał m u się podobać: p rzyp o m in a ją m u się ostre jego słowa, czasem uderzenie. W szystko dobre pochodziło od m a tk i, k tó ra n ig d y nie biła, zawsze się o wszystko troszczyła, a gdy byw a ła sm utna, to n ie k ie d y spoglądała na swego chłop
ca, k tó r y staw ał się do n ie j coraz podobniejszy. Uczucie ja k ie jś tajem nej w ięzi, k tó re j, być może, n ig d y nie było, napełnia dziecko, ro z w ija się coraz bardziej i przeradza się w tęsknotę, k tó ra nie opuści go ju ż n ig d y w życiu.
Skłonność m e la n ch o lijn ych n a tu r do tęsknot za nieosią
galnym i straconym potęguje w n im m iłość do wspo
m in a ne j m a tk i i podw aja jego m elancholię.
Po u p ły w ie ro k u w yb ie ra się, oj ciec w podróż do m ia
sta i zapowiada, że w ró c i nieprędko. Może on sam po
w ie d zia ł dzieciom , że przyp ro w ad zi nową m atkę, a może też ich ku zyn podsłuchał jakąś rozmowę. M e la n c h o lijn y chłopiec spędza całe dwa tygodnie w w ie lk im niepokoju, bo w jedenastym ro k u życia m ógł ju ż to i owo słyszeć o macochach. Pewnego w ieczoru, w g ru d n iu , ojciec nie
spodziewanie w ró c ił. C ztery konie przycią gn ę ły tu wóz z K e n tu c k y . K onie b y ły wypasione, a wóz w yg lą d a ł do
skonale. Dziecięce serca b iją niespokojnie: ja ka też bę
dzie ta macocha? W ysoka, jasna, rozm owna niew iasta w ysiada z wozu. M a kędzierzawe w ło sy i m iłe rys y . A le któż to jeszcze je st na wozie? Onieśm ielone dzieci stoją p rz y płocie blokhauzu i w idzą tro je in n y c h dzieci w ysia
dających z wozu, zaś ojciec, n ajba rd zie j ze w szystkich zakłopotany, podprowadza te dzieci do swoich i po
w iada, że na im ię m a ją : Jan, M a ty ld a i Sara. Jeszcze jedna Sara! — m yślą tam te dzieci, ale nie m ają czasu na rozm yślania, bo ojciec zabiera się n atychm iast do w y ła d o w y w a n ia koszów i skrzyń, w k tó ry c h z n ajdu ją się tk a n in y i inne rzeczy. U kazuje się też polerowana szafa i wreszcie praw dziw e łóżka.
W ciągu n ie w ie lu d n i od pierwszego nieśmiałego uści
sku d ło n i doszło do dużych przem ian, a gdy ojciec odzy
w a ł się do now ej m a tk i, to okazało się, że je j też Sara na im ię. N a tychm iast zaczyna ona w szystko popraw iać, szczeliny muszą być należycie zalepione, stół m usi być w ygładzony i niebaw em sypia chłopiec na strych u w p ra w d z iw y m łóżku razem z Janem Johnstonem, k tó r y m u opowiada, że ta k nazyw ał się jego ojciec i że u m a rł te j samej jesieni, co i jego m atka. A w ięc ojciec znał tę nową m atkę ju ż d aw nie j, może ju ż bardzo dawno? — m y ś li chłopiec i stara się rozjaśnić sobie te m ro k i. W do
m u je s t teraz zawsze dużo hałasu, bo w chacie mieszka odtąd tro je dorosłych i pięcioro dzieci.
N ie w iadom o, czy ta druga mrs. L in c o ln um ie czytać, ale wiadom o, że ceni ona ksią żki i dba o to, aby w szyst
k ie dzieci chodziły do szkoły do pustelnika, k tó r y m ie
szka niedaleko stąd w blokhauzie. To zdobywa dla n ie j natychm iast serce chłopca, bo ju ż od dawna pragnie on zbliżyć się do tajem nego skarbca, k tó r y u k r y ty je st w książkach. To pragnienie jego w zrastało zawsze, gdy słyszał przem awiającego proboszcza, geometrę albo w ę
drownego adwokata. O jciec w ciąż jeszcze m y ś li o ty m ty lk o , aby z syna zrobić stolarza, i śm ieje się z now ej m a tki, gdy ta m ó w i o nauce. On sam nie u czył się nigdzie i dobrze m u się dzieje. Jego wesołe i pogodne oczy uka
zują m u cały św iat w barw ach ja k najjaśniejszych i wszędzie dostrzegają nadzieję. Co niedzielę chodzą wszyscy do kościoła — pustej, chłodnej sali, gdzie często przem aw ia jeden z członków kościoła — ale co m ów i, tego dzieci nie rozum ieją. Lecz w szkole uczy się nasz chłopiec bardzo szybko i niebaw em um ie naw et pisać.
Że uczył się szybciej i le p ie j od Inn ych , o ty m niejedno
k ro tn ie m ó w ił później jego kuzyn.
Szkoda ty lk o , że p apier je st ta k i d ro gi i ta k i niedo
stępny! W ięc w ęglem drze w nym m a lu je lite r y na w ie k u s krzyn i, a gdy m u się pisanie ja ko tako udaje, przenosi napisane lite r y na drogocenny papier. W ten sposób ju ż bardzo wcześnie uczy się zapam iętyw ać rzeczy waż
ne i przyzw yczaja się do zwięzłości. T ak uczy się A b ra ham L in c o ln pisania, ale dopiero w czternastym ro ku życia będzie u m ia ł pisać porządnie.
