Śląsku Biblioteka Publięzna
LUBOMIRA.
Powieść nadodrzańska z 1-go "wieku chrześcijaństwa.
— _
N A P I S A Ł
X. WIKTOR LOSS
PROBOSZCZ P AWŁOWSKI.
„Braciom dobrej woli!"
DRUKIEM I NAKŁADEM
D r u k a r n i św. J a c k e w K r ó l e w s k i e j H u c i e .
i m
LUBOMIRA.
Powieść nadodrzańska z I-go w ieku chrześcijaństwa,
---
. x '
N A P I S A Ł
, / >
X. WIKTOR ROSS
PROBOSZCZ PAWŁOWSKI.
„Braciom dobrej w o l i ! “
%— ■ I — ł — * * 4 —
D RUKIE M I NAK ŁA DEM
D r u k a r n i św. J a c k a w K r ó l e w s k i e j H u e i e .
-3? 5?
T
I'*! v f ' ^ n ' u .
Gf?) IC
y~s&8g
3S5S
• « • # « * • • • • « « « « • «
R z y m ia n ie .
W iosenne słońce wznosi się wspaniale od gór nazwanych »Beskidem,« podnosi się po nad bory i »Łęgi« nadodrzańskie i rozlewa światło swoje na szeroko rozlane wody Odry, na wybrzeża malownicze, otoczone ciemnym la
sem. z prawej strony rzeki i pięknemi łanami z lewej. — W wiosennem świetle ukazują się Slawików, Witosławice, Cerkiew, oraz cała ta śliczna górzysta ziemia nadodrzańska, i sławna droga, która tędy od gór morawskich »Jesie- nek,< z krajów za D unajem hen daleko* a i do morza bałtyckiego prowadzi. — O d brze
gów morza adryackiego, z krajów włoskich i Słowian południowych przechodzi nią kupiec rzymski i wracając przynosi z ponad B ałtyku drogie skarby bursztynu, z którego w domu sztukm istrze rzymscy i greccy najcelniejsze wy
rabiają klejnoty.
i*
Skoro ptaki wiosenne napowrót puszczają się ku północy, wybiera się też za niemi i Bzym ianin, nie sam, lecz w m ałych gromadach pomocników, niewolników i z garstką ludzi zbrojnych, by strzedz swych skarbów i życia.
I dzisiaj, widać, wędrowcy południowi wy
brali się w świat; pod gajem bowiem, nad wy
sokim brzegiem, po nad górą Sławikowską, rozlegają się ich nam ioty; cisza głęboka panuje jeszcze w małym obozie, a przed nim stoi na straży dwoje łudzi zbrojnych, w ubiorach rzym skich żołnierzy. Miecz krótki wisi im u boku, lewicę uzbraja metalowa tarcz, w prawicy zaś trzymają, opierając się na niej, pochodnię. — T ak oglądając się raz za obozem, raz znowu zwracając się ku rzece, sami wydawają obraz pełen siły i wspaniałości, szczególnie kiedy promienie wschodzącego słońca odbijają się w świecących ich tarczach, na przyłbicach i spoczywają na końcach pochodni. — D otąd stali, jak wryci. Lecz nagle wskazuje jeden z nich na rzekę, Z tamtej strony bowiem, odsuwa się od brzegu, nad którym niska chata napół wygląda z lasu, łódka. K ieruje nią silny etarzec o długich włosach i brodzie. W łódce zaś widać troje dziewcząt w białych swojskich odzieniach, z wiankami na głowie, które chy
ląc się z łódki ku wodzie i m yjąc sobie twarze
śpiewają jakąś pieśń o S wanto wicie, powtarza
jąc chórem :
Przez wiosenne rzeki wody, Swantowicie daj urody, Czystą duszę, lato błogie Pełne miru lata mnogie I wiek zdrowy, młody,
Zatem łódka szybkim pędem prowadzona przez starca dotyka się kraju i wszyscy razem wyszedłszy na ziemię kierują kroki swe ku wysokim brzegom, poza którem i na pagórku stoją Rzymianie. W idząc więc bliżej przy
chodzących odzywa się starszy żołnierz do młodszego:
»Linus, otóż twoi krewniacy, tylko, źe jakoś nędzni! Idźże ich pow itać!<
»Praw da Lucyuszu, to moi krewniacy, bo i zadunajaki Panończyk, choć i w rzymskiej broni, to jedna bratnia krew. U bodzy są w majątek, za to w wolność bogaci; lepsza tych biednych wolność nad rzym ską słotą niewolę.
Ale, co starszy mądrzejszy, powitaj ich T y sam.«
Lecz w tern już i Lucyusz porwawszy za pochodnię zastawia im drogę, odzywając się do nich:
»State! (stójcie!)«
Atoli, ani starca ani dziewcząt, nie wy
straszają te słowa, lecz starzec odpowiada spokojnie:
»To ziemia nasza chłopczyno i po niej stary R atbór i stoi i chodzi, jako i gdzie chce, a nawet już dalej poszedł, aniżeli R zy
mianom było miło.«
W tem zręcznie pochwyciwszy za pochodnię, i uchyliwszy jej przeszedł a dziewczęta z nim, podczas gdy Linus przyglądając się temu zajściu, sam odzywa się do starca:
»Słusznie bronisz twej wolności i nie boisz się broni, bo stoisz we swojem a boju niema dziś pomiędzy nam i; lecz jako ziomek twój, chociaż daleki, pytać się mogę, dokąd cię wiedzie droga, jaki szczep twój i twoje imię, i tych nadobnych twoich towarzyszek, bo cho
ciaż Linus się zowię i broń rzym ską noszę, zachowuję, jak słyszysz, pradziadów ję
zyk i serce, a tak jestem twój.«
»Jam stary R atbór, młodzieńcze, źupan tej ziemi, onego Ł ęgu nad rzeką i owych ciem
nych borów naokoło i oto córki moje: L ubo
mira, W iła i Libisza. Nie mam ci za złe, źe u tych Rzym ian uczysz się rzemiosła, jako się uczyliśmy u nich i my, gdym był taki młody, jak ty, — i w Rzym ie nauczył się nasz Marowłód zwalczać i zwyciężać Rzymianów.«
»Tak, tak, słyszałem o tem od ojca mo
jego, ale i to, źe na dni stare zamieszkał u wroga, zapomniawszy towarzyszy i ludów swoich, a poszczególnie swoich Morawianów.< »Widzisz, Linusie, nie dziwić się temu! P opatrz na to słońce, i ono zachodzi, popatrz na światło, przyjdą znów ciemności, odmienni są ludzie, i wszystko się zmienia, a może i bogowie!« Co mówisz, starcze, bogowie się mienią?
Tak, czasem się mienią! Dawniej był Swantowit, był Perun, była Marzanna, był Tur, L ei i Polel, był Jasse i była Nia, byli rozli
czni Diasi, a teraz przynosicie nam Jowisza, Plutona, M erkurs, D yanę, Junonę i innych, któżby ich pamiętał, czyż więc bogowie się nie mienią?
Nie, R atbór, oni się nie mienią.
Jak to się nie mienią?
Bo nico się nie zmieni.
Nico, co za nico?
Bogowie — to nico.
A więc bogów nie ma? Niema, bo jest tylko Bóg! D alszą mowę przerwał im głośny śmiech Lucyusza; ten bowiem nie rozumiejąc rozmowy szyderczo i pogardliwie patrzał to raz na starca, to na dziewczęta, urągał się widocznie z ich prostoty i naostatku głośno wy
śmiewał się z nich. Co słysząc towarzysz
jego i widząc ich zawstydzenie, z oburzeniem odezwał się do niego po swojemu. »O statnia sztuka żołnierza wojować gębą z bezbronnemi a naj ostatniej sza ze skromnemi niewiastami,« i powtórzywszy słowa te po łacinie, zganił to
warzysza, tak, że tenże milcząc odszedł ze wstydem, udając jakoby chciał dojrzeć obozu.
Linus zaś przeprosiwszy starca i jego córki za niego, zapytał się ich dalej: i dokądże was droga prowadzi? My, odpowiada Rafcbór, d ą
żymy na gody wiosenne, ku owej górze tam na północ, Chełmem u nas zwanej.«
»To i szczęście dla mnie, bo i m y m u
simy tam przechodzić, a jeźli zasługuję na łaskę, proszę was po swojemu, pójdźcie razem z nami.«
W tem zawoławszy na towarzysza, dał znak do drogi, i siadłszy na koń, ruszył z nimi naprzód.
W idać było natychm iast, jak mile stało im się, ledwo co się poznali, wspólne towa
rzystwo, jako z radością spoglądał stary R at- bór na młodego ziomka i jako córki jego, szczególnie najstarsza, ze czcią patrzały na swego dzielnego towarzysza, który je codopiero od wstrętnego R zym ianina uwolnił i obronił. — To tylko niepokoiło je, że nie wierzy w bogi.
