Polemiki
Michał Paweł MARKOWSKI Nieswój po swoje
Lege et qu o d vis fac Pseudo-Augustyn
M ó j referat Interpretacja i literatura, wygłoszony na ju bileuszow ej i s u m u ją c ej polskie wysiłki teoretyczne k o n fe r e n cji w K rasiczyn ie (a nastę p n ie w popraw ionej i rozszerzonej wersji op u blikow any w 5 num erze „Tekstów D r u g i c h ” z 2001 roku) wywołał, ja k się okazało, „sprzeciw a nawet k o n s te r n a c ję ” 1. P rz y s łu c h u ją c y się dyskusji p óźniejs zy sprawozdawca słu sznie zauważył, że „zwracano uwagę przede wszystkim na burzycielsk i c h a ra k te r [...] wystąpienia. N a plan dalszy zeszły etycz
ne kon sekw en cje [t]ego p r o je k tu ” . M i a ł rację. Tezy re feratu dotyczyły n ie o g ra n i
czon ej swobody in te rp re ta c ji, a tam, gdzie mowa jest o n ieo g ran ic zo n ej swobodzie, budzi się kon ste rn acja. M a rację także i w tym , że dyskusja om in ę ła w y m iar etycz
ny, dotyczący in te rp re ta c ji, ch o ć i m p lik a c je były oczywiste. Główna m o ja teza b rz m iała n astępują co: jeśli literatu ra jest sferą absolu tn ej swobody powiedzenia wszystkiego, to i w od pow iad ają cej jej sferze lektury (czy można myśleć o istn ien iu literatu ry bez lektury?) taka swoboda powinna być bezw arunkow o (któż bowiem m iałb y owe w arunki ustalać?) zagwarantowana. Je ż eli, m y ślałem sobie p rostacko, każd y ma prawo pisać to, co c h ce i ja k ch ce, to niby dlaczego takiego prawa pozba
wiony jest czyteln ik ? Na to oczywiście odzywają się glosy sprzeciw u, że przecież teksty pisane są w określonych k o n w en cjach , posłuszne o k r eś lo n y m w ymogom , więc i czy teln ik musi owe wymogi spełn ia ć, by właściw ie aktu alizow ać wpisany w teksty scenariu sz i tak d ale j, i tak d alej. P rzyzn aję , że w o bliczu takiej arg um en -
1 A. Skrendo XXXKonferencja teoreiycznoliteracka, czyli jubileusz i spory, „Teksty D rugie”
2001 nr 5, s. 199.
Polemiki
tacji poczułem się nieswojo, bo oznaczało to, że m n ie nie bardzo poważnie po trak towano, uznają c, że może przypadkiem tego wszystkiego nie wiem i należy mi pewne oczywiste „metodologiczne fakty” przypomnieć. Spieszę więc d onie ść, że nie tylko znam lekturowe wymogi tekstów, ale nawet ich surowo przestrzegam za
równo wtedy, gdy sam czytam literaturę (i o niej piszę), jak i wtedy, gdy rozm a
wiam o tym z m oim i studentam i. M ów ię to głównie po to, by uspokoić z a tro s k an e go czyteln ika mojego tekstu, T o m asza K un za, który o krop nie się zdenerwował, że pisząc mój tekst sprowadzam na manowce polonistyczną młodzież, która w iedzio
na „nieokiełz n aną wyobraźnią zacznie w ram ach sem in aryjn yc h zatru dn ień wyga
dywać/wypisywać b a n ia lu k i, powołując się na swoje prawo do nieskrępowanej swobody użycia te kstu ”2. Otóż fo rm u łu jąc takie zastrzeżenie K u n z dowodzi c a łk o witego niezrozum ie n ia m ojego tekstu, w który m od różniłe m bardzo wyraźnie de
m on iczne użycia od skru pulatny ch egzegez, wyraźnie mówiąc, że te drugie pod
d ają się c a łk iem prostym sprawdzianom (na przykład na s e m in a riu m ), co nie zn a
czy, że z g ó r y , z a n i m jeszcze określim y reguły obow iązują cych nas odczy
tań, nie m am y prawa a b s o l u t n e j s w o b o d y w wyborze owych strategii.
