Aleksander Aleksandrowicz
Pamiętnik
Niepodległość i Pamięć 3/2 (6), 161-174
1996
A leksander A leksandrowicz
(w eteran 1918, 1920, zesłaniec, obecnie 96 lat)
Pamiętnik
S zanow ni C zytelnicy,
przepraszam W as bardzo, kto będzie czytał m oje pism o, znajdzie sporo błędów ortogra ficzn y ch 1. Proszę się nie dziw ić, gdyż nie posiadam żadnej szkoły, je ste m sam oukiem . U ro dziłem się w 1900 roku pod zaborem rosyjskim . K iedy trzeba było się uczyć, to szkoły nie było. O w szem szkoła była, ale rosyjska, nazyw ała się narodnoje ucziliszcze. M ało kto z Po laków w tej szkole się uczył. D latego zostałem sam oukiem .
A le chciałem W am opisać m oje przeżycie. D o osiem nastu lat przebyw ałem z rodzicam i w S uw alszczyźnie na kolonii Pietrew icze, pow iat Sejny, częściow o była [to] Litw a. W P ier w szą W ojnę Św iatow ą tę m iejscow ość okupow ali N iem cy i rządzili się po sw ojem u. T rzeba było oddaw ać kontyngenty. A m łodzież m usiała chodzić do gm iny m eldow ać się w żandar m erii; kto się nie staw ił, był karany. T rw ało to do roku 1918. W tym że roku słychać było, że gdzieś dalej w Polsce są Legiony, trzeba ich zobaczyć. A le ja k w ypadło uciekać, to i ucie kliśm y. W naszej okolicy był taki Legion, który zbiegł z niem ieckiego obozu i się ukryw ał przed N iem cam i. A le w erbow ał chłopaków do Polskiego W ojska; ja k zebrał sporą grom adę, to w nocy nas w yprow adził przez Sejny, A ugustów do Łom ży. Tam ju ż nie było N iem ców , a form ow ało się P olskie W ojsko: P ierw szy Suw alski P ułk S trzelców . U m ieszczono nas w koszarach na trzecim piętrze. N astała zim a. Zim no. O kna, szyby potłuczone, sale duże, p ie ce duże, w ęgla m ało. W ydano nam koce po jednym . A le słabo to grzało, w ięc składaliśm y dw a koce i dw óch na jednym sienniku spaliśm y. N a w ierzch sw oje cyw ilne ubranie, tak się spało. N a ćw iczenia chodziliśm y we sw ojem ubraniu.
Jak nas przew ieziono, w ydano płaszcze i czapki z orzełkiem . K to m iał kiepskie ubranie, dostał m undur, a ja k m iał kiepskie spodnie, dostał spodnie. A lbo ja k m iał kiepskie buty, d o stał buty. T akie było to wojsko. Przegnali nas do Z am brow a, tam było trochę lepiej. K osza ry były norm alnie i było trochę cieplej. W yżyw ienie - na śniadanie chleb i kawa, na obiad jakaś zupa, porcja mięsa na drugie, do niej kasza na gęsto. A na w ieczór znów kaw a i capstrzyk, zbiórka i śpiew: Nie rzucim ziem i albo Wszystkie nasze dzienne spraw y i ćw iczenia z bronią. Jak to osiągnęliśmy, to przegnano nas na Ostrów Komorowa. Tak zleciała zima.
1 Błędów ortograficznych było niewiele, a te, które były, zostały - zgodnie z zasadami edytorskimi - poprawio ne. Nie ingerowano wszelako w specyficzny styl Autora, ze skłonnością do rymowania i rzadko spotykaną wrażliwością na tragikomizm wielu opisywanych sytuacji [W.S.],
162 A leksan derA leksandrow icz
N adeszła w iosna 1919. Już jesteśm y w ojskiem . T rzeba iść bliżej frontu. Przyszliśm y do B iałegostoku. Tu odbyła się defilada całego Pułku. D efiladę przyjm ow ał generał2, nazw iska zapom niałem , tyle lat, trudno w szystko spam iętać. A cały P ułk to 12 kom panii, 2 działa, pluton konnych zw iadow ców . P rzeszliśm y ulicam i przez m iasto. Po skończonej defiladzie - odpoczynek. N astała noc i tu w ybucha pożar, pali się m agazyn broni i am unicji, co ją przy g otow ał pan M archlew ski Julian dla bolszew ików , którzy m ieli z czasem nadejść. D o p o ża ru nie w olno było podejść, bo trzaskało, w szystko się spaliło. A M archlew ski naw iał tej no cy n a bolszew icką stronę, bo był kom unistą, choć Polak.
Parę dni pobyliśm y w B iałym stoku, trzeba iść dalej ku frontow i. I się posuw aliśm y do W ołkow yska, R óżana Zelw a, Skidel, Szczucin. N astała w iosna, kw iecień. N a początku T ygodnia zdobyliśm y Lidę. T rochę żeśm y poturbow ali bolszew ików , trochę się poddało do niew oli, reszta uciekła. Zabrali ze sobą kolejarzy i w agony; m usieliśm y parę dni czekać, za nim kolejarze zw ieźli w agony porozrucane po całej trasie. Jak zebrali cały zestaw , załado w ano nas, i - ja z d a do W ilna. D ojechaliśm y w W ielką Sobotę. N ie dojeżdżając do W ilna w yładow ano nas w polu i - bagnet na broń! - m arsz do W ilna. P rzyszliśm y do m iasta - b o l szew ików nic nie było. Jakaś kaw aleria ich pognała dalej. B ył 19 kw iecień, w tym dniu była W ielkanoc.
Ś w ięta m ieliśm y w W ilnie. B iedne były te św ięta, ludzie biedni, bolszew iki ich obżarły. A le duchem byli bogaci. B olszew icy zostaw ili trochę broni, karabinów , am unicji. M łodzież garnęła się do w ojska. R ozdaw ano broń i w łączano w nasze szeregi. Szli z nam i dalej bić w roga. D w a dni byliśm y w W ilnie, potem poszliśm y dalej: O szm iana, W ilejka, S m orgonie, Ś w ięciany, Lontw arow o, G rodno, B aranow icze, Słonim , N ow ogródek, N ieśw ież, W ołożyn, L ebiediew o, G ródek, O lechnow icze - ta m iejscow ość pam iętna, bo tu zostałem ranny w no gę. Stąd pojechałem do szpitala aż do K rakow a. T am m nie długo kurow ano. Ja k ju ż byłem zdrów , to m nie odesłano do Suw ałk, do Kadr. Tam m nie zastała zim a i dostałem zapalenia oczu. O desłano do szpitala ocznego w G rodnie. Tam też byłem parę m iesięcy. Z leciała zi ma. Jak m nie w ykurow ano, to na front m nie w ysłano, na trzy dni p row iant w ydano. A że d roga z G rodna do K ijow a daleka, ledw o mi prow iantu starczyło. Z ajechałem , dow ództw o znalazłem i się zam eldow ałem . S kierow ano m nie do kom panii sztabow ej ja k o rekonw ale scenta. K om pania stała za D nieprem , m iejscow ość Słobutka. B ył ju ż czerw iec 1920 roku. L ato zleciało, potem ni stąd ni zow ąd zaczęło się odstępow anie. P odobno bolszew iki na K aukazie rozbili generała K ołczaka i tam te siły dali na nasz front. A le na nas nie uderzyli, tylko na ukraińskiego w odza Petlurę, rozgrom ili U kraińców i zachodzili nam od tyłu. T rze ba odstępow ać. I zaczął się odw rót. N ie m ogliśm y się nigdzie zatrzym ać, bo bolszew iki nas poganiali. P rzyszliśm y aż pod W arszaw ę. A bolszew iki za nam i. P ow stał w ielki strach. Z ro biono m obilizację, zebrano w ięcej w ojska i w yznaczono kontrnatarcie na 15 sierpnia. I stał się nad W isłą cud. W ypędziliśm y ich stąd, całą arm ię żeśm y rozbili i z pow rotem ich pędzi li, byśm y ich do M oskw y zagnali. A le ju ż gnać nam zakazali.
U tw orzyła się E ntenta M ała z lordem C ursonem i granicę nam w ytyczała. T a granica li nią C ursona się zw ała, po B ugu była w ytyczona. A le my byliśm y daleko za B ugiem , trzeba
by się w racać. Piłsudski się nie zgodził, m usiało to być, co osw obodził. B olszew iki się bali, żebyśm y im M oskw y nie zabrali. I pokój podpisali. W ielka radość była, bo się w ojna skoń czyła. A po w ojnie - osadnictw o pow stało. N a K resach dużo dw orów szlachty polskiej było, rząd te dw ory przejął i rozdaw ał dla byłych żołnierzy-ochotników .