Dziwna rzecz. Podsunęły więc ojcu, by go się zapytał, jakie ma w tern zdanie.
Droga prowadziła ich po wyżynach nad lewym brzegiem O dry, zkąd daleko widać było bujne kwieciste łą k i i gaje, wśród których przechodziły srebrzyste wody O dry. T u i tam pojawiały się także osady, z których ludzie, a mianowicie młodzi, wybierali się w podróż, wszyscy zwracając kroki swe tak samo ku Chełmu. — P o prawej stronie widać było po nad O drą gęsty i szeroki las olszy, za nim i po drugiej stronie rzeki rozległe jeziora i stawy, wśród których, o tysiąc lat później, król Bolesław Chrobry wybudował swoją twier
dzę Koźle. W tym czasie zaś zamieszkiwały te miejsca: dziki, tury, łosie, jelenie, bobry i najrozmaitsze ptactwo; w jeziorach zaś żywi się nieprzeliczone mnóstwo ryb, szczególnie sumów, olbrzymich szczub, miętusów i węgorzy, a czasem, gdy jaki ważny osadnik zabiera się do karczowania lasu i zakładania łąk, kopiąc głębokie przykopy, znajduje tu kości olbrzy
miego słonia, który przed potopem zamie
szkiwał te strony. — N ie dziw więc, źe gro
m adka naszych podróżnych, zapatrzywszy się w ten widok piękny i powabny, zaprzestała czy zapomniała rozmowy, a szczególnie wtedy, kiedy po nad temi cudami n atury zajaśniała
upragniona góra, góra chełmska, u stóp której corocznie po kilka razy gromadzą się szczepy Lugiów i Burów, »mieszkańcy łęgów i borów <
i inni na swoje »gody« i ofiary. — W szyscy zaś z lewej strony rzeki razem zatrzym ują się nad O drą, aby tu spocząć a nazajutrz zacząć swoje gody wiosenne. J a k ci wszyscy inni, tak i podróżni nasi i Rzym ianie za nimi, zwracają się ku miejscu wspólnego zebrania i otóż w chwili, kiedy zachodzące słońce za
czyna swym ogniem zalewać wody, pojawiają się nad rzeką. — K ażdy szuka miejsca, gdzieby odpocząć i przepędzić jako tako zbliżającą się noc. W net tu i tam zapalają ognie, przy których gotują sobie wieczorne posiłek, kaszę, ryby lub dziczyznę; do napoju służy woda a zamożniejszym stary miód. Również i nasi podróżni zapalili swój ogień, zasiadłszy na miejscu ubocznem pod gajem i podczas gdy L ubom ira z W ilą i Libiszą gotują wieczerzę, R atbór z Linusem zabrali się do gawędy.
Poczem posiliwszy się, zaczęli znowu rozmowę o uroczystościach, które jutro zaczynać się miały obchodem M arzanny czyli wypędzeniem zimy i śmierci, a powitaniem wiosny i nowego życia. Lecz tu znowu Linus uśmiechając się na to, dał znać, źe jakoś nie wierzy ani w te gody, ani w to mniemane bóstwo M arzanny,
tak że i K atbór i córki zatrwożeni popadli w milczenie; i po chwili dopiero odezwał się R atbór: »zapomniałem, Linusie, że ty w bogów nie wierzysz, szkoda to, wielka szkoda, boć to bogowie naszych ojców i pradziadów i nas wszystkich Słowian od morza północy aż nie
daleko pod Rzym . — Powiedzże nam tedy, jakie masz do tego przyczyny?«
»Ja mój zacny Ratborze, odpowiada L i
nus, jak już mówiłem, w tych bogów nie wierzę, bo takich niema, albowiem najwyższy i najpotężniejszy, najpierwszy jeden tylko być może, a nim jest Bóg, jeden Bóg wszechmo
gący, Ojciec nas wszystkich, od którego jest wszystko.«
»I cóż tedy są nasi bogowie, bogowie ojców naszych?«
»To są oni sami albo ich wymysły, jak Boga opuścili i porzucili.«
W tern odezwała się najstarsza z córek, L ubom ira: »Trudno to wierzyć, żeby ojcowie nasi ta k nierozumnymi byli, któż nam to do
wiedzie, że to uczynili, lub kiedy to, jak mó
wisz, Boga najwyższego, Ojca nas wszystkich, opuścili i porzucili?«
»Jabym wam to powiedział, Lubim iro, gdybym znalazł wiarę.«
»Mnie,« odrzekł R atbór, trudno w to
— 12 —
uwierzyć; byłem daleko w ś wiecie; byłem u Ranów w A rkonie nad morzem, do którego to nasze wody idą, gdzie wielbią Swantowita, byłem w Retrze, w kraju Obotrytów, w Kie- wie u P eruna i nad brzegami A dryatyku, po za którym siedzą pyszni Rzymianie, słyszałem dzieje stare i podania, jako od wschodu da
leko, A zyą nazwanego, przybyli ojcowie nasi nad Dniepr, W isłę, O drę i Łabę, słyszałem prastare wiekowe pieśni, lecz n ik t mi nie mó
wił, nigdzie nie słyszałem, źe ojcowie nasi opuścili Boga, porzucili wiarę.« —
Ojcu zaś wtórowały córki W iła i Libisza, z przestrachem dodawając: »Nie mówmy tak dalej, by się bogowie nie zemścili, albo by ciemni biesi jako nam nie szkodzili.« Jedna tylko Lubomiro, widząc spokój i szczerość w twarzy towarzysza, nie odezwała się za niemi, lecz porwawszy się z zadum ania swego, rzekła:
»Jeźli ty wiesz prawdę, przysięgnij nam na Boga twojego, źe tak jest, jak mówisz.«
I natychm iast L inus powstawszy z m iej
sca i podniósłszy ku niebu prawicę wyrzekł z urokiem cudownym w oku:
»Przez Boga jedynego żywego przysię
gam!«
A potem usiadłszy znowu opowiadał dalej:
»Jako mnie dzisiaj tu widzicie w rzym skim ubiorze i pod rzym ską bronią, tak i oj
ciec mój przed laty służył za złoto i za chleb w dziewiątym legionie pod orłam i Rzymu. Za Tyberyusza cesarza wysłali ich za morze do kraju na wschodzie, do narodu Żydów, nad którym i oprócz kilku małych książąt starosta Poncyusz P iła t sprawiał rządy cesarskie. Nie
łatwo było mu utrzym ać ten naród w pokoju, ponieważ chcieli byó wolni i oczekiwali jakie
goś króla, potomka starodawnych ich książąt, aby ich wyswobodził od rzymskiej niewoli, i z takiej więc przyczyny wysłał cesarz ów le
gion Poncyuszowi na pomoc. Ów naród zaś chociaż był małym, tysiące lat liczył, miał prawdy Boże i prawo Boże napisane i święcie przez wszystkie wieki zachowane i na całym wschodzie znany był od wieków z tego, źe ma tylko jednego Boga, niewidzialnego, jedną pra
wdę i jedne prawo cd niego odebrane, jedną tylko świątynię i jedno miejsce ofiarne. L ud ten miał świętych wielkich wieszczów i prze
wodników i dzieje jego były pełne cudów, a przyjście owego ich króla nowego i zbawiciela na cztery tysiące lat przedtem u nich już wia- domem było. — A gdy mój ojciec przybył do ich kraju, ów król i zbawiciel już żył po
między nim i; mój ojciec widział go, słyszał
14: —"
jego słowa, i co tam wid siał i słyszał, mnie opowiadał, c
> A
czyż ów król nowy<, odezwał się E atbór, >nie zwalczył potem Rzym ian, nie oswobodził tego swojego lu ju ? «»Tak, tego właśnie spodziewali się od niego Żydzi, lecz Rzym ian nie zawojował, nie zwalczał; bo był królem nadziemskim, królem wieków i królem pokoju.«
»Lecz czemuż pozostawił ten lud swój w niewoli ? <
»W niewoli go nie pozostawił, lecz tak ludowi swojemu, jak całej ludzkości zdobył najwyższą swobodę. — Albowiem nie ta jest najgłębsza niewola, która przygnębia do słu
żby me ciało, lecz owa co człowieka ua ciele i na duszy gniecie, — co rozum mój za
ciemnia i wolę moją słabi, co ludzkość nawet poniża i gnębi pod zwyczaje zwierza, a jaki lud na ś wiecie, takie jego bogi. Jednych wy
