• Nie Znaleziono Wyników

Teatr

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Teatr"

Copied!
318
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)
(3)

ISSB ISSili

- ^

(4)
(5)

f-" "T-

ST£fANKI£DmNSKI

KOPIE TA

Ä V h W JA^ *

Q*GPZ£- DO

PEZOSO

G-ROSZA

W M S Z A W A I 9 3 0

-F.-H-OESIC-K

(6)
(7)
(8)

T E G O Ż A U T O R A :

SŁODYCZ GRZECHU. Fatalne miłosierdzie. Nowele.

Wydanie drugie.

ŚLADEM KOBIETY. Powieść. Wyd. drugie.

TRUJĄCY KWIAT. Powieść. Wyd. drugie.

ROMANS Z PAJACEM. Nowele.

DOLINA PRAGNIEN. Powieść.

POŻAR. Powieść. Wyd. drugie.

KRZYK W NOCY. Powieść. Wyczerpane.

OCZY KSIĘŻNICZKI FATMY. Komedja.

UŚMIECH SZATANA. Powieść. Wyd. trzecie.

DYM OFIARNY. Powieść.

NIE TRZEBA SIĘ NICZEMU DZIWIĆ. Komedja.

ROMANS FLORENCKI. Dramat.

WŁOSKA KREW. Nowele.

ŻONA I NIE ŻONA. Powieść. Wyd. drugie. Wyczerpane.

SERCE NA ULICY. Powieść. Dwa tomy.

(9)

S T E F A N B I E D R Z Y Ń S K I

T E A T R

WINO, KOBIETA I DANCING P O W R Ó T D O G R Z E C H U M I Ł O Ś Ć B E Z G R O S Z A

W A R S Z A W A — 1 9 5 0

N A K Ł A D E M K S I Ę G A R N I F. H O E S I C K A

(10)

%

X - j ' £ Ą k Ą

CZCIO NK AM I D R U K A R N I N A R O D O W E J W K R A K O W IE

(11)

W INO, KOBIETA I DANCING

Komedja w trzech aktach Stefana Kiedrzyńskiego.

Wystawiona po raz pierwszy w Warszawie w teatrze Polskim dnia 8-go kwietnia 1926 r. w następującej obsadzie:

O S O B Y

Tomasz Wareński, obywatel ziemski Marjusz Muszyński Kazimierz Szadurski, jego wnuk Leon Łuszczewski Madzia Horynkiewiczówna,

wychowanka Wareńskiego Stanisława Mamrekówna Konstanty Borkiewicz, urzędnik

Wanda, jego żona Ogrodnik

Franciszek, służący Wałek, chłopiec stajenny

Ludwik Pritsche Mila Kamińska Bohdan Wasiel Marjan Zajączkowski Bronisław Dąbrowski Rzecz dzieje się w m ajątku Wareńskiego.

Reżyserował: Karol Borowski

(12)
(13)

AKT PIERWSZY.

Scena przedstawia salon we dworze. Wprost drzwi, prowa­

dzące na werandą, oraz na prawo i lewo. Przy ścianie for­

tepian, na nim nuty i wazon z kwiatami. Przy werandzie stoi stół, nakryty na trzy osoby do śniadania. Przy stole krząta się Franciszek. Jest to czerstwy staruszek, ubrany

z lokajska.

Po chwili z lewej strony wchodzi Kazimierz. Przystojny, silny mężczyzna, lat 28-iu. Twarz szczera, ruchy silne, śmiałe. Piękny słoneczny ranek ostatnich dni maja. Przez okna i otwarte drzwi werandy widać kwitnące w ogro­

dzie bzy.

Scena 1.

FRANCISZEK, KAZIMIERZ.

KAZIMIERZ (wchodzi, nucąc jakąś piosenką żołnierską).

Dzień dobry, Franciszku.

FRANCISZEK. Dzień dobry panu porucznikowi.

KAZIMIERZ (ze zdziwieniem). Co to? Nikogo jeszcze niema do śniadania?... (patrzy na zegarek). Dziewiąta godzina.

Jak na wiejskie stosunki, to dalibóg nieźle.

FRANCISZEK. Panienka już dawno wstała.

KAZIMIERZ. Skoro jest tutaj gospodynią, to musi wstawać pierwsza. (Staje we drzwiach werandy). Cudowny dzisiaj poranek. (Zapala fajkę, wchodzi na werandę). Czy dużo będzie owoców w tym roku?

