Maria Twardokęs
Nędza krytyki
Teksty : teoria literatury, krytyka, interpretacja nr 6 (48), 187-191
1979
Przechadzki
Maria T w ardokęs
Nędza krytyki
W ielokrotnie ponawiane i nieodmiennie p r zy noszące tę samą odpowiedź doświadczenie dziecka, które próbuje przyłapać św iat «na inności», podglądając go przez szpary m iędzy złożonym i rękam i, odwracając się z udawaną obojętnością od rzeczy i zaskakując je nagłym i powrotami, powinno pouczyć, że świat nie ma drugiej, u k r y te j przed oczyma człowieka natury. W prak tyce jednak nieustannie w eryfiko w a ny w yn ik doświadczenia nie w szystkich zadowala. I choć zdrow y psychicznie człowiek nie ma odwagi samotnie podawać w wątpliwość jednorodności i nieuchron ności świata, m oże uczynić to bezpiecznie w pew nych dopuszczal nych przez życie społeczne ramach, takich jak m. in. nauka czy sztuka.
Człowiek, któ ry sięga po książkę, nie jest przecież zupełnie do rosły, lecz jest dorosły na tyle, by doświadczenie dziecka przem ie nić w inne, bogatsze dośioiadczenie czytelnika. W akcie lektu ry bezpiecznie m oże w yrazić podejrzenie, że pod powierzchnią zja w isk, jednoznacznych faktów , dogm atycznych reguł istnieją inne możliwości, a same zdarzenia mają głębszą, u krytą przed oczami profanów w arstw ę, że rzeczyw istość nie jest niepodważalna, lecz że m ija się nieustannie z jakąś niepochw ytną drugą. Potrzeba od kryw ania wciąż na nowo te j podskórnej w arstw y życia jest jedną z najbardziej dojm ujących i n iew yzbyw alnych potrzeb życiow ych człowieka. J e j zanik doprowadziłby do u tra ty wszelkich ludzkich
P R Z E C H A D Z K I 1 8 8
sensów istnienia, bez niej nie byłaby możliwa ucieczka od m ono tonii wahadła codziennych obowiązków i elem entarnych potrzeb. Nie ginące nigdy podejrzenie (mające swe korzenie w dziecięcej potrzebie przychwycenia świata «na inności»), że pod powierzchnią zjaw isk odnajdujem y sensy pełniejsze i prawdziwsze, nie ty lko pozwala zm ęczonym jednostkom na czasowe wycofanie się ze św ia ta bez palenia za sobą m ostów, lecz zarazem jest m otorem w szel kiego ruchu ku przodowi pozwalającego odkryć nowe tereny. A b y jednak chwilowa dezercja mogła mieć miejsce, powinna istnieć podstawowa i niew ytłum aczalna różnica (rozdźwięk? spięcie?), m usi zostać zerwana ciągłość m iędzy obiema przestrzeniami: rzeczyw i stą i literacką. Ta druga nie może być bez reszty w ytłum aczona prawami pierwszej. Dlatego tak chętnie dokonywane przez k r y ty ków zacieranie różnic prowadzi do eliminacji najw ażniejszej speł nianej przez książkę funkcji, którą jest udzielanie czytelnikow i niezbędnego, choć chwilowego, azylu.
C zytelnik szuka w utw orze wyrażenia spychanych lub tłum ionych z różnych przyczyn prawd, ju ż przeczutych, ale jeszcze nie dają cych się sformułować m yśli, odm iennych sytuacji, egzotycznych (niekoniecznie dalekich) światów.
I oto przychodzi k r y ty k , by intym ną w ypow iedź autora, swoistą literacką przestrzeń umieścić w płaszczyźnie zinstytucjonalizow a nego świata, by cz]ftelnikowi w ybić z głowy złudzenie istnienia jakiejkolw iek niekoherencji.
Jego w yw ody, mające na celu w ychw ycenie licznych i zresztą fa k tycznie istniejących relacji bądź m iędzy dwiema rzeczywistościam i, bądź m iędzy elem entam i wew nętrznego świata utw oru, im są rze telniejsze i ciekawsze, ty m łatw iej odwracają naszą uwagę od za sadniczych trudności. W yjaśnianie, wartościowanie, segregowanie doprowadzą do zatarcia wrażenia głębi. (Nie m am pretensji, że k r y ty k nie skacze w przepaść, lecz że je j nie dostrzega). W szu mie krytyczn ych porównań, analiz i syntez rozm yw a się trudna do w yartykułow ania istota utiooru.
Czy czytelnik może być w dzięczny krytyko w i, skoro jak niesfor nego ucznia sprowadza go z wagarów do szkoły, gdzie dręczące go tajem nice zastępuje się omawianiem, problemów, które uważa za nudne i sfabrykow ane jedynie po to, by go dręczyć.
