• Nie Znaleziono Wyników

ŚWIATŁO A BUDOWA MATERYI. ’)

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "ŚWIATŁO A BUDOWA MATERYI. ’)"

Copied!
16
0
0

Pełen tekst

(1)

Na 6 (1340)- W arszaw a, dnia 9 lutego 1908 r. Tom XXVII

T Y G O D N I K P O P U L A R N Y , P O Ś W I Ę C O N Y N A U K O M P R Z Y R O D N I C Z Y M

PRENUM ERATA „W SZECHSW IATA«.

W W arszawie: rocznie rb. 8, kwartalnie rb. 2.

Z przesyłką pocztową rocznie rb. 10, pólr. rb. 5.

PRENUMEROW AĆ MOŻNA:

W Redakcyi ,,W szechśw iata“ i we wszystkich księ­

garniach w kraju i za granicą.

Redaktor „W szechśw iata" przyjmuje ze sprawam i redakcyjnemi codziennie od godziny 6 do 8 wieczorem w lokalu redakcyi.

A d r e s R e d a k c y i : K R U C Z A J\T°. 3 2 . T e l e f o n u 8 3 -1 4 .

H. A. LORENTZ.

ŚWIATŁO

A BUDOWA MATERYI. ’)

Z pośród środków pomocniczych, ja ­ kie fizyka oddała na usługi lekarzom i biologom, pierwsze miejsce należy się mikroskopowi; każde udoskonalenie tego przyrządu sprow adzało istne żniwo no­

wych odkryć, a granica, do której może być doprowadzona sprawność mikrosko­

pu, je st w niejednej dziedzinie biologii zarazem granicą tego, co osiągnąć moż­

na. Będzie więc, mam nadzieję, odpo­

wiadało celowi tego zgromadzenia, jeżeli pozwolę sobie zwrócić uw agę panów na ostatnie zdobycze, które rozszerzyły dzie­

dzinę badań m ikroskopowych; z samej natury rzeczy znajdzie się tu miejsce dla kilku uw ag, dotyczących znaczenia zja­

w isk optycznych dla naszego poglądu na budowę materyi.

*) Mowa, wygłoszona w dniu otwarcia XI-go ni­

derlandzkiego kongresu nauk przyrodniczych i medy­

cyny w Leydzie 7 kwietnia 1907 r. Naturw. Wochen- schrift z dnia 5 stycznia 1908.

G d y mowa o mikroskopie nowoczes­

nym, zaraz przychodzi na myśl Abbe i zastosowanie przezeń teoryi drgań św ietl­

nych do powstawania obrazu optyczne­

go w badaniu mikroskopowem. W yo­

brażenia, któremi się w tem posługiw ał, pochodzą w części od Chrystyana Huy- gensa, w części zaś od fizyków później­

szych a zwłaszcza od Fresnela. Rzeczą, którą następcy H uygensa musieli dodać do jego teoryi światła, była świadomość tego, że ma się tu do czynienia nie z roz­

chodzeniem się oddzielnych uderzeń lub luźnych zakłóceń równowagi, jak mnie­

mał sam H uygens, ale z praw idłow ą ko­

leją drgań, których liczba warunkuje barwę: w3mosi ona dla światła czerwo­

nego około 400 bilionów, dla fioleto­

wego około 730 bilionów na sekundę.

Z liczbą drgań związana jest długość fali świetlnej, t. j. odległość, o którą po­

sunąć się trzeba wzdłuż promienia, aby natrafić na ten sam stan drgania — odle­

głość, którą porównać można z odległo­

ścią pomiędzy dwoma grzbietami fal na

powierzchni wody, a która dla wyżej

wymienionych gatunków św iatła wynosi

około 0,8 i 0,4 mikrona, t. j. około 0,8 i

0,4 tysiącznej części milimetra. Fresnel

wykazał, żę. ta w łaśnie długość fali jest

(2)

82 WSZECHSWIAT N s 6

w wielu razach czynnikiem, który roz­

strzyga o tem, co spostrzegamy.

Do zjawisk, któremi badacz ten zajmo­

w ał się z upodobaniem, należą te, które obserw ow ać można w tedy, g d y św iatło przenika przez w ażkie otw ory, albo gdy na drodze swej napotyka przeszkodę o małych wymiarach. W tych przypad­

kach niema ju ż tego prostolinijnego rozchodzenia się, które tak jest charak­

terystyczne dla przypadków zw ykłych:

poza wązkim otworem św iatło rozchodzi się w kierunkach, które nie zgadzają się z przedłużeniem promienia padającego, a drobny przedmiot nieprzezroczysty fale świetlne opływ ają dokoła w podobny sposób, jak fale wodne op ływ ają słup w bity w dno rzeki. Z takiemi to zjaw i­

skami uginania się czyli dyfrakcyi, jak w ykazali A bbe a naw et już Helmholtz, mamy do czynienia w obserw acyi mi­

kroskopowej.

Chociaż u H uygensa niema jeszcze wzmianki o żadnych zjawiskach ugina­

nia się, to jednak z pew nego względu możemy zw iązać imię jego z dzisiejszą teoryą mikroskopu oraz z kilkoma inne- mi zagadnieniami, które poruszyć dzi­

siaj zamierzam. W jego „T ra ite de la lumiere" w yłożona jest zasada, którą i dziś jeszcze posługują się te teorye, a która sprow adza się do tego, że drgania świetlne z każdego punktu, na który na­

trafiły, rozchodzą się na w szystkie stro­

ny, tak, że każdy punkt tego rodzaju może być uw ażany za nowe centrum drgań. W obec tego staje się rzeczą zro­

zumiałą, że z rozmaitych punktów otw o­

ru św iatło dostaje się i do tych miejsc, które w razie rozchodzenia się prosto­

linijnego b y łyb y pozostały w ciemności i że drgania, dobiegłszy do punktów, położonych po obu stronach nieprzezro­

czystej przeszkody, m ogą stamtąd do­

sięgnąć przestrzeni, znajdującej się poza tą przeszkodą.

Zastosow anie tej zasady do p o w staw a­

nia obrazu w m ikroskopie doprow adziło do ciekaw ych wniosków, które obserw a- cya potw ierdziła. O obrazach, zaryso ­ wanych doskonale w tem znaczeniu, by światło, wychodzące z pewnego określo­

nego punktu przedmiotu, zbiegało się w jednym jedynym punkcie, niema na­

wet mowy. Przeciw nie, drgania, które w ychodzą z punktu św iecącego, rozsze­

rzają się w pewnej dziedzinie: punkt od­

twarza się nie jako punkt, ale jako mały krążek św ietlny. Skutek jest taki, że dw a punkty świetlne, położone w bar­

dzo małej od siebie odległości, zlewają się ze sobą w obrazie, tak, że nie moż­

na ich już rozróżnić i że naogół bardzo subtelne szczegóły przedmiotu giną w o- brazie. T ak więc sama natura św iatła staw ia granice sile rozróżniającej mikro­

skopu, a czynnikiem, od którego zależy ta granica, jest w łaśn ie długość fali.

Jeżeli pozatem w szystkie okoliczności są m ożliwie pomyślne, to wtedy można powiedzieć, że punkty, którj^ch odległość wzajem na w ynosi kilka długości fali, mogą być w yraźn ie rozróżnione, a przed­

mioty takiej w ielkości mogą być rzeczy­

wiście odtworzone— widziane w rzeczy­

wistej swej postaci. Natomiast nie moż­

na uaw et marzyć o dokładnem odtwo­

rzeniu przedmiotów lub szczegółów bu­

dow y o wym iarach, rów nych ułamkowi długości fali. Szczęście to, że, ja k już powiedziałem, długość fali świetlnej jest tak mała! W ynosi ona dla promieni, któ­

re w świetle słonecznem czyli dziennem posiadają najw iększe natężenie, 550 mi­

lionow ych części milimetra. G d y w ięc mówimy o granicach siły rozróżniającej mikroskopu, to w każdym razie mamy na myśli w ym iary nieco mniejsze od mi­

krona. Ze nie można liczyć na odtwo­

rzenie ciał drobniejszych, widać zresztą bezpośrednio już stąd, że przecież przed­

mioty widzieć możemy jedynie wskutek zmian, jakie one powodują w rozchodze­

niu się drgań świetlnych; postrzeganie w ięc nie może odbyw ać się należycie, jeżeli fale zanadto opływ ają dany przed­

miot.

W obec tego odrazu przychodzą na myśl środki, które mogą spotęgować zdolność rozróżniającą i które też z do­

brym skutkiem b yw ają stosowane. Je d ­ nym z tych środków je st użycie tak zw a­

nych system ów im ersyi, w których prze­

strzeń pomiędzy przedmiotem a objek-

(3)

N ° 6 WSZECHŚWIAT 83

tyw ą mikroskopu wypełniona jest wodą lub inną cieczą mocniej łamiącą. Cho­

ciaż przedmiot oddzielony jest od cieczy szkiełkiem pokrywkowem , spraw a odby­

w a się jednak mniej więcej tak, jakgdy- by leżał on w cieczy, tak, że mamy do czynienia już nie z długością fali w po­

wietrzu, ale z długością fali w cieczy.