(14)

FRANCISZEK. Okwieciło bardzo, wichrów nie było, to i owoce będą, jeżeli się robaki nie wdadzą.

Scena 2.

FRANCISZEK, MADZIA.

MADZIA (19-letnia ładna panna, blondynka, w fartuszku narzuconym na suknią). Czy wszystko gotowe do śnia­

dania?

FRANCISZEK. Tylko siadać i jeść.

MADZIA. Jakoś pan dziedzic nam dzisiaj zaspał. Już jest po 9-tej. A pan Kazimierz?

FRANCISZEK. A no w ogrodzie se czeka.

KAZIMIERZ (wchodząc do pokoju).' Witam kuzyneczkę.

Jakiż humorek dzisiaj mamy? (przygląda się jej). Oj, nie dobrze. Widzę, że w oczach znów tańczą djabełki.

MADZIA (nadąsana). Gdzież to kuzynek wczoraj tak bu­

jał, że nie mógł zdążyć na kolację?

KAZIMIERZ. Gdzie? Ho, ho! Daleko. Za tym dużym lasem, za rzeczką, hen. Aż pod one górki z piasku pojechałem.

MADZIA. Ależ to najmniej z 10 kilometrów.

KAZIMIERZ (wesoło). To wiele? Na wojnie robiliśmy wię­

cej —■ i niekoniecznie z przyjemnością, o nie! Mróz nie mróz, deszcz, plucha, noc, zawieja — wszystko jedno! J e ­ chać musisz!

FRANCISZEK. O, bo też się pan porucznik bez te lata we wojsku wyterał, Boże ty mój!...

KAZIMIERZ. Pewnie, że nie liczyłem much na suficie.

FRANCISZEK. Tęgo nasi bili, co?

KAZIMIERZ. Ja k na wojnie, mój stary. Raz ty jego, potem on ciebie. Ale nasze było na wierzchu, a to grunt. (Siada do fortepianu).

FRANCISZEK. Tak, to, pan porucznik dobrze powiedział.

Grant, żeby nasze było na wierzchu. Czyje n a wierzchu, ten i wygrał. W samej rzeczy. (W ychodzi).

(15)

Scena 3.

KAZIMIERZ, MADZIA.

KAZIMIERZ (przy fortepianie, akompaniując sobie, śpiewa) Przybyli ulani... i t. d. Taak... (Nagle zam yka fortepian i podchodzi do Madzi wesoło). A teraz proszę mi powie­

dzieć, co się stało? Och, to pewno ja znów coś zawini­

łem? —• prawda? 0, ja nieszczęsny...

MADZIA. Zostawmy przedewszystkiem ten ton. Kuzyn wie, że nasze kuzyn owstwo jest tak dalekie, że nie daje nam żadnych przywilejów. Miesiąc temu nie mogłabym sobie nawet przypomnieć, że jakiś Kazimierz Szadurski, ex- porucznik ułanów, istnieje na świecie.

KAZIMIERZ. Ja wprawdzie również nie wiedziałem, że smętny ten świat upiększa panna Magdalena Horynkie- wiozówna, którą miałem przyjemność widzieć po raz ostatni, gdy miała lat dziewięć i biegała za motylkami po tym ogrodzie. Czego to jednak dowodzi?

MADZIA. Przedewszystkiem tego, że nasza znajomość jest tak niedawna...

KAZIMIERZ, (niem ile zdziw iony). Znajomość...?

M A D Z IA . A c o ? N a tu r a ln ie , że z n a jo m o ść .

KAZIMIERZ. Nic innego, tylko — znajomość? O... kuzy- neczko Madziu! Ślicznie, ładnie tak się teraz wykręcać!

Ja nie zapomniałem tego spaceru wtedy... wieczorem...

Pamięta kuzyneczka?

MADZIA (z żalem). Nie warto już o tern wspominać.

KAZIMIERZ. Cicha majowa noc, staw, księżyc... Słowiki śpiewają, a my we dwoje snujemy się, jak wiosenne du­

chy. Cośmy sobie wtedy powiedzieli? Że cokolwiek się stanie, zostaniemy przyjaciółmi.

MADZIA (z ironjq). I kuzyn utrzymuje, że o tern pamięta?

KAZIMIERZ (nieszczerze). Naturalnie. Jeżeli kto z nas za^

pomniał, to napewno nie ja.

MADZIA (niechętnie). Być może. Widocznie miałam chwile 9

(16)

złudzeń, które minęły. Właściwie wszystkiemu winien księżyc.