C zytelnik nie oddziela (nie ma te j potrzeby) m yśli od uczuć. D zięki tem u doświadcza «p ełnych» wrażeń. M yśl krytyczna natom iast po
trzebu je ośrodka, wokół którego mogłaby się krystalizować — w y dobyć ponad nieokreśloną wrażeniowość i przeobrazić w form ę zdyscyplinowaną i obiektyw nie przekazy walną. Każda jednak k r y stalizacja ogranicza i usztyw n ia m yśl, bowiem dążąc do ekspresji sam ej siebie, do tego, by zostać zrozumianą, m yśl chw yta do po m ocy słowa. W ięzi je w sobie, ograniczając ich znaczenie poprzez nadawanie im statusu elem entów współtw orzących strukturę, i w ię zi siebie w nich, gdyż zw iązek k ilk u słów nie może wyrazić m yśli w je j początkowej pełni, gdy była zaledwie reakcją na jakiś zgrzyt w yryw ający ją ze świata niejasnych sugestii i nie ujawnionych przeczuć, nie może uchw ycić jej genezy ani emocji towarzyszącej je j w ykluw aniu się. M yśl krytyczn a poszukuje zatem «obsesyjnie pojawiającego się m otyw u», «dominującego obrazu», «słowa k lu cza», «podstawowej (jednej) form uły».
Niezależnie jednak od tego, z ilu stron spojrzelibyśm y na dzieło, jak gęsta byłaby siatka utkana przy pomocy owych m otyw ów , klu czy, obrazów czy form uł, zawsze, gdy tylko m inie pierwsze upoje nie oryginalnością podejścia do utw oru, dostrzec m usim y, że to m iędzy węzłam i sieci, w pustych polach dokonuje się właściwe zna czenie utworu, że tam u kryw a się cała sfera wrażeń i przejm ują cych doznań. Nieszczęsna «jedna formuła», dla uzasadnienia któ rej k r y ty k (drogą wskazaną przez teoretyka) przyw ołuje setki cy tatów i tłum praw dziw ych autorytetów , (re)konstruuje gigantycz ny aparat metodologiczny, jest może i śm iałym wezw aniem (kogo? k u czemu?) i oryginalną koncepcją, lecz i niczym więcej.
W arto ją było w ypow iedzieć ot, jako ciekawostkę, lecz m iast praco chłonnie ją uprawomocniać, może należało pozwolić jej pulsować ową piękną niedookreślonością i wieloznacznością i za żywą, drga jącą podążyć dalej, do m yśli następnej i jeszcze następnej. Może wówczas wrażenia nie b yłyb y tak niepochw ytne i niedostępne sło wom?
Są to jednak niebezpieczne rew iry i ostrożni k ry ty c y (nadto ostroż ni) rzadko się w nie zapuszczają, raczej subtelnie w ycofują się z tej stre fy niezbadanych doznań. Chorobliwie obawiając się popaść w przesadę i, nie daj Boże, egzaltację} nieustannie krępują się (kastrują) używania w yraźnie zdefiniow anych term inów. Każdą m yśl zakotwiczają w jakim ś pojęciu. P rzy czym istnieją zarówno term iny uprzyw ilejow ane, ja k i lekceważone. K ryty cy boją się nie ty lko w ykroczyć poza horyzont pojęciowy epoki, lecz również —
P R Z E C H A D Z K I 190
i to znacznie bardziej — lękają się naruszyć sm ak pojęciowy współczesności. Zgodnie z nie ustalonym i bliżej prawami m ody po sługują się ciągle now ym i term inam i. Nie byłoby w ty m nic złego, gdyby nieum iejętność odnalezienia pojęcia, o które m ożna by za
czepić pierwszą m yśl o utworze, nie powodowała zbyw ania go m il czeniem. Lecz tak jak żyjące z dala od cyw ilizacji plem ię (przykład bliżej znany językoznaw com ) «nie dostrzegło» sta tk u stojącego w przystani, ponieważ nie znało słowa, któ rym m ogłoby «objąć» ów nieznany twór, tak i k ry ty c y nie zauważają utworów, których omówienie w ym agałoby użycia zdewaluowanych (nadużyw anych przez poprzedników) pojęć, bezwzględnie w ykreślonych z ich n ie ustannie rozwijającego się słownika.
Niw elując w szelkie dystanse, których tak potrzebuje k r y ty k , czy teln ik nurza się w święcie literackim. Każde zdanie chw yta go w pułapkę, odsyła k u poprzednim, a zarazem nieuchronnym czyni m arsz k u następnym . W iąże się z nim i tak silnie i zarazem na tu ralnie, że nie ty lko nie m ożna naw et na chwilę się zatrzymać, lecz że nie sposób naw et otrząsnąć się. I w tej b ezm yślnej lekturze jest sens i cel!