Reguły owego wyboru, zgoda, są ins ty tu c jo n aln e, zinsty tucjo nalizow an a jest pew
nie też sama decyzja, nie oznacza to jed nak, że rzeczywiście w polu lektury takiego wyboru nie mam y. P ow ie m wyraźnie: od różniłe m ęwasi-transcendentalne pole de
cyzji, którem u przyznałem przywilej absolu tnej swobody od e m piry czn ych strate
gii, które nie tylko rządzą się określonym i, wyraźnie sprecyzowanymi re g ułam i, ale też n ak ład ają na nas rozliczne obowiązki (na przykład wtedy, gdy ktoś będzie nawoływał do gwałtów lub kogoś poniżał). K to tego nie dostrzegł, nie zrozum iał nic z mojego tekstu. Owszem, ucieszyłb ym się, gdybyś ktoś zarzucił m i, że prze
prowadzenie takiej granicy nie jest możliwe, że sprawa jest bard ziej sk o m p lik o w a
na, że trudno o wyrazistość d ystynkcji , z czym bym się oczywiście zgodził mówiąc je d nocześnie, że dlatego używam sform uło wania „ęuasz-transcendentalne” etc., ale przecież K u n z niczego takiego ciekaw ego nie powiedział, tylko dalej w kółko te sam e arg umenty, że młodzież bied na, bo każę jej ban ia lu k i wypisywać, ogłosiwszy wprzódy koniec profesjo nalizm u, że nie uzn aję in s ty tu c jo n aln y c h przymusów i że ciągle wpad am w pułapkę perform atywną, głosząc co innego w sferze tez i co i n n e go w sferze oczekiwań. N ie ma sensu jeszcze raz wracać do całej tej dyskusji.
C h cia łb y m w zam ian kilka słów poświęcić kwestii decyzji. O tym wprawdzie tra k tuje mój tekst P rzed praw em . Interpretacja, literatura, etyka, opu blikow any w tym sa
mym num erze „T ekstów ”, w który m K u n z ogłosił polem ikę ze m n ą (nawiasem mówiąc: uważna lektura tego tekstu powinna rozwiać jego wątpliw ości co do m o je go nieodpowiedzialnego w olnom yślicielstwa), warto je d n ak niektóre rzeczy d opo
wiedzieć.
Je śli pisarz w m o m e n cie podjęcia decyzji nie wie jeszcze, co i jak będzie pisał, wie zaś tyle tylko, że będzie pisarzem (co oznacza, że napisze ja k iś tekst), tak czy-
T. K unz Swój do swego po swoje? (Kilka uwag do tekstu Michała Pawła Markowskiego),
„Teksty D rugie” 2002 n r 1/2.
teln ik , w m o m e n c ie pod ję cia d ecyzji lekturow ej nie wie je szcze, co i ja k będzie czy
tał. W i e m ian ow ic ie tyle tylko, że będzie czytał, bo pod ją ł taką decyzję. Gdy, na przykład, biorę do pociągu M łodzika D ostoje w skiego, to nie w iem jeszcze, czy będę czytał tę książkę tak, ja k czyta się w pociągu, pod ążają c za p rzeb ieg iem fa b u la r
nym (nie c zytałem jeszcze M łodzika i nie w iem , o czym to w ogóle je st), czy też będę czytał ją ja k znawca, który ju ż przygotowuje się do n a p is an ia e se ju o D o s to je w skim . M ogę też w pociągu zabawiać czytaniem s am otną p od różn iczk ę, ja k robił to niegdyś mój kolega, le k tu rą Zoologii Arystotelesa p row ok ują c em ablow aną przez siebie s tud en tkę do erotycznego zbliż enia. Od razu więc, gdy sięgam po M łodzika, m am przed sobą kilka m ożliwości (który ch zresztą jest z n a c z n ie w ięcej, niż wy
m i e n i ł e m ), nie wiem n ato m ias t, którą z n ich wybiorę. P o d ją łe m już je d n a k decyzję i jest to decyzja, której m og łem nie podjąć. M o g łem przecież zdecydować, że jadąc pociąg iem nie będę czytał, lecz gapił się przez okn o albo spal, albo zabawia! z n u dzoną p od różniczkę samym sobą. O ten właśnie wybór mi ch od zi, w tym m o m e n cie m a m y absolu tn ą swobodę i n ik t nie jest w stanie przew idzieć, co się stanie w trak cie lektury. Za chw ilę będzie już za późno, za chw ilę do m o je g o przedziału wejd zie zrzędliwa baba albo stetryczały dziad, albo n iezn o śn e b liź n ia k i, albo poseł, albo d resiarz i będę m u siał oddać się lektu rom znaw cy, by pracą um ysłu zagłuszyć ich obecn ość. P rzy zn aję, że ten właśnie m o m e n t - m o m e n t, w który m p o d e jm u ję decyzję o sam ym czytaniu, a nie o tym, ja k będę czyta! - jest najw sp a