KAZIMIERZ (z udanym humorem). A gałgan, hultaj nie­

poprawny. Wyłudził z tego serduszka kilka cieplejszych uczuć — i odszedł sobie. A teraz kuzyneczka nie wie, co z tern począć... (z westchnieniem). Ano, trudno...

MADZIA (z goryczą i zdziwieniem). Trudno?...

KAZIMIERZ (po chwili). Dam kuzyneczce pewną radę.

Istnieje między hulakami, biboszami taki cichy układ, że wszystkie przyrzeczenia i zapewnienia przyjaźni, miłości, wierności i t. d. czynione po pijanemu, wymagają po­

twierdzenia n a z a j u t r z , gdy się jest trzeźwym. Zastosu­

jemy ten zwyczaj i do wpływów księżycowej nocy; do­

brze?... A zatem nic mi kuzyneczka nie mówiła, nie było żadnego spaceru i obietnic... O wszystkiemu już zapomnia­

łem.

MADZIA (ironicznie). Jak się z tern jednak kuzyn prędko godzi. Widać, że kuzynek tylko czekał na to, aby mi to powiedzieć.

KAZIMIERZ (gorąco). Ależ Madziu... (chóe ją ująć za rąkę).

Czy masz prawo tak mówić?

MADZIA (z rozżaleniem). Naturalnie. Nawet spodziewałam się tego. Przyjechałeś z wielkiego świata. Co cię może obchodzić takie wiejskie stworzenie, jak ja? W W arsza­

wie znasz wiele pięknych, bogatych kobiet. Jakże ja mo­

głabym się z niemi porównywać? Byłabym śmieszna!

(drżącym głosem). Jestem tylko w Zaolszu gospodynią.

Od dwuch lat nie byłam w Warszawie dłużej, jak kilka godzin — a przedtem w klasztorze... Skąd ja mogę być interesująca, (odwraca się, aby ukryć Izy).

KAZIMIERZ (ze wzruszeniem). Ale co to?... łzy?... Łzy z mego powodu?... Madziu! Ja k Boga kocham — droga kuzyneczko... — no, niech mnie djabli wezmą — ale przestań płakać! Szkoda tych ślicznych Oczu. Te gwiaz­

deczki powinny migotać wesołością, a nie łzy ronić!

(17)

MADZIA (uśmiechając się). To proszę wszystko odwołać, bo się naprawdę pogniewam...

KAZIMIERZ. Więc do tej pory to nie było naprawdę? — Bogu dzięki! A już się bałem, że ten księżycowy wieczór pójdzie do lamusa pięknych wspomnień... (bierze je) rękę). Dziękuję ci... (Całuje je j rękę, po chwili). Otóż czy mam być zupełnie szczery?

MADZIA. Właśnie o to mi chodzi.

KAZIMIERZ. Zatem dobrze. Pamiętam, że przyrzekłem ci, mówić o wszystkich moich tarapatach i zmartwieniach.

Czy tak?

MADZIA. Tak; tymczasem...

KAZIMIERZ (z udaną swobodą). Tymczasem bardzo żałuję, i przepraszam, ale nie mam żadnych zmartwień. Powodzi mi się tutaj wprost znakomicie: śpię, jem, spaceruję, jeżdżę konno, gram z dziadkiem w domino — a przede- wszystkiem — rozmawiam z tobą, patrzę na ciebie, słu­

cham twego miłego głosu... Słowem przepędzam cza-s idealnie. Na co się mogę skarżyć? Życie mnie pieści...

MADZIA. To wszystko... nie przeszkadza temu, że coś ukry­

wasz przedemną. Coś, co cię niepokoi, co ci sprawia wielką przykrość...

KAZIMIERZ (żartobliwie). Na Boga! Zarzucasz kłamstwo porucznikowi ułanów! Czy wiesz, na co się narażasz?

Mężczyźni płacą za to krwią, piękne dziewczęta — po­

całunkami!

MADZIA. I znowu chcesz mnie zbyć żartami! A co znaczą te listy, które kuzynek otrzymuje od dwuch tygodni?

KAZIMIERZ (zmieszany). Listy?... Jakie listy?...

MADZIA. Te, te listy w podłużnych szaro-niebieskioh ko­

pertach.

KAZIMIERZ (j. w.). Ach... te listy? No... listy, zwyczajne listy od różnych znajomych. Przedewazystkiem w sprawie mojej posady, którą mi wszyscy obiecują od trzech lat.

MADZIA (niedowierzająco). I wszyscy piszą na jednako­

wym papierze?