Ja też dostałem 12 hektary ziem i w N ow ogródczyźnie. Z iem ię ju ż m am , na ziem i nie m a ani rózeczki . Z robiłem się bogaty ja k św ięty turecki. M usiałem sobie pom arzyć, ja k b y tę ziem ię zagospodarzyć. D oszedłem d o takiego w niosku, że trzeba iść do w ioski, tam ziem i m ało m ają. K ilku chłopów się zebrało, każdem u po kaw ałku dałem . C hłopi zaorali, zasiali, zebrali, a z tego dla m nie - połow ę zbiorów . T rzeba chw alić niebo - je s t ju ż sw ego kaw ał chleba. M inęło lato, nadeszła zim a. G dzie m ieszkać? C hałupy nie m a... Z nów w ybieram się do w ioski, by załatw ić sw oje troski. M usiałem pom yśleć, ja k to życie zm ienić. T rzeba się żenić. Z robiłem do w si w ycieczkę, żeby sobie znaleźć żoneczkę. Z nalazła się je d n a dziew czyna śm iała i zapytała się: czego ja szukam w jej w iosce? P ow iedziałem , że chcę znaleźć sobie żoneczkę. T rochę pom yślała i tak mi pow iada: "Jak by pan chciał, to j a nią będę". C hw ała Ci, Panie, skończyło się szukanie. T ak żeśm y się poznali. A potem żeśm y się p o b ra li. Ż ona bogata nie była, je d n ą krow ę m iała, do tego tysiąc złotych. K row a nam m leko d a wała. A za pieniądze chatkę żeśm y kupili. C hatkę, krów kę ju ż m am y i tak sobie żyjem y. Je szcze będzie niedostatek przez parę latek. Jak się w szystko spraw i, to się życie nam p o p ra wi. S iedem naście lat pracow aliśm y, pokąd się w szystko zdobyło. N iedługo trw ała ta sielan ka. W 1939 roku w ybuchła w ojna, m nie do w ojska pow ołano, żona z dziećm i została sama. G dy sow iety granicę przestąpiły, to B iałorusy nas ograbiły. W szystko nam zabrali, kto był w dom u, tego aresztow ano i do w ięzienia zagnano.
Z e m ną inaczej się stało. Sow ieckie w ojsko do niew oli m nie zabrało. W niew oli m iesiąc przebyw ałem , potem m nie do dom u puścili. W róciłem do dom u, a tam ju ż nic nie ma. W szystko sow ieckie w ojska i B iałorusy zabrali. N ie wiem , skąd ta nienaw iść się w zięła, daw niej tak nie było, w szyscy razem żyli: B iałorusy, Polacy, pobierali się nie rzadko, kum a li się, je d en drugiego do siebie zapraszał. R aptem się zm ieniło. A za Polski chyba tym lu dziom nie było źle: m ieli takie sam e praw a ja k P olacy, sw oich posłów w S ejm ie, sw oje szkoły, cerkw ie, sw oich księży. N aw et księża zapraszali się naw zajem w gościnę. I tu nagle w szysto się odm ieniło, bo sow iecka propaganda głosiła, że w szyscy są rów ni i to im się podobało. N ie w iedzieli, ja k w ygląda ta rów ność. N iektórzy się nie kw apili do tej rów ności, to zostali potraktow ani ja k P olacy-osadnicy, aresztow ani i w yw iezieni do Z SS R u na białe niedźw iedzie.
Z aczęło się 10 lutego 1940 roku. B yła noc, w szyscy spali, w ojsko sow ieckie przy jech a ło, przyprow adzili ze sobą furm anki: na każdą rodzinę je d n a furm anka i dw óch żołnierzy. P ukają w okno. P rzebudziłem się, chciałem zobaczyć, kto puka. Pytam : kto to ? O dpow iedź:
wojenny, atkroj. Z aśw ieciłem lam pę, idę otw ierać. M yślałem , że m oże chce się ogrzać albo
zapytać o drogę, dokąd prow adzi, bo m ieszkałem przy drodze. O tw ieram drzw i, w idzę dw óch żołnierzy z karabinam i, na karabinach bagnety. W chodzą do m ieszkania, pytają: ty
ch a zia in ! - Ja. - Sadisia. U siadłem na taborecie. U słyszałem : nie troń się z m iejsca, ty
164 A leksan der A leksan drow icz
sztaw an. P ytam się: za co? nikogo nie zabiłem nie podpaliłem , za co m nie aresztujecie? - M ołczy, nie gow ory. - 1 stoi przy m nie z karabinem , nie pozw ala się ruszyć. A drugi m ówi
do żony, bo je szc ze w łóżku z dziećm i [leżała]: Ty, choziajka, podnim ajsja, odiew ajsja,
o diew aj riebiat (dzieci), pojedziem . Ż o n a pyta: D o ką d pojed ziem ? - W Rossieju. - Co tam b ędziem y robić? - D adut wam ziem li, budziecie rabotać i tam żyć. P oskoriej sabiratsja, 4o m [inut] czasu. Ż ona w stała, zaczęła ubierać się. N ie w ie co brać. K ażą brać odzież, pościel,
na trzy dni prow iantu. N iew iele było do brania, bo cyw ile nas ograbili. B yło trochę mąki i kaszy, trochę odzieży i pościeli, którą nam gorszą oddali. Ż o n a to zabrała, zw iązała i w y chodzim y z dom u. S tała w sieni siekiera i piła, zabralim i to na sanie, bo się w drodze przy da. M iałem dobrego pieska, był przyw iązany przy budzie, puściłem go w olno, żeby sobie p oszukał ja k ieś jedzenie. B iedne psisko biegło za nam i 4 0 kilom etry do stacji kolejow ej. Żal mi było, ale co m iałem mu dać, ja k sami m ało m ieliśm y tego prow iantu?
Tej nocy dojechaliśm y do wsi B oracin. W ieś stoi z boku od drogi ja k ie ś dw ieście m e trów i tu zdarzenie: kobieta, któ rą zabrali, zaczyna rodzić dziecko na drodze, w zyw a pom o cy, a tu m róz, zim a. Żołnierz, który konw ojow ał tę furm ankę, pobiegł do przodu, bo tam je - dzie kom andir i m elduje: T ow ariszcz kom andir, żenszczina rodit rebionka, na drodze za m a
rznie. O dpow iedź: p u s t’ podychajet. A le żołnierz był ludzki, w yłączył furm ankę z szeregu i
kazał furm anow i je ch a ć do w ioski. I pojechał. T am znalazła się pom oc i porodziła. I ju ż nie była w Z SSR ze. A m y pojechali dalej.