Palce jego nie są z b yt zgrabne, bo do jedenastego ro k u życia u żyw a ł ich ty lk o do dźw igania i popychania.
W zim ie marzną dzieci ta k bardzo, że w k ła d a ją im do
rą k ogrzane k a rto fle , aby do szkoły nie p rz y b y w a ły z rę ka m i skostniałym i. G dy pieniędzy byw a m ało albo gdy trzeba ojcu pomagać, to oczywiście nie może pójść do szkoły, bo rąbanie drzewa do palenia w piecu jest pilniejsze od szkoły, cielę kosztuje osiem dolarów , a książka nie w a rta nic. D la syna zaś farm e ra z D z i
kiego Zachodu siekiera ważniejsza niż pióro.
Tak, sie k ie ry uczy się teraz używać, bo ja k na swoje lata je st duży i krze p ki, w ięc ojciec lic z y ju ż na s iły swojego jedenastoletniego syna. Zabiera go ze sobą też na ło w y ; ze strzelbą zaznajom ił go ju ż dawno, a teraz niech strzela sam. Zgoła b lisko grzebią k u ry , a nieco dalej w idać tęgiego in d y k a : celować i strzelać! Chłopiec strzela i p ta k leży na ziem i zabity. Podchodzą do niego.
Nagle m a ły strzelec się przeraża. Po raz p ierw szy uśw ia
dam ia sobie niebezpieczną władzę, ja ką jedna istota u zu rp u je sobie wobec is to ty in n e j. S toi nad z a b ity m p ta
kie m i zupełnie zapomina o radości, ja k ie j doznawał zawsze na samą m yśl o niedzielnej pieczeni, gdy ojciec pow racał z ło w ó w . Teraz n ie doznaje żadnego innego uczucia prócz przerażenia. Oddaje ojcu strzelbę, ten p a trz y na syna zd um ion y i m ó w i niew iele. A le ir y tu je się, gdy chłopak, którego pierw szy strza ł b y ł ta k i celny, opiera się i n ie chce strzelać ponow nie. Jak to, mieszkać w preriach, być k rz e p k im i zgrabnym w y ro s tk ie m i nie być łowcą? Może chłopiec m y ś li o w ięźniach, może też na sw ój w ła sn y sposób zastanawia się nad in n y m i spra
w am i, ale spraw y te są ciemne i nie ma św iatła, k tó re b y je rozjaśniło.
Pewne je st ty lk o to, że A braham L in c o ln s trz e lił ty lk o raz jeden i n ig d y w życiu strza łu nie p onow ił.
IV
N a jp rz y je m n ie j teraz jeździć konno do nowego m ły na. B yw a tam dużo lu d z i i wszyscy, zdaje się, m ają dużo czasu, bo każdy czeka, aż pop rze d niko w i zm ielą jego kukurydzę. K ażdy przyprzęga do k ie ra tu własnego ko nia, na k tó ry m przyje cha ł, i każe m u dreptać w kółko.
Dużo się tu gawędzi i można się w ie le rzeczy dow ie
dzieć. R ozm aw iają o n o w ym prezydencie i o ty m , ja k też się w y b o ry zakończą: czy zwyciężą stany trzym ające n ie w o ln ik ó w , czy też inne. Chłopiec słyszał o ty c h spra
w ach ju ż razu pewnego w kościele, a gdy teraz zadaje o jcu pytanie, ten odpowiada m u na to, że stoi po stronie m etodystów , k tó rz y uważają, iż wszelką niew olę należy raz na zawsze skasować, bo to nie je st po chrześcijańsku, aby człow iek m ia ł praw o zakuwać drugiego człowieka w ka jd a n y i bić go biczem do w o li.
C hłopiec spogląda na ojca z ukosa i słucha go bardzo uważnie, zważa też bacznie, co ojciec m ó w i, co ro b i, ja k i je st dla m a tk i i czy lu b i pracować. W gruncie rzeczy obaj oni nie bardzo podobają się sobie, a ojciec stanow
czo w o li swego pasierba, lekkom yślnego Johnstona.
Często m ów ią też, że ojciec jedzie do sądu, a potem słyszy, ja k ojciec pom stuje na sąsiada i na rząd za to, że rząd domaga się od niego pieniędzy za g ru n ty , które m u przydzielono. Czyż nie pracow ał na n ich ty le la t, czy nie u p ra w ił ziem i czyniąc ją urodzajną? I teraz za to wszystko państwo domaga się jeszcze pieniędzy? N ie w o ln ik ie m się je st czy co? W oczach chłopca te w y w o d y ojca nie są z b y t mądre, a to, że ojciec czytać nie um ie i o w ie lu rzeczach po prostu w iedzieć nie chce, też go w oczach syna nie podnosi. T y lk o to jedno podoba się chłopcu, że ojciec w o li opowiadać h istorie, n iż brać się do ro b oty, bo w całej o ko licy nie ma ani jednego
człowieka, k tó r y opow iadaniam i u m ia łb y ta k pobudzić am bicję, ja k ojciec. A je ś li nie m atka ma rację, lecz ojciec? G dy ojciec ojca, A braham , po k tó ry m chłopiec o trz y m a ł im ię, a którego In d ia n ie z a strzelili, w y ru s z y ł do lasów, to w ciągu d łu g ich ty g o d n i nie ro b ił nic, ty lk o p olow ał i karczow ał puszczę, nie spotykając nikogo.