11

(18)

KAZIMIERZ. Zwykły zbieg okoliczności. Mogło przecież kilkanaście osób kupić taki sam papier.

MADZIA. A dlaczego są pisante wszystkie tym samym cha­

rakterem?

KAZIMIERZ (zaskoczony). Tym samym? Bardzo możliwe, bo są to listy od jednej i tej samej osoby. Powiem ci prawdę. Od pewnego posła, który mi obiecał wyrobić po­

sadę. Nie wiem tylko* czy będę mógł z tej jego propozycji skorzystać, bo właśnie ofiarowuje mi posadę lekarza w Kasie Chorych i pisze mi, że to nic nie znaczy, że jako oficer kaw alerji nie znam się na medycynie, ponieważ tego i tak nikt tam nie zauważy. Z tern się oczywiście zgadzam. Ale moje sumienie. Nie mogę przecież zabijać ludzi bez patentu...

MADZIA. Te listy napewno są pisane przez kobietę. Po­

znaję po rodzaju pisma, że to jakaś dama.

KAZIMIERZ. Dama? Naturalnie, że dama! Bufetowa w Sej­

mie! Ona wielu posłom pisuję listy.

Scena 4.

CIŻ I FRANCISZEK.

FRANCISZEK. Telegrama przyszła do pana porucznika.

(Oddaje i wychodzi).

KAZIMIERZ (zmieszany). Depesza? A niech ją djabli wezmą!

MADZIA (zaniepokojona). Kogo — ją?...

KAZIMIERZ (j. w.). No —- depeszę naturalnie. Takeśmy so­

bie przyjemnie rozmawiali — i masz! — depesza! (bierze depeszą, czyta i syczy Ze złością przez zaciśnięte zęby).

MADZIA (ironicznie). Zapewne znów ten sam poseł?

KAZIMIERZ (zmieszany). Właśnie... Obiecuje mi posadę kontrolera zredukowanych urzędników...

MADZIA (niespodziewanie wyrywa mu depeszą. Ze śmie­

chem). Aha!... aha!

(19)

KAZIMIERZ (przerażony). O, proszę cię, kuzyneczko!...

proszę cię, oddaj mi tę depeszę! (goni ją po pokoju).

MADZIA (przekomarzaj ąco, uciekając). A ja nie oddam!

Nie oddam — aha!

KAZIMIERZ (przystając). Tylko co? Schowasz ją sobie na pamiątkę?

MADZIA. Przeczytam — i będę wszystko wiedziała! Całą Całą tajemnicę niebieskich listów.

KAZIMIERZ. Ale zlituj się; tyle jest dobrych rzeczy do czytania: Sienkiewicz, Prus, Reymont... Koniecznie moją depeszę musisz czytać?

MADZIA. A jeżeli przyznam się do tego, że jestem ciekawa?

To co?

KAZIMIERZ. Powiem, że jest to wielka wada charakteru ale i wtedy nie uwierzę, abyś się mogła posunąć aż tak daleko.

MADZIA. Dlaczego?

KAZIMIERZ. Dlatego, że cudzych listów się nie czytuje.

Osoba wychowana w klasztorze powinna panować nad swemi namiętnościami.

MADZIA. Jeżeli jednak ta depesza, jak wszystkie tamte listy, jest od tego samego posła, to co w tern złego, gdy się o tern przekonam?

KAZIMIERZ. Naturalnie, że nic złego. Zło leży w tern, że się chcesz o tern przekonać bez mego pozwolenia...

MADZIA (poważnie). Więc stanowczo nie zgadzasz się, abym ja przeczytała tę depeszę?

KAZIMIERZ (stanowczo). Nie! Prosił mnie o dyskrecję. Da­

łem mu słowo, że nikt nie będzie znał jego nazwiska.

MADZIA (rzucając depeszą na stół). A więc masz ją! masz!

(Kazimierz z ulgą chwyta depeszą i drze ją).

MADZIA. Teraz już wiem to, co chciałam wiedzieć! Te listy, które otrzymujesz, i ta depesza są od jednej i tej samej kobiety. Napewno wzywa cię, abyś do niej przyjechał!

Niecierpliwi się tam!

(20)

KAZIMIERZ. Ale, droga Magdziu. Czy ja wyglądam na takiego, za którym kobiety tęsknią? Czy mam garbaty nos, brzuch jak balon i kantor bankierski? Czy chociażby pismo ilustrowane, albo przedstawicielstwo francuskich perfum?