nialszym m o m e n te m w m o je j biografii czyteln ik a. M o m e n t , w którym wiele się jeszcze może zdarzyć, m o m e n t, w który m ja sam nie wiem je szcze, ja k ic h użyję sposobów. Otóż uw ażam, że bad ania nad lite ratu rą wiele zrobiły , by ów m om en t całkow icie wyelim inow ać z procesu lektury, by wszystko odbywało się, że tak po
w iem , ju ż po h e rb ac ie, kiedy reguły zostały ju ż ustalone i trzeba rygory stycznie przestrzegać protokołu. Za to właśnie obw iniam stru k tu ra liz m . N ie za to, że d o starczył nam w spaniały ch narzędzi do pracy nad tekstem (to jego w ielk a zasłu ga), ale za to, że zniszczy! p rzy je m n o ś ć , która płynie z chwili p o d ję cia d ecyzji. S tru k tu - raliści ju ż zd ecydowali, zdecydowali na zawsze, przez co o d eb rali sobie i inny m ra
dość chw ili, w której wiele się jeszcze może zdarzyć. W ich te k s ta ch nie zdarza się n ic, bo nic nie zdarzyło się up rzedn io i dlatego p aradygm at s tru k tu ralisty c zn y m u siał się wyczerpać po osiąg n ię c iu granicy m etod olog icznego nasycenia. P r o d u k o wanie k o le jn y ch narzędzi niczego nie zm ie n ia , potrzebna je st nato m iast głęboka zm ia n a postawy wobec tekstu. O tej właśnie z m ia n ie m yślę, gdy piszę o absolu tn ej swobodzie lektury. G d ybym z góry wiedział, ja k czytać, nie p od ejm ow ałbym żad
nej d ecyzji, a tylko realiz ow ałbym uprzednio założony p ro je k t, co prędzej czy póź
n iej doprowadziłoby m n ie do fru stracji. Je śli więc pow iadam , że w sferze czytania obow iązuje a b solu tn a swoboda, to teza ta dotyczy d ecyzji, którą p o d e jm u ję w o b li
czu tekstu, zanim jeszcze zgrom adzę wokół niego słowniki term in ów lite rac k ic h . M o żn a wybrać - by użyć kateg orii zaproponow anych przeze m n ie w przywołanym eseju - drogę pieczołow itych egzegez, można też postawić na kartę d em o n iczn y c h użyć i nikt - naprawdę n ik t - nie może się przed tym w y borem u c h r on ić . T o , że wszyscy literatu roznaw cy w y bierają s tarannie um otywowane egzegezy, świadczy
Polemiki
jedynie o tym, że tak postanowili charakteryzow ać swój zawód, choć świadczy także o tym, że z określonych względów wypierają (także, a może przede wszyst
kim , w znaczeniu psychoanalitycznym ) tę drugą możliwość, gdyż pod m inow uje ona twardy grunt och ra n ia ją c ej ich insty tucji . Oczywiście, że wszyscy tak robim y (ja też, ja t e ż . ..), bo inaczej nie zapraszano by nas na kon fere n cje , nie przyznawano grantów, nie drukowano w „T ek s ta ch D r u g i c h ” , ale nie jest to coś, co w ynikałoby z natury rzeczy. Je s t to wybór strategii c zytania, który nam z różnych względów o d powiada, nie zaś przymus w ynik ają cy z kon ieczności. Dziw ić się należy, dlaczego tak rzadko owa b a n aln a oczywistość pojawia się w dyskusjach polonistycznych.
Powtórzę raz jeszcze. Je ś l i mówię o absolu tn ej swobodzie wyboru, to lo k u ję ją w m o m en cie decyzji i to ch cę podkreślić szczególnie mocno. Albo wybiorę gest b a dacza i wtedy będę mnożył filologiczne skru puły (bardzo to zresztą lubię), albo też - n iep om n y reguł profesjo nalnego czytania - zabawię się z tekstem , tak jak będę miał na to ochotę i wtedy nikom u nic do tego (to też nie jest mi obce). M o m e n t d e cyzji jest m o m en tem etycznym p a r excellence, w związku z czym sfera absolu tnej wolności in te rp retac y jn ej ma swoje etyczne uzasad nienie w tym właśnie, że mogę być zarówno pieczołowitym egzegetą, ja k i niefrasobliw ym użytkownik iem . W a ż ne jest wszelako to, by owych ról ze sobą nie m ieszać, choć z drugiej strony nie j e stem wcale pewny, czy tego rodzaju rozdział jest - w tak kategorycznej postaci - w ogóle możliwy. Je s t bowiem oczywiste, że każda egzegeza jest swoistym użyciem tekstu, a każde użycie - osobliwą egzegezą, zaś cod zienna praktyka lekturowa roz
grywa się gdzieś pomiędzy pieczołowitością egzegez i n iefrasobliwością (nad)użyć.