A le p rz y sposobności słyszy znowu, że o jco w i bracia podorabiali się m a ją tkó w , że m ają gdzieś duże d w o ry i są bogaci, ale żaden z n ic h się u ojca nie pokazuje. G dy chłopiec w d a je się w rozm owę ze sw oim dużym k u z y nem, Denisem, to zawsze dow iaduje się czegoś nowego, a w te d y idzie do domu, na górkę, i w ciemnościach długo rozm yśla o słyszanym . Niedaw no dow iedział się na p rz y k ła d , że ojciec ożenił się z kuzynką swojego pana.
A w ięc b y ł przedtem parobkiem ? Co w ięcej, ju ż dawno chciał ją pojąć za żonę, ale ona go nie chciała i w yb ra ła Johnstona, k tó r y b y ł bogatszy. W te d y i ojciec ożenił się z inną i dopiero, gdy jednem u u m arła żona, a d ru gie j mąż, p o b ra li się zeszłej jesieni.
Dziwaczne m y ś li tłu k ą się po gło w ie młodego chłopca.
A w ięc praw dziw a m atka chłopca b yła dla ojca nie
p raw dziw ą żoną? Czy może dlatego ta k często byw ała smutna? A je d na k na nową m atkę gniewać się nie może, kocha ją , bo troszczy się ona o w szystkie dzieci jednakow o. I z uczuciam i szukającym i p ra w d y zasypia obok sw ego/przybranego brata, Jana, z k tó ry m nie jest spokrew niony ani przez ojca, ani przez m atkę.
Czasem zdaje się m u, że ich je st w dom u za dużo, bo nie dla w szystkich dość je st jedzenia, i pewnego razu, g d y ,o jc ie c odm awia dziękczynną m o d litw ę p rz y stole, chłopiec, k tó r y w id z i przed sobą ty lk o suche k a rto fle , w oła nagle: „N o, m ój ojcze, dzisiaj nie ma za co ta k bardzo dziękow ać!” W ogóle coraz częściej ro b i on sw ciste uw agi o zdarzeniach życia codziennego. W m ły
nie k rzyczy na konia p rz y każdym obrocie: „Ruszaj się żw aw iej, stary d ra n iu !” — i b ije go biczem. A ż raz, gdy znowu konia b ije i w o ła : „Ruszaj się ż w a w ie j!“ — koń w a li go kopytem w czoło ta k mocno, że chłopak o krw a w io n y i o m d lały pada na ziemię. G dy się nazajutrz budzi z om dlenia, z ust jego s p ływ a ją dwa nie dopowiedziane słow a: „...sta ry d ra n iu !" Wszyscy w yb u cha ją śmiechem, ale on opowiada o ty m zdarzeniu jeszcze po dziesiątkach la t, bo n ig d y nie przestanie siebie obserwować i uczyć się na sw ych doświadczeniach w ew nętrznych.
P racy rą k i nóg nie lu b i, ale chciałby uczyć się w iecz
nie, i to nie tak, żeby m o żliw ie w ie le wiedzieć, ale do
w iadyw ać się, móc porów nyw ać, poznawać naturę lu d z
ką, przede w szystkim zaś samego siebie. Oczywiście, czytuje wszystko, co m u w padnie w ręce, ale w ręce wpada m u niew iele, a w ciągu dnia je st do czytania m ało czasu, w ieczorem zaś bra k św iatła. W ięc w le tnie w ieczory, gdy jeszcze je st w idnaw o, siada w k u c k i na przystrzeszu i czyta, a w zim ie przysuw a się do ogniska, rad, gdy zn ajdu je ty le blasku, ile go koniecznie potrzeba do czytania, bo te k ilk a świec, ja k ie m atka ro b i sama, gdy w y ra b ia m ydło, przeznaczone są na święta. I cóż czytuje ten podrastający chłopak, gdy leżąc na brzuchu, tw a rz opiera na dłoniach?
W szystko, co przypadek p rzyw ie w a tu ta j na Zachód, odsłania m u całe dziedziny w iedzy n ib y przez szczelinę n ie d om knię tych d rz w i, któ re natychm iast się zam ykają.
„W ęd ró w ka p ie lg rz y m a ” Bunyana je st dlań okazją do badania własnego sum ienia. „R obinson” je st ty lk o ja skraw szym obrazem ich własnego życia pionierskiego, a B ib lia ma brzm ienie w ie k u is te j m e lo dii i odzywa się do chłopca od najw cześniejszych d n i jego życia. A le raptem w padają do dom u dw ie nowe książki, p rz y w ie zione przez jakiegoś podróżnego lu b może duchownego.
„ B a jk i” Ezopa o tw ie ra ją przed n im ironiczne perspekty
w y na lu d zkie słabości. Na ty c h bajkach ćw iczy się jego dusza, k rze p i się jego współczucie. Zaś „Ż y c ie W aszyng
tona” , a także F ra n k lin a , z m nóstw em h is to rii i anegdot z czasów w o jn y , dają m u w iele z ty c h opowieści, ja k ie dotychczas słyszał ty lk o z ust ojca. Pewnego razu jeden z k re w n y c h przynosi książkę, k tó ra jest własnością w u j
ka : „L e ksyko n etym olog iczn y“ B allaya. W książce tej zn ajdu je p ię tn a sto le tni chłopiec każde słowo angielskie i objaśnienie jego znaczenia. Co za skarbnica w ie d zy!