N a w ieczór dojechalim do N ow ogródka. M iasto w ojew ódzkie, na ulicach św iatła, ludzie chodzą, patrzą, co to za obóz jed zie, ludzie na furm ankach cyw ilni, a w ojsko prow adzi. C h cą coś dow iedzieć się. N ie w olno podchodzić ani rozm aw iać. Id ą d w ie kobiety cho d n i kiem . M ów ię do nich: P roszę panią, proszę p o w ia d o m ić taką na ulicy takiej, n r 25, że w tym
obozie je d z ie siostra z rodziną. K obiety pow iadom iły. S iostra żony ch ciała nas odw iedzić,
zobaczyć, ale w ojsko nie dopuściło. Poszła d o kom andira, uprosiła propusk, dopiero z tym propuskiem przyszła. Z obaczyła, że słabo jesteśm y zaopatrzeni w odzież, a także w żyw ność. P rzyniosła, co m iała. Po przenocow aniu w N ow ogródku je ch a liśm y do stacji ko lejo wej N o w ojelna je szc ze 22 kilom etry. Jedziem y cały dzień. N a w ieczór dojechaliśm y. Stał cały zestaw w agonów bydlęcych. Z aczęto nas ładow ać do tych w agonów . A tu zim no. Ł a dują po trzy rodziny do w agonu. W w agonach są prycze i piecyki żelazne. A le nie m a czym palić. N iedaleko tego składu stoją m etry papierów ki. Ż ołnierz każe iść p o to drzew o. P o szedłem , biorę klocki. A tam stoi stróż i krzyczy, że nie w olno brać. A le je d en klocek w ziąłem . P rzyniosłem . Ż ołnierz każe iść nanosić w ięcej. M ów ię, że tam stróż nie pozw ala brać. Ż ołnierz podszedł i mówi: ty nie ary (ty nie krzycz). Ja biorę. A on krzyczy. M ów ię:
czego się drzesz? Ż ołnierz kazał brać. Stróż mówi: m oje dzieło krzyczeć, a tw oje dzieło brać. N anosiłem tego drzew a. Piła i siekiera się przydała. N apiłow alim , narąbalim tego
drzew a. N apalilim w piecu, żołnierze w eszli do środka, drzw i zam knęli, zrobiło się cieplej. P rzyjechała lokom otyw a, przyczepiono w agony, ja z d a dalej. Z a całą noc dojechaliśm y do stacji B aranow icze. Tu przeładunek do takich sam ych w agonów , tylko o szerszym torze. P rzeładow aliśm y się pod eskortą. Ci sam i żołnierze nas eskortow ali, co z m iejsca nas brali. W naszym w agonie ci żołnierze nie najgorsi byli. Jak się skończył opał, to kazali brać w ia dra i razem jed en z nich szedł z nam i do lokom otyw y po w ęgiel i po kip ia to k czyli w rzątek,
żeby coś ugotow ać do jedzenia. Jak skończył [się] prow iant, to daw ano zupę. N a stacji znów trzeba iść z w iadram i po tę zupę. A le zupa była taka: ja k się zjadło tej zupy, to były w ym ioty albo sraczka. Tak nas karm iono i w ieziono coraz dalej w R osieju i tak trw ało cały m iesiąc. C zasam i staw ał pociąg w polu, w tedy otw ierali w agony i: W ychadi na apraw ku! K ażdy w ychodził, kucał naprzeciw sw ojego w agonu i robił, co trzeba. B o w w agonie były dziury w przeciw nych drzw iach i pow praw iane korytka. A le w szystko pozam arzało od tej sraczki. D o 10 m arca dojechaliśm y do stacji W ielsk, dalej torów nie było - koniec św iata.
W yładow ano nas na poczekalni w szystkich na kupę i tu czekaliśm y na sam ochody. Po dw óch ęlniach przyjechały i brały, ile w eszło do skrzyni sam ochodow ej. Z drow ych ludzi w ieziono dalej, po starych i dzieci przyjechały sam ochody kryte brezentem . T eż brały, ile się dało w epchnąć. D ow ieźli dalej do R ow dzina. O bracali po d w a razy. T a podróż trw ała dw a dni. A bagaż się pozostał na stacji. G dy zabierano ostatnią turę, to ludzie pro sili m nie, żeby się zostać przy bagażu i dow ieźć do m iejsca, gdzie będą ludzie przew iezieni. I zosta łem się.
N a drugi dzień przyjechał ciągnik na gąsienicach z takim i dużym i saniam i zrobionym i z całych sosen, tylko obciosanych na dw a boki i końce tych sań podcięte, żeby nie garnęły śniegu. A na saniach zrobiona klatka z żerdzi. W iadow ano w szystek bagaż. K ierow ca po d czepia ciągnik do sań przyw iązuje łańcuchem sanie do ciągnika. P atrzę i m ów ię, że tak d a leko nie zajedzie. M ów i: czto ty znajesz■' - N o to jedź- R uszył, je d zie . A le trzeba skręcić na drugą drogę. S zarpie to w tę stronę, to w drugą. A ni rusz nie m oże skręcić. M ów ię: A co, nie
m ówiłem , że tak daleko nie p ojedziesz? - Da, praw ilno (praw da). P ytam , czy m a w ięcej łań
cuchów , to je s t cepi. M ów i, że ma. - D awaj. - D ostaje ze skrzyni zm arznięte, aż się lepią do rąk. D ał mi rękaw ice. P rzyw iązałem po sw ojem u. - P ojezżaj! - Jedziem y. S kręca w lew o, w praw o. I m ów i: ty um ny m użyk, ty ż y ć u n as budiesz.
Jedziem y cały dzień, nigdzie wioski ani chałupy. Step. Robi się w ieczór, zaczyna sza rzeć. O dczepił ciągnik i pojechał. A m nie zostaw ił na środku drogi w szczerym polu. A tu m róz. C o dalej? W R osiei to w iększy m róz. D obrze, że w tym bagażu były poduszki, koł dry, to się ow inąłem i tak noc przeżyłem . A lem głodny ja k w ilk leśny. N a ju tro przysłał cztery sam ochody ciężarow e, przełożyliśm y na nie bagaż. Sam ochody pełne. Jedziem y. Trzy sam ochody puściłem naprzód, na czw arty siadłem na w ierzchu, żeby w idzieć te p rzed nie. Jedziem y cały dzień, nigdzie w ioski ani chałupy. Robi się w ieczór. D ojechaliśm y do ja kiegoś lasu. K ierow ca stanął. Pytam , czego nie jedzie. M ów i, że po ciem ku nie pojedzie; św iatła nie ma, akum ulatory w ysiadły. M ów ię: to zam arzniem y na kość. P ow iada, ze wsio
rawno, czy d ziś czy ju tr o nado p a g ib a ć (um ierać). Ja m ów ię, że je szc ze nie chcę um ierać. - A co będziesz robił? M ów ię: id ź do lasu, ułam p ię ć pałek, przynieś. Posłuchał. U łam ał,
przyniósł. Patrzy, co będę robił. Znalazłem w tym bagażu kołdrę z pakuły lnianej i naskuba- łem tej pakuły, naw inąłem na te kije, zrobiłem takie pochodnie. M ów ię: w łóż do paliw a,
niech się nam oczą. Z a parę m inut dostał. - Zapalaj. - Zapalił. Z robiło się widno. Siadam na
m asce sam ochodu i św iecę. M ów ię: jedź, tylko nie szybko. I tak zapalam je d n ą od drugiej i znów m oczym y i jedziem y całą noc. N a ranku dojechaliśm y do w ioski.
T am te trzy sam ochody czekały^na nas. T rochę żeśm y odsapnęli, kipiatku popili z solą, bo cukru od daw na nikt nie w idział. Pojechaliśm y dalej. Jeszcze cały dzień jechaliśm y. N a
166 A leksander A leksandrowicz
w ieczór dotarliśm y do m iejsca, gdzie ludzie byli i czekali sw ego bagażu. P orozbierali każdy sw ój bagaż. O pow iedziałem , ja k ą m iałem przygodę. M oże ktoś będzie m iał do m nie preten sje z pow odu tej kołdry? Powiedzieli: dobrze, że przyjechałem i przyw iozłem w szystko. To b yła m iejscow ość R ow dina. Z tego m iejsca rozw ożono furm ankam i. P rzyjeżdżały sanie za przęgnięte w konie. Brali ludzi, ile kto potrzebow ał robotników , i wieźli do sow chozu, do kołchozu (sow choz to taki PGR ). Jak rozebrali, kom u ile potrzeba, to reszta pozostała.
Po tę resztę przyjechały też furm anki, ale ju ż z innego przedsiębiorstw a, z L esoprom - choza, to je s t z gospodarstw a leśnego. W tej grupie znalazłem się j a ze sw oją rodziną. P rzy w ieziono nas do lasu, do tajgi Siewiernoj, p o sio to k Rosochy, Szenkurski rejon, Archcingiel-
ska obłaść. To było w głębi lasu. D o tego rejonu to było 4 0 kilom etrów , do obłaści - 400.
B yły i inne posiołki: U ksora, Szagow ary, B ierieznik, K otłas. W szędzie byli P olacy. A le byli i R osjanie, którzy nie chcieli w stąpić do kołchozu, to ich w yw ożono do lasu. M usieli sobie budow ać dom y, bo w lesie nic nie było. N abudow ali na zapas, że i dla nas starczyło. R oz m ieścili nas w tych pustych barakach po dw ie rodziny. Izby były obszerne, w yrka - ja k ie ta kie, piece też. T e baraki budow ano z grubych kloców , bo zim a tam sroga. M rozy d o chodzi ły do 55 stopni. A zim a trw ała osiem m iesięcy, reszta w sio leto. W tym posio łku była bania czyli łaźnia, bo kiedyś m ieszkało tam sporo ludzi. A i teraz było nie m ało. S am ych P olaków - 112 rodzin. A jeszcze kilkanaście rodzin - tych R osjan, którzy byli ju ż gospodarzam i. M ie li kilkanaście koni, które w oziły drzew o z lasu nad rzeką, która nazyw ała się Szanga. T e k o nie dow oziły do piekarni m ąkę, którą łatw iej dow ieźć niż chleb. T ydzień dali nam od p o czynku. Z araz kąpiel w bani w yparzenie odzieży i bielizny. B o w tej długiej podróży to za kołnierzem pojaw iły się insekty.