chwalacie, przed drugimi drżycie, a przecież Bóg jest dobro najwyższe, nic złego nie czyni, z miłości wszystko stw orzył, z miłości nas żywi.«
»Tak, ciemni są ci bogowie, i do roz
paczy straszliwi«, rzakła Lubom ira. — »L udz
kie są ich obrazy, ludzkie ich życie i zwyczaje, jak to o nich uczą podania; — ciemne i
— 15 —
tajne są ich obrzędy, a co najgorsza, splamione niecnotą i hańbą i nawet krwią ludzką. — Dzikość i ciemnota uczyniła bogi.«
»Dzikość i ciem nota?« odrzekł na to Ratbór, »kto ci to powiada?«
»To mówi mi głos duszy, odkąd myśleć umiem, on to mi rzecze zawdy, co dobre i co złe; ten głos jeden tylko jest, i nieodmienny, on mnie pociesza, kiedy dobrze czynię, karze, gdy go nie słucham; gdyby więcej było bo
gów, i głosów ich byłoby więcej. Niedowie
rzam tym bogom. Ale posłucha j my ź dalej.«
»Owego nowonarodzonego króla zwali Pomazańcem, czyli po grecku Chrystusem . Narodził się cudownie, bo s panny rodu k ró lewskiego; jego narodzenie zwiastowała gwia
zda, i królowie wschodni przybyli za nią, aby mu hołdować, do miasteczka Batleem. — Całe życie przeżył w zaciszu i w ubóstwie aż do trzydziestego roku, w którym zaczął nauczać i gotować lud swój dla królestwa niebios, dla życia pośmiertnego. — Tedy to mój ojciec ' słyszał jego nauki w K afarnaum , gdzie syna hetm ana rzymskiego cudownie słowem uzdro
wił, chociaż go wcale nie widział. Nauczał, - że trzeba miłować Boga i bliźniego, przyjaciela i nieprzyjaciela, wolnego czy niewolnika, ziomka i obcego. — Sprzyjał nędznym, chorym i u bo-
gim, nawet grzeszników pocieszał, byle się upo
korzyli i chcieli się poprawić. Czyny jego były cudowne, tak uzdrawiał chorych, prze
mienił wodę w wino, ukazał się w niebieskiej światłości uczniom swoim, a nawet swoim roz
kazem powołał um arłych do życia. W idać było, źe od Boga pochodzi. — Lecz pychy nie cierpiał i karcił ją wszędzie, i dla tego przedniejsi narodu prześladowali go i naostatku wymusili na Piłacie dla niego wyrok śmierci, i przybili go na krzyż.«
»Ale, czemuż się nie sprzeciwił«, przerwał mu R atbór, »czemuż mając moc boską w so
bie, nie pogromił ogniem niebieskim przeci
wników swoich?«
»Czemu? Ponieważ umrzeć chciał, po
nieważ na to przyszedł na ten świat, aby umrzeć za nas, aby śmiercią swoją sprawić nam życie wieczne i szczęśliwe! Bo cóż to życie nasze? Czyż nie pełne niedoli i po
wolna śmierć? i kto temu winien, otóż czło
wiek sam!« ■—
»Ależ, jakżesz człowiek może być win
nym śmierci?«
»Tak, z winy człowieka, przyszła śmierć.
Albowiem Bóg stworzył naszych pierwszych rodziców nieśmiertelnymi; dał im ogród piękny cudowny na pomieszkanie, obdarzył ich darami
piękności, sprawiedliwości i nadzwyczajnej wie
dzy; ale nadał im także porządek żywota, prawo, przykazanie, według którego, chociaż ze wszystkich drzew ogrodn jeść mogli, wstrzy
mywać mieli się owocu drzewa znajomości do
brego i złego. Lecz zamiast Boga, usłuchali jego wroga, t. j. ducha złego, którego Bóg z innymi potępił był za bunt wzniesiony prze
ciwko niemu, za to, źe chciał być jako Bóg.
I do tego uwiódł on także naszych pierwszych rodziców. Odpadłszy od Boga, źródła żywota, popadli w śmierć, ta k sami jak i całe ludzkie plemię. — Lecz Bóg ulitował się nad nimi, obiecał im na Zbawiciela Syna swego, który to przyszedł na ten świat, i sta wszy się czło
wiekiem, aby zadośćuczynić za obrazę w yrzą
dzoną Bogu przez człowieka, podjął się owej śmierci na krzyżu, a śmiercią tą zdobył nam na nowo żywot wieczny. U m arł więc prawdzi
wie, ale um arł dobrowolnie, z nieprzebranej, nieograniczonej miłości ku tym, których stał się bratem, bratem aż do śmierci.«
— To mówiąc, gdy sam wzruszony L inus zatrzymał się na chwilę, odezwała się znowuż Lubom ira: »Powiedźcie, gdzież kiedykolwiek słyszało się o takiej nauce i cnocie? Czyż nasi rzekomi bogowie przybyli kiedykolwiek do ludzi, aby ich pocieszyć, pouczyć, uszlachet
2
nić? K to słyszał o ich litości i miłości ? I jakaż ich sprawiedliwość, kiedy po nędzy i niedoli nie dają nam niczego, tylko jakieś niebo ziemskie Inb w grobie jakiś mir. Ja k o u nas człowiek nie miłuje tylko swojego, a nienawidzi obcego, tak i ci bogowie nie m iłują tylko siebie, a nie ludzi i człek nie zna do nich miłości, przed nimi się lęka i trwoży.
W tym Synie Bożym zaś widzę Boską mi
łość i siłę; siłę, bo ożywia, i nadaje życie, miłość Boską, bo miłuje nadewszyetko wszyst
kich, wszystkich aż do śmierci!*
»G dyby r,ia ta śmierć, odrzekł znowu R atbór, to i jabym wierzył, ale śmierć to ludzkie.*
»Ta śmierć, odrzekł tedy Linus, była jego tryumfem, ofiarą i dla nas żywotem. Bo gdy przybity na krzyżu wisiał, gdy panieńska jego M atka z uczniem, którego najwięcej kochał, stali pod krzyżem, i gdy konając oddał ducha swego, zaćmiło się słońce, ziemia tej góry w Jerozolimie, na której go ukrzyżowali, rozdarła się, um arli powstawali z grobów, a hetm an naszych ludzi, których P iła t wysłał, sam to widząc wołał: »Prawdziwie ten był 8ynem Bożym.« A w tejże chwili zasłona w świą
tyni Jerozolimskiej rozerwała się na dwie czę
ści. — Przed grobem jego czuwali nasi ioł-
— 19 —
nierze, aby go nik t nie ukradł, ale na trzeci dzień odwalił się kam ień z grobu i Sam z wła
snej mocy, przed ich oczyma, otoczony świa
tłem niebieakiem powstał zmartwyeh. U k a
zywał się swoim przez czterdzieści dni, a n a reszcie z innej góry, Oliwnej, za Jerozolimą, przed uczniami swymi podniósł się i powrócił do nieba. Lecz nauka i zgromadzenie jego wiernych nie wyginęły na ziemi, ale szerzą się po całym świecie rzym skim przez uczniów jego, którym dał ten ro zkaz: »Idąc nauczaj
cie wszystkie narody i chrzcijcie je w Im ię Ojca, Syna i D ucha sw.« Albowiem Bóg jest jeden we trzech Osobach, a te trzy osoby są jednym Bogiem. — To jest com sam słyszał w świecie, a szczególnie w Rzymie, gdzie nik
czemny N eron palił chrześcijan, t. j. naśladow
ców Chrystusa, rozlewał jako dziki zwierz ich krew niewinną; tu najprzedniejszy uczeń C h ry stusa, P iotr, i pomocnik jego Paw eł zaświad
czyli śmiercią swoją, źe co wam mówię, jest boską prawdą i wiarą.*
Cicho stało się w małej gromadzie, i nikt nie wiedział co na to odpowiedzieć; wzruszenie i podziwianie ogarnęło serca i usta; co widząc, dodał L inus: »kto wierzy i przyjm uje chrzest Chrystusów, szczęśliwy jest, a kto nie wierzy, potępion jest.«
2*
Odrzekł tedy R atbór: »K tóżby wierzyć nie miał tak silnym świadectwom, ale we wszystkiem po wszystkie lata moje radziłem się sam siebie i postępowałem z rozwagą, po
zwolisz źe tak uczynię i dzisiaj.«
»My także poradzimy się z ojcem«, po
wtórzyła W iła z Libiszą.