A potem p rzyb yw a do dom u jeszcze bardziej interesu
jąca książka: „Lessons in E lo cu tio n “ W . Scotta, nauka wygłaszania m ów, w skazów ki s ty lu , zasady i m nóstwo p rz y k ła d ó w — życie w ie lk ic h mężów, m ow y Demoste- nesa, sceny z Szekspira dla w p ra w y . I jeszcze do tego
„K e n tu c k y P receptor” ! T u ta j znow u są zdania o odwa
dze, kobietach, obowiązkach, wolności, n ie w o li. Jest i wstępna mowa Jeffersona w te j książce ogólnokształ
cącej. W szystko to ja k rw ą cy potok w śród żyznych pól prze pływ a przez dziewicze serce i czysty u m ysł tego chłopca! W szystko odczytuje on bardzo uważnie, a po
niew aż książek ma niew iele, w ięc każdą czyta po dzie
sięć razy. Czasem w tobołkach i paczkach z m iasta zn ajdu ją się stare gazety, w ięc u m ysł chłopca uzupełnia sobie wiadom ości ty m , co w gazetach je st o życiu i roz
m owach znakom itych lu d zi.
Jeśli m u czasem w olno pojechać do miasta, do G e n try - v ille , to z la d y sklepow ej bierze gazetę i czyta o no
w y c h w yborach, o ty m , że chcą w yb ra ć Jacksona, człow ieka z lu d u, przeciw ko know aniom p ołud n iow ych a ry s to k ra tó w w śmiesznych krezach.
Bo w rozm owach, k tó ry m się uw ażnie przysłuchuje, w strzępach gazet, ja k ie w padają m u w ręce, pow tarzają się bezustannie słowa o P o łud n iu i o w łaścicielach n ie
w o ln ik ó w , a także w m a ły m sąsiednim kościółku, k tó ry budowano, gdy m ia ł la t czternaście, często o ty m samym m ówiono. N ie wszystko rozum ie od razu, w ięc siaduje c a łym i godzinam i w zam yśleniu i ze strzępów usłysza
n ych zdań stara się stw orzyć sobie całość.
W kościele, k tó ry jest ty lk o blokhauzem , duchow ny odpraw ia nabożeństwo p rz y św ietle świec, a ludzie śpie
w a ją psalm y i h y m n y ; w domu też się dużo modlą, ale to interesuje chłopca m n ie j niż jego własne i samotne w ę d ró w k i przez duszę ludzką. G dyby go teraz poznał ja k iś człow iek z w ie lkie g o św iata i z dużą ogładą, to w m łodzieńcu naszym d o p a trzyłb y się z pewnością p rz y szłego poety, i m ia łb y rację, bo chłopiec pisuje wiersze i c zytu je je p rz y ja c ie lo w i. Przede w szystkim w p a ja sobie głęboko spraw y, o k tó ry c h czyta i słyszy, pam ięta dobrze, co w id z i. „U c z y liś m y się w zrokiem , węchem i słuchem — opow iadał później jego kuzyn. — Rozma
w ia liś m y o każdej rzeczy ta k długo, aż w szystkie spra
w y staw ały się dla nas plastyczne i jasne” .
Doświadczenie chłopca rośnie z każdym rokiem , ja k k o lw ie k św iat jego otoczenia nie rozszerza się wcale.
A le teraz w o ln o m u czasem pojechać do Ohio, gdzie spotyka się z sobą w ie le lu d zi. Tam p rz y piaszczystym brzegu za trzym u ją się a rk i, dom y na łodziach, w śród k tó ry c h u w ija ją się czółna; ogromne tra tw y , wiozące ła d u n k i m ą ki i św iń, prowadzą w ioślarze bardzo zręcznie przez n u r t w odny, ale gdy czasem p rzyb yw a jeden z n ow ych parow ców , to zawsze byw a zepsuty, a ludzie siedzą i p u ka ją m ło tk a m i p rz y pordzew iałych maszy
nach. Chłopca bardziej in teresu ją tr a tw y i łodzie niż owe upiorne maszyny, bo od ojca nauczył się w ydrążać pnie drzewne, aby zrobić czółno, i w ie, ja k się wiąże tra tw y .
Stąd p ły n ie się na Południe, k u m orzu, k tó re jest 0 tysiąc m il odległe od tych m iejsc i zaczyna się tam , gdzie się kończy M issisipi. K u tem u P o łud n iu zw racają się wszyscy farm erzy, gdy pragną posprzedawać swoje w y tw o ry ; ta m one są potrzebne, tam je st dużo pieniędzy, bo tam rodzi się baw ełna i dlatego są tam n ie w o ln icy.
M y ś li jego u ry w a ją się zawsze na P ołud n iu, ale wszyscy m ów ią o n im z ta jo n y m strachem , a in n i znow u ja k b y z nieczystym sum ieniem . To spostrzega chłopiec, gdy siedząc na brzegu rz e k i śpieszy chętnie z pomocą, gdzie pomoc byw a potrzebna, a za to ro z p y tu je lu d z i o to 1 owo.
j V
W szesnastym ro ku życia je st ju ż ta k i krz e p k i, że na
zyw a ją go najlepszym drw alem , a w siedem nastym ma w zrostu sześć stóp i cztery cale. W trzeciej szkole, do k tó re j m ógł b y ł chodzić przez parę m iesięcy, uczy się trochę starom odnych obyczajów, ale w gruncie rzeczy całe jego chodzenie do szkoły nie przekracza naw et roku. Chociaż pisze dobrze, to je d na k ręce ma tw arde i szorstkie, bo zawsze p osług iw a ł się heblem lu b p iłą , pługiem lu b le jca m i, a najczęściej siekierą, z k tó rą nie rozstaw ał się w ciągu d łu gich la t. G dy trzeba ściąć ja kieś o lb rz y m ie drzewo, to w o ła ją jego, bo wiedzą, że jego siekiera w ycin a głębsze k a rb y niż c zyja ko lw ie k.