W iedząc, że w wodzie długość fali sta­

nowi */* długości jej w powietrzu, a w o- lejku cedrowym jeszcze mniej, bo tylko 2/3, łatw o zrozumieć, o ile lepsze wyniki otrzymać możemy w systemie imersyi, aniżeli w system ie suchym.

Drugi środek zasadza się na użyciu promieni pozafioletowych, które, jak w ia­

domo, cechuje w porównaniu z promie­

niami świetlnemi mniejsza długość fali.

W praw dzie nie działają one na siatków­

kę, ale można obrazy, przez nie utwo­

rzone, utrw alić zapomocą fotografii.

Trudności, związane z posługiwaniem się temi promieniami, przezw yciężył ostatniemi czasy Kohler, jeden z nauko­

wych w spółpracow ników Instytutu Z e is­

sa, wspólnie z Robrem. O jego długo­

letniej mozolnej pracy powiem tylko tyle, że musiał on zbudować całkiem now y mikroskop. Soczew ki są nie ze szkła, które w zbyt małej ilości przepuszcza promienie pozafioletowe, ale z kryształu górskiego, te zaś, o które najbardziej chodzi— z kwarcu bezpostaciowego, otrzy­

manego przez stopienie kwarcu natural­

nego w piecu elektrycznym. Co doty­

czę św iatła — o ile można tu użyć tego w yrazu — to dostarczają go silne iskry elektryczne, przeskakujące pomiędzy dwo­

ma drutami kadmowemi; promienie z tych iskier w ychodzące rozszczepiają się w przyrządzie widmowym, i te tylko, które wykazują dość wyraźną linię w o- kolicy pozafioletowej, służą do „oświetle­

nia" przedmiotu.

D ługość fali tego światła w ynosi 275 milionowych części milimetra, a więc ściśle połow ę tej liczby, którą dopiero co podałem dla św iatła słonecznego.

Oparte na tem oczekiwanie, że zdolność rozróżniająca okaże się podwojoną, spraw ­ dza się faktycznie.

Promienie, któremi pasługuje się K oh­

ler, mają długość fali wcale jeszcze nie najmniejszą z tych, jakie znamy. Istnieją promienie o długości fali, równej około 100 milionowym częściom milimetra, i gdybyśm y mogli tych promieni użyć, do- szlibyśm y do granicy trzy razy dalszej.

Niestety, słaba jest nadzieja, żeby można było otrzymać soczewki, jako tako prze­

zroczyste dla takich promieni, a wobec tego zdaje się, że jeśli chodzi o rzeczy­

wiste odtwarzanie, to doszliśmy już do ostatniego kresu.

Od mikroskopu, zasilanego światłem pozafioletowem, przechodzimy do ultra- mikroskopii, metody, którą zawdzięcza­

my Siedentopfowi i Zsigmondyemu, a do której wydoskonalenia przyczynili się w znacznej mierze francuzi Cotton i Mou- ton. Idea zasadnicza tego sposobu po­

lega na tem, że przedmiot, zbyt mały, aby go można odtw orzyć— czego już tu­

taj nie w ym agam y—daje się jednak jesz­

cze zobaczyć; jeżeli tylko wychodzi zeń dostateczna ilość światła, będziemy mo­

gli spostrzedz go w postaci krążka dy­

frakcyjnego.

Zresztą, w gruncie rzeczy niema w tem nic nowego, ani niezwykłego. Gw iazdy stałe zanadto są od nas odległe, by w oku naszem lub w lunecie mogły być odtwo­

rzone w sposób, pozwalający rozróżnić szczegóły; widzimy je jako punkty św ie­

tlne, t. j. jako małe plamki świetlne, któ­

rych wielkość—pomijając niedoskonałość układów soczewkowych— uwarunkowana jest zjawiskiem dyfrakcyi. T ak samo stają się widocznemi drobne cząstki, roz­

rzucone w masie ciała stałego lub cie­

czy, umieszczonych pod mikroskopem, jeżeli są opromienione silną wiązką św ia­

tła i o tyle tylko duże, że — podług za­

sady H uygensa—rozpraszają światło dość mocno na to, by każda zosobna cząstka mogła w yw ołać dostateczne wrażenie świetlne. Jeżeli postaramy się o to, np.

przez stosowne oświetlenie boczne, aby promienie padające nie w padały do przy­

rządu wprost, to zobaczymy cząstki

w postaci jasnych punkcików na tle ciem-

nem — w pewnej mierze miniaturę nieba

gwiaździstego. Porównanie słuszne jest

jeszcze i z tego względu, że odstępy po­

(4)

84 WSZECHŚWIAT N ° 6

między sąsiedniemi cząstkami nie mogą być zbyt małe; jeżeli są one znacznie mniejsze od długości fali świetlnej, to cząstek roju nie będziemy widzieli od­

dzielnie, lecz otrzym am y tylko jedno­

stajne rozświetlenie pola. Rzecz w ięc ma się tutaj tak, ja k w przypadku roz­

różniania oddzielnych gw iazd grom ady.

Co do św iatła oddzielnych cząstek, to rzecz jasna, że zależy ono od ich w iel­

kości, a nadto od ich w łasn ości optyez- n3rch; im bardziej różnią się one pod tym względem od substancyi, w której tkwią, tem mocniej rozpraszają promienie pada­

jące. Stąd ciała, które zaw ierają bardzo drobne cząstki metalu, w szczególności nadają się do badania ultram ikroskopo- wego

To też Siedentopf i Zsigm ondy zasto­

sow ali nową sw ą metodę najpierw do szkła, zabarwionego bardzo małą ilością złota, wynoszącą, być może, jednę dzie- sięciotysiączną część całej m asy. Jeżeli znamy ilość chlorku złota, dodanego do masy szkła podczas fabrykacyi, i poli­

czym y punkciki świetlne, widoczne pod ultram ikroskopem w pew nej części prze­

strzeni, przez to szkło zajętej, to znaj­

dziemy z łatw ością masę każdej cząstki złota, a następnie na podstaw ie ciężaru w łaściw ego metalu — i w ielkość cząstki.

Okazało się, że najmniejsze cząstki, które zresztą dostrzedz można tylko w silnem świetle słonecznem pięknego dnia letnie­

go, mają w ym iary od trzech do sześciu m ilionowych części milimetra. Poniew aż długość fali promieni pozafioletow ych, których u żyw ał K ohler, w ynosi 275 mi­

lionow ych części milimetra, przeto jasną jest rzeczą, że o odtwarzaniu tych czą­

stek złota nie może być naw et m owy, że zatem są one rzeczyw iście ultramikro- skopowe. Zresztą, niektóre szkła kolo­

row e zaw dzięczają sw ą barw ę cząstkom jeszcze mniejszym, z któremi i ultrami-

kroskop poradzić sobie nie może.

D la porównania można przypom nieć, że ciałka krw i ludzkiej mają w średnicy około 8 mikronów, a w ięc przeszło ty ­ siąc razy więcej, aniżeli ziarnka złota w szkłach barw ionych.

Badania, prowadzone z pomocą ultra-

mikroskopu, już rzuciły dużo św iatła na budowę tak dziwnych pod wieloma względam i substancyj koloidalnych, któ­

rych w łasności chemiczne pierw szy zba­

dał van Bemmełen. Mnóstwo ciał, uw a­

żanych dawniej za nierozpuszczalne, jako to: złoto, srebro, wodzian żelazowy daje się otrzymać w roztworze koloidalnym, a już oddawna przypuszczano, że roz­

tw ory takie różnią się od zw yczajnych tem, że w nich substancye rozpuszczone w ystęp u ją w postaci cząstek znacznie większych; rzeczyw iście broniono poglą­

du, że istnieje przejście ciągłe od roz­

tw orów w zwykłem znaczeniu tego w y ­ razu aż do cieczy, w których substancye unoszą się w stanie w ielkiego rozdrob­

nienia. I oto teraz zdołano zapomocą ultramikroskopu w rozmaitych roztwo­

rach koloidalnych rozróżnić faktycznie owe drobne cząstki.

Że now y sposób obserw acyi może zna­

cznie posunąć naprzód naszę znajomość tych z pośród koloidów, które, jak np.

ciała białkowate, posiadają ogromne zna­

czenie dla zjaw isk życiow ych, tego obszer­

nie dowodzić nie potrzeba. K ilka kroków w tym kierunku już uczyniono. Nadto, m ożliwe jest, że w ten sposób można będzie w yprow adzić na św iatło dzienne istnienie takich mikrobów, które są o tyle drobne, że usuw ają się z pod zw y­

kłej obserw acyi mikroskopowej, aczkol­

w iek nie będziemy mogli rozróżniać od­

dzielnych gatunków na podstaw ie kształ­

tu. Nie zdaje mi się, aby już znaleziono coś nowego w tym rodzaju; jednakże Cotton i Mouton, badając zapomocą sw e ­ go ultram ikroskopu kultury zarazy płuc­

nej bydła rogatego, w których zw ykły mikroskop pozwala zaledw ie dostrzedz dość niew yraźne ziarnka, zdołali rozróż­

nić pojedyncze m ikroby w postaci od­

dzielnych punkcików świetlnych.