Je śli więc polaryzuję te stanowiska tak ostro, to jedynie ze względów heu rystycz
nych, świadom tego, jak trudno je ujaw nić w stanie czystym (jeśli w ogóle jest to możliwe).Wszelako nie ulega wątpliw ości, że w sferze ponadjednostkow ych p rak tyk obydwie te postawy m ają osobne sfery u p raw om ocnienia, które z reguły się nie spotykają i surowi egzegeci z reguły z p o tęp ien iem patrzą na nieodpow iedzia lne igrce swobodnych użytkowników, zap o m in ając, że tam ci nie grasują wcale na ich świetnie skądinąd obwarowanym terytorium.
N ie zm ie n ia to je d n ak faktu, że wybór (a więc i decyzja) zawsze istnieje . Fak t, że literaturoznawcy nie biorą go pod uwagę, świadczy n iestety o tym, że dobrowol
nie pozbaw iają się możliwości absolu tnej d ecyzji, a przez to e l im in u ją m o m e n t etyczny ze swojej pracy. Ten sm utn y w niosek tłumaczy, dlaczego w reak cjac h na m oje wystąpienie w K rasiczyn ie nie m al n ik t - poza kilkom a młodymi kolegam i, którym jeszcze na czymś istotnym zależy - nie p rzeją ł się m o ją, nie tak znowu re
wolucyjn ą, tezą, od syła ją c ją do lam usa ekstraw ag anck ich poczynań, nienaru - szających swą nieodpowiedzialnością poważnego ch arak teru dyscypliny. „ Ja k to - mówiono - wszystko ma być wolno? J u ż to sły szeliśm y i nas to nie rusza” . Fak t, że te anachron iczne argum enty powtarza T om asz K u n z, budzi mój sprzeciw, a nawet kon stern ację .
S ytu acja je d n ak wygląda inaczej, niż się zwykle m n iem a. Uważam bowiem , że jeśli o etyce w bad aniach literackich m am y w ogóle sensownie mówić, to nie kiedy indziej niż w m o m e n cie wyboru, który n ieu c h ro n n ie pojawia się wtedy, gdy s ta je
my w obliczu tekstu i zaczynam y decydować: ja k go czytać? W m ie js c u tym musi panować bezwarunkowa swoboda, gdyż w inny m przypadku nie z w yborem m am y do c zynienia, lecz z up rzednio przy gotowanym prog ram em bad ań, który , owszem, jest n iezbędn y dla zwarcia m etod olog iczny ch szeregów, je d n a k kłóci się z samym c zytaniem . T o zaś, jeśli nie zapowiada przerastając ej nasze przyzwyczajenia n i e spodzianki, czy tan ie m w ogóle nie jest. Je ś l i tego nie b ierzem y pod uwagę, to zn a
czy, że etyczne doświadczenie literatu ry jest n am z gruntu obce. P a ra d o k s polega wszelako na tym , że to właśnie z tej strony - strony metodologów - padają n a jc i ę ż sze zarzuty przeciw ko lekturow ej dowolności, jako żywo p rz y p o m in a ją c e up o
m n ien ia strażników m oraln ości. H ip okry zja w b a d a n ia ch literac k ic h nie jest w c a le zjaw isk iem m arginalnym .