»Rozważcie to dobrze, odrzekł znowu Linus, lecz nie dowierzajcie sobie, albowiem kto łaską wiary w Boga jedynego pogardza, bywa stracony na wieki.«
»A ty, Lubom iro, co myślisz o Bogu?«
» Ja wierzę w Boga jedynego, i w S yna jego, który to cudownie urodził się z panny, któ
rego ludzie umęczyli, który za nas umarł, chwalebnie wstał zmartwych, i znowu wstąpił do nieba, i w D ucha św., jako i wszystko, co Sam i przez uczniów swoich, przez to święte zgromadzenie swoje nas naucza. — O pu
szczam ciemności i pragnę światłości.«
Szczęśliwą jesteś, żeś usłuchała głosu Ojca Niebieskiego, zachowaj tedy wierność Chrystusowi, a on będzie radością twoją tu na ziemi we wszelakich gorzkościach, a po śmierci tam w niebie w przybytkach swoich, w światłości i wiecznej szczęśliwości.«
Zam ilkli znowu wszyscy, cisza i spokój nadziemski zapanowały między nimi, a jakoby
niebo samo chciało się odezwać i przyznać do słów świętej wiecznej i jasnej boskiej prawdy, zaświeciło słońce zachodzące ostatnim blaskiem nad nimi i znikło za górami. — Rzymianie w bliskości zaczęli stawiać swe namioty, a L inus pożegnawszy się z przyjaciółmi odszedł do obozu swoich współpod różnych. — N ie długo potrwało, a morze złocistych gwiazd ukazało się na niebie, ustała zewsząd wrzawa zgroma
dzonego ludu, i noc błękitna okryła wnet wszystkich śpiących, wiernych i niewiernych,
G ody w io se n n e .
Przyszedłszy do obozu stanął L inus przed namiotem swoim, a podniósłszy oczy ku niebu, i przeżegnawszy się, pomodlił się krótko, lecz gorąco, i zmówiwszy pacierz, wstąpił do na
miotu, w którym towarzysz jego Lucyusz od chwili już się był snu oddał.
Przebudziwszy się jednak rzekł do L in u sa :
»Jakoś długo bawisz się z tym i twoimi nowymi przyjaciółmi, uważaj, bracie, żeby ci nie wyszło na szkodę.«
»N a szkodę? Toć R atbór i córki jego dla mnie pełne tylko przyjaźni.«
»Być może, ale o nich też nie mówię.«
> 0 kimże więc mówisz?«
» Ja mówię o tych kilku czarnych b ar
barzyńcach, którzy w gaju za wami siedząc zakryci, was podsłuchiwali, a przedewszystkiem, gdyś im wykładał tw oją naukę chrześcijańską;
ten naród dziki trzym a się swoich bogów, a kto nimi gardzi, tego m a za wroga. — Ze m ną tam inaczej, bo ja, choó w te nowe nauki nie wierzę, każdemu życzę, żeby według swoich myśli był szczęśliwy; toć w bogów też nie wierzę, nareszcie cóż tam jest prawdą, — no ty już tam znasz moje zdanie. Chciałem ci tylko pokazać, że i ze mnie nie taki nie
dźwiedź, chociaż tych twoich przyjaciół coś tam podrażniłem.«
»No, mniejsza o to, towarzyszu, ale co do mojego chrześcijaństwa i co do tych kilku czarnych tchórzów, to nie miej obawy. — Wiesz, że należę do tych, co do krwi i mę
czarni przywykli, a prócz Boga nie boję się nikogo na całym świecie. — W każdym razie dobrą rzeczą wiedzieć, gdzie wróg skryty siedzi. — D ziękuję ci za przestrogę, a między nami niech znów będzie zgoda. — D obra noc, towarzyszu. — »D obra noc.« — P o chwili zasnęli. —
Tymczasem R atbór i córki jego rozpa
liwszy znowu ogień, przepędzili noc naokoło
niego, tak że zawsze ktoś z nich czuwał i utrzym ywał ognisko, podczas gdy drudzy spali.
Najwięcej zaś czuwała Lubom ira, a szczegól
nie gdy pierwsze promienie słońca zajaśniały na niebie, kazała swoim się przespać, czuwa
jąc odtąd aż do rana.
Było jej lepiej tak, gdyż trudno było spać z duszą napełnioną radością, jakiej nigdy za życia nie odczuwała. Słowa prawdy chrze
ścijańskiej jako niebieskie pieśni brzmiały jej w duszy i oświecały ją błogiem światłem jako te złociste gwiazdy nad nią całe naokoło nieba.
W zruszona i zachwycona łaską, uklękła na miejscu i odezwała się po raz pierwszy do Boga żywego, jedynego. Oczy jej napełniały się łzami radości i szczęścia, i gdy powstawszy wyciągła w uniesieniu serca ręce ku niebu, zajaśniała cała w świetle wschodzącego słońca jako postać anielska z świata niebieskiego.
P o chwili przebudzili się także jej ojciec i siostry, a powoli za nimi cały obóz ludzi naokoło. P o krótkim posiłku porannym zbie
rali się znajomi, gotując się do wydalenia śmierci, czyli do pochodu z M arzanną. T ak i do wędrowców naszych przyłączyli się szcze
gólnie dwaj młodzieńcy, sąsiadzi ze stron ro
dzinnych, Dzierzysław i W itosław, ubiegający się pierwszy o rękę Libiszy, drugi zaś o W ilę.
Obaj zaczęli gorąco prosić R atbora: »Nic dajcież nam dalej czekać, bądźcie nam ojcem i panem, a my synami waszymi, przyjmijcie nas do rodu, a my was czcić chcemy i słu żyć wam długie błogie lata, i całe życie nasze.
Niechże te gody wiosenne będą nam też i go
dami małżeństwa.* — R atbór zaś, obejrzaw
szy się na córki, i widząc ich radość i szczę
ście, odrzekł im : »Znam was jako dzielnych i dobrych, niechaj będzie, dzisiaj, gdy wymie
simy śmierć i zatopimy ją w wodzie, zatopim y też smutek nasz i długą za m atkę żałobę. — Niech weźmie Dzierzysław swoją Libiszę, a W itosław swoją W ilę — bądźcie i pozostań
cie szczęśliwi.«
W tem zdała w gaju słychać już było śpiew M arzanny: »Już niesim śmierć ze wsi«, i brzmiała coraz bliżej, aż tu lud rzeszami już się zbliżał w długim uporządkowanym po
chodzie. — N aprzód szły dziewczęta, niosąc figurę M arzanny, uczynioną ze słomy i przy
odzianą w długą szatę białą. Głowę i twarz okrywała zasłona także biała, trzym ana na gło
wie wiankiem jodłowym. Za nimi szły dzieci z drzewkami, jodłami lub świerkami, przyozdo- bionemi wstążkami, perłami, złotem i kwieciem, za dziećmi zaś postępowali młodzieńcy i sta rzy, wszyscy razem wtórując pieśń M arzanny:
Już niesim śmierć ze wsi, Nowe lato do wsi,
W ynoaim śmierć z gaju, I z całego kraju;
W itam y cię, lato, mile, I was, błogie wiosny chwile.
Potem znowu odezwały się dzieci z drzew
kami, śpiewając:
N asz gajik zielony P ięknie przystrojony, Rzućcie śmierć do wody, Bo są wiosny gody.
T ak postępując ku Odrze i stanąwszy nad brzegiem dziewczęta niosące M arzannę, rzuciły ją do wody a lud śpiewał i rado
wał się, że znowu pozbył się śmierci czyli zimy i doczekał się lata.
N a płytach zaś, przygotowanych na miej
scu, przebierali się ludzie gromadkami powoli na prawy brzeg Odry.
R at bór z L ubom irą pozostali na samym końcu za ludem , podczas kiedy córki z n a rzeczonymi młodzieńcami pospieszyły naprzód w pochodzie. Sam R atbór bowiem niedowie
rzał już swoim bogom, a L ubom ira poznaw
szy prawdę, z żalem ty lk o patrzała na ten lud, który zam iast Stwórcy, czcił stworzenie jego — a nawet czasy: zimę i lato.
W idząc ją tak zadum aną i sm utną,frzekł do niej R atbór:
„Czegóż się smucisz dziecię, czy cię nie b«wi ni światło ni lato? W szyscy się cieszą i śpiewają, a ty jedna dum asz żałośnie! Cóż tobie moje serce, lube moje dziecię?“
„Żal mi serce kraje, gdy widzę, jako dzieci te, ten lud, nie znają i nie chcą znać Ojca swego najmiłościwszego; jak go porzucili i opuścili.“
„Rozumiem cię, moje dziecię, i od wczoraj czuję, że te nasze bogi za nadto po ludzku wyglądają, po ludzku się sprawują i żyją, pod
czas gdy Boga n ik t nie pojmie, nie obejmie, nie wyrazi. — Ale co będzie z ciebie, kiedy ty męża nie weźmiesz? co się stanie z owieczką pomiędzy wilkami, gdy mnie starca ogarnie wieczna noc i zima? — W tem zadrzał mu głos i zalał się łzami, — tak że wzruszona do głębi duszy L ubom ira objąwszy ojca za szyję i całując go tkliwie, odrzekła pocieszając go: „Nie przyjdzie na was, ojcze, ani noc ani zima, — bo i wam zaświeci światłość wie
czna niebieska, Ojciec nas wszystkich; ten tedy będzie Ojcem sierocie, aż się znowu zej
dziemy nad słońcem i nad gwiazdami u Niego.“
„Co daj, wieczny Boże“, odezwał się ktoś obok nieb, a był nim L inas, chrześcijanin, ich
towarzysz od w czoraj: »Widzę, że ziarno Boże padło na dobrą rolę.«
»Ufamy, źe tak jest, lub czy nam jeszcze czego potrzeba, aby żyć z Chrystusem i być szczęśliwymi na w iek i?« rzekła Lubom ira.