W szystko, co przeczytaliśm y do pew nej chwili, wyraża nasze u k r y te podejrzenia, lecz również w yw ołuje niepokój, przed któ rym chronim y się w zdaniu następnym . Ale to następne nie tylko go nie wycisza, lecz, przeciwnie, wzmaga. Z uczuciem narastającego niepokoju dobiegamy (bezmyślnie! bezrefleksyjnie!) do końca. Je szcze chwilę ślizgam y się oczami po stronie, natrafiam y na puste pola i z nich coś jeszcze chcielibyśm y wyczytać.
— No tak, to ju ż koniec — spostrzegamy. O dczuwam y ulgę i roz
czarowanie, ja k b y um knęło nam coś ważnego, ja kby coś pozostało nie dopowiedziane. Czy te uczucia podziela k ry ty k ? Przecież dla niego koniec jest konsekw encją tego, co go poprzedzało. Tylko m y, któ rzy w rozpędzie m ija m y m etę, dostrzec m ożem y, że nie był to praw dziw y koniec, a jego złudzenie, że rozwiązanie jest tylko po zorne, nieproporcjonalne do narastających w utw orze problemóiu, że ostatnie zdanie niczego nie zam yka, a w szystko otwiera. Cóż k r y ty k może wiedzieć o równoczesnym odczuciu bolesnej pełni i tragicznego niedosytu?
Dla niego epizod z książką kończy się w chwili, gdy ją przeczyta, zrecenzuje, ew entualnie posłuży jako układem odniesienia dla ksią żek innych. Jeśli znajdzie jakieś szczególnie trafne aforystyczne
sform ułowanie, postara się je zapamiętać.
W czyteln iku treści książki rezonują jeszcze długo. Zdania obijają się po jego życiu, nasycają dziw nie głęboką refleksją najbardziej tryw ialne doświadczenia. Jak duchy nawiedzają go słowa, powo dując, że nagle się zawaha, zatrzym a, zamyśli. W ten sposób nie ty lko jak k r y ty k w e ry fik u je m y książkę życiem , ale i życie książką. Nasze przeżycia ujawniają swoją podwójną naturę. Pod w arstw ą zdarzeń dostrzegamy drugi nurt, którego zauważyć nie potrafiło eksperym entujące dziecko.
Jeśli jednak zb y t często przestawać będziem y z kryty ka m i, zauw a ż y m y zdziwieni, że lektura pism literackich zastępuje (m iast to w arzyszyć) czytanie książek. C zytelnik prasy zaczyna podejrzewać, że prawdziwa lektura polega na rozkładaniu zdań na części, ale że nudzi go to i m ęczy, czynności takie pozostawia kryty ko m . Stop niowo staje się w idzem toczonym przez nich publicznie p o jed yn ków czy naw et meczów. Potrzeba intym n ych przeżyć zostaje za stąpiona potrzebą uczestnictw a w życiu publicznym (książka jest zaledwie pretekstem ). C zytelnik zaczyna utożsamiać utw ór z ota czającą go błoną cudzych opinii, interpretacji, analiz. On sam nie m a w eń wejścia, książka staje się tw orem obcym i już nie udzie lającym schronienia. Świadomość dobrego i złego znow u w yrzuciła nas z raju. Przed nam i rozciąga się świat może naw et rozleglejszy niż przed lekturą, może naw et zrozum iały, ale i płaski.
Oczywiście, gdy książka zb y t daleko nas wyprowadza, by nie błą dzić, potrzebujem y k ry ty ka , gdy nie potrafim y sobie dać rady z nadm iarem sprzecznych odczuć, porządkujem y je lub zapomina m y o nich w tow arzystw ie k ry ty k ó w , gdy nie zn a jdujem y w sobie dość siły ani uczuć, b y przeżyw ać książkę, usłużni k r y ty c y pod suną nam swoją interpretację jako produkt zastępczy. Są w końcu profesjonalistami. Nie m am więc do nich żadnych pretensji. Pre tensje m am ty lko do tego jednego, w którego słowach najw ięcej jest praw dziw ych (może ty lko zręcznie sym ulow anych) uczuć, k tó ry lekceważąc w ym yśln e techniki i form alne ch w yty, najpełniej w y razić potrafi czytelniczy stosunek do dzieła, któ ry pisze prosto, a otwiera przed nam i niezgłębione przepaście książki, życia, du szy ludzkiej, któ ry nie boi się śmieszności, którego nie d otyczy żaden z w yrażonych pow yżej zarzutów i któ ry milczy!