W ra c a m do K un za. Obnażywszy słabe m ie js c a m o jej a rg u m en ta c ji, K u n z , n i e ja ko na deser, gwoli ostatecznego przygwożdżenia, używa znacznie pow ażniejs zego argum entu. B r z m i on m n iej w ięcej tak: obw ieszczają c kon ie c teorii lite ra tu ry po
s tęp uję szczególnie perfid n ie, albow ie m niszcząc teorię literatu ry je d n o cześ n ie u n iem ożliw iam d ep czącej mi po piętach młodzieży ru szenie m n ie z posad(y), a l
bowiem nie ma ju ż wspólnego gruntu , na którym , po edypalnej w alce, m óg łby m zostać zdetronizowany. O głoszenie kresu teorii literatu ry równa się, według K u n za, spalen iu za sobą wszystkich mostów, które mogłyby doprowadzić m o ic h n a stępców do k o n fro n ta c ji, a n astępnie do za ję c ia pozycji przeze m n ie teraz z a jm o wanej. A rg u m en t ten nie pojawia się pod piórem K un za wprost, ale pośrednio , w postaci zacytowanego przezeń frag m entu tekstu Jo n a th a n a C u llera , co nie z n a czy, że i w tej postaci nie jest ciosem poniżej pasa. Otóż jest. N ig dzie bow iem nie powiadam, że należy wyrzucić tradycyjn ą wiedzę do kosza i nie p rzejm ow ać się już tym, co o literatu rze powiedzieli na przy kład s tru k tu raliśc i. N ig dzie nie powie
d ziałem , że na za ję c ia c h teo rety c zn o literac k ich należy deprawować m łod ych ludzi apokaliptyczny m i w ieściam i o „końcu i n t e r p r e t a c ji ” (deprawują ich głów nie h i storycy literatu ry w m aw iają c im , że nie ma in te rp re ta c ji, są bowiem tylko fakty).
P ow ie dzia łem n atom iast, i często mówię to m o im s tud en tom , że pierw szym przy
kazan ie m kogoś, kto z a jm u je się literatu rą, jest uważna i in te re su ją c a lektura.
Tego przede w szystkim należy uczyć na w ydziałach filologicznych: uważnej i i n te resu jące j lektury. N ie metod sam ych w sobie, nie teorii, lecz uważności i pasji, którą - uwaga! - wprzódy należy m ieć w sobie, albow ie m nie wiedza tak naprawdę zostanie po nas, ale w sp o m n ien ie osobowości. W ie d zę m ożna sobie przysw oić na
wet c a łk ie m potężną, n ato m iast osobowość albo się ma, albo nie i już. J e ś l i bowiem c okolw ie k można m łod em u człowiekowi z a b ier a ją c e m u się do czytania tekstów li
terac k ich powiedzieć, to tyle, żeby nie podporządkował się nigdy żadnej m etodyce lektury, n ieu s ta n n ie szu kając języków (k o n ie c zn ie w liczbie m n o g ie j), które po
mogą mu w czytaniu i sprawią, że jego własne teksty nie będą śm ier te ln ie nu d n ym i rozprawkam i polonistyczny m i, a on sam nie ugrzęźnie w k o le in ach naukow ego ry
tuału. W ted y je d n a k - uwaga! - sam e m u nie wolno nudzić c zy teln ik a, który - nie ma co ukrywać - albo w mig zrozu m ie, na czym to wszystko polega (a s tu d en ci ro
z u m ieją to coraz c zęś c ie j), albo mu nie pomoże najd łuższa nawet e d u k a c ja . P raw
Polemiki
dę powiedziawszy, jest to jedyna postać pragm atyzm u, jaką p rz y jm u ję z caiym do
brodziejs twem: nie wierzę w ja k ąkolw iek ustaloną metodykę lektury, co przecież nie znaczy, że odrzucam już istn ie ją c e języki, już wypracowan e metody. W ręc z przeciwnie. W yk orzystuję je, ja k mogę i ja k u m iem i owego wykorzystyw ania uczę moich studentów. N ie mogę się je d n a k zgodzić z m etod olo gicznym z a m k n ię c ie m , które m on op olizuje jeden tylko język opisu. Sform u łow ałbym mój pogląd bardzo prosto. W o lę być pragmatystą, który naucza wielu różnych języków, nie l e k c e ważąc bezzasadnie żad nego z nich (zasadnie często mi się to zd arza), niż n a ś m ie wać się z języków, który ch nie rozu m iem - tę postawę re p reze n tu je większość esencjalistów. Zapewniam C ię, T o m k u , że „podstawowy cel studió w”, który m „po
winno być poznan ie metod czytania, um ożliw iają cych m ak sy m aln ie w szech stron ne obcowanie z te k s te m ”, łatwiej osiągnąć z pragmatystą niż z e se n cja listą (powie
działbym nawet, że czasem lepiej ten cel z pragmatystą zgubić niż z e s en cjalistą znaleźć). Pierwszy p rzy n ajm n iej zrobi to, czego drugie m u się nie chce: postara się zrozum ieć kogoś innego. Po twojej lekturze mojego tekstu je s te m przekonany, że nie jest to takie proste.