»Niczego, prócz jednego, a tern jest chrzest.
»To udziel nam tego chrztu, i będziemy szczęśliwi.«
»Nie do mnie, lecz do Apostołów swych, do ich następców biskupów, powiedział mistrz
| Boski: »Idąc nauczajcie wszystkie narody i chrzcijcie je.« — O d nich mają władzę tę k a płani — ich pomocnicy, a my wierni całego zgromadzenia św. tedy ją tylko mamy, gdy jest niebezpieczeństwo. Poczekajcie natenczas i gotujcie serca wasze, gdy przyjdzie chwila, uczynię czego żądacie.«
T ak postępując zwolna za ludem przybyli nad rzekę i przejechali na tam tą stronę wody.
Z tąd cały pochód skierował się nieco ku za
chodowi i stanął po dwóch godzinach na miej
scu „Świętokrzem“ zwanem, gdzie osadnicy nadodrzańscy tej okolicy grzebali swoich zm ar
łych i ofiarowali bożkom swoim „objaty“, wino, miód, ciasta i zboże. — Miejsce to oto
czone gajami i łąkam i z jednej i odnogą rzeki z drugiej strony, mieściło w sobie ołtarz i małe cmentarzysko, na którem sąsiedni mie-
szbańcy palili nieboszczyków swoich i chowali potem szczątki ich w naczyniach glinianych, nakrywając je kamieniami i piaskiem, tak że w ten sposób powstawał coraz większy ko
piec, — Przybyw szy więc do „Świętokrza“
zaśpiewał lud powtórnie pieśń o gaja, na cześć Żywej, której przypisywali nowe życie i pano
wanie w naturze po zimie, czyli po śmierci M arzanny. — G dy zaś wszyscy stanęli na cm entarzysku naokoło ołtarza, złożonego z gru
bych polnych kamieni, powitał lud kapłan bożka, w szacie białej, z głową uwieńczoną kwieciem wiosennem. Potem zaczął odbierać dary, które ludzie na ofiarę i dla niego przy
nosili i składał je na ołtarzu. B ył to naj
przód wielki „kołacz“ od niewiast przyniesiony, tak wielki, że cały ołtarz bałwana okrywał.
N a nim poskładał mniejsze ciasta, jaja malo
wane lub rysowane, czyli „kraszonki“, przytem rozmaite przygotowane potrawy, wędzoną swi- ninę, dziczyznę i ryby. Nareszcie wziąwszy w jedną rękę naczynie z palącem się ogniem, w drugą naczynie z wodą, wylał wodę na lud niby na oczyszczenie i przygotowanie do „ob- jaty“, a ogniem potem zapalił ofiary złożone na ołtarzu, — i gdy płomienie zewsząd po- wybnebały na ołtarzu, wziął róg turzy, napeł
niony miodem i podniósłszy go niby na ofiarę
ku niebu, wylał wszystko do ognia. — L ud zaś ze wszech stron wychwalał w pieśniach nowe lato i Żywą, prosząc ją, aby za podane ofiary przysporzyła zboża, dobytku, micdu i wszelkiego urodzaju. — Skoro zaś ogień ofiarny na ołtarzu zgorzał, odezwał się kapłan ponownie do ludzi, pochwaliwszy ich ofiarność, szczodrość i przywiązanie do bogów, napom niał wszystkich, by w tym czasie ofiar i gód wio
sennych, zachowywali „Mir“ czyli pokój naj
większy i zgodę braterską pomiędzy sobą, i szczególnie strzegli się, żeby jako pomiędzy bracią nie przyszło do boju i wylania krwi; — ażeby ten „święty M ir“ szczególnie zachowy
wali przy obradach na wiecu, które po połu
dniu na pobliskiem wiecowieku odbywać się miały.
N a tern skończyły się cbrzędy ,,objaty“
i lud opuszczając cmentarzysko, szukał sobie miejsca dla wypoczynku i uczty. P o drodze jednak na wzór kapłana mężczyźni oblewali wodą niewiasty i odbierali od nich w nagrodę rodzaj ofiar: „kraszonki.“ Całe zachowanie zaś ludzi nie dawało znać żadnej wewnętrznej naboźności, przeciwnie widać było, jako lud te obrzędy uważał za czas zabawy, wesołości i nawet rozpusty. T u i tam pojawiał się ktoś z lutnią, z gęślą, albo z dudami, i grał, a
młodzież naokoło zabrała się do tańców. — S tarsi zaś zasiedli na ziemi do uczty, dzieląc się pokarmem z sąsiadami i znajomymi, inni znowu przechodzili się po lesie i po obozie kupców rzymskich, zakupując od nich wyło
żone sztuczne sp rzęty : noże, miecze, m atcrye jedwabne, ozdoby srebrne, złote, perły lub drogocenne kamienie, a ponieważ moneta jesz
cze była rzadką, płacili kawałkam i bursztynu, niektórzy nawet skóram i bobrów, wiewiórek, kun, lisów i t. p. Z innym i przybyli tu i Dzierżysław z Witosławem, ażeby na dzisiejsze gody małżeńskie dla swoich młodych panien i siostry ich według zwyczaju zakupić jakie podarunki, szczególnie zaś dary dla ojca, któ
remu każdy za żonę winien był złożyć daninę.
Z licznych i cudnych kosztowności wybrali dla W ili i Li bieży każdy wianek złoto-srebrny i m aterye jedwabne, dla Lubom ir! śliczne wstęgi z m ateryi złotej, a dla ojca R atb ora kilka la
seczek złota, miecz i pas; — tak zaopatrzeni po
sagiem, wracali potem do narzeczonych, które, zaczekawszy pod gajem na ojca i siostrę, w cleniu dęba starego radośnie ich oczekiwały. — Z nimi oraz przybyło na miejsce kilku przyjaciół, po
między nimi Dzierza, ojciec Dzierzysława i W itosz, ojciec W itosław a; z R atborem i L u bom irą zaś przyszedł tak ie i Linus, Rzym ianin.
Stanąwszy tedy pod dębem przed R stbo- rem, młodzieńcy poprosili ponownie ojca o zezwolenie na ich małżeństwa z córkam i: W ilą i Libiszą, i by raczył zamianować starostów wesela. W edług zwyczaju zamianował więc R atbór na starostów W itoeza i Dzierzę. P o tem odezwawszy się do W itosław a zapytał go się uroczyście:
„Witosławie, synu W itosza, czy bierzesz tę córkę moją W ilę prawnie i szczerze za żonę tw oją?“
Odpowiedział tedy W itosław : T ak biorę ją za żonę swoją.“
„I ty Wiło, dziecię moje, bierzesz sobie tego W itosław a szczerze za męża swego? — I W iła odrzekła znowu:
„Tak, biorę go za męża swego.“
Poczem W itosław położywszy W ili wia
nek na głowę, oddał staroście daninę złota i srebra, całując R atbo ra w usta i w ręce. — D zierza zaś zabrawszy W ilę za rękę i o b szedłszy z nią koło, na znak wyswobodzenia z władzy ojcowskiej i wyprowadzenia z rodu oddał daninę Ratborowi, a W ilę Witosławowi, W itosław zaś wziąwszy ją za rękę i podawszy jej przygotowane jedwabne materye, sznur pe
reł zawiesił jej na szyi.
W taki sam sposób odbyło się i mal-
ieństwo Libiszy, której jako starosta posłużył stary Witoaz. — P o tern wszystkiem za
brawszy na nowo głos R atbór, pobłogosławił młodym małżonkom, życząc im opieki niebie
skiej na wieki i błogich lat wesołych na ziemi. — I zwróciwszy się znowu do przyjaciół, zaprosił ich na gotową już ucztę, do której natych
miast usiedli, jedni i drudzy pełni wesołości i bratniej miłości. — P rzy uczcie też oddali młodzi mężowie Lubomirze, każdy z osobna, prosząc ją o miłość braterską i pokrewną, za
kupione wstęgi złote, niby to za siostrę.