Ciecze, zaw ierające cząstki ultramikro- skopowe, okazują pewne zjawisko, nad którem zatrzymam się chwilkę. Mam na myśli znany od dawna ruch Brow now - ski unoszących się cząstek, który szcze­

gólnie rzuca się w oczy w przypadku

ciałek bardzo drobnych, o których teraz

jest m owa. Je s t to nieustanne, pozba-

(5)

JM° 6 WSZECHSWIAT 85 wionę wszelkiej prawidłow ości przemy­

kanie się jednych cząstek koło drugich, dające się porównać do tańca roju ko­

marów w świetle słonecznem, jak się w yraża Zsigmondy, a ciekaw e bardzo z punktu widzenia fizyki, ponieważ ma pozory szybkiego niepraw idłow ego ru­

chu, zwróconego to w jednę, to w dru­

gą stronę, ruchu, jaki oddawna przypi­

sujemy cząsteczkom, t. j. najmniejszym cząstkom, z którj^cb, jak przypuszczamy, zbudowane są wszystkie ciała. Stw ier­

dzono w sposób niezbity, że przj^czyną tego zjaw iska nie mogą być w żadnym razie w strząśnienia i uderzenia, przy­

padkowo cieczy udzielone, ani też prądy, w yw ołan e przez drobne różnice tempe­

ratury. W obec tego przyjąć musimy, że takie rzucanie się tam i z powrotem tych unoszących się cząstek w yw ołane jest przez siły, tkwiące w samym objekcie badania, a więc przez siły, wychodzące z otaczającej wody, a ponieważ wiemy, że cząsteczki w ody (molekuły) mają pręd­

kości, w ynoszące setki metrów na se­

kundę, przeto rzeczą najprostszą jest pomyśleć o uderzeniach, w yw ieranych przez te molekuły na cząstki obce, znaj­

dujące się pośród nich. Nie można więc się dziwić, że w koloidalnym roztworze złota spostrzegam y coś w rodzaju roju komarów, o którym mówi Zsigmondy.

Zrozumiałe jest i to, że cząstka złota, jako znacznie w iększa od cząsteczki wo­

dy, porusza się znacznie wolniej, tak że możemy śledzić jej drogi, co byłoby nie­

możliwością w przypadku samych czą­

steczek, naw et gdybyśm y je mogli w i­

dzieć, albowiem na to ruch ich jest zna­

cznie zaprędki.

Muszę jeszcze dodać, że ściślejsze prze­

prowadzenie tego tłumaczenia nastręcza w ielkie trudności, których jednak nie uważam za nieprzezwyciężone; prawie niepodobieństwem je st wyobrazić sobie, by w cieczy, której najmniejsze cząstki b y ły b y w spoczynku, ciałka zawieszone miały w ędrow ać nieustannie tam i na- powrót.

W porównaniu z cząsteczkami wody cząstki złota Siedentopfa i Zsigmondye- go są poprostu olbrzymami, a nawet,

porównywając najdrobniejsze ultramikro- skopowo widoczne cząstki z cząsteczka­

mi ciał daleko bardziej złożonych od w o­

dy, znajdziemy jeszcze różnicę znaczną.

A zatem od widzenia oddzielnych mole­

kuł jesteśm y jeszcze bardzo daleko i nie mamy prawa oczekiwać, że nam się to uda kiedykolwiek. Ilość światła, w ycho­

dząca z jednej molekuły, jest zbyt mała by mogła wj^wrzeć wrażenie na naszej siatkówce, a nadto molekuły zbyt blizko są położone jedna od drugiej, by je moż­

na zobaczyć zosobna.

Pytanie jednak, czy nie będzie w ido­

czne światło, rozproszone przez w szyst­

kie molekuły, razem wzięte, czy przeto każde ciało, przez które prześwieca wiązka światła, nie musi nawet wtedy, gdy wolne jest zupełnie od pyłków , przedstawiać się podobnie, ja k przedsta­

wiałoby się powietrze tej sali, gdyby wpadła tu wiązka promieni słonecznych, które zarysow ałyby się na tle unoszą­

cych się pyłków kurzu. Lob ry de Bruyn i W olff z doświadczeń swych wyciągnęli wniosek, że faktycznie ciała o wysokim ciężarze atomowym za sprawą swych molekuł rozpraszają światło, • a teorya uczy, że każde ciało musi to czynić w mniejszym lub większym stopniu.

Św iatło, rzucane na wszystkie strony, w razie dostatecznej grubości w arstw y, z której pochodzi, musi stać się dostrze­

galne, a osłabienie promieni, będące ko- niecznem następstwem rozproszenia, musi dać się zauważyć, jeżeli tylko posuniemy się dostatecznie daleko wzdłuż danej wiązki promieni.

(dok. nast.). Tłum. 5 . 13.

P R Ó B A F ILO G EN ET Y C ZN EG O O B JA Ś N IE N IA IS T O T Y W O R E C Z K A Z A L Ą Ż K O W E G O I PO D W Ó JN EG O Z A P ŁO D N IEN IA U R O Ś L IN O K R Y ­

T O Z A LĄ Ż K O W Y C H .

(Dokończenie).

A jakże z punktu widzenia teoryi rod-

niowej przedstawia się wielozarodkowość

i chalazogamia? Ze jajko zapłodnione

(6)

86 WSZECHŚWIAT

w rodni nagonasiennych może w ydać w iele zarodków , z którj^ch tylko jeden normalnie się rozw ija, to fakt dawno znany, a stw ierdzony przez liczne i skru­

pulatne badania. Jeżeli przeto rodnia przechow ała się i u pokrytonasiennych w postaci aparatu ja jo w eg o i jąd ra bie­

gunowego, to nie powinno nas w cale dziw ić, że tutaj znajdzie od czasu do czasu swój w yraz zjawisko tak bardzo w śród roślin nagonasiennych rozpow ­ szechnione. Rozumie się, że może być tutaj mowa tylko o tych w ypadkach, w których w yłącznie zapłodnione ja je w ydaje więcej, niż jeden zarodek, gdyż zarodki pow stałe z ośrodka woreczka w ewnętrznej okryw y, synergid, antypo­

dów i t. p. nic w spólnego rzecz prosta, nie mają z potencyalną wielozarodkow o- ścią nagonasiennych.

W przypadkach wielozarodkow ości istotnej (z jednego jajka), — jak w y k a ­ zały badania Jeffre ysa i Schaffnera nad Erythronium americanum, Ernsta nad Tulipa gesneriana i H allsa nad Limno- charis emarginata, istnieją uderzające po­

dobieństwa w rozwoju zarodków u nago- i okryto-nasiennych. Z zapłodnionego jaja powstaje ciało w ielokom órkow e t. zw.

w ieszadełko, niosące 1 — 6 zalążków, z których, podobnie ja k i u nagonasien­

nych, tylko jeden należycie się w yk ształ­

ca i do życia staje się zdolnym.

Jeszcze jedno zjaw isko wzbudza szcze­

gólne zainteresow anie z punktu w idze­

nia teoryi rodniowej, a jest niem taka bardzo głośna ostatniemi czasy chala- zogomia u Casuarina. A to dlatego, że właśnie C asuarinaceae mają najwięcej cech pokrewnych z nagonasiennemi, że przeto, stosownie do wyłiAzczonej przez Porscha teoryi, u przodków tych istot rodnia zwrócona ku chalazie b y ła płcio­

wo należycie w ykształcona a jak o taka odpowiednio działała na łag iew kę p y ł­

kową. I w tem w łaśn ie spoczyw a w y­

jaśnienie tego odosobnionego (w yjąw szy Carpinus) w śród okrytonasiennych w y ­ padku, że u Casuarina łagiew ka przenika do w oreczka przez antypody a nie przez aparat jajo w y. Innego bowiem tłuma­

czenia znaleść niepodobna, gdyż nie­

możnością, albo niezdolnością łagiew ki do wzrostu w powietrzu zjawiska tego w yjaśnić nie można, gdyż w e w szyst­

kich innych znanych przypadkach cha- lazogamii pyłkorurka, obchodząc cha- lazę, podąża do aparatu jajow ego i tam­

tędy dopiero przenika w głąb woreczka (rys. 7. 6. 7).