G dy się to w szystko zrobiło, do roboty w lesie ścinać drzew a potw orzono brygady. Jedni ścinali, drudzy w ozili drzew o nad rzekę do spław u. A że m rozy były w ielkie, w ydali niektó rym walonki, w aciaki-kufajki, spodnie w atow ane i... rabotaj za R odinu za Stalina. Ja d osta łem cały ekw ipunek od nóg do głow y. D ali mi siekierę, piłę ram ow ą. Z robili m nie rubszczi-
kiem , dali dw óch do pom ocy, żeby śnieg obdeptali w okół drzew a. W tej brygadzie praco w a
łem tydzień.
Z obaczył m a stier lesa, że mi robota idzie, pow iada: czto tobie ta rabota, ty zdorow y m u
zyk, p o jd io sz na naw ałku ładow ać dłużycę na w ozy. T ym i w ozam i dow ożono do rzeki d rze
wo. A było ju ż daleko za osiem kilom etrów z lasu do rzeki. W ozy były uszykow ane na d łu życę, w ozy duże, tak ja k u nas, co w ożą sam ochody albo ciągniki. N a taki w óz ładow ano dziesięć albo dw anaście kubicznych m etrów . I je d en koń ciągnął. A le d roga była w ytraso w ana tak ja k pod kolejkę, tylko drew niana, nasyp rów ny, podkłady ja k na kolei, tylko szyny drew niane z żerdzi struganych, żeby były rów ne ja k w je d n y m końcu tak w drugim , poprzy- bijane kołkam i do podkładów . A w ozy - koła żelazne, ja k u sam ochodów , tylko ogum ienie zdjąć. I tak ładow ało się na taki wóz dziesięć do dw unastu kubików d rzew a dłużyzny. N ała dow ać na w óz norm a dzienna: czterdzieści dw a kubiki w e dw óch. B ez żadnej techniki, tyl ko drążek i pleczo (ram ię). P rzepracow ałem całą zim ę. P rzyszła w iosna - spław drzew a. D a no mi bosak i postaw iono nad rzeką, żeby pilnow ać, by nie zaczepiło się drzew o o brzeg, bo zaraz urośnie góra; bo tam nie w iążą drzew a w tratw y, tak walą, pojedynczo. T rzeba p ilno w ać, żeby nie zrobił się zator.
C hodzę, pilnuję, odcinek m am sto m etrów , trzeba biegać to w tę, to z pow rotem . Tam się zaczepiło, robi się zator, trzeba rozpychać. W lazłem na tę górkę, rozpycham . T rochę zw olniłem tego drzew a, reszta się mi rozpłynęła spod nóg. A j a w padłem do wody. W oda zim na, ledw o się w ygram oliłem na brzeg, cały m okry. T rzeba się przebrać. A tu kaw ałek od m ieszkania. Z anim doszedłem , to na m nie ubranie zlodow aciało się. Już do tej pracy nie sta w iano m nie, a m iejscow ych. Ci tak w yćw iczeni, że na jed n y m drzew ie potrafią się utrzy mać. A gdy będzie daleko od brzegu, to czeka sposobności, ja k podpłynie kilka drzew obok siebie, to skacze z jed n eg o na drugie, i tak w yskoczy na brzeg.
Spław się skończył, teraz dano m nie na zw a lkę: d rzew a z w ozów nad rzeką układać w
sztabie. N iby lżejsza praca, ale w iększa norm a, bo siedem dziesiąt dw a kubiki trzeba zw alić
we dw óch. Jak w yrobisz norm ę, to dostaniesz 60 dkg chleba, ja k w yrobisz m niej, dostaniesz m niej. W ięc tu je s t diesiatnik, który oblicza te kubom etry. C zasam i uda się go oszukać. C a ły dzień byw a przy nas. Jak nadchodzi w ieczór, robi się ciem no, to zaznaczy na sztuce kred ką, zrobi znak i pójdzie do dom u. A nam kaze czekać, bo czasam i ja k iś w óz nie zdąży p rzy je ch a ć na czas, przyjedzie później, trzeba go rozładow ać. A le ja k tego w ozu nie było, to bie rzem y te sztukę zaznaczoną z w arstw y, cofam y o kilkanaście sztuk. N a ju tro diesiatnik przychodzi i patrzy, że zaznaczona sztuka leży w tyle, a na przedzie leży kilkanaście sztuk. Pyta: czyj był w óz?, bo też w ozaków znał. M ów im y nazw iska, zapisuje. I tak nam norm a przybyw a i wozakowi.
A w ozakam i były kobiety z naszych ludzi. Poprzednio byli w ozakam i m ężczyźni i to R osjanie. A le ja k w ezw ano do w ojska, zastąpiły ich kobiety. N aładujesz w óz, kobieta b ie rze lejce i - wio! m ów i. N o a koń stoi, nie rusza z m iejsca, bo przyzw yczajony do m ęskiego głosu. To brygadzista, który dozoruje, pow iada: D iew uszka, p o ru g a jsia na niego, to j e s t na
konia. Pyta kobieta: J a k się ruga na konia? - No, wio, jo p tw oju m a t'! Jak kobieta w ym ów i
ła te słow a, koń ruszył4.
P rzepracow ałem przez lato na tej zw ałce. N adchodzi zim a. B ył tu rym arz, który repero wał uprząż, ale pow ołano go do wojska. Jakiś czas obyło się bez niego, ale uprząż się po rw ała, nie było w co konia ubrać. Pytają, czy m oże kto z Polaków je s t rym arzem . N ikt się nie zgłasza. M yślę sobie, że trzeba się zgłosić: praca nie ciężka, do tego w m ieszkaniu, w cieple. Z głosiłem , że jestem rym arzem . A le nic w tym fachu nie um iem . K ażą iść do rym ar- ni. Przychodzę. T am siedzi koniuch, co dogląda koni i w ydaje uprząż. Pyta: ty będziesz ra-4 Analogiczną scenkę znajdujemy we wspomnieniach kresowych księdza Józefa Anczarskiego, który barwnie
opisał jak to młody żołnierz sowiecki usiłował opróżnić wyciągniętą z szafy w biurze parafialnym ostatnią fla szkę wina mszalnego:
"Byłem bezradny. Gdyby nie miał automatu i granatów, może nawet odważyłbym się odbierać przy użyciu si ły. Ale tak? Nie wiedziałem co robić? Nagle, naprawdę nie wiem, skąd mi to przyszło, po dzień dzisiejszy je stem przekonany, że to było jakieś natchnienie od Boga, huknęłem z całej siły nad jego głową. Huknęłem w najdoskonalszym stylu radzieckim:
- Ty sukinsynu, zostaw to blad' proklataja (słyszałem przed półgodziną, jak przeklinali krowę) ty swołocz, ty
skurwysynu, dawaj. Grzmiałem nad jego uchem, jak tylko mogłem głośno, stał przez chwilę i patrzył na mnie,
potem postawił tokaj na biurku i odszedł.
O, dzięki Ci, Boże, za to natchnienie. Ja nigdy w życiu moim nie kląłem, to był pierwszy raz i w takiej sytu acji. Ja mu naprawdę nie życzyłem złego. Najważniejsze, że mieliśmy wino mszalne. Będą nabożeństwa w Wielkim Tygodniu, będą na Wielkanoc. Jest przecież wino." (Maszynopis pamiętnika nadesłanego na konkurs
Kresy pod okupacjami, w zbiorach Archiwum Wschodniego, s. 282-283...). Niestety, mimo przyznanej nagro
168 Aleksander Aleksandrowicz
botać? - Ja. - Leży kupa chom ątów , w szystko porw ane. A ż strach, ja k zacząć tę robotę. M ó
w ię do koniucha: czo rt znajet z ja k ie g o końca zacząć. M ów i: w e ź je d e n chom ąt rozbierz i
tak rób. M ów ię, że u nas też jeździ się w chom ątach, ale m usi być dopasow ane do szyi ko
nia, żeby nie było za m ałe albo za w ielkie. O n pow iada, że u nich to tak się robi, aby koń z kolanam i nie przelazł przez chom ąto, w tedy będzie dobrze. R ozebrałem stare chom ąto, zo baczyłem i tak robię. Przepracowałem całą zimę w cieple, zarobiłem więcej niż w lesie. N a wiosnę pow rócił rymarz, bez jednego oka, inwalida. M usiałem oddać stołek i iść do lasu.