P o kilkugodzinnym odpoczynku w gaju mężowie zaczęli się zbierać na wiec, który według starodawnego zwyczaju w czasie gód wiosennych odbywał się w tym celo, aby tu radzić o wzajemnych prawach narodu, o wspól
nych sprawach, potrzebach, szczególnie zaś o obronie wojennej przeciw wrogim ludom sąsie
dnim. — W staw szy więc od uczty Ratbór, zięciowie jego, Dzierza i W itosz udali się także na bliskie wiecowieko, podczas gdy Linus, jako nie tutejszy, pozostał z Lubom irą i z jej siostrami na miejscu. — Młode gospodynie, według zwyczaju swojego rodu, z wielką czcią i starannością otaczały swojego gościa, niby jako posłańca z nieba samego, a ten znowu odwdzięczał się przez to, źe opowiadał im o
licznych rodach i ludach słowiańskich, o B a nach nad morzem północnem, ich okrętach i pięknych miastach, o wielkim narodzie >Swe-
w6w<
czyli »Swoich«, który to za Jarowicza króla zawojował wszystkie kraje aż za Renem, i znown o królu Marcwłodzie, który potem, zabrawszy te wszystkie szczepy, zapanował cci O dry aź daleko za D u n aj, i stał się straszliwym samym Rzymianom. — P otem opowiadał o Rzym ie i o W łochach, jako tam zawsze jest wiosna i lato, niebo jasne i gwiazdy i słońce i księżyc po dwakroć ta k piękne i jasne jak tu. — Jak ie tam cudne domy i pałace, pełne słota i klejnotów; nareszcie wspo
mniał o R zym ianach i cesarzach, jako mimo swojej mądrości i okazałości są narodem cie
mnym i dzikim, gdyż dręczą i podbijają słab
szych bez litości, nie znają ni czci ni wiary, a niewinnych Chrześcijan prześladują, palą i męczą aż do krw i, jako P io tra św., Apostoła Chrystusowego, ojca i głowę wszystkich Chrze
ścijan, ukrzyżowali i Paw ła Iw. Apostoła ścięli mieczem. Słowa te, poważne i nigdy jeszcze nie słyszane, czyniły głębokie wrażenie na serca szlachetnych córek B a t bora.
N a wiec zebrało się mnóstwo ludzi ze wszystkich okolic nadodrzańskkh i z kraju Opolanów czyli z Opola, która to nazwa nie
3
oznaczała aamą najprzedniejszą osadę, ale całą okolicę pod tern samem prawem zostającą.
Przybyli nawet i sąsiedzi ze szczepu O jó w z nad źródeł Osobogi i wysłańcy Morawianów, którzy poza Oaami aż do D unaju siedzieli. — Wiecowników przywitał Żyrosław czyli Żyro, źupan Opolanów, obrany przez współtowarzyszy w urzędzie starostą i przewodnikiem obradów, kończąc przywitanie swe temi słowami: »Co
kolwiek radzimy i uradzimy, niechaj nam i naszym będzie pożytecznym i błogiem. P am ię
tajcie krwi bratniej, zachowujcie spokój i zgodę, bez której nie ostoją się ni prawda ni prawa.
A przeto, ziomkowie bracia, zaczynając ten wlec, ogłaszam dla wszystkich wespół od tejże chwili: święty M ir.« — N a pierwszem zaś miejscu odbywały się sądy nad sporami ziom
ków między sobą, potem na nowo ogłoszono starodawne prawa ś zwyczaje, według których pojedyńcze osady rządzić i stóaowaó się miały:
na ostatku obradowano nad obroną i zabez
pieczeniem granie i wspólnej ojczyzny. — T u niejakiś Lutosz za szczepu Osów, człowiek o ciemnej twarzy, o długiej brodzie czarnej i o dzikich oczach, tak się odezwał do zgroma
dzonych :
»Dziwi mię, ziomkowie bracia, źe o tern co wam prsedewszystkiem ma być na pamięci,
dopiero teraz na ostatku radzić zaczynacie. — ale taki to u nas zwyczaj, spokój i znowu spokój i znowu wieczny spokój, podczas kiedy od wszystkich stron sąsiedzi dzwonią nam bronią. Za pługiem i za bydłem idąc i żyjąc jakoby we śnie, nie uważamy, źe jako głupia ptaszyna w sieci, tak my od morza do m orsa naród najliczniejszy, padam y obcym w dra
pieżne pazury. Jasn e i P eru n i piekielna N ia niech porwią ten spokój cały, a wy patrzcie, żeby nie było za późno. G ranic -swoich bro
nić chcecie, a oto wrogi wasze włóczą się po waszej ziemi od końca do końca!« »W rogi?
Co to za wrogi?« przerwał m u ktoś. „Tych wrogów nie znacie? Z kim walczył nasz wielki Marowłćd, z kim walczą co chwilę bracia nad Dunajem? Z Rzymem. A otóż bez ustanku przechodzą po waszym kraju, niby to ci kupcy, wynosząc wasze skarby, kam ień droższy od złota, a przynosząc wam nowe bogi, nową wiarę i nową niewiarę. Ci grzeczni kupcy są chytre śpiegi Rzym u, a najehytrzejszy z nich, który to koło R atbora żupana i koło córki jego się krząta, z bogów naszych się n a
śmiewa, a za to w jakiegoś jednego Boga wierzy, niewidzialnego, a tego wszystkim głosi.“
H a te słowa podniósł się stary R atbór i zawołał: „Milcz nikczem nika i nie oc&er-
3*
niaj niewinnych. T a natychmiast stawaj mi w oczy, aż ci wypalnę prawdę w bezwstydną twarz twoję. W y zaś, ziomkowie bracia, po
machajcie mię na chwilę, abym wam wypo
wiedział całą duszę moją, całą świętą prawdę i nic, tylko prawdę.“
Wtem dały się słyszeć zewsząd wrzask i złorzeczenia na dzikiego Lutosza, i byłoby przyszło do boju, gdyby Żyro, starosta, po
wstawszy z miejsca, spokojną odwagą i wszędzie rozlegającym się głosem nie był zapanował nad wrzawą. — Lutosz zaś zawstydzony po
gardą ludu, a jednak wściekający się z gniewu i złości, poprzestał mówić, kończąc słowami:
„Nie wierzycie mnie, uwierzcie posłańcom Mo
rawian, tu stoją, to świadkowie moi.“
Słysząc o Morawianach i spodziewając się od nich ważnych wieści, zawołał starosta, aby przystąpili bliżej i powiedzieli, jakie mają posłanictwo.
W ystąpiło tedy pięciu mężów Morawian z rozmaitych okolic, z poza gór Jesionek aż pod Dunaj, na czele których Dalimir z W y
szogrodu poprosił starostę o głos, i tak potem odezwał sie do zgromadzenia: „Wiadomo wam, ziomkowie bracia, jako już przed pół wieku, za króla naszego Marowłóda, musieliśmy wal
czyć z Rzymianami; przodkowie wasi i wszy-
atkie sąsiednie szczepy bratnie połączyły się z nami, i tak zwyciężyliśmy najprzód i mieli
śmy spokój od drapieżnych orłów rzymskich.
Lecz to jest nieszczęściem naszem, źe po woj
nie i po zwycięstwie zawcześnie zapomnieliśmy boju, zawcześnie złożyli broń, rozeszli się do swoich i chwycili się pługa. A ponieważ tak na pół opuściliśmy naszego wodza i króla, tak i nas opuściło szczęście; król zwycięzca został przez Rzym zwyciężony i na hańbę nas wszyst
kich poddawszy się Rzymowi, żyjąc o chlebie rzymskim, umarł w swej hańbie w dalekiej Rawennie. Zdawało by się, że uległością jego i nas wszystkich zasłużyliśmy przynajmniej na to, ażebyśmy spokojnie żyć mogli w chatach swoich i spokojnie obrabiać naszą rolę. Atoli drapieżne ptaszę, które Rzym ma za godło swoje, nienasycone naszą wolnością, pragnie czegoś więcej; Rzymianie, sąsiedzi nasi, chcą nam wydrzeć i to, co jeszcze mamy, to jest ziemię naszą; i jako braci za Dunajem odda- wna już podbiwszy, mają za niewolników, tak chcieliby zapanować i nad nami, i nad wami, od Dunaju aż do Odry. Braci naszych nad Dunajem już teraz ciemiężą i niepokoją, a za
brawszy ich ziemię, wyrzuciwszy ich z chat swoich, albo sprzedawszy ich w niewolę, rzucą się na nas i na was. Jeżeli tedy nie chcecie
być z nami, gotujcie się, aby nosić ich jarzmo.