U dźw ignie też cały duży k u r n ik na ram ionach i dlatego ojciec posyła go na robotę do lu d z i obcych i każe sobie płacić za pracę syna po dwadzieścia centów dziennie.
Jakie też m y ś li naw iedzają naszego m łodzieńca p rz y ta k ic h robotach? Czy nie w spom ina on zm a rłe j m a tk i, k tó ra chodziła szyć do obcych, chociaż posiadała dom i pola? Czy może przypom ina sobie ow ych w ięźniów ,
k tó ry c h d rz w i ojciec o tw ie ra ł i zam ykał? A le i sam ojciec m a w ia ł przecież, że harow anie i jeszcze dopła
canie do tego to czysta niew ola.
Rozm yślanie o w szystkim potęguje się w n im z każ
d ym rokiem . P o tra fi siedzieć spokojnie w ciągu d łu gich godzin z kolanam i pod brodą i plecam i o p a rty m i o ścia
nę, co się u niego nazyw ało „siedzieć na łopatkach” . Siedzenie i leżenie bardziej m u dogadzało niż chodzenie i jazda konna. W praw dzie praca fizyczna wym aga od niego dużo ruchu, ale p rz y te j pra cy nie czuje się on szczęśliwy, a gdy chodzi, to niezdarnie w ym achuje sw y
m i d łu g im i rękam i. M alaria, skrom ne pożyw ienie i cięż
ka praca u c z y n iły go bardzo chudym p rz y w ie lk im wzroście, jego pierś nie je st dobrze ro zw in ię ta, ram iona w jrsuw ają się naprzód, a ja ko dziedzictw o po matce ma żółtaw ą suchą tw a rz, układającą się w przedwczesne zmarszczki, i proste rys y . Dziewczęta m ów ią praw do
podobnie, że ten w y s o k i A braham je st b rz y d k i, bo nie znają się na charakterze te j dużej g ło w y, nie dostrze
gają odw agi jego męskiego nosa, nie p o jm u ją też m il
czącej pow agi w ąskich ust, które m ilczą wobec w ie ku is ty c h p yta ń jego szarych sm utnych oczu. W idzą w n im ty lk o jego proste ry s y i godzą się zapewne z jego ojcem, k tó r y ja ko cieśla w y ra z ił się o n im : „W ygląda, ja k b y b y ł ociosany siekierą, ale nie oheblow any” .
B y w a też różnie usposobiony i uchodzi za śmiesznego dziwaka. Czasem na p olu p rz y robocie odkłada łopatę, w y jm u je z kieszeni książkę i zaczyna czytać. D olną w argę w ysuw a naprzód, słowa w ym a w ia głośno, aby i jego towarzysze pra cy słyszeli. Zdarza się naw et, że w zyw a ich do odpoczynku, każe im usiąść na kam ieniu, albo na czym się zdarzy, i zaczyna do n ich przem awiać.
Zrazu d ziw ią się jego słuchacze, ale potem dostrzegają, że on to i owo w ie o rzece, o w yborach, o daw nych cza
sach, bo o w szystkim m ów i, ja k b y b a jk i opowiadał, m n ie j w ięcej ta k , ja k m ó w ił jego ojciec albo ja k czytał w książce Ezopa. A le najchę tniej przem aw ia tonem du
chownego, wygłasza kazania ja k ksiądz i pobudza in n y c h do śmiechu. Chodzi m u o przem aw ianie, o ćwiczenie się w m ów ieniu, a na to potrzebuje słuchaczy, w szystko jedno ja k ic h . Pewnego razu podchodzi ojciec do prze
m awiającego syna, spycha go z kam ienia i w yzyw a od leniów .
In n y m razem A braham w id z i, że chłopcy dręczą żół
w ia , kładąc ogień na jego pancerzu; rozpędza dręczy
c ie li, a w dom u pisze a rty k u ł przeciw ko dręczeniu zw ie
rząt. Jest to niezawodnie jego pierwsza próba, chociaż w o w ym czasie pisał b y ł ju ż coś niecoś przeciw ko wódce i p ija ń s tw u . K toś pokazyw ał to starszym ludziom . W y gląda ten dziw aczny m łodzieniec ta k, ja k b y pragnął poratować i zwierzę, i człowieka. Jakiegoś psa ra tu je spośród k r y na rzece; w w alce pięściarskiej śpieszy pokonanem u z pomocą, a wszyscy boją się go ja ko prze
ciw n ik a , bo gdy chodzi o bieg i skoki, to p rz y swoich d łu gich nogach zawsze w ychodzi z zapasów ja ko zw y cięzca. Ponieważ je st ta k im siłaczem, w ięc go w o ła ją , gdy trzeba zabić cielę, zaś on, k tó r y nie z ro b iłb y k rz y w d y naw et k ró lik o w i i n ig d y nie chce strzelać do zw ie rzyn y, zabija cielę bardzo zręcznie je d n y m uderze
niem i rozczłonkow uje je, ja k b y b y ł m y ś liw y m z zawodu.
Za to dostaje trzydzieści jeden centów dodatkowo, prócz d n ió w k i. Za to też cenią go ludzie, ale d ziw ią się, że to ten sam chłopak, k tó r y p o tra fi każdem u lis t napisać i ładnie zaadresować.