A le niedługo - znow u m obilizacja. Z abrano do w ojska piekarza, bo b y ła na m iejscu pie karnia. Z nów okazja. Pytają: m oże kto ś z P olaków j e s t piekarzem ? N ikt się nie zgłasza. Z głosiłem się, że jestem piekarzem . A le nic nie um iem , tylko w idziałem , ja k żona piekła chleb. W o łają m nie d o piekarni, pytają ja k się u nas piecze chleb. O pow iadam , że robi się rozczyn, ja k się trochę ukw asi, to dodaje się m ąki i się m iesi, aż się zrobi gęste ciasto. Piec się napala, w ygarnia się w ęgle, popiół, robi się bochenki i do pieca się w sadza na długiej ło pacie. M ów ią: dobrze, u was je s t d użo (m nogo) mąki, to ta k m ożna. U nas nada ekonom icz
nie. M ów ię, że ekonom icznie nie potrafię, bo tego nie robiłem . Pytają, czy będę pracow ał. -
B ędę, bo mi na tym zależy, ja k o że pracując w piekarni m ożna zjeść kaw ałek chleba, a swój
p a jo k oddać dla rodziny, bo dzieci i żona d ostają tylko po trzydzieści deko. N o i zostałem w
piekarni. P oprosiłem , żeby w ziąć sw oją żonę do pom ocy. Z aczęliśm y piec chleb. A le nie było to ekonom icznie, bo u nich, ja k zużyjesz sto kilo m ąki, to trzeba dać sto pięćdziesiąt osiem kilo chleba. N am tak nie w ychodziło. D ali instruktora, żeby m nie nauczył. P rzyjechał stary dziadek ja k o piekarz. Jak mi opow iedział o sobie, to kiedyś cu kiernikiem m iał w łasną cukiernię. Jak nastała sow iecka w ładza, to cukiernię upaństw ow ili, a on był robotnikiem . G dy się zestarzał, dano m u kilka rubli em erytury, zrobili instruktorem , je ź d z ił p o posiolkach i kontrolow ał, ja k tam się robi w koło chleba. P rzez m iesiąc ze m ną pobył, nauczył ekono m iki, zostałem piekarzem .
Ż o n a odeszła, bo nie m ogła w takim cieple pracow ać. W ziąłem m łodą dziew czynę z na szych ludzi. B yła sprzątaczką i pom agała mi przy chlebie, bo to ju ż ekonom icznie trzeba form y sm arow ać olejem , ciasto w kładać do form , potem te form y p odaw ać na łopatę, żeby piekarz nie biegał po form y, bo przy piecu naprzeciw był dołek, tak że trudno było z niego w yłazić. Już jestem piekarzem , chleb dobry mi w ychodzi.
A le u nich kryzys. N ie m ają czym płacić dla w ojska. P rzyjeżdża z rejonu nacialnik za ciągnąć pożyczkę u robotników . R obotnikow i dają kw it, na ten kw it dostaje chleb. A p ie niądze id ą d la wojska. P rzychodzi do m nie, żebym dał trzysta rubli, j a nie m am tyle p ie n ię dzy, nie m ogę dać, daję sto. Za m ało to. - W ięcej nie dam . To nie dano m i chleba. A ni m nie, ani rodzinie. Tak trw ało trzy dni. C o robić? Ja przeżyję ja k o ś w piekarni, ale ro dzina g ło d na. Idę do tego nacialnika, żeby m i rozłożył na raty. Z godził się. P odpisałem listę. W ieczór, gdy każdy w rócił z roboty, robi zebranie. A le tylko sw oich, sow ieckich ludzi. I m ów i: sm a-
trycie, P o la k p o d p isa ł zajom (pożyczkę) trzysta rubli. A w y co dali? Po sto, p o dw ieście, d a w ajcie p o p ię ć se t ru b li! I m usieli dać. A le ja k podpisyw ałem listę, to m nie upew nił, że ja k
m i będzie bardzo źle, to on mi pom oże.
N iezadługo je s t m obilizacja. P ow ołują kierow nika tego L esoprom chozu, nazyw ał się K ołosow . N a je g o m iejsce przychodzi drugi, nazyw a się G rom ow . O bejm ując gospodarstw o
m usi zajrzeć w każdą dziurę. Przychodzi do piekarni, patrzy, że ja , taki m ężczyzna, pracuję w piekarni. I pow iada: taki zdarow y m uzyk p ra cu je tu. Tu m oże p ra c o w a ć kobieta. A ty p aj-
diosz w les. Z ostaw ił te dziew czynę, co ze m ną pracow ała, dał je j d rugą do pom ocy. A m nie
w ygonił do lasu. W lesie ciężko, zim no, głodno. C o robić? T rzeb a iść szukać tego nacialni-
ka, który mi obiecał pom oc.
C zekam , kiedy będzie dzień w olny od pracy. D oczekałem tego dnia, w stałem rano, zjad łem odrobinę chleba, popiłem kipiatokom (w rzątkiem ), bo herbaty to tam nikt nie w idział. Zebrałem się, idę do rejonu szukać nacialnika. A do rejonu czterdzieści kilom etry. Z aszed łem na w ieczór, pytam u ludzi, gdzie taki pracuje, A ndrej Siergiejew icz. M ów ią, że w Raj- kom ie. - A gdzie ten R ajkom ? - N a takiej ulicy. - Z nalazłem . Jest tablica: R ajonny Ispołni-
tieltiy Kom itet. W chodzę do budynku, korytarz, po obu stronach urzędy, na drzw iach tabli
czki, kto tu pracuje. C zytam jed n ą, drugą, na trzeciej jest. P ukam . O dpow iedź: da, da. T k a
czy, że m ożna w chodzić. W chodzę. - Z drastw ujcie nacialnik. Z dejm uję z głow y czapkę. - N adień szapku n a gołow u. To u w aszych p a n ó w nado snim ati szapku, u nas nie nada. Pyta, w kakom d iele j a pryszol. O pow iadam , co się ze m ną stało. Ż e w ypędził m nie do lasu ten
drugi nacialnik, że zarobki m ałe, nie starcza na chleb. W ysłuchał. Je st telefon. D zw oni do piekarni w m ieście: - Alo, p ie k a r w am nada? C haroszy p iekar. O dpow iedź: nada, bo je d n e
go w zięto do wojska, a piekarnia pra cu je na trzy zm iany. M ów i: będziesz m ia ł robotę w go- rodzie (w m ieście). - To spasibo wam, nacialnik. A le p ro szę m i d a ć zapiskę, bo nie będę w pracy dzień, a tam ten nacialnik będzie m nie sądzić. Pisze: N iem iedlenno zw olnić, rozliczyć takiego, w ym ienił nazw isko, d a ć podw o d ę i p rze w ie źć w gorod. - A g d zie n o c o w a ć l - Pisze zapisku do piekarni: p ie rien o czew a ć takow o i d a ć c o ś pojeść.
Poszedłem do piekarni, pokazałem zapisku, przyjęto m nie, d ano kaw ał chleba, do chleba kw as chlebow y. Pojadłem . A spanie na piecu. G orąco ja k w piekle. P rzespałem noc, na ran ku dostałem kaw ał chleba i kubek kw asu chlebow ego. To był rarytas. W lesie tego nie było. I w pow rotną drogę ja d ę cały dzień. C zterdzieści kilom etry nigdzie nie m a w ioski. Przy- brnąłem na w ieczór. Jak m nie zobaczył nacialnik zaczął na m nie w yzyw ać: ty taki siaki, ty
w łóczysz się, nie pracujesz, j a ciebie w sud pieriedam . P okazuję zapisku. C zyta i m ów i: jo p tw oju mać, ja k ty ga zn a la zł? ! R ad nie rad, m usiał dać furm ankę i pojechałem . Z abrałem żo
nę i dzieci. Jedziem y znów cały dzień. N a w ieczór dojechaliśm y do m iasta. F urm an pyta, gdzie m a zajechać. M ów ię, że do hotelu. - Ja nie p o n im a ju hotel. U nas takow o niet. M ó wię: takaja gościnica, gdzie m ożna perienocow ać. M ów i, że takow o u nich niet - Ta gdzie
nacow ać, na ulicy? - Niet, u nas je s t K ołchozny D om tam m ożna nocow ać. - P odjeżdżaj!