MADZIA (rozżalona). Myślałam, że naprawdę możemy być szczerymi przyjaciółmi. Ale okazuje się, że kuzyn jest sobie, ot, takim zwykłym zdemoralizowanym zepsutym typem z dancigu czy z kabaretu — zresztą nie wiem, skąd.

KAZIMIERZ (poważnie, z widoczną przykrością). Istotnie tak o mnie myślisz?

MADZIA (drżącym głosem). Mam przecież dowód... Gdybyś mnie chociaż trochę lubił...

KAZIMIERZ (ciepło) Wątpisz w to? (bierze ją za rękę, chwila ciszy, oboje są wzruszeni). Wątpisz, że cię lubię?

Madziu. Sądziłem, że mi wierzysz...

Scena 5.

CIŻ, TOMASZ.

TOMASZ (lat 65, krzepki przystojny starzec, w szlafroku i pantoflach). Kto to słyszał spać do wpół do 10-tej? Dla­

czego nie obudziliście mnie?

KAZIMIERZ. No, mój dziadziu, ja robiłem, co mogłem: ha­

łasowałem, śpiewałem, grałem — nawet kłóciłem się z kuzynką Madzią. (W ita go, całując w ramię).

TOMASZ (witając się z nimi). Kłóciłeś się z Madzią? O, to brzydko, to nieładnie! I o cóż to wam poszło, jeżeli można wiedzieć?

MADZIA (zmieszana). Ależ nie, dziadku, doprawdy — ku­

zyn żartuje! Gzy można już podać śniadanie?

TOMASZ (całuje ją w czoło). Naturalnie, moje dziecko! Na- pewno wszyscy jesteśmy porządnie głodni.

MADZIA. W tej chwili będzie! (W ychodzi).

(21)

Scena 6‘.

TOMASZ, KAZIMIERZ.

TOMASZ (siada przy stole, bierze kawałek chleba, smaruje masłem). Kłóciłeś się z Madzią? Cóż to znaczy? Przecież ta dziewczyna, to anioł, sama dobroć!

KAZIMIERZ. Ach, nie! Przecież Madzia naprawdę jest prze­

miłą dziewczyną. Bardzo, bardzo ją lubię. Ot, tak, prze­

komarzaliśmy się. (Nagle patrzy na zegarek). Już za 20 minut dziesiąta!

TOMASZ. Czy mas-z zamiar znów gdzie pojechać?

KAZIMIERZ. Właśnie. Bardzo mi przypadła do gustu ta kasztanka, którą mi dziadek kilka dni temu zaprotego- waŁ- Świetna klacz! Wczoraj pojechałem pod te górki za wielkim lasem, a dzisiaj chcę się wypuścić jeszcze dalej.

(Pokazując). W stronę Kutna.

TOMASZ (z niezadowoleniem). Eee... lepiej zostań w domu.

Znikasz na całe dnie, a biedna dziewczyna chodzi, jak struta mysz.

KAZIMIERZ (z zainteresowaniem). Naprawdę? I dziadek istotnie sądzi, że to z tego powodu?

TOMASZ. A z jakiego? Już ty mi tu nie udawaj niewi­

niątka, hultaju! Zaprószył w głowie dziewczynie, a teraz będzie robił taką minę, jakgdyby o niczem- nie wiedział!

KAZIMIERZ. E... bo to .się dziadkowi n a pewno zdaje!

TOMASZ. No, już mnie się nie zdaje! Jeszcześ rodzonej matki od butelki nie odróżniał, kiedy ja już przez okno wchodziłem do sypialni — i to takich kobiet, że powia­

dam ci, gdy sobie dzisiaj przypomnę czasem — to mi ciarki chodzą po skórze!

KAZIMIERZ (żartobliwie). No, przecież ja wiem — natu­

ralnie. Dziadek musiał mieć nadzwyczajne szczęście! To widać do dzisiejszego dnia!

TOMASZ (zadowolony). W twoim wieku, jak mi Bóg miły — byłem postrachem.

KAZIMIERZ. Kobiet?

15

(22)

TOMASZ (ożywia się). Przedewszystkiem ich mężów!... Ale co tu dużo mówić! Jeszcze w roku 1911-ym, kiedy prze­

żywałem swój ostatni karnawał. Cóż to były za czasy!

Zbierano się w domu szambelana Durskiego — wiesz, tego...

KAZIMIERZ. Wiem, tego, co miał romans z Cle o de Merode i którego za to Ćwierciakiewiozowa zwymyślała w Saskim ogrodzie.