A le ma on też swoje osobliwości dość śmieszne. Na p rz y k ła d staje się nagle ro zta rg n io n y i bez pow odu w y bucha śmiechem. N ik t tego nie rozum ie prócz jego ma
cochy. „N ig d y nie skła m a ł” — opowiada o n im ta m ądra
niew iasta i z pewnością m ó w i prawdę. A le ponieważ do siedemnastego ro k u życia dośw iadczył niejednej k rz y w d y , a p rz y n a jm n ie j z w y k ły los ubogiego chłopca odczuwał ja ko niespraw iedliw ość, w ięc p iln ie uważa, czy się in n y m k rz y w d a nie dzieje. A je ś li tak, to siłacz ten zaraz śpieszy z pomocą. Dlatego też bardzo uważnie przysłu chu je się rozpraw om sądu wędrownego, k tó r y posiedzenia swoje odbyw a w n a jw ię kszym blokhauzie w si sąsiedniej, i dobrze zważa, czy też skażą na po
wieszenie tego, co za b ił Ind ia n in a. Półśw iadom ie w spół
czucie jego przenosi się na In d ia n , k tó rz y są przeganiani i upośledzani. A le rozum em bada starannie wszystko, co m u serce podpowiada i czego uczy doświadczenie.
G dy pewnego razu słyszał przem ów ienie znakom itego adwokata, postanow ił — ja k o ty m później opow iadał — także stać się adwokatem . A le gdy płonąc w e w n ę trzn ym żarem w ycią g ną ł rękę do adwokata, aby m u podzięko
wać, zn a ko m ity pan naw et spojrzeć nie ra czył na b ru d nego w ysokiego w yro stka . N azyw ał się B reckw ridge, a po trzyd zie stu pięciu latach m ie li się znow u spotkać.
M łodzieniec w yp o życzył sobie teraz kodeks stanu In d ia na i rz u c ił pierwsze spojrzenie w św ia t ustaw państw o
w ych.
Jednocześnie stara się i dla siebie zdobyć pew ien stopień w olności i zdobywa go raczej siłą swego ra m ie n ia n iż za pomocą piszącej rę k i. Bo ty lk o krz e p k i i zręczny w y ro s te k p o tra fi szybko i spraw nie przepro
w adzić dwóch podróżnych z tob o ła m i z brzegu Ohio na statek p arow y, ta k że zadow oleni z niego rzucają m u sre b rn y pieniądz. P ół dolara! L in c o ln nie w ie d zia ł, że w ciągu godziny można zarobić p ó ł dolara! Ten fa k t oraz wdzięczność ow ych obcych w r y ły się głęboko w jego u m y s ł — n ie zapom ni o ty m nigdy.
G dy skończył la t siedemnaście, Sara kończyła dzie
więtnaście i m iała w y jś ć za mąż. Prawdopodobnie od
dano m u je j papiery do przejrzenia. P rzy jego dążeniu do samopoznania, p rz y istn ej pasji poznawania rozma
w ia ł niezawodnie ju ż daw niej z ku zyna m i o swoich przodkach i n a tk n ą ł się p rz y ty m na ja k iś niejasny p un kt. W ystarczyło przecież zapytać samego siebie, dla
czego to jego oraz Sary zm arła m atka w papierach swoich nazyw ała się N ancy Hanks, a dziadkow ie Spar- row . To p rz e n ik liw e spojrzenie chłopca, zwracającego się z zapytaniem do c io tk i, m usiało przecież dostrzec je j zakłopotanie, a zaciekawienie jego m usiało się je szcze wzmóc na skutek niejasnych słów kuzyna. W iado
mo ty lk o ty le , że dow iedział się o ty m , czego m u jako dziecku nie m ówiono. Babka b yła w rzeczywistości ty lk o ciotką m a tki, natom iast krzepka i żyw a ciotka Sparrow , któ ra m iała ta k i śm ia ły charakter pisma, b yła jego praw dziw ą babką. Czemuż nie m ów iono tego dzieciom?
Cóż to się stało ta k osobliwego? Ze w zrastającym zdu
m ieniem dow iaduje się o ty m młodzieniec.
Jego własna m atka, k tó re j pamięć b yła dla niego święta, b yła nieślubnym dzieckiem swej m a tk i H ank- sówny. Jej su ro w i rodzice w y g n a li ją z dom u, za ję li się je j córeczką nie mającą ojca, a je j bezdzietna siostra w ychow ała ją , nie dając je j swego nazwiska. Później w yszła babka za mąż za S parrow a i uro dziła m u jeszcze dziew ięcioro dzieci.
K im że b y ł jego dziad? — zadawał sobie p yta n ie ba
dawczy u m ysł młodzieńca. D ochodził w ięc wszystkiego dalej i dow iedział się, że stara niew iasta, k tó ra pocho
dziła z W irg in ii, b yła jeszcze młoda, gdy w o jn a dobie
gała końca. W „Ż y c iu W aszyngtona” doczytał się b y ł przecież, ja k to owego czasu żołnierze i ró żn i a w a n tu r
n icy w łó c z y li się w stronach południow ych. Że dziew
czyna z tem peram entem stała się w te dy ła tw o m atką, w ty m nie było nic osobliwego, bo to się w sąsiedztwie zdarzało nieraz; dziewczyna w ychodziła w te d y za ojca swego dziecka, o w szystkim się zapom inało i wszystko się przebaczało.