U wszystkich innych nagonasiennych widocznie chalazalna rodnia całkowicie straciła swój płciow y charakter, a przez to w yzbyła się zdolności w yw ieran ia kie­

rowniczego w pływ u na wzrastającą ła ­ giew kę,— którą niepodzielnie rządzi apa­

rat jajow y. T ak pięknie w swych za­

sadniczych rysach opracow any przez Treuba, N awaschina i v. W ettsteina roz- wój pyłkorurki w teoryi rodniowej znaj­

duje dla jednego ze sw ych początko­

w ych okresów nową podporę i po­

twierdzenie.

Ja k w idać z powyższego, w szystkie rozumowania dr. Porscha opierają się na normalnym ośmiojądrowym typie w oreczka zalążkow ego roślin okrytona­

siennych. Przypadki odmienne, w któ­

rych mamy do czynienia ze zwiększoną ilością komórek antypodalnych lub też jąder biegunowych w ystępują po w ięk ­ szej części u typów przekształconych, lub też pochodzeniowo najmłodszych, jak np. Gramineae, Gentianaceae, Compo- sitae i t. p. Co zaś do tak anormal­

nych w ypadków jak Peperomia, Gunnera to należy jeszcze z sądem naszym wstrzym ać się do chwili, kiedy zupełnie szczegółowo zbadana zostanie ich histo- rya rozwoju.

C iekaw a praca dr. Porscha nie pomi­

nęła również milczeniem zdolności za- pładniającej łagiew ki.

Ja k nam wiadomo, u roślin okrytona­

siennych łag iew ka dzieli sw e jąd ra plemnikowe pomiędzy obie rodnie. Je d ­ no jąd ro łączy się z jajkiem, drugie zaś albo tylko z jednem jądrem biegunowem lub też z obu temi utworami. Zaś u na­

gonasiennych starszej generacyi każda łagiew ka tylko dla jednej przeznaczona była rodni. Gdzież więc mamy ów mo­

ment przełom owy, w którym łagiew ka

poczyna więcej, niż jednej, służyć rodni?

(7)

N8 6 WSZECHSW1AT 87

Z poniżej przytoczonego historycznego zarysu zobaczymy, że to nastąpiło w obrębie nagonasiennych i mianowicie u C yprysow atych.

Dr. Porsch w zasadniczych rysach tak w yobraża sobie rozwój woreczka zaląż­

kowego: U starszych przedstawicieli nagonasiennych w wielkozarodniku o silnie rozwiniętem przedroślu znajduje­

my masę rodni bez określonego układu, rys. 12. W śród dzisiaj istniejących na­

gonasiennych mniej więcej tego ro­

i, /!« PJ

Rys. 12.

1. Typ najstarszy rozw inięty jeszcze u Seąuoia. Licz­

ne rodnie; każda z nich posiada w łasną okrywę

(a).

Łagiewka pyłkow a

(ps) zwykle zapładnia jednę

rodnię, czasami tylko (z lewej strony u dołu) 2;

bk—jądro brzuszne, kanałowe, d — w arstwa okry­

w ająca rodnię,

ek— jądro jajowe, cz—komórka ja ­

jow a,

bz — komórka szyjkowa, p — przedrośle, p s —

łagiewka pyłkowa.

2. Typ cyprysow atych. Skupienie rodni o wspólnem pokryciu. Łagiewka normalnie zapładnia dwie rodnie.

3. Ephedra. Liczba rodni znacznie zredukowana. Ro­

dnie bezpłodne

(st. a.) stanowią wspólną okrywę

dla rodni płciowych. Łagiewka zapładnia 2 rodnie.

4. Hypotetyczna faza przejściow a bez przedrośla ze zredukow aną do 3 liczbą rodni. Łagiewka przypu­

szczalnie zapładnia też po 2 rodnie.

5. U stalona liczba rodni. Jest ich 2,

z których każda

posiada 2 komórki szyjkowe t. zw. synergidy, jaje

(cz) z jądrem swem (bk) i jądrem kanałowem

brzusznem (ck). Ten typ występuje u Balanophora.

Łagiewka zapładnia rodnie 2.

6. Dwie rodnie biegunowo położone. Łagiewka prze­

nika przez rodnię dolną t. zw. antypody. Typ Ca- suarina i Carpinus (grab).

7. Jak wyżej. Łagiewka jednak omija rodnię dolną’/j sięga rodni górnej. Typ Alnus (olcha).

8. Normalny woreczek zalążkowy pokrytonasiennych z łagiewką u rodni górnej,

9. Tylko górna rodnia woreczka rozwinięta;

i —zmar­

niałe jąd ro dolnej nie wykształcającej się rodni.

dzaju obraz daje nam Seąuoia. M ówi­

my mniej więcej dla tego, że badania Arnoldiego i Law sona w skazały już tutaj wyraźną tendencyę stworzenia dwu grup rodniowych.

D alszy rozwoj polegał na zmniejszeniu masy przedrośla, jak również i zmniej­

szeniu liczby rodni, które skupiać się w jednę całość poczęły. Przedstawicie­

lem tego momentu jest Taxodium, jak o tem wiemy z pięknych badań Cokera.

W obu przypadkach w ąrstw ę okryw a­

jącą rodnie tworzą przekształcone ko­

mórki bielma. W pierwszym każda rod­

nia posiada własną; w drugim cała ich masa -—- jednę wspólną okrywę. Taxo- dium z pośród istniejących dzisiaj nago- nasiennych zasługuje na szczególniejszą naszę uwagę, a to z tej racyi, że, jak w ykazał Coker, często bardzo mamy tu­

taj wypadki odrywania się poszczegól­

nych rodni od wspólnej gromadki, co tłu­

maczyć należy jako wypadki zwrotu wstecz. U Cryptomeria zdaniem L aw ­ sona spraw a skupienia rodni została juź ustalona ostatecznie. T yp ten występuje u wszystkich znanych nam cyprysow a­

tych, coraz to bardziej redukując ilość rodni na malejącem przedroślu (rys. 12).

Ju ż u Seąuoii od czasu do czasu ma miejsce, jak stwierdził Law son, zapłod­

nienie dwu rodni przez jednę łagiew- kę. U Taxodium stanowi to sprawę zw ykłą (Coker), a ja k wskazują badania Law sona nad Kryptom eryą, Strasburgera, Bielajew a i Norena nad Juniperus, Landa nad tują — w szystkie one również zdol­

ność tę posiadają.

Tak w ięc staje się zadość w ym aga­

niom teoryi rodniowej, by znaleść jako jeden z etapów zasadniczych rozwoju męskiego sprzęgorośla ową zdolność do podwójnego zapłodnienia, gdyż nietylko, że w ystępuje ona u młodszych pokole­

niowo cyprysowatych, lecz stanowi tam akt normalny, zwykły. Nabrzmiały silnie koniec łagiew ki układa się ponad sku­

pieniem rodniowem i zapładnia dwie sąsiednie rodnie (rys. 13). Zależnie od tego często powstają dwa zalążki, lecz jeden z nich tylko należycie się rozwi­

nąć może.

(8)

88 WSZECHŚWTAT N

2

6

Rys. 13.

1 — 2. Thuja occidentalis.

3. Juniperus virginiana.

1— 13- Zespół rodni z okryw ą i łagiew ką przenika­

jącą do rodni.

2. Przekrój poprzecznej 6-ciorodniow ej grupy z okryw ą w spólną.

(1—2 w. L anda; 3 w. Strasburgera).

D alszy etap rozw ojow y polega na po­

dziale pracy w rodniach w ten sposób, że część ich dość w cześnie zaprzestaje się nadal rozwijać i staje na usługi ow ych nielicznych ( 3— 5) rodni płodnych.

P ierw sze oznaki takiego stanu rzeczy w ykazuje L aw so n u Seąu oia i Crypto- meria, szczytem zaś jego je st Ephedra di­

stachya—zbadana przez Porscha. Że ta­

kie je st w łaśnie pochodzenie owego po­

krycia że pow stało ono z uwstecznio- nych aseksualnych rodni, św iadczy o tem nietylko całe ich zachow anie się, lecz też ich w ielojądrow ość i inne ry s y cyto­

logiczne (rys. 4— 6).

C ałkow ity zanik przedrośla i zredu­

kowanie liczby rodni prowadzi nas do w oreczka zalążkow ego o rodniach dwu, które początkowo praw dopodobnie spo­

czyw ały obok siebie, ja k to dzisiaj je sz ­ cze ma miejsce w Balanophoraceae (rys.

12, 5). Jak o faza najnowsza w ystępuje ich układ biegunow y. U dzisiaj istnie­

jących, a znanych nam bliżej okrytona­

siennych brak w ięc dotychczas owego przejściow ego stanu wroreczka, który posiadałby dw ie lub kilka rodni na minimalnie rozwiniętem przedroślu (rys.

12 4). C zy w ogóle tego rodzaju w o­

reczek zalążkow y po dziś dzień u p ier­

wotnych okrytonasiennych utrzym ał się, jeszcze to kw estya sporna.