Przyjechaliśm y pod dom . N a górze się św ieci, na dole ciem no. S tukam w drzw i, nikt nie otw iera. M ów i, że nie otw orzą, bo późna pora. T aka spraw a. P ytam gdzie u nich kom isariat policji. M ów i: na takiej ulicy będzie dom kirpiczny (m urow any). Idę szukać. Z nalazłem . Jest tablica: "N arodny K om isariat M ilicji". W chodzę, je s t dyżurny. Z o baczył i pyta: p o kakom u
dziełu p rzy ch o d zę? O dpow iadam , że przyjechałem z rodziną z lasu, bo m am tu pracow ać, a
nie m a gdzie przenocow ać. M ów i: w K ołchoznom D om ie. M ów ię: N ie puskajut. O dziew a się, bierze autom at i kolbą w ali we drzw i. B iegnie ktoś z góry. O tw iera, patrzy. A tu m ili cjant krzyczy: dlaczego nie o tw ierasz? Ten tłum aczy, że nie słyszał. - Sicza s d a ć kw artiru.
170 A leksander A leksandrowicz
U nas ludzie nie nocują na ulicy. - P rędko pom ogli znieść rzeczy, dali pokoik, popilim ki-
piatku i spać. A furm an pojechał z pow rotem . T ak przeszła noc.
N a ju tro poszedłem do pracy. O drobiłem zm ianę. C hleb się udał choroszy. Po pracy py tam , czy w m ieście m ożna znaleźć kw aterę. P ow iadają, że trudno. R adzą, żeby iść na w io skę w pobliżu m iasta. Poszedłem trzy kilom etry. Jest w ioska, k ilkanaście dom ów . Pytam o kw aterę. N ikt nie przyjm uje, każdy się boi Polaka. W chodzę do ostatniego dom u. Jest go spodarz, starszy gość. Pytam : choziain, j a iszczu kw artiru, bo budu rabotać w p ieka rn i w
gorodie. Pyta: skolko czeław iek (osób) s ie m ia l M ów ię, że pięć. - Da, i u m ienia piać. Bu- diem żyć. A kto będzie p ła c ić za kw aterę? - Piekarnia. - Poszedł uzgodnić cenę. D ali mu
sześćdziesiąt deko chleba dziennie. C hłop zadow olony. P rzeniosłem się do wsi i żyjem y. O n biedny, ja biedny. U niego nic nie m a i u m nie nic nie ma. W okół w ioski są łąki, latem rośnie szczaw . A koło dom u - pokrzyw a. K obiety i dzieci zbierają to i gotują. T akie było m oje w yżyw ienie i jego.
Ten gospodarz m iał całego m ajątku dw ie kury i dw adzieścia ary ziem i przy dom u. N ad chodzi w iosna, trzeba tę ziem ię obsiać. Z dobył gdzieś trochę ję czm ien ia. S tała beczka w sieniach i w sypał do tej beczki, bo jeszc ze w cześnie do siewu. B eczka była głęboka, a kury chodziły po sieni. Jedna podfrunęła na beczkę, zobaczyła na dnie ziarka i w skoczyła do b e czki. N ajadła się jęczm ien ia i nie m ogła się w ydostać. I kura zginęła. Jeden dzień nie ma, drugi nie ma. Polaki zjedli kurę. A le nam nic nie m ów ią, tylko sąsiadom opow iadają. Ale, ja k to byw a, plotka się nie utrzym a. D ow iedzieliśm y się tego i m ów im y: C hoziain, w y go-
worytie, że m y waszą kurycu zjedli. To je s t nieprawda. Surow ej n ik t je ś ć n ie będzie, a g o to wać, to byście w idzieli: w je d n y m piecu gotujem y. Szukajcie, m oże gdzie w lazła i nie może się w ydostać. I niechybnie by w beczce zdechła, ale na czw arty dzień zajrzał gospodarz do
beczki. K ura siedzi. W ydostał, ale głow a ju ż sina. M ów i do swej żony: Uljana, atrubaju to
p o ro m gołow u, budiet rosoł. A U ljana płacze, bo je d n a kureczka pozostanie. M oja żona słu
ch a tego narzekania i mówi: chaziain, j a zrobię kurze operację. J a k wyżyje, to dobrze, a ja k
by chciała zdychać, to w tedy odrąbiecie głow ę. G ospodarz pom yślał. M ów i: dziełaj opera-
cyju. Ż ona w zięła kurę i rozcięła skórę tu, gdzie znajduje się w ole, d ostała ten w orek, roz cięła trochę, w ysypał się jęczm ień, zaszyła ten w orek, w łożyła do środka, zaszyła skórę i pow iedziała: teraz nie daw ajcie kurze g ęstego jedzenia, tylko picie, p o sa d źc ie kurę p o d piec,
niech przebyw a w cieple. I kura wyżyła. Ja k a była radość z tego! W tedy przekonali się
w szyscy, że m y jesteśm y dobrym i i pożytecznym i ludźm i. Ju ż zaczynali każdy zapraszać do siebie.
B yła kobieta, zw ała się Safonow a, m iała dw ie córki, duży dom na d w a końce. W je d nym m ieszkała sam a z córkam i, drugi koniec oddała nam na m ieszkanie bezpłatnie. P rze nieśliśm y się do niej. Ju ż nie byliśm y skrępow ani, byliśm y sam i. Je d n a córka tej kobiety by ła brygadzirką kołchozu. B yło lato, żniwa. K aw ał ziem i zasiano jęczm ien iem . Skosili i zło żyli w stertę na polu. Potem zdobyli gdzieś m aszynę i m łócili na polu. B rygadzirka m usiała być przy tej m łócce, żeby ludzie nie rozkradli tego ziarna. A le sam a to schow ała jed en w o rek w plew y. Jak w róciłem z pracy, a było to nocą, to mi p ow iedziała o tym i kazała, żeby przynieść ten worek. M usiałem iść. O bróciłem dw a razy, bo za je d e n raz nie m ogłem
przy-taszczyć. A le się opłaciło, bo połow ę dla nas dała. Ja dalej chodziłem do pracy, kiedy po padła zm iana. Ż ona chodziła trochę do pracy w kołchozie.
B ył ogród kołchozow y. Siali w arzyw a, kapustę ja k ąś, rzepę, w szystko w czesne, bo ja k późniejsze, to nie zdążyło w yrosnąć, bo tam krótkie lato. Z iem niaki też w czesne sadzili i to sporo, bo trzeba oddać plan gosudarstw u. A i ludziom trzeba dać. P rzy szła p ora na w y kop ki. Ż o n a z dziećm i poszła do tych w ykopków , żeby zarobić trochę tych ziem niaków , bo p ła cili od m etra cztery kilo. B rygadzirka znów przy ludziach. M iałem syna jedenastoletniego, też był przy tych w ykopkach. M ów i do tej brygadzirki: Tam ara (tak się zw ała), d a j m i k o
nia spokojnego i pług, to j a będę w yoryw ał, tak ja k m ó j tata robił w dom u. Z iem niaki były
posadzone w rzędy. B rygadzirka dała takiego konia i w yoryw ał je d e n rządek w je d n ą stro nę, drugi w drugą i szybko szła robota. P rzyszedł na pole predsedatel (przew odniczący), zo baczył i pochw alił tę robotę. Po w ykopkach oprócz tej zapłaty dał d w a w orki ziem niaków . Już było co jeść. B o w lesie nikt nie w idział ziem niaka. P rzez te d w a lata w lesie to by ten ziem niak był za p rzysm ak św iąteczny. T ak mi się udało w yrw ać z tego lasu.