A le tu ta j chodziło o jakiegoś nieznanego, a chociaż w n u k nie wszystkiego się dow iedział, co o życiu babki w ie d zie li in n i, to jednak m usiał w yw nioskow ać, że n ie zawodnie południow iec stął się ojcem jego m a tk i. Co to b y ł za jeden? Oficer? Bardzo m ożliw e. Pan? Praw do
podobnie. Być może, iż b y ł to posiadacz n ie w o ln ikó w . W um yśle pytającego pow staje w ie lk i zamęt. P ytań je st coraz w ięcej i nie skończą się one n ig d y ; dopiero znacznie później przyzna się on jednem u ze swoich p rz y ja ció ł, że w łaściw ości swego charakteru i swoje uzdol
nienia p rzyp isuje owemu nieznanemu w W irg in ii, k tó ry stał się jego dziadkiem . Teraz w ie ty lk o ty le , że na świecie nie ma nic pewnego, że dokoła niego w szystko się chw ieje. Ciężkie przygnębienie wzmaga jego w ro dzoną m elancholię i potęguje uczucie s tra ty i osamot
nienia, któ re m u ju ż dawno tow arzyszyły. M atka rzą
dząca domem, ja k k o lw ie k bardzo jest dobra, nie jest jednak jego m atką, babka nie b yła jego babką, ojciec starał się naprzód o inną, a ożenił się nie z tą, k tó re j pragnął. A le teraz, gdy jego siostra Sara w ychodzi za mąż i łączy się z domem G rigsby, on zaś pisze na tę uroczystość wiersz, spostrzega, że przyszli k re w n i sio
s try spoglądają na nią z góry, ja ko że są bogaci i m ają dużo pieniędzy.
W krótce po weselu spostrzega, że rodzina G rigsby każe m łodej niewieście, jego siostrze, ciężko pracować.
Następnego ro k u siostra um iera podczas połogu, a wszyscy m ówią, że zabiła ją ciężka praca. Czyż obu
rzenie dziew iętnastoletniego młodzieńca może znać gra-
3 — Linco ln
nice wobec tego wszystkiego? M a tka um arła, siostra um arła, ojciec żyje z dnia na dzień i niczego się nie do
ro b i, wszyscy jego k re w n i dzięki pewnem u kła m stw u znaleźli się wobec niego w fa łszyw ym położeniu. I na co to wszystko? Z powodu zależności? Tak, dlatego, że są na świecie bogaci, k tó rz y słabych uciskają, każą im za siebie szyć i drzewo rąbać, naw et z synow ych swoich robią d zie w ki służebne, a gdy im się podoba, to pewnego pięknego dnia uwodzą dziewczęta, ja k b y to b y ły czarne n iew olnice!
Nieco później, gdy w rodzinie G rigsby odbyw ają się od razu dw a wesela, ludzie ci obrażają swego szwagra wobec całej w s i i nie zapraszają go na wesele. W tedy po raz pierw szy budzi się w A braham ie L in co ln ie pragnie
n ie obrony, a gdy zaczyna się bronić, ukazuje się na
tychm ia st gatunek jego b ro ni. Jest to nieszkodliw a iro n ia , chłopski ka w a ł własnego pom ysłu. P rzy pomocy innego m łodziana urządza rzeczy tak, że izb y obu m ło dych par zostają pozamieniane. G dy po uczcie obie m ło de m ężatki odprowadzono do ich izb, a d ru h n y ju ż się z n im i pożegnały, gdy z czubów k u rz y ło się po nadm ier
n y m spożyciu w ina, w te d y wystraszona m atka obu sy
nów biegnie do jednej z izb i w o ła : „A le ż , Rubenie!
Kładziesz się do łóżka nie ze swoją dziewczyną!
N aza jutrz wiedzą o ty m wszyscy i cała w ieś baw i się kosztem nowożeńców. Zaś L in c o ln pisze bezim iennie satyrę, g ubi ją tak, że owa rodzina znaleźć ją musi, a jednocześnie um ie się postarać o je j rozpowszechnie
nie. Nazywa się ona „K sięgą R uben” i je st naśladow ni
ctw em s ty lu b ib lijn e go . W zdaniach pełnych sarkazmu opowiada zdarzenie przez samego siebie zaaranżowane i ta k zgrabnie przesadza, że jeszcze po latach opowia
dają sobie ludzie, iż h isto ria ta b yła w In d ia n ie popu-
ląrniejsza od B ib lii. Pokazało się tedy, że w ty m A b ra ham ie tk w iło jednak coś osobliwego.
Uczucia, któ re doprow adziły go do ta k ie j sa tyry, b y
ły b y żywego i nam iętnego człow ieka o ta k ie j sile, jaką rozporządzał A braham , d oprow adziły do pragnienia zemsty i pow etow ania k rz y w d y , ale L in coln a cechowała rozwaga. B y ł on lepszym znawcą lu d z i niż ich k ie ro w n i
kiem , le p iej u m ia ł opowiadać n iż reform ow ać, w ięc z jego m łodzieńczych gorzkich uczuć rodzi się często d rw in a , częściej współczucie. W o li on wspomagać u c i
śnionych, niż g nębicieli karać, i wszystko, czego dotknie radą i czynem, będzie kierow ane ty m jego zm ysłem spraw iedliw ości i godności lu d z k ie j, zm ysłem , k tó ry za upokorzenia odpłacać będzie sercem.
V I
Pewnego dnia życie o tw ie ra m u oczy na rzeczy nowe.
Na drodze złam ał się powóz w to p ie li; z trudem p rz y wleczono go do w arsztatu ojca. Z powozu w ysiadła jakaś pani z córkam i, weszła do blokhauzu i w oczeki
w a n iu na napraw ienie w ozu zaczęła rozpakow yw ać to boły, aby się zabrać do gotowania. Zdaje się, że zabawiła w dom u L in co ln ó w k ilk a dni. L in c o ln opow iadał póź
n ie j, że panie te m ia ły ze sobą książki i czy ty w a ły na głos. „Jedna z panien podobała m i się bardzo i póź
n ie j dużo o n ie j m yślałem . G dy dnia pewnego leżałem w słońcu, ułożyłem sobie w głow ie w iersz o te j pannie.