Uwstecznienie przedrośla, zmniejszenie liczby rodni i skrócenie bytu sprzęgo- rośli są to zjaw iska ściśle od siebie za­

leżne, gdyż woreczek zalążkowy, posia­

dający tylko kilka rodni do odżywiania, może przygotow ać mniejszy zasób tkanki zapasonośnej— a tem samem może szybciej zakończyć swój cykl rozw o­

jow y.

Faktem jest, że rozwój żeńskiego sprzę- gorośla dawniejszych nagonasiennych znacznie był dłuższy niż cisowatych i Ephedraceae, które przeto nawet i pod tym względem stanowią przejście do pokrytonasiennych.

Sam o przez się rozumie się, że wy- łuszczone stosunki m usiały znaleść swój w yraz i w w ielkości woreczków zaląż­

kowych, co widać np. zupełnie w yraź­

nie z zestaw ienia na rys. 1.

Hypoteza dr. Porscha stara się nor­

malny typ woreczka żalążkowćgo pokry­

tonasiennych w ytłum aczyć stopniowym rozwojem takiegoż utworu roślin nago­

nasiennych. W ym aga ona istnienia u okrytonasiennych rodni jako konieczne­

go łącznika z ich poprzednikami.

Rodnia, ten jed yn y sprzęgorellom żeń­

skim w szystkich osiokształtnych roślin w spólny, a tak bardzo charakterystyczny organ zasadniczy, dotychczas stanowiący ową nieprzebytą przepaść pomiędzy nago- a okrytonasiennemi istotami, w edług teo­

ryi tej rzuca pomiędzy nie stały most, łączy je nowemi ogniwami w jednę w spólną całość.

A jakiekolw iek będą losy tej pracy, to jednak wraz z autorem przyznać należy, że daje ona nowe punkty widzenia i zmusza do nowych badań. I w tem tkwi właśnie zasługa jej duża.

według dr. Ottona Porscha podał w zarysie

Z . Wóyc/cki.

NOWE POGLĄDY NA UKSZTAŁ­

TOWANIE SIĘ POWIERZCHNI ZIEMI W EUROPIE ŚRODKOWEJ.

(Dokończenie).

F ale w ygięcia nie przestają na mło­

dych pas nach górskich, Alpach, A p en i­

nach i Karpatach, owszem znacznie roz-

(9)

Ns 6 WSZECHŚWIAT 89

leglejsza fala starszego wieku ogarnia całe południe Eu ropy Środkowej. Tutaj, wzdłuż szerokiego pasa na północ od A lp i Karpat oraz wewnątrz łuku kar­

packiego, wybrzeże morza miocenowego w tak praw idłow y sposób podniesione jest o 400— 500m, a w niektórych miej­

scach, jak na krawędzi południowo- wschodniej Rauhe Alb, jeszcze bardziej, że w ydaje się, że zachodziło tu rozległe obniżenie się ogólne poziomu morza.

Udajm y się jednak stąd na północ, a znajdziemy się wkrótce na obszarach, niżej położonych, gdzie jednak brak miocenowych osadów morskich. Osady te wspinają się w ysoko na zboczu po- łudniowo-wschodniem Rauhe Alb, a nie- masz ich w dorzeczu Neckaru; podobnie na granicy czesko-morawskiej miocen morski zaledwie przekracza dział w od­

ny między Zw ittau a Triibau, a więc — i dorzecze E lb y, nie dochodzi wszakże nizin Czech północnych; na Górnym Śląsku pokryw a płasko wzgórze, ale w nis­

kiej zatoce śląskiej nie zdołano go do­

tychczas odkryć; wreszcie osady, o któ­

rych mowa, tworzą wraz z napółsłonemi warstwam i sarmackiemi w yżynę podol­

s k ą ,— i znów tam gdzie ta wyżyna u ry­

wa się stromo u nizin, których wody nie­

sie B u g do W isły a S ty r do Dniepru — tam raptem znikają złoża morskie i na- półsłone. Takie zamieranie miocenu mor­

skiego tuż koło obszarów niższych na przestrzeni od dorzecza Renu do dorze­

cza Dniepru można w ytłum aczyć jedynie przez gruntowną zmianę poziomów, za­

szłą w czasach pomiocenowych. W szyst­

ko, co znajdowało się w obrębie morza, zostało podniesione, zaś teren, położony bardziej na północ,—obniżony; w ygląda to tak, jak g d yb y przez całe terytoryum opisyw ane przebiegło pół fali w yginają­

cej, w ten sposób, że miejsce doliny fali zajął grzbiet i naodwrót.

Rzecz szczególna, że w ygięte zostały obszary, ciągnące się wdłuż podnóża A lp i Karpat. W następstwie tej spra­

w ie przedmurza tych łańcuchów gór­

skich zostały podniesione, — okoliczność, która pozwoliła dolinom pokrajać owe wąskie w stęgi potężnych złóż mioceno­

w ych, najwidoczniej obniżających się podczas osadzania. T o podniesienie sta­

nowi również istotną przyczynę w łaści­

wości doliny Dunaju powyżej W iednia.

Hodl dowiódł i zamierza dokładniej jesz­

cze w yłożyć, jak ta część doliny Duna­

ju stopniowo w rzynała się w ciągu okre­

su pomiocenowego. A to wrzynanie się było w łaśnie spowodowane obniże­

niem się podstawy erozyi, wywołanem z kolei przez wyginanie. Nadto cha­

rakter epigenetyczny Dunaju w tem miejscu polega na tem, że w ciął się on w krawędź południową głębu bojskiego;

a ta znowu okoliczność pochodzi za­

pewne stąd, że wyginanie się podalpej- skiej rynny trzeciorzędowej było w y ­ datniejsze na południu, niż na północy, tak że rzeka została w yparta w tym ostatnim kierunku. Tak, czy inaczej, werżnęła się ona tutaj, na wschodzie, tak głęboko, że dopływ y z południa potrafiły sprzątnąć z przedmurza alpej­

skiego w miejscu najwyższem wszystkie warstw y aż do najstarszych mioceno­

wych. T ak tedy przedmurze alpejskie w A ustryi Dolnej straciło już wszelkie cechy obszaru, pow stałego przez na­

gromadzenie materyału; zbliża się ono raczej już do płaszczyzny-głębu na po­

dobieństwo tej, którą w stadyum zupeł­

nie już rozwiniętem spotykam y w kotli­

nie wewnątrz Alp.

Obok w ygięcia się przedmurza alpej­

skiego poza jego granice tektoniczne, na rozwój Dunaju wpłynęła jeszcze inna sprawa, mianowicie obniżenie się kotli­

ny panońskiej. A priori przyjęcie tego czynnika wydaje się zbędnem, gdyż, jeśli kotlina panońska istniała już i była bardzo głęboka, kiedy w okresie pomio- cenowym obszar alpejski został podnie­

siony, to poziom morza w tej kotlinie musiał się obniżyć, czego skutkiem było, że zdolność erozyjna Dunaju w tym sa­

mym stopniu „odmłodniała". A le zagłę­

bie panońskie nie jest tylko próżną mio- cenową kotliną morską. Przeładow anie obszaru potężnemi napływam i lądowemi z czasów popliocenowych w środkowej i dolnej części dorzecza T y ssy przeko­

nyw a nas, że obniżanie się tego zagłę­

(10)

9 0 WSZECHŚWIAT Ns 6

bia trw a aż do chwili obecnej, tylko, że punkt najw iększego opadania zmienił miejsce. W ciągu okresu pliocenow ego znajdował się on jeszcze po stronie pra­

w ej Dunaju; od tego czasu pow ędrow ał na lew o i dziś zdaje się już znajdować po lewej stronie T y s s y . T erytoryu m z praw ej strony Dunaju, uprzednio n aj­

bardziej obniżone, dziś jest już stosun­

kowo podniesione i poryte przytem przez owe doliny, zw racające uw agę sw ą prostolinijnością. Podobnie obszar, położony na praw o od T y ss y , nie nale­

ży już do terenu, zasypyw anego mate- ryałem rzecznym , a z piasków na nim się znajdujących w iatr usypuje kupy t. zw. piasków lotnych. Natomiast w Alfoldzie, po lew ej stronie T y ssy , n ap ływ y rzeczne sięgają aż do stóp gór.

D ookoła tej olbrzym iej kotliny 2 prze- suwającem i się w niej obszarami obni­

żania się le g ły utw ory brzeżne morza m iocenowego, podniesione praw ie jed n a­

kowo wysoko. Jesteśm y tu w środku w ielkiego pom iocenowego w ygięcia, do­

tkniętym ze sw ej stronjr przez obniżania się panońskie. Okoliczność, że Dunaj, opuszczając teren tych ostatnich, w w y ­ łomie Banackim przekracza z kolei po­

łać ziemi, objętą w ygięciem pomioceno- wem, je st wskazów ką, że, pomijając wszelkie różnice tektoniczne, znajdujemy się na tym samym gruncie, co w w yło ­ mie Dunaju przez kraw ędź południową głębu bojskiego pow yżej W iednia. K raj, leżący między temi wyłomami, z w y ją t­

kiem M ałych K arp at i pasma B akon y — V ertes— Pilis, zapadł się lub raczej p ra ­ wdopodobnie załam ał.