M y jednak nie poddam y się nigdy. Jeszcze broń nasza nie spleśniała, jeszcze ją barwi krew nikczemnych wrogów, a od gór naszych, i od granic waszych aż nad D unaj, po wsiach i po wioskach naszych, stoi 75 000 ludu zbroj
nego. — Widzicie więc, bracia, ie idzie o wol
ność, o waszą i naszą, przyjmijcie więc od nas radę, a z radą oraz przymierze.«
Słowa D alim ira poruszyły całe zgroma
dzenie, gdyż o nowych napadach R zym ian na Słowian naddunajskich n ik t jeszcze na wiecu nie wiedział. O brona kraju i narodu zajęła wszystkie serca i um ysły i zaczęły się natych
miast żywe o niej obrady. M ało było głosów przeciwnych, takich, którzy ze względu na da
lekie odległości, nie przypuszczali, żeby R zy mianie aż do krajów nadodrzańsfeich postąpili, wszyscy inni byli za tern, aby zaradzić za
wczasu nieszczęściu, nie zwalać obrony na sa mych sąsiadów, lecz wspólnie wziąć się do boju. O brady wreszcie zakończył Żyrosław starosta, przekonawszy się o zdaniu zgroma
dzenia i przednich narodów czyli źupanów, ognistemi słowy, którem i pochwalił zgromadzo
nych, że uchwalili wspólną bratnią obronę i przymierze i ogłosił, źe w czasie gód letnich, gdy dzień najdłuższy a najkrótsza noc, L y-
— 3 9 —
giowie i Burzy stawią się na pomoc M ora
wianom. — Reszta ludu z niecierpliwością już oczekiwała końca wiecu, gdyż słońce miało się ku zachodowi a niewiasty i dzieci zbierały się już około wiecowiska; młodzież zaś, idąc na
przód, na pobliskich pagórkach, które od strony O dry ciągną się ku górze chełmskiej, poza
palały ognie wiosenne, skacząc i tańcząc na
około nich. In n i znowu składali sobie pocho
dnie, biorąc do tego szczyp i gałęzi brzozo- wych, tak że powstawał rodzaj mioteł; takowe miotły napełniali sm ołą i żywicą, a zapaliwszy je w ogniu, razem z innym i tańczyli z po
chodniami koło ognia, i skoro lud wyruszać się zaczął w dalszą podróż, polatywałi naprzód od pagórka do pagórka, zapalając ognie i ta ń cząc koło nich. — K ażdy z nich pragnął być pierwszym na miejscu ofiarnym, by pierwszy zapalić przygotowaną na ołtarzu ofiarę czyli »źór<
— i obrządek takowy zachowuje się do dzisiaj w okolicach pod G órą C hełm ską; mło
dzież paląc »źórc po tych sam ych pagórkach, zapomniawszy już oddawna pierwotnego zna
czenia pogańskiego, zna tylko znaczenie jego chrześcijańskie. O brządek pierwotnie pogań
ski stał się bowiem później wyobrażeniem roty żydowskiej, która Zbawiciela, niosąc po
chodnie, poimała w Ogrojcu.
Z pagórków, zaleśnionych drzewem ao- snowem, większem i mniej szem, postępował potem pochód przez Jesionę czyli las jesienny, pod Olszową do Żyro winy, siedziby Żyrosława starosty i ztąd ku m iejsca, dzisiaj nazwanem Lsźnieą. W pochodzie śpiewał lud na cześć Swantowita mniej więcej tak:
Świeć nam, świeć o Swantowicie, by ta ziemia cała Rosła w kwiecie, owoc, zboże i chleba nam
dala, Ogrzewaj nas światłem twoim i daj nam po-
gody, Byśm y wszyscy zdrowi byli, my i nasze trzody.
Przeszedłszy ta k piękną Bukowiną aź do Ltźuicy, zwrócił się Ind zaraz w północ, na lewo ku Chełmskiej G órze, u stóp której od wieków sąsiednie szczepy chowały swoich zmarłych,
T a bowiem wznosiło się wzgórze, po któ- rem od dola do góry ciągnęły się w prostych rzędach ze wszech stron grobowce przodków, tj. rodzaj kopców, mieszczących w sobie w naczyniach glinianych spalone szczątki i po
pioły nieboszczyków. — Dotychczas grobowce tę sięgały już do połowy pagórka, a po nad niemi stał posąg kamienne bożka 8 wanto wita
0 trzech głowach i twarzach, a więc naokoło, czyli niby wszędzie patrzących, — Przed po
sągiem zaś wznosił się ołtarz z polnych ka
mieni, na którym leżał już zabity olbrzymi dzik, a obok niego stało naczynie z jego krwią. — Przed ołtarzem zaś oczekiwał lad kapłan, w ubiorze białym i z zasłoną białą na głowie. W łaśnie też już słońce zachodziło, kiedy pochód stanął na miejscu, a księżyó pierwszy wiosenny wschodził nad lasem, gdy młodzież z pochodniami otoczyła ołtarz b a ł
wana, a kapłan podniósł ręce do modlitwy błagalnej o urodzaj w domu i na polu, chwa
ląc i wielbiąc mniemaną moc, m ądrość i do
broć swojego bożka. — Potem uchwyciwszy pochodnię, zapalił nią zwierzę ofiarne czyli
„żór<!, a młodzież naokoło pomagała mu w tern pochodniami swemi ze wszech stron, tak źe płom ień wielki i wysoki wypłonął nad o łta
rzem, poczem wziąwszy naczynie z krwią, wylał ją także do ognia. — L u d zaśpiewał znowu na cześć Swantowita, a młodzież zaczęła po wtóre z pochodniami w ręku dziki i szalony taniec naokoło ołtarza, dopóki tylko wystarczyło sił 1 dopóki pochodnie same do ostatniej nie wy
gasły. — N a tern skończyła się pierwsza tego rodzaju ofiara, które przez całą noc dalej po
trwać miały aż do wschodu słońca. — Teraz
jednak każdy szukał odpoczynku po długiej i dalekiej drodze, i pokrzepiał się jak mógł efalebem i mięsiwem, dopijając do tego przy
niesionego starego miodu. — P o tern zaczęły się ofiary powtórnie, i to najprzód na czećć T ura, którego lud po za Chełmem w ciemnych borach Jem ielnicy czcił. W tym celu przy
nieśli jego wielbiciele świeżo zabitego niedź
wiedzia, inni znowu przywiedli bydło i odda
wali ofiary swoje kapłanowi. P o każdej zaś takiej ofierze powtarzały się te same dzikie tańce i uczty; rozpusty, obżarstwo i pijaństwo oznaczały całe to nabożeństwo bałwochwalcze.
Rozum ie się tedy, źe ani R atbór ani rodzina jego, ani L inus nie znajdowali upo
dobania w niem. N atom iast pozostawszy poza ludem poszli aż na sam wierzchołek pagórka i usiadłszy tu w lesie, zdaleka tylko i z żalem w sercu, patrzeli na obrzędy, które dotąd sami czynili i święcie zachowywali. — W idząc zaś tę zbawienną zmianę, potwierdzał ich Linus gorliwemi słowy w poznanej prawdzie chrze
ścijańskiej, a wskazując na objawy i owoce tego rzekomego nabożeństwa, przekonał teraz także W ilę, Libiszę, a naw et ich mężów i teściów, źe te dzikie cfiary i tańce i krzyki rozpustne, nie są nabożeństwem lecz bezbożno
ścią. Oraz wyłożył im znowu krótko lecz
dobitnie całą zbawienną naukę chrześcijańską.
Ale i djabcł nie spał w tej chwili, lecz szczuł zwolenników swoich, Lutosza i Czertwina, by się zemścili swej hańby na Ratborze, jego rodzinie i na tym znienawidzonym Rzymianinie.
Z takiemi to zamiarami krążyli obaj jak wilki koło trzody już w czasie pochodu i teraz na nowo. W gęstwinie ukryci słuchali każdego ich słowa i śledzili wszystko, co czynią. T ak Lutosz usłyszał dosyć, a zostawiwszy na miej
scu Czertwina, aby przedewszystkiem strzegł Rzym ianina i drogi do obozu rzymskiego, które na północ po drugiej stronie pagórka leżały; a skoro L inus by odszedł, miał natychm iast skrycie przybyć do niego na miejsce ofiarne;
sam zaś zręcznie i po cichu wyszedłszy z gę
stwiny, jak żmija ciągi się po ziemi, gdzie lud na nowo palił bożkom ofiary. P o ofie
rze, gdy ludzie znowu przyprowadzali zwierzęta ofiarne, po wszystkich i on przystąpił do k a płana — lecz nagle, czując niecność swoich zamiarów, oniemiał. — Zdziwiony pyta go się tedy kapłan:
„Kto jesteś i czego chcesz?“
„Jestem Lutosz z rodu Osów i chciał
bym,“ — lecz tu się znowu zajęknął i mil
czał — po chwili dopiero dodał: „Chciałbym też ofiarować!“
4 4 —
„To przynieś tu twoję ofiarę!“
„Niemam jej tu jeszcze.“
„I cóż chciałbyś ofiarować?“
„Juźcić co dla Boga najlepsze i najszla
chetniejsze.“
„To może jakiego łosia albo jelenia?“
„Nie, coś w ięcej; najszlachetniejsze co nam bogowie dali, to nie łoś ani jeleń.“
„To mów, co chcesz ofiarować?“
„Krew i życie ludzkie, nad to już nic niema, to chcę ofiarować.“
„To może jakiego niewolnika, ale i to nie wolno, bo jest mir, święty mir, nie godzi się krwi przelewać.“
„Nie, jam człek ubogi, raba niemam, nie
mam żadnego niewolnika.“
„To mówże, co chcesz ofiarować, czło
wieka się nie godzi.“
„W róg ludu mojego i wróg bogów moich, szpieg rzymski, to moja ofiara. N iem am go jeszcze, ale mieć go będę, i krw ią jego, to przysięgam, pocieszę bogów moich, przysięgam i ślubuję go Swantowitowi i gdy słońce zej
dzie, wypełnię mój ślub.“
„Jeżeli tak, jeżeli to wróg bogów i ludu naszego, toć on sam m ir kazi, niech go N ia zakuje w piekle swem w kajdany, niech umrze.“
T o mówiąc kapłan zadrzał cały, i szatańska
nienawiść zajaśniała mu w oczach i na twarzy.