Jak przyszedłem do tej piekarni, to pracow ali sam i R osjanie. Po skończonej zm ianie to każdy m iał gdzieś schow any kaw ałek chleba. Jadąc do dom u brał, niósł dla rodziny, bo tego pajka, co dostał, to było za m ało i było trochę p rz y g ło d n o . A le n ik t n ie n a rz e k a ł. W i ę c i m nie tak uczyli, w ięc tak robiłem , ale żeby nikt nie w idział. A z m ąki trzeba się rozliczyć. A nie zaw sze się udaw ało. T rzeba było kom binow ać. Ja k było m ało parę kilogram ów , to kierow nik m ów ił, żeś zjadł, alboś ukradł; ja k było w ięcej ja k norm a, to ci nie przypisał, m ó w ił, że oszukujesz gosudarstw o. I tak źle, i tak nie dobrze. W ięc się kom binow ało. Jak za dużo, to trzeba rozdać d la robotników , którzy piłow ali i rąbali, albo dla w ozaków , którzy przyw ozili drzew o, m ąkę. K ażdy był głodny. Jak było za m ało do norm y, trzeba oszukać kierow nika, bo chleb zdaw ało się na w agę, m ąkę brało się z w agi, trzeba się rozliczyć. Ja j a ko P olak je d e n byłem w śród R osjan. A le u nas grało, bo w szyscy byliśm y zgrani. D la m nie daw ano dw ie kobiety do pom ocy: w odę przynieść ze studni, d rzew a do pieca, bo drzew em się paliło, chleb odnieść do m agazynu. A tam stała w aga. Z aw sze trzeba w ażyć. W ięc cza sem w zyw ano te kobiety na m ilicję i pytano, czy P olak nie kradnie. I te kobiety narzekały na m nie. M ów iły: cztoby c za rt p o b r a ł takaw o Polaka, n a w e t n ie d a z je ś ć ka w ałek chleba. To znaczy, że dobry. M oże rabotać. A le różnie byw ało. C zasam i zostaw ało się w e w orku trochę m ąki, to pytają, czy m ożna w ziąć? - B iery - B o obliczyłem , że m am norm ę. M ieli ze sobą torby z cienkiej m aterii, w ąskie a długie. N abierze pół torby, na końcu zaw iąże, rozpła szczy po całej torbie i je d n a drugiej przyw iąże na plecach m iędzy łopatkam i, ubierze się i pyta: A leksandr, nie zam ietno? Popatrzę, że nic nie zauw ażyłem , idzie przez kontrolkę, tam siedzi kontrol; mówi: do swidanija, Iwan Iwanowicz■ A j a pozostaję. K ierownik rozlicza mnie z m ąki i z chleba, ile kilogram ów zrobiłem . B o zapłata by ła od kilo g ram a p ięć kopiejek, dw ie kopiejki dla m nie, a trzy kopiejki dla tych kobiet.
C hleb się w ypiekało ekonom icznie, to je st w form ach blaszanych. A żeby odstaw ało cia sto od form y, daw ali olej do sm arow ania form . N a tonę chleba je d n o kilo oleju. Jak dw ie zm iany posm arują te form y, trzecia m oże nie sm arow ać. T o k obiety zrobią ja k ie ś placki z olejem . Jest co zjeść. A le trzeba by dać tem u kierow nikow i też do zjedzenia. A kierow nik był zajadły kom unista, nie chciał tego je ś ć i nam nie pozw alał je ść. Z dobył gdzieś bańkę od
172 A leksander Aleksandrowicz
m leka dw udziestolitrow ą i dostał trochę w apna nie gaszonego. W sypał do bańki, zalał w o dą, zlasow ało się, w apno osiadło na dnie. A w oda zrobiła się ja k serw atka. B rał d w ie k w a terki tej w ody i kw aterkę oleju i trzepał łyżką. Z robiła się śm ietana. Tym kazał sm arow ać form y. A le u chleba były skórki gorzkie. Co z tym fantem robić? Z robiliśm y sw oje zebra nie. U m ów iliśm y się, żeby się go pozbyć. A le w jak i sposób? T rzeb a tak zrobić, żeby u nas grało, a u niego żeby były braki. I po dw óch m iesiącach kierow nik pojechał. P rzy szła ko m i sja, p rzeglądnęła m agazyn i je g o zapiski. B yły braki. Taki nie nadaje [się] do pracy w m ag a zynie. D ali drugiego. P rzyszedł inw alida w ojenny. P rzyw itał się z nam i i m ów i: grażdanie,
m nie tu przysła n o na kierow nika. A le j a niczew o nie p o nim aju p o etom u diełu. Wy ta k rób cie, żeby w am było d obrze i m nie. I tak się robiło.
Potem je szc ze raz zm ieniłem kw aterę. T ym razem zaprosiła nas starsza kobieta, nazy w ała się babuszka R ożyna, na im ię m iała N atalia. C ałkiem polskie im ię. M iała troje dzieci d orosłych, dw óch synów i córkę. S ynow ie służyli w W ojennej M arynarce, có rk a w szpitalu ja k o lekarz (w racz). S taruszka była pow ażana. M ogła sobie trzym ać krow ę, m iała też kozę. Przeszliśm y do niej na kw aterę. D aw ała codzień liter m leka dla dzieci. C zasem dała dla nas, starszych, ja k iś liter. Ja nie byłem jej dłużny. K upiłem kosę, w yszykow ałem i kosiłem tra wę, gdzie się dało, po row ach, p o drogach. T raw a była dobra, narobiłem dla tego inw entarza siana na całą zim ę. N a chałupie przeciekał dach, kazałem , żeby po sta ra ła się m ateriału. Z do b y ła gdzieś desek, bo tam dachy zam iast gontu kryte są deskam i. P rzykryłem dach. Jaka by ła rad a z tej roboty! C zasem przyjdę z pracy bardzo zm ęczony, bo trzeba było zrobić tonę dw ieście kilo chleba, w szystko ręcznie. T o naw et było m ęczące. T o b abuszka w idzi, że le dw o łażę. Pyta: A leksandr, ty bolnoj? M ów ię, że nie balnoj, tylko zm ęczony. M ów i: j a n a
p a lę baniu, to się w ym yjesz, w yparzysz i w sio projdiot. N apali, w ody nagrzeje, w ykąpię się,
w ygrzeję w parze, bo tam praw ie każdy m a taką m alutką łaźnię. I tak żyjem y. B abuszka m a nas ja k sw oje dzieci. T ak się żyło pom iędzy tym i ludźm i przez całe trzy lata.
W 45 roku ju ż nas zw olniono. M ieliśm y w racać do K raju. Jak to babci pow iedziałem , to zbierała m leko, robiła bryndzę. N am na drogę zrobiła całe w iadro. Jak nadszedł dzień o d ja zd u , kołchoz dał nam furm ankę odw ieźć nas do przystani trzy kilom etry. T o babuszka nas żegnała ze łzam i w oczach i odprow adzała. Prosiła: Rebiatka, ostańties u nas, budiem ż y ć
dalej, j a k żylim dotychczas. A le kto by się tam został, ja k zim a trw a osiem m iesięcy, a m ro
zy d o chodzą do 55 stopni!
Z aładow ano nas na statek i po rzece jed ziem y do A rchangielska, do punktu zbornego. A tam ju ż było sporo P olaków z różnych obozów . D ano nam trochę odzieży, bo każdy był o b darty. W ydano prow iant. Z aładow ano do w agonów . Jedziem y przez te m iejscow ości, gdzie były najw iększe boje: K ursk, Połtaw a, C harków . K ierunek - U kraina. D ojechaliśm y do Ki- row ogradu. A le je szc ze nie m a m iejsca w P olsce dla nas. T e m iejscow ości, gdzie m ieszkali śm y, to C zerczil i T rum en przydzielili Stalinow i. T rzeba je szc ze poczekać. S kierow ano nas do sow chozu A leksiejew ka, W ielikow yszczański rejon, stacja M ała W yska. P rzyjechały sa m ochody i zabrały nas. Porozw oziły po sow chozach M arianow ka, U ljanow ka, Paw łow ka. Ja popadłem do A leksiejew ki. R azem z nam i je szc ze osiem rodzin. R ozm ieszczono nas w barakach. B yło lato, ciepło. D ano chleba w ięcej ja k w lesie. B yła stołów ka. M ożna było p o je ść do syta.
N adeszły żniwa. T rzeba zbierać z pola. A tu w całym sow chozie je d e n koń, je d n a kro wa. A pszenicy to taki poletek zasiany, że kom bajn raz objedzie w koło za dzień. W ięc kto żyw do żniw. Zbieram y, kosim y, w iążem y w snopy, składam y do sam ej jesien i. Ja z kolegą składam y tę pszenicę w duże kopy, bo do sterty nie m a czym w ozić. D onoszą nam snopy na nosiłkach. Pszenicę skończyli, nadeszła jesień . T rzeba kopać ziem niaki. D ano na każdą ro dzinę po dw adzieścia ary ziem niaków . T rzeba rw ać czyli kopać. B uraków cukrow ych zno wu poletek ze sto ha. D ostali traktor. T raktor w yoryw uje, kobiety o gław iają za cztery kilo od tony. T rzeba zw ozić do kopców i kopcow ać. S tarczyło tej roboty do zim y. S łonecznik i kukurydza została stać na polu, nie zdążyli zebrać. T aka sow iecka gospodarka.