Cechą dominującą górzystego obszaru w ęgierskiego na północ od zagłębia p a ­ nońskiego jest rów nież w ygięcie w raz z towarzyszącem i mu pojedyńczem i sk i­

bami załamanemi. Różnica ta polega tyl­

ko na tem, że ocalałe między owemi zapadłem i płatami horsty na miejscu jąd er prastarych posiadały, ja k się zdaje, ruch w łasny, i to w górę. H orsty te są bowiem w w ielu miejscach poprze- rzynane przez rzeki, łączące kotliny między sobą. W szystkie te ruchy nic nie mają wspólnego z fałdowaniem się

w arstw . W arstw y mioceniczne, W3^peł- niające kotliny, są niesfałdowane; nawet eocen, na co słusznie położył nacisk W iktor Uhlig, leży na terytoryum K a r ­ pat poziomo, dotknięty jedynie przez dyzlokacye w kierunku pionowym. U wschodniego końca łańcucha alpejskiego spotykam y się z podobnemi znamionami.

I tutaj również występują zapadliny z wypełniającem i je płaskiem i warstwam i miocenowemi na zmianę z obszarami podniesionemi, przekrajanemi przez rze­

ki. Tu i tam mamy do czynienia nie z młodemi fałdami, lecz z budową „ski­

bow ą", na podobieństwo amerykańskich

„tilted blocks" (bloki podniesione), je d ­ nakże w Alpach wschodnich oddzielne skiby przesunęły się również w kierun­

ku poziomym. K araw anki np. są nieco nasunięte na południowy skraj mioceno- w ych warstw , zapełniających zagłębie Klagenfurckie.

Podobne spraw y, choć bardziej zło­

żone, zachodziły również na terenie w ie l­

kiego w ygięcia pomiocenowego w A l­

pach zachodnich. Jak kolw iek pojmować będziemy budowę tej części A lp, to je ­ dno jest pewnem, że w ciągu okresu m iocenowego wznosiła się ona nad przed­

murzem do znacznej w ysokości, skut­

kiem czego to ostatnie m ogło być z a sy ­ pane grubą w arstw ą okruchów skalnych.

Poczem w arstw y miocenowe przed wy- dźwigniętym łańcuchem górskim uległy sfałdow aniu i utw orzyły z nim w ten sposób jednę całość. O czyw ista, że te fałdy pasm molasu utw orzyły się na sku­

tek nacisku w kierunku poziomym ze strony podniesionego uprzednio m asywu g ó rskiego : proces fałdow ania następuje po dyzlokacyi pionowej, skutkiem której cały łańcuch górski uległ wydźw ignię- ciu, całe zaś jego przedmurze — obniże­

niu. W reszcie fałdujące się w arstw y po­

częły być nacinane przez rzeki, sp ły w a ­ jące z już podniesionego obszaru. W ten sposób p ow stały doliny, przerzynające pas molasu.

Sfałdow anie opisyw ane sięga aż do

B aw aryi; tu jednakże, na zachód od rzeki

Iller, pasma, które przyłączyły się do

głów nego pasa alpejskiego, zostały do­

(11)

N° 6 WSZECHŚWIAT 91

szczętnie zniesione: stanowią one obec­

nie, jak to często spotykać można w łańcuchach górskich, podnóże górskie w kształcie głębu, który utworzył się najpewniej wskutek erozyi bocznej po­

toków, płynących z gór. Dalej na wschód w arstw y miocenowe, w ygięte w sposób prosty, tow arzyszą krawędzi alpejskiego pasa fliszowego, który również uległ w niektórych miejscach zniesieniu, p rzy­

najmniej częściowem u; tak tedy morfo­

logiczne podnóże górskie przesunięte tu jest w środek pasa, niesłychanie inten­

syw nie sfałdow anego. Natomiast na kra­

wędzi skręcającej głębu bojskiego mio- cen wszędzie zalega zupełnie płasko lub wkracza w jego doliny. Zatem pas pod- alpejski natrafił na opór ze strony Alp, a nie ze strony m asywu czeskiego, i cho­

ciaż ten ostatni na południu i na w scho­

dzie zamknięty je st zupełnie przez pas fliszow y alpejsko-karpacki, to niemniej jednak pas ten nie spiętrzył się wżadnem miejscu dookoła owego starego głębu.

Ja k dział alpejsko-karpacki wielkiego terenu, w ygiętego w okresie pomioce- nowym, uległ w oddzielnych częściach swoich rozmaitemu losowi, podobnie dzieje rozwojow e obszaru, na północ od tych łańcuchów położonego, nie są na całej jego przestrzeni jednakowe. Obszar ten nie wszędzie obniżył się jednakowo;

w ielkie doliny wyłom ow e -Renu przez Reńskie gó ry Łupkow e oraz E lb y przez Sask ą Szw ajcaryę są dowodem, że za­

chodziły tu młode w ygięcia i że tereny w yginające się przepiłow yw ały jedno­

cześnie rzeki. Ren i E lb a oraz W erra w stosunku do górzystego progu środ- kowo-niemieckiego są rzekami antece- dentalnemi— doliny ich pow stały wcześ­

niej od gór, które przerzynają, zaś gór­

ny Dunaj, Mozela i Meurthe są rzekami zgodnemi z wcześniej od nich przez w y ­ gięcie powstałem i Czarnym Lasem i Wo- gezami. Men i Neckar nie należą ani do pierwszej, ani do drugiej kategoryi.

Płynąc w kierunku niezależnym od bu­

dow y w arstw , te rzeki nie są zgodnemi, z drugiej strony nie posiadają, z w yjąt­

kiem biegu dolnego tuż przed wkrocze­

niem w równinę środkowo-reńską, w y ­

łomów o charakterze antecedentalnym.

Rzeki te możnaby raczej zaliczyć do epi- genetycznych (przekazanych), gdyż po­

chodzą z tych czasów, kiedy nieznacznie zakłócony obszar tryjasow o-jurajski po­

kryty był warstwam i młodszemi, praw ­ dopodobnie kredowemi. Młodociane pod­

niesienie na przestrzeni środkowo-nie- mieckiego progu górzystego zachodziło, podobnie jak jednoczesne alpejskie, tu i owdzie zgodnie z rozciągłością starych gór fałdowych, ale obszar jego rozprze­

strzenienia się nie pokryw a tego obszaru sfałdowanego.

Rzućm y teraz okiem na rozwój połu­

dniowo-wschodniej części Europy środ­

kowej, a wnet przekonamy się, że zło­

ż yły się nań przedewszystkiem ruchy pionowe skorupy ziemskiej, których kie­

runek często, choć nie zawsze, jest zgo­

dny z kierunkiem starszych linij tekto­

nicznych. Z ruchów tych wynikają sze­

rokie w ygięcia i zagięcia, w tak praw i­

dłowy sposób po sobie następujące, że osiągamy wrażenie posuwających się na­

przód fal podnoszącjrch. O we podniesie­

nia i obniżenia się w yw ołane są począt­

kowo jedynie przez wyginanie się po­

wierzchni ziemi, dopiero później dołą­

czają się do tego uskoki. Teren w y­

gięty załamuje się wdłuż takich usko­

ków i rozpada się w ten sposób na od­

dzielne płaty, z których sąsiadujące z so­

bą mogą w ykonyw ać każdy oddzielnie ruchy odmienne, w górę lub w dół, Je st jednak możliwem, że uskok może po­

wstać bezpośrednio z w ygięcia. Płaty, powstałe z połamanego obszaru, posu­

wają się względem siebie nietylko w kie­

runku pionowym, lecz również często w poziomym; płat podniesiony nasuwa się na obniżony, krawędź zaś tego ostat­

niego zagina się na pierwszym lub fał­

duje.

To ostatnie spostrzeżenie jest zgodne

ze znanemi faktami. Oddawna wiadomo

już, że obszary sfałdowane pow stały na

geosynklinalach, że pas ziemi z początku

stopniowo się obniża, a dopiero później

ulega sfałdowaniu, zupełnie tak, jakgdy-

by nadmierne obniżenie się pociągało

za' sobą fałdowanie. A le nie wszystkie

(12)

92 WSZECHSWlAT N ° 6

głębokie geosynklinale są sfałdow ane, a rozwój szw ajcarskiej Ju r y łańcuchowej poucza nas, że i obszar w ygięty, co prawda z przerw am i, może uledz sfałdo- waniu na pow ierzchni lądu. Jeśli tedy istnieje jeden przykład pow stania pasma górskiego w Europie środkow ej w prost z fałdujących się w arstw , to jednakże w ogromnej w iększości w ypadków góry pow stają pod w pływ em ruchów skorupy odmiennych. Istotę g ór stanow i łatwo uchw ytny kontrast m iędzy w yniosłościa­

mi a depresyami; i, chociaż kontrast ten stw arza naogół erozya rzeczna, niemniej jednak, aby ta ostatnia b yła w stanie działać, potrzeba obszaru, w yższego od otoczenia. N aw et najbardziej ro zgałę­

zione pasmo górskie w ykrojone jest z w iększego bloku. Blok ten nigdzie w Europie środkow ej nie jest identyczny z jednostką tektoniczną. Zadania geo­

morfologa odmienne są zatem od zadań tektonika. Obraz kraju, m alow any i tłu­

maczony przez geografa, różni się od budow y tegoż kraju, którą usiłuje odcyf- row ać geolog.