W w ierszu ty m b yło , 'że w ziąłem ojcowskiego konia, pojechałem za nią i dogoniłem ją, co ją bardzo zdziw iło.
Rozm awiałem z nią i ostatecznie udało m i się nam ówić ją do ucieczki ze mną. W nocy posadziłem ją koło siebie na konia i ru szyliśm y przez stepy. Po k ilk u godzinach
p rz y b y liś m y do pew nej w si i przekonaliśm y się, że b yła to ta sama wieś, z k tó re j w yje ch aliśm y. Przenoco
w a liśm y tam. Następnej nocy koń przyszedł na to samo m iejsce — i ta k się to pow tarzało. W ięc zrozum ieliśm y, że nam nie w olno uciekać. Wreszcie zdołałem przekonać je j ojca, aby m i ją dał za żonę. Nieraz postanawiałem napisać te wiersze, ale w idziałem , że to niew iele w a rte ” . Jak drobne to zdarzenie odsłania poetycką naturę L in coln a ! — nie dlatego, że pisał wiersze, ale dlatego, że w przypadku dostrzegał sym bol. Odsłania nam ono także głębię życia duchowego tego młodzieńca.
Chociaż b y ł bardziej krz e p k i i w iększy od swoich ró w ie śn ikó w w całej okolicy, to jednak wobec kobiet b y ł nieśm iały. W późniejszych czasach, gdy każdy fa rm e r u m ia ł coś opowiedzieć o Lin coln ie , żaden z n ich n ig d y nie opowiadał o jakichś jego przygodach z dziewczę
tam i. Czy dziewczęta w y d a w a ły m u się z b yt szorstkie?
B yć może. Jedna z jego p rzyb ra nych sióstr, k tó ra się- w n im kochała, poszła za n im pewnego razu do lasu i po ind iań sku skoczyła m u niespodzianie na ka rk , p rzy czym skaleczyła się w nogę o siekierę, k tó rą A braham zawsze nosił p rz y sobie. O p a trzył w te d y je j skaleczenie, ja k u m ia ł, i odesłał ją do domu.
W ty c h dwóch s k ro m n iu tk ic h przygodach zawiera się bodaj że całe życie m iłosne młodego farm era-olbrzym a.
Dziewcząt u nika, ale za to opowiada bardzo chętnie dzi
waczne, czasem w p ro st dzikie przygody. Że jednak przygód ty c h n ig d y nie było, w ięc opowieści jego są ta k przyzw oite, iż n ig d y żaden człow iek nie b y łb y go m ógł nazwać sw aw olnym , naw et żaden z tych p rz y ja ciół, k tó ry m w ieczoram i c z y ty w a ł różne swoje krzepkie ka w a ły. Chociaż w m arzeniu zabiera się do uprow a
dzenia w y tw o rn e j panienki, to jednak przeraża go to tak bardzo, że sam zawraca na drogę legalną, na k tó re j ubo
giem u chłopcu taka rzecz udać się przecież nie mogła.
Jednocześnie ucieka on z niebezpiecznej dziedziny re alnych m ożliw ości pod ochronę poetyckiego u tw o ru i przenosi swoje przeżycia w św iat in n y , w k tó ry m w y tw o rn a panna z powozu i ubogi Stolarczyk z u lic y prze
biegają na je d n y m ko n iu ró w n in ę stepową, a jednak dotrzeć do siebie nie mogą. Nieśmiałość i rezygnacja, tęsknota i lę k przed rzeczywistością tk a ją m u kobierzec m arzenia i ro z p ły w a ją się w wierszach, któ re n ig d y nie zostały napisane.
A le św iat pędzi z łoskotem naprzód i niebawem po
w oła k u sobie wyczekującego. Ponieważ w idziano, ja k m ło d y i k rz e p k i L in c o ln u m ia ł się krzątać nad rzeką, w ięc jego pracodawca, farm e r, nam aw ia go, aby to w a ry jego zaw iózł do Nowego Orleanu. W spaniała okazja do w ydostania się z lasów i w si, zobaczenia M issisipi i wreszcie morza. Zgadza się łatw o, razem z synem fa r m era buduje tra tw ę , na krze p kich swoich ram ionach zanosi na rzekę tuczone bydło i mąkę kukurydzia n ą. Za pieniądze ze sprzedaży tych rzeczy m ają nakupić ba- w e łn y, ty to n iu i cukru. M a to być ładunek p ow rotn y.
G dy p rz y b y w a ją do Cairo, u ujścia Ohio rozw iera się przed n im ojciec w szystkich rzek, żółty, m ętny, nie ogarniony spojrzeniem . N o w i ludzie i nowe kra je , nowe k w ia ty i p ta k i ukazują się po drodze wiodącej k u Po
łu d n io w i, ale nie bra k też b u rzy i niebezpieczeństw, ła w ic piaskow ych i w iró w zgoła niespodziewanych. G dy pew nej nocy spoczywają w pobliżu ja k ie jś p la n ta c ji, za
krada się k u tra tw ie banda ła ziku ją cych M urzynów , k tó rz y chcą tra tw ę złupić. Nasz o lb rz y m i flis a k rzuca się na n ich z drągiem, a M u rz y n i przerażeni w id o kie m olbrzym a dają się ła tw o przepędzić z rz e k i i wybrzeża.
Zaczepiony flis a k je st wszakże ta k i zły, że razem z to warzyszem puszcza się w pościg za rabusiam i i wraca