Jak w ojsko sow ieckie i polskie poszły dalej na Zachód, zajęły C zechy, R um unię, zaraz w ysłano dziesięciu ludzi sw oich rozkułaczać R um unów . Po m iesiącu przypędzili 50 krów, 20 p ar w ołów , 20 p ar koni. Tak się dorabiali tow arzysze. N ad eszła zim a. T rzeba m łócić pszenicę. Z dobyli kom bajn. Przy kom bajnie był kom bajnista. N azyw ał się Jaszko R aduga. A m ój syn w oził ziarno do m agazynu, tak luzem we skrzyni. Przy m łócce byli ludzie ze wsi, w ięc każdy m iał w orek ze sobą. Jak w ieczór kończyła się robota, to każdy nabierał p sz en i cy, niósł do dom u. B ali się, żeby syn nie w ypow iedział się. K om bajnista kom bajn zostaw iał na polu, a ze synem przyjeżdżał do dom u. M ów i do syna: S k a ty baćku, niech w nocy przyje-
dzie i zabierze. C hodziłem , przyniosłem . N ie dużo tego było, m oże ze d w adzieścia kilo. N a
drugi dzień kom bajnista m ów i: H ym no taka torbina, skazy baćku cztoby d a ł m iech. D ałem w orek, nasypał pełen, zaw iązał i znów rzucił w burzany. T eraz m usiałem dw a razy obrócić po tę pszenicę. A le trzeba Jaszkow i coś dać. W sow chozie kobiety m iejscow e gotow ały z buraków bim ber. D ostałem litr bim bru i w ypiliśm y razem . Ja piłem kieliszkiem , a Jaszko szklanką. Jaszko się upił i nie poszedł do roboty. Jaszka aresztow ano, p o sadzono do aresztu. Jaszko odpoczywa, a robota stoi. Plan gosudarstwu trzeba oddawać, a tu nie m a ziarna. Pojechał
uprawlajuszczy do aresztu, prosił o zwolnienie Jaszki. Zwolnili i dalej poszła robota.
D alej ja teraz pracow ałem przy budow ie obory, bo nie było gdzie postaw ić skota [byd ła]. B yła kiedyś obora, ale N iem cy dach rozebrali na okopy, pozostały ściany gliniane. T rzeba robić dach. Z godziłem się z kierow nikiem , że zrobię. A le będzie kosztow ać pięć ty sięcy rubli. K ierow nik m ów i: rabotajl M yślałem , że m ateriał będzie z tartaku obrzynany. A le takiego nie było. B yło kaw ałek lasu liściastego, tw ardego do obróbki. W ziąłem do sie bie kolegę, poszliśm y do lasu przygotow ać m ateriał. Las gęsty, w szystko rośnie prosto, j e sion, dąb, buk, brzoza. T aka była ta drzew ina. N aścinaliśm y, ja k ie g o nam trzeba. Z w ieźli nam pod tę oborę. T rzeba to obciosać, żeby było zdatne na krokw ie, na płatw y, na stójki. Za m iesiąc zrobiliśm y w iązanie. - C zym się będzie kryć? - Słom ą. N aw ieźliśm y słom y spod kom bajnu. Jak kryć taką słom ą? T rzeba dekow ać. S łom a drobna, pobita, przew ala się po m iędzy łaty. T rzeba ja k ąś podkładkę robić. Pytam , czy gdzie nie rośnie trzcina, po ichniem u
ajer. Jest. Posłali kobiety, żeby nażęły. K obiety nażęły. C ały w óz przyw ieźli. T rzcina w yso
ka, ja k rozpostrę w arstw ę z dołu, to sięga do piet dachu. D obra. S łom ę zm oczyłem , żeby by ła m iękka. K olega robił w ygrabki i w kładał takie dw a kije zw iązane ze sobą i podaw ał w id łam i na dach. T ak nakryliśm y połow ę dachu. A le w yżej nie dostanie. T rzeba coś w ydum ać. Z robiłem takiego żuraw ia. O kazało się pom ysłow e. W szyscy przychodzili p atrzeć i po d zi w iać m oją technikę. Z a kilka dni żeśm y pokryli.
174 Aleksander Aleksandrowicz
T eraz trzeba robić drzw i. D esek nie ma. Znów uciekłem się do trzciny. W yciosałem d rzw iane ram y z je d n ej, na poprzek przybiliśm y takie szczeble, na to nałożyliśm y trzciny dość grubaw o, z drugiej strony znów przybiliśm y szczeble, poobcinali i drzw i gotow e. Z a w iasy porobili kow ale. N aw et i gw oździe robili. K ow ale zbierali po okopach drut, cięli i za ostrzali końce. T akie były gw oździe.
G dy ju ż było gotow e, przyjechał dyrektor i przyw iózł proraba czyli inżyniera odebrać robotę. Inżynier obejrzał dookoła, pow iedział: choroszo, lepiej b y ć nie m oże. T eraz dyrektor kazał dać prem ię. A le nie było co dać. K ierow nik dał nam po w iadrze m elasy, bo taką m ieli do straszenia szkodników od buraków w ysadków , gdy kw itną. M elasa słodka, trochę gorz kaw a. N ie nadaw ała się do jedzenia. D oradzono nam , żeby pójść do w ioski i w ym ienić na bim ber. W ym ieniliśm y, dostaliśm y osiem litr bim bru. K iedy m y to w ypijem y? T rzeba zro bić bal. B yła niedziela, św ięto 1 maja. T o św ięto św iątkuje cały Z w iązek S ow iecki. S p ro si liśm y sw oich ludzi, było sześć rodzin, i poprosiliśm y m iejscow ych U kraińców . Był b ryga dzista stary, było kow ali dw óch, był połow y i kierow nik. P oprzynosili na zagryzkę ogórki kw aszone, kapustę też kw aszoną, ja k ieś placki. I biba na sto dwa. Jak to bractw o sobie popi ło, to m ów ili: ach, w y Polaki, charoszyje ludiny. P otem zaczęli opow iadać, ja k to daw niej byw ało.
B yły trzy m ajątki: M arianow ka, A leksiejew ka i P aw łow ka. N ależały kiedyś do jednego pana. Pan był polski, nazyw ał się M archocki, m iał trzech synów : M ariana, A leksego i P aw ła. T ak pow stała nazw a tych sow chozów . T e dw a - A leksiejew ka i P aw łow ka (przyłączono) do M arianow ki: tu m ieściła się dyrekcja z dyrektorem Iw anem S zołkoplasem . A b rygadzi sta nazyw ał się B arabanów . K iedyś u pana był polow ym . C hodził z ludźm i na pola ja k o kar bow y. A S zolkoplasow był u pana furm anem . I tak się obaj dosłużyli - je d en dyrektorem , drugi brygadzistą. R eszta służby byli różni. O borow y Jakow icz pochodził z Litw y, a pier w szą w ojnę św iatow ą służył w w ojsku; po skończonej służbie w racał do dom u i zahaczył o Ukrainę, spodobał Ukrainkę i się ożenił. Czasami przychodził do mnie na pogawędki.
I tak nam rok zleciał na tej U krainie. Jak zostały w yzw olone Z iem ie Z achodnie, ruszyli śm y dalej. Jechaliśm y przez Jarosław , P rzem yśl, K atow ice, W rocław . W szędzie zgliszcza i gruzy. N ie w esoło było patrzeć. Z W rocław ia dalej przez G łogów do W ąsosza. G łogow a praw ie nie było. C ałkiem rozbity. M iasteczko W ąsosz niby całe, tylko trochę dom ów spalo nych. P rzyjechały po nas furm anki ze wsi Bobile. T ak się p isała poprzednio ta w ieś. C zę ściow o była zasiedlona: trochę P oznaniaków , trochę Z abużan i trochę T arnopolan. A le były je szc ze puste gospodarstw a, tylko oszabrow ane, albo budynki m arne. Ci, co po nas p rzy je
chali, to byli Poznaniacy. Im było najbliżej, najlepsze gospodarki pozajm ow ali, naw et z in w entarzem . Z aładow ano nas na w ozy. B yła w iosna, ciepło i tak jed zie m y do wsi. Ci furm a ni idą koło w ozów i tak rozm aw iają: biedne te ludziska, chude, m arnie w yglądają, ale pa- robki d obre będą. T akie to pocieszenie usłyszeliśm y po sześciu latach w ygnania, niedoli i przepadłości naszej pracy!