Atoli, niezależnie od różnic zasadni­

czych między problematami, jak ie się na­

suw ają obserw atorow i - geografow i z je ­ dnej strony i geologow i— z drugiej, oba- dwaj pracują na tem samem polu i jeden je st zależny od drugiego. Postępy w dzie­

dzinie geologii tektonicznej, zapoczątko­

w ane w A u stryi, p rzyczyn iły się do nad­

zw yczajnego rozwoju geografii w spół­

czesnej oraz postaw iły przed tą ostatnią mnóstwo now ych zagadnień. W toku opracow yw ania tych zagadnień zrodziły się z kolei problem aty nowe, już nie- tylko geom orfologiczne, ale również i tektoniczne. W czasach najnowszych tektonika z dużem powodzeniem stoso­

w ała w badaniach metodę analityczną i rozw ikłała w sposób praw dziw ie św iet­

ny budowę w ew nętrzną rozm aitych p a­

sów sfałdow anych; okazało się przytem, że przesunięcia poziome mają tu wpływ7 znacznie w iększy niż do niedaw na p rz y ­ puszczano. Jeśli tedy geom orfologia, sto­

sując tę samę metodę obserw acyjną, do­

szła ostatnio do wniosku, że w łaśn ie na obszarze alpejskim , najlepiej zbadanym

ze wszystkich sfałdowanych, zachodziły podniesienia— warunek nieodzowny cha­

rakteru w ysokogórskiego A lp ,—to byłoby błędem sądzić, że dwa te w yniki są z sobą sprzeczne i że należy się opo­

wiedzieć albo za jednym , albo za dru­

gim. Przeciw nie, zadaniem dalszych ba­

dań powinno być w ykrycie, w jaki sp o ­ sób w ytw orzyć jednę całość z obu w y ­ ników. Czy fałdowanie się jest tylko zjawiskiem, towarzyszącem falom podno­

szenia, czy nie gra ono czasem w zglę­

dem tych ostatnich takiej roli, jak łam a­

nie się fal oceanicznych względem sa­

mych fal? Czy też przeciwnie, owe fale podnoszenia są tylko zjawiskiem ubocz- nem sp raw y spiętrzania się skorupy ziemskiej, odgłosem powierzchownym fałdowania, odbyw ającego się w głębi?

C zy może raz zdarza się jedna ew en­

tualność, drugi raz—druga? I jaki jest stosunek obu zjawisk do ruchów m ag­

my? Ile znaków zapytania, tyleż zaga­

dnień niei ozwiązanych.

B yć może, że znajdzie tu pole do pra­

cy um ysł spekulacyjny, który zapomocą jakiejś hypotezy o wnętrzu ziemi i sp ra­

wach w niem zachodzących, będzie u si­

ło w a ł W3^jaśnić wszystkie ruchy skorupy ziemskiej; możliwem jest, że odpowiednia hypoteza, jaką była przez długi czas hy- poteza kurczenia się ziemi, zdoła w ytłu ­ m aczyć całkow ity krąg znanych zjawisk i nawet go rozszerzyć. Jakkolw iekbądź, najpilniejszą spraw ą przyszłych badań będzie w yk rycie stosunków w miejscu i w czasie między ruchami pionowemi a poziomemi skorupy ziemskiej oraz ru ­ chami magmy; idzie o to, aby ciągle mieć na uwadze stanowisko geografii przestrzenne i stanowisko geologii — czasow e. Jeśli się w reszcie powiedzie ustanowienie określonych szeregów roz­

w ojow ych w ielkich form powierzchni ziemi, jak się pow iodło utworzenie geo­

graficznego cyklu form drobnych, to bę­

dziemy w tedy łatw iej pojm ow ali rozwój naszej matki-ziemi i będziemy w stanie spraw dzić, czy zakładane przez nas obec­

nie spekulacye, dotyczące jej życia, jako planety, odpowiadają rzeczywistości.

Streścił L . H .

(13)

•Nś 6 WSZECHSWIAT 93

S p r a w o z d a n i e .

Sergiusz M iecz: Anglia — przekład skrócony Cz.

Statkiewicza. W ydawnictwo M. Arcta w W arszawie.

Z prawdziwem zadowoleniem witamy powyższą książeczkę; jak wszystko bo­

wiem, co wyszło z pod pióra S. Miecza, tak samo i leżący przed nami opis A n ­ glii posiada jednę przedewszystkiem w iel­

ką zaletę, a mianowicie przemawia nader żywo do wyobraźni czytelnika. Gdy cho­

dzi o utwór treści geograficzno-opisowej, na tę właśnie stronę musimy kłaść na­

cisk szczególny. Poza tem zasługuje nu uwagę obfitość materyału, który autor zdołał ująć w niewielkie ramy swej ksią­

żeczki. Nie pomija on żadnej niemal stro­

ny życia społecznego w A nglii: szkolnic­

two niższe, średnie i wyższe, dziennikar­

stwo, parlamentaryzm, wojskowość, prze­

mysł, życie domowe, zarówno sfery niż­

szej jak wyższej, stanowisko kościoła w państwie i t. d. i t. d.— oto szereg kwe- styj, których autor dotyka w sposób barw­

ny i żywy.

K siążeczkę powyższą, przełożoną języ­

kiem starannym i iicznemi rycinami ozdo­

bioną, polecam y uwadze czytelników ,, W szechświata. “

Adam Kudelski.

^roniKa naukoua.

— Całkowite zaćmienie słońca d. 3 stycznia r. b. W numerze drugim z r. b.

„W szechśw iat” zamieścił szczegóły o przygotowaniach do spostrzeżeń nad cał- kowitem zaćmieniem słońca z d. 3 stycz­

nia; obecnie zaś nadeszły już drogą tele­

graficzną pierwsze wiadomości o rezulta­

tach, zdobytych przez wyprawę naukową, która za punkt obserwacyi obrała wyspę Flint na oceanie W ielkim. Telegram w y­

słany został z Aucklandu na Nowej Ze- landyi przez członka wypraw y, Mc-Clęa- na i brzmi jak następuje: „częściowe po­

wodzenie, piękny ranek, ulewny deszcz na kilkanaście minut przed całkowitem zaćmieniem; przez pierwszą minutę cał­

kowitego zaćmienia— chmury, pozostałe—

pogoda; cztery zdjęcia korony; żadnych spostrzeżeń widmowych; płyty fotogra­

ficzne nieudane; płyty fotograficzne in­

nych członków w ypraw y nie wywołane.

Campbell donosi o powodzeniu.”

Z powyższego telegramu zdaje się wy­

nikać, że wogóle rezultaty są zadawala jące, gdyż już przed wyruszeniem wypra­

w y przewidywano, że deszcze, panujące w tej porze roku w pasie zaćmienia, mogą utrudnić lub zupełnie przeszkodzić wszel­

kim spostrzeżeniom. W ypraw a może się więc uważać za szczęśliwą, skoro chmury znikły na sam czas zaćmienia. K to kie­

dykolwiek uczestniczył w podobnej w y­

prawie, ten potrafi sobie przedstawić ten stan niepokoju, jaki ogarnia obserwato­

rów w chwili zbliżania się zaćmienia.

Ulewny deszcz, o którym wspomina tele­

gram, zmusił, oczywiście, do zasłonięcia wszystkich przyrządów, przedewszystkiem zaś zwierciadeł i objektywów. Odsłania­

nie przyrządów po rozpoczęciu się za­

ćmienia musiało również wywołać pewne zamieszanie, nieprzewidziane podczas za­

wsze odbywanych w takich przypadkach prób, dla przyzwyczajenia wszystkich uczestników do niemal automatycznego spełniania włożonych na każdego obo­

wiązków. Czterominutowy czas trwania całkowitego zaćmienia wystarczył zape­

wne do przyprowadzenia wszystkich przy­

rządów do stanu czynnego. Może się też okazać po sprawdzeniu i zebraniu wszyst­

kich spostrzeżeń i zdjęć, otrzymanych w końcu trwania zaćmienia, że wyrażenie Mc-Cleana „częściowe powodzenie” jest właściwie całkowitem powodzeniem.