TOMASZ. Co ty gadasz? — Otóż u niego co czwartek od­

bywały się zebrania, na których bywały różnego wieku damy... z córkami. Jedna z nich, młoda panienka, tak się we mnie zadurzyła, że musiano ją wysłać na wieś, bo chciała popełnić szaleństwo. Zresztą zdaje mi się, że ja ci już mówiłem o tern?

KAZIMIERZ (z determinacją). O, wiele razy... wiele razy...

TOMASZ. Właśnie! Chodzi tylko o przykład. J a się znam na kobietach, rozumiem każde spojrzenie, każde poru­

szenie brwiami. Przyznam ci się jednak szczerze, że ja tych czasów nie mogę zapomriieć. Tak mi chwilami żal tej rozkosznej, a minionej już bezpowrotnie młodości...

(Wzdycha). No, ale cóż robić? Podobno człowiek się od­

radza w swych dzieciach i wnukach. Nie jesteś wpraw­

dzie moim rodzonym wnukiem, tylko stryjecznym, ale niech mi się zdaje, że twoje tryumfy w buduarach są dal­

szym ciągiem moich własnych!

KAZIMIERZ. To są złudzenia! Lepiej zawsze coś skrom­

niejszego ale na własny rachunek. Nieprawdaż?

TOMASZ. Cicho... ty flirciarzu! Musiałeś porządnie na- broić w Warszawie — no przyznaj się?! Nie powiem Ma­

dzi. — Dużo zostawiłeś tam rozkochanych w sobie ko­

bietek? Go? Trzy? Pięć? Dziesięć? No, powiedzże do li­

cha, nie udawaj skromnisia!

KAZIMIERZ. E, proszę dziadka, co to znaczy? Mężczyzna dzisiaj, byleby tylko umiał dobrze tańczyć i był trochę do ludzi podobny, to się poprostu opędzić nie może!

Słowo daję! To nie są żadne zwycięstwa.

(23)

TOMASZ. Tak... ale jednak... Teraz naturalnie, to są tylko wspomnienia, ale kiedyś, kiedyś, gdy byłem młody, umia­

łem się bawić. Rzecz prosta, że do każdego człowieka, mój Kaziu, przychodzi chwila, w której zaczyna się za­

stanawiać nad życiem, tęsknić do własnego domu... do własnych dzieci... no tak. Ale nim się wyszumi, to w ła­

śnie... ten szum! ten szum! — Bagatela! Piękna dziew­

czyna, szampan, jakiś śpiew, taniec... Prawdziwa, czy na­

wet udana miłość! Zaczarowany świat! Bajka, którą się przeżywa tylko raz w życiu.

KAZIMIERZ (przesuwając palcem po gardle). Mam już tych bajek potąd!

TOMASZ. Już? No tak, masz 28 lat. Może to trochę za wcze­

śnie na rezygnację zupełną. Ale jeżeli masz zamiar ożenić się z młodą dziewczyną, to niewiele się zmieni. Młodość jest wszędzie ta sama.

KAZIMIERZ. Ozy ja powiedziałem, że chciałbym się oże­

nić? Naprzykład z kim?

TOMASZ. Mnie się pytasz -o to? Zresztą jak mnie ciągniesz za język, to ci powiem, że trzeba być bardzo ograniczo­

nym młokosem, żeby mieć przed oczami taką śliczną, taką miłą i rozumną dziewczynę, jak Madzia, i nie zako­

chać się w niej po uszy.

KAZIMIERZ. Wszystko to przyznaję. Madzia jest śliczna, miła i rozumna, ale nie jest dla mnie.

TOMASZ. Dlaczego? Jesteś zdrów, młody...

KAZIMIERZ. Ale goły —- dziadku — goły, jak Milońska.

Wenus. Madzia nie ma nic, a ja dwa razy tyle. Zakładać kolonję Goljatów? Poco? Mało ich jeszcze mamy?

TOMASZ. No, przecież, nie zostawiłbym cię bez pomocy.

KAZIMIERZ (z rozdrażnieniem). O nie, nie! Pieniądze, które żona wydaje, muszą być zapracowane przez jej mę­

ża! Inaczej mąż jest tylko do nich dodatkiem, a na to, nigdy bym się nie zgodził. Zresztą poco o tern mówimy? Madzia jest miła, dobra i śliczna dziewczyna, a ja jestem, jak dziadkowi wiadomo, szałaputa! Prawda?

Teatr 2 17

(24)

(Z udanym, humorem). Spędziłem tyle lat w wojsku, po­

tem przyszła wojna, Na moje miejsce przyszli inni, no — i jestem zero! Kompletne społeczne zero. (Spo­

strzegłszy przez okno chłopca stajennego wola): Wałek!

Scena 7.

CIŻ I WAŁEK.

WAŁEK (na werandzie). Słucham panicza!

KAZIMIERZ. Powiedz stajennemu, żeby mi kasztankę osio­

dłał. Niech ją zatrzyma przed stajnią. Za 15 minut tam będę!

WAŁEK. Dobrze, proszę panicza.

KAZIMIERZ (żartobliwie). Rozkaz -— się mówi, ofermo!

WAŁEK (śmiejąc się). Rozkaz — panie poruczniku!

KAZIMIERZ. No to duchem! (W ałek wybiega. Kazimierz do dziadka). A zresztą, proszę dziadka, przypuśćmy na­

wet że popełniłem to warjactwo i ożeniłem się z Mar dzią. Cóż wtedy? Naturalnie bociany, szelmy, znoszą dzieci stadami. Po kilku latach trzeba założyć własną fabrykę butów, wykupić całą produkcję Żyrardowa na pieluchy (śmieje się). A tu nagle dziadek poznaje jakąś młodą, powiedzmy trzydziestoletnią wdówkę— i zaczyna mi moje bociany, jak gołębie, bałamucić do swego gołęb­

nika. Co wtedy?

TOMASZ (niby urażony). Powiedziałem ci, że nie lubię żar­

tów na ten temat!

KAZIMIERZ. A są przecież w Warszawie kobietki takie milusie, takie cieplutkie, a takie przylepne, że się odlepić od nich nie można. O, są! Niech mi dziadek wierzy. Nie- jednaby wyszła za mąż z ochotą za starszego ale zamożne­

go ziemianina. Mówię ci, dziadku, że gdybyśmy stanęli ra ­ zem do konkursu, to może na bezinteresowną miłość wziąłbym cię, bo kobiety m ają bądź co bądź pewne prze­

sądy pod tym względem, ale na małżeństwo — byłbym przez ciebie zdruzgotany!

(25)

TOMASZ. Przestań, u licha! Co opowiadasz takie rzeczy?

Jeszcze uwierzę i będę miał kłopot...

KAZIMIERZ (śmiejąc się). Aha! Widzisz, dziadku! Już się w tobie budzi demon małżeństwa!

TOMASZ. Dziwisz się? Pomyśl, ile jeszcze lat mogę spędzić w tych czterech ścianach — sam, jak w więzieniu. W ła­

śnie dlatego chciałbym, abyś się ożenił z Madzią. Zosta­

libyście tutaj ze mną — no i żylibyśmy sobie razem! Bo ja — to już — uważasz, Kaziu, jestem kaput! Czasami tam jeszcze kiedyś coś mi się marzy, roi... ale gdy sobie po­

myślę, że mam 65 lat, to mówię Zdrowaś Mar ja i idę spać.

KAZIMIERZ (śmiejąc się). Za wcześnie, słowo daję! Za wcześnie! Marszałek Foch mając lat 70 wygrał wojnę światową, a Clemenceau w 80-ym roku polował na tygrysy-

TOMASZ. W tym wieku to łatwiej polować na tygrysy, niż na kobiety... One są mądre, te baby, ho, ho! Nie bój ty się!... Pamiętam z dawnych lat... Właśnie u szambelana Dorskiego w Warszawie w roku 1912-ym poznałem pew­

ną znaną, chociaż jeszcze bardzo młodą aktoreczkę. Mó­

wiono, że ona tam coś... kiedyś miała z szambelanem, jakiś romansik, czy coś takiego... Byłem młodszy od niego, a tak mnie przenicowała,, powiadam ci, jak Lejbuś marynarkę! Słowo daję. Ale była cudowna!... Żebyś ty widział te nóżki, te łydeczki!... — E, do djabła! Odczep się odemnie, bo mnie demoralizujesz!

KAZIMIERZ (śmiejąc się). To nie ja, dziadku! To nie ja!

To słońce i ten zapach, który idzie z ogrodu. Wiosna niebezpieczna pora. Ostrożnie, dziadku! Djabeł nie śpi!

Scena 8.

CIŻ, MADZIA, FRANCISZEK.

MADZIA. Przepraszam, że tak późno, ale śmietanka się przypaliła.

z* 19

(26)

FRANCISZEK (oburzony). To ta szelma Katarzyna tak się zarajcowała z ogrodnikiem! (Po chwili wychodzi).

TOMASZ. Głupstwo. Nigdzie nie wyjeżdżamy. Nie śpieszy się nam.

MADZIA (z goryczą). Dziadkowi się nie śpieszy, ale dla k u ­ zyna już kasztankę siodłają.

KAZIMIERZ. A tak... chciałem przejechać się trochę.

MADZIA (nalewając kawą). A na obiad kuzyn wróci?

KAZIMIERZ (niepewnie). No, naturalnie. (Patrzy na zega­

rek).

TOMASZ. Siadaj! Cóż ci się tak śpieszy? W ykukałeś sobie jaką kukułkę w tych jazdach?

KAZIMIERZ (jedząc, zmieszany). Nie, tak spojrzałem na zegarek... Przypomniałem sobie, że właśnie trzy tygodnie temu o tej samej porze przyjechałem do Zaolsza.

TOMASZ. A tak. Pamiętam, jaka Madzia była zdziwiona.

Umyślnie nic nie mówiłem. Chciałem zobaczyć, jakie zrobisz na niej wrażenie.

MADZIA. Nie zemdlałam jednak.

KAZIMIERZ (drażniąc się). Ale zauważyłem, że była ku ­ zynka bardzo wzruszona. Takie cudowne rumieńce zapa­

liły się na policzkach, oczy błyszczały... pierś falowała...

MADZIA. Ach, rzeczywiście! Chyba dlatego, że przeczu­

wałam, co za miły ananas do nas zjeżdża!

KAZIMIERZ (z udanym humorem). Widzi dziadek — ana­

nas! Kuzynka Madzia uważa mnie za człowieka moralnie zaniedbanego. A wszystko dlatego, że pewien poseł pisuje do mnie listy.

TOMASZ. (Przestraszony). Już ty się z posłami lepiej nie wdawaj. Polityka to niebezpieczna rzecz. Wmieszasz się w jaką aferę dla dobra Ojczyzny — a pójdziesz do kozy!

KAZIMIERZ. Ależ to bardzo zacny człowiek!

MADZIA (rozdrażniona). I dziadek wierzy, że to poseł? Do­

prawdy, dziadek jest bardzo łatwowierny!

TOMASZ. Dlatego, że mówi, że to zacny człowiek, to nie mam wierzyć, że poseł? Nie... to znów przesada! Pan Bóg

(27)

spalił Sodomę, dlatego, że ani jednego sprawiedliwego w niej nie było — a przecież nasz Sejm, Bogu dzięki,

stoi... »

MADZIA (wzburzona). Ale to wogóle nie mężczyzna pisze te listy! O, proszę się nie zapierać! Nic mi na tern nie za­

leży, ale nie dam w siebie wmówić, że to jakiś poseł z ku­

zynkiem koresponduje!

KAZIMIERZ. Koniecznie kobieta? To ja już jestem taki idjota, że nie mogę z nikim korespondować, tylko z ko­

bietami?

MADZIA (z naciskiem). Zależy, z jakiem! kobietami.

KAZIMIERZ. Naturalnie — ja tylko z szansonetkami! Ucz­

ciwe, porządne kobiety przechodzą n a drugą stronę ulicy, żeby się mnie nie dotknąć! — Otóż powiadam kuzynce, że znam tylko same zacne, cnotliwe stare panny! Kobie­

tami, które noszą suknie do kolan i m ają ładne nogi — pogardzam! Cenię zaś tylko te, które mają lat najmniej 45, noszą szydełkowe pończochy, a włosy zw ijają z tyłu głowy w pęczek, w który w bijają pięć drucianych szpilek!

TOMASZ (śmiejąc się). Cha, cha, cha!... A to piękny portret!

Przestraszyłby hipopotama!

Scena 9.

CIŻ, FRANCISZEK.

FRANCISZEK. Proszę pana dziedzica, jakaś pani z W ar­

szawy przyjechała.

KAZIMIERZ (przerażony, d. s.). Tylko tego brakowało...

TOMASZ. Z Warszawy? Do kogo?

FRANCISZEK. Do pana dziedzica.

TOMASZ (zdumiony). Do mnie?!... Kto to może być?

MADZIA. Niech Franciszek poprosi tutaj tę panią.

TOMASZ. Ależ ja jestem w szlafroku! (Do Franciszka). Czy to młoda pani, czy stara?

21

(