Skinąwszy głową, odprawił Lutosza. — Ten zaś wyprosiwszy sobie od ludzi powrozów, umknął znowu z miejsca i za kilka chwil sta
nął z niemi w gęstwinie obok towarzysza swego Czertwina, a schyliwszy się ku niemu, zapy
tał go się z cicha:
„Czy już poszedł?“
„Nie, jeszcze tu jest, ale już mówił, źe by mu trzeba zawczasu odpocząć, gdyż jutro z rana wczas wybierają się w drogę.“
„Jeżeli tak, to czas abyśmy ztąd się co
fnęli i ukryli się dalej, gdzie Rzymianie leżą, aby zwierzyna nie wyszła nam z sideł.“
„Ależ, po co dajemy sobie z nim tyle pracy ?“
„Bo go obiecałem bogom na ofiarę, na żór S wantowitowi; zaprawdę takiego źoru da
wno już nie było.“
„To iście myśl wielka, a dla tego szpiega kara sprawiedliwa; kto bogami gs-dsi w życiu, ten ich niech chwali śmiercią.“
„Chodźmy więc, już czas“, rzekł Lutosz i obaj udali się na północną stronę pagórka, gdzie ukrywszy się znowu w krzewin ponad obozem rzymskim, czekali swojej ofiary.
N ie za długo też Linus wybrał się do swojego obozu, już słychać było jego kroki,
gdy w oka mgnieniu obaj wyskoczywszy i za
rzuciwszy mu za szyję powróz i również pod nogi, w tejże chwili powalili go o ziemię. — Puczem związawszy mu ręce w ty ł a zało
żywszy mu powróz pod ramiona, dali m u w usta klin, aby nie mógł wołać o pomoc, a zdjąwszy mu powróz z szyi i założywszy o ramiona, wywlókli go czemprędzej w las a ztąd ku cmentarzysku. T u znalazłszy stajnię, przygotowaną dla zwierząt ofiarnych, wrzucili go w nią, i zawarłszy zewnątrz, udali się na miejsce ofiarne, aby zawiadomić kapłana. — Potrw ało jednak dość długo, nim to uczynić mogli, gdyż ciągle przychodzili jeszcze ludzie z ofiarami.
Zatem w obozie rzymskim L u cju sz, to warzysz L lausa, już od trzech godzin nada
remno i z niepokojem oczekiwał swojego przy
jaciela, i gdy całą godzinę po północy jeszcze go nie było, wstał z odpoczynku i uzbroiw
szy się poszedł go szukać u R atb ora i jego pokrewnych. N iedługo był też pomiędzy nimi, w czasie, w którym R ath ó r z L ubom irą czuwając, strzegli swoich. — Zatrwożeni pa
trzeli oboje na Rzym ianina, i chociaż nie rozu
mieli co mówił, jedno słowo „Linus“ dało im znać, czego pragnie i co się stać mogło. N a tychm iast też stanęła Ratborowi przed duszą
dzika postać Lutosza i w uszach odbijały mu się na nowo jego groźby i złorzeczenia. N ik t tylko on, mógł po drodze napaść Linuaa. — W skazując w stronę obozu dał znać, L u c ju szowi, źe Linus poszedł tędy, ale obecnie nie wie, gdzie być może; może napadnięty i po
raniony, albo zabity w lesie. — Obudziwszy zaś drugich i wypowiedziawszy im, co się stało, rozesłał ich naokoło, aby go szukać i o ile można, przybyć m u na pomoc. P o go
dzinie znowu mieli się wszyscy zejść na tera samem miejscu. Rozeszli się natychmiast.
R atbór zaś z Lubom irą szukali go po stronie obozu w lesie, i nie widząc skutku wyszli na pole, aż tu spostrzegli ślady stóp męzMch, wskazujące nadół ku cm entarzysku, i po aa niemi dwie linie, ślady nóg Linuse, powstałe, gdy Lutosz z Czert winem wlekli go za sobą nadół. T ak idąc za śladam i mieli niezadługo przed sobą- stajnię, k tó rą obszedłszy, usłyszała Lubom ira w niej jęk słaby i niewyraźny i za
woławszy na ojca i otworzywszy drzwi, s ta nęła w stajni. Przerażona zobaczyła tu na ziemi leżącą skrępow aną postać żołnierza, a promień księżyca, który chwilę zajaśniał na jego twarzy d a ł poznać, że to Linus, chrze
ścijanin; dobywszy więc jego miecza przecięła powróz, którym związane miał ręce, wyjęła mu
3 ust gruby kłiu, a ojciec rozwiązał mu nogi.
Tak zrzuciwszy z niego pęta i chwyciwszy za ramienia postawili na nogi i czera prędzej wy
prowadzili w pola i w las. Tu, widząc go już z daleka, powitali go przyjaciele, jeden po drugim ściskając mu ręce, ciesząc się źe jako zmartwychwstały znów stanął pomiędzy nimi.
On zaś, dziękując im za tyle przyjaźni i mi
łości, wskazał na Lubomirę i jej ojca mówiąc:
„Tym oto najprzód po Bogu pomóżcie mi dziękować, bo gdyby nie męztwo i cd waga tej panny i jej ojca, leżałbym teraz związany już może w ogniu na ołtarzu bałwany." — A zbliżywszy się Lucyusz dodał po łacinie:
„Widzisz, towarzyszu, jak oczy moje odda- wna już spostrcgały węża, który to ciągle koło stóp ci się snuje. Będzie czas, żebyśmy wy
ruszali w świat, nie dziwali się dalej tamtym dymom i płomieniom, lecz znowu wolnem od- detchlt powietrzem." A pomówiwszy na chwilę z Linusem, powrócił naprzód do obozu, aby wszystko przygotować do odjazdu.
Linus zaś pozostawszy jeszcze, zwrócił się do Ratbora i uchwyciwszy go za rękę, powiedział z powagą i wzruszeniem:
„Nadeszła chwila ważna, ważniejsza nad życie i nad śmierć. Widzę, źe wróg piekielny, wróg Boga i ludzi, którego nikt nie widzi,
krąży kolo was, jak wilk koło trzody. — Je
żeli więc Chrystusowi pozostać chcecie wierni, udzielę wam teraz jego chrztu świętego.«
»Przejrzeliśmy raz na zawsze, przejrzeli
śmy wszyscy, odrzekł Ratbór, i dotrzymamy mu wiary, po za grób na wieki.«
»Odej Iźmy tedy ztąd, tam bliżej ku niebu, aż na szczyt tej górki i wodę, którą tu macie zabierze;e ze sobą.«
Tak idąc zwolna w górę stali niedługo na samym wierzchu pagórka. — N a wscho
dzie zwiastowała zorza początek dnia a u dołu na cmentarzysku ustawała wrzawa zmęczonego już ludu. Nawet i płomienia niebyło widać na ołtarzu, znak, źe niebyło już wiele co palić.
B ył to czas, kiedy Lutosz z Cztrtwinem go
towali się na to, by o wschodzie słońca, swoję przyobiecaną ofiarować ofiarę, Linuse. W tym celu poszli ku stajni, by go ztąd wywlec na śmierć i złożyć na oltirzu bałwana.
W stąpiwszy jednak, z przestrachem spo
strzegli, źe go już n'ebyło, nie znalazłszy nic tylko kilka porzniętych powrozów. Zawstydzeni wyszli i oglądali się naokoło, czy się nie ukrył gdzie w bliskości. W szystko daremne.
Tylko stóp kilka, większych i mniejszych wska
zało im, k t) mu dopomógł i dokąd się ocalił.
Wściekła zemsta i wstyd głęboki ogarnęła
4