0 w łaściw ych rezultatach wiemy do­

tychczas bardzo mało dlatego, że na w y ­ spie Flint nie było dostatecznych urzą­

dzeń do wywoływania zdjęć fotograficz­

nych. Mc-Clean miał ciemnię, urządzoną na statku i to mu pozwoliło na w yw oła­

nie jego czterech zdjęć korony. Zdjęcia te Mc-Clean nazywa „złemi” być mo żj tylko dlatego, że nie są tak dobre, jakby być m ogły w warunkach szczęśliwszych.

Biuro R eutera donosi, że spostrzeżenia innych badaczów na wyspie Flint i na wyspach Samoa b yły, wogóle biorąc, po­

myślne. Zwłaszcza zaś miały się dobrze udać, przeprowadzone na wyspach S a ­ moa, pomiary bolometryczne ciepła, pro­

mieniowanego przez koronę słoneczną.

(Naturę 23. I, 08.)

W . W .

— Radyoaktywność powietrza na otwartem morzu. — W podróży swej z Hamburga do A lgieru C. R unge przed­

sięwziął szereg poszukiwań w tym przed­

miocie. Na maszcie umocowany był drut 18 metrowej długości, naładowany do dość wysokiego potencyału odjemnego.

Po 30 godzinach drut ten nawinięto na

małą ramkę i zbadano jego aktywność

z pomocą elektroskopu. Okazał się on

mocno aktywnym, ale aktywności tej nie

można przypisywać samej tylko emana-

cyi radu, ponieważ znaczna część aktyw-

(14)

94 WSZECHŚWIAT Ks 6

ności pozostała jeszcze i wtedy, g d y już wszelkie ślady aktywności indukowanej, pochodzącej od radu, musiały uledz zu­

pełnemu rozpadowi. Otrzymane liczby nie zgadzają się także i z prędkością rozpadu aktywności indukowanej, wzbu­

dzanej przez tor. Dośw iadczenia analo­

giczne, wykonane potem w pracowni z em anacyą radu w celach kontroli, do­

prow adziły do wniosku, że nad po­

wierzchnią morza musi istnieć inne jeszcze źródło radyoaktyw ności, dla której krzy­

wa zanikania przebiega naogół równo­

legle do krzywej aktywności indukowa­

nej radu, ale z początku wznosi się b ar­

dziej stromo, a ku końcowi jest bardziej płaska. W yn ik ten zdołano sprawdzić w różnych miejscach na morzu, ja k rów ­ nież w pobliżu wybrzeża. W przeciw ień­

stwie do tego, na wzgórzu pod G etyngą stwierdzono w drucie obecność takiej tylko aktywności, która daje się wytłu­

maczyć w zupełności działaniem emana­

cyi radu i toru. 5 . B.

(N aturw . R.)

Sto tysięcy marek za dowód twierdzenia matematycznego. W roku 1665 umarł w Tuluzie radca parlamentu Piotr de Ferm at, dziwny radca, który chwile, wolne od pracy urzędowej, po­

św ięcał studyom matematycznym. Prace jego i odkrycia w tej dziedzinie są nie­

pośledniej wagi, pomimo że nic nie ogłosił drukiem, miał bowiem zwyczaj wyniki swych badań notować w krótkości na m arginesach sw ego egzemplarza A rytm e­

tyki Diophantosa z A leksandryi. W roku 1670 syn Ferm ata w ydał nowe wydanie Diophantosa, przyczem wydrukował w szy­

stkie owe notatki ojcowskie. P raw ie każda z tych notatek zaw ierała w sobie coś nowego, nieznanego, a ponieważ b y ły to wszystko tylko w yniki ostateczne, sfo r­

mułowane treściw ie i bez dowodów, przeto m atem atycy musieli sporo włożyć pracy w te notatki Ferm atow skie, zanim zdołali stwierdzić dowody. Jedno tylko z tych twierdzeń, znane pod nazwą twierdzenia Ferm ata, do dziś dnia oczekuje na dowód.

Twierdzenie to orzeka, że g d y suma dwu kwadratów liczb całkow itych może być znowu kwadratem liczby całkowitej (np.

6 2_|_8'2= i o ' 2),

to suma dwu sześcianów

nigdy nie może dać sześcianu liczby całkowitej, suma dwu czw artych potęg nigdy nie da czwartej potęgi liczby całko­

witej i t. d. Twierdzenie to jest bezwąt- pienia słuszne i przeto powinnoby się módz go dowieść, a w dodatku, Ferm at powiada w swojej notatce, że znalazł dlań dowód przedziwny, że jednak na m argi­

nesie m iejsca jest zamało, by można

było zmieścić dowodzenie. Jednakże do dziś dnia nie posiadam y dowodu, pomimo że kw estyą tą zajmowali się najwięksi m atem atycy. D la całego szeregu przy­

padków szczególnych dowiedli tw ierdze­

nia Ferm ato wskiego Euler, Dirichlet i Kummer, ale dowodu, któryby obejm o­

w ał wszystkie przypadki, dotąd niema.

Otóż niedawno zmarły (w Darmstadzie) matematyk Paw eł W olfskehl ustanowił testamentem nagrodę w kwocie stu tysięcy marek, którą Towarzystwo Nauk w G e­

tyndze ma w ypłacić temu, kto dowiedzie twierdzenia Eerm ata w przypadku zupeł­

nie ogólnym.

(Prometheus).

A . D-wicz.

— O antocyanie. Mianem antocyanu oznaczamy dotychczas pewną nieozna­

czoną ściśle substancyę, a raczej całą gru­

pę barwników, pozostających pod wzglę­

dem chemicznym w blizkiem pokrewień­

stwie z sobą. Barw niki te nader są roz­

powszechnione w soku komórkowym I roślinnym. Spotykają się one w najroz­

maitszych odcieniach i przejściach od bar­

w y czerwonej do błękitnej, przyczem sok komórkowy wykazuje mniej lub więcej kwaśną lub alkaliczną reakcyę. Antocyan występuje najobficiej w częściach kw ia­

towych, często w liściach, rzadziej w ło ­ dydze i tylko niekiedy w korzeniach.

W soku komórkowym istnieje antocyan zwykle w stanie rozpuszczonym.

W ostatnich czasach Molisch w ykazał w żyw ych komórkach obecność antocyanu w stanie stałym w formie krystalicznej lub bezpostaciowej. Często zdarza się, że komórka zawiera jednocześnie barwnik stały i rozpuszczony. K w estya, czy barw ­ nik ten w stanie stałym występuje w po­

staci czystej, czy też w połączeniu z in- nemi substancyami (np. garbnikami), po­

zostaje dotychczas nierozstrzygnięta. Pe- wnem jest tylko to, że niektóre przynaj­

mniej związki antocyanowe należą do grupy glukozydów bezazotowych.

Zależność antocyanu od czynników ze­

wnętrznych oddawna jest przedmiotem badań. Już 1872 r. Senebier zaznaczył, że niektóre rośliny (hyacent i tulipan) nawet w ciemności osiągają barwę normalną, Podobną niezależność od światła przypi=

sują również kwiatom Cobaea scandens, Iris germanica, Campanula medium, H y- drangea hortensis. Dotychczas zauwa­

żono niewątpliwą zależność między św ia­

tłem a tworzeniem się antocyanu u bzu

perskiego (Syringa persica). Antocyan,

w edług poglądów obecnych, może tylko

wówczas powstać w ciemności, g d y roślina

ma niezbędną ilość substancyj organicz­

Cytaty

Powiązane dokumenty

[r]

Jeżeli temperatura układu jest większa niż temperatura jego oto- czenia (a), układ oddaje do otoczenia ciepło Q aż do chwili, kiedy osią- gnięta zostanie równowaga termodyna-

 Fizyka, 7.3: wyjaśnia powstawanie obrazu pozornego w zwierciadle płaskim, wykorzystując prawa odbicia; opisuje zjawisko rozproszenia światła przy odbiciu

Dorn zrezygnowa³ z zajmowania siê ochron¹ zdrowia z uwagi na zasadnicze ró¿nice pogl¹- dów z lini¹ przyjêt¹ przez partiê.. Na polu bitwy zosta³a zatem Jolanta Szczypiñska

Żeby to zainteresowanie w pełni ocenić, trzeba było prześledzić nie tylko „centralne” projekcje w Lubelskim Domu Kultury, gdzie od kilku lat mieści się główna

 aktywność optyczna - zdolność niektórych substancji (zarówno ciał stałych, jak i płynów) do przesuwania kierunku polaryzacji o pewien kąt, zaobserwowana po raz pierwszy w

Temperatura powietrza Termometr °C (stopnie Celsjusza) Opady atmosferyczne Deszczomierz mm (milimetry) Wilgotność powietrza Higrometr %.. Zachmurzenie nieba ocena wizualna w

Stanê³o na liczbie „siedem”; cztery filary akademickie stanowili dwaj pro- fesorowie oraz dwoje przedstawicieli pozosta³ych nauczycieli akademickich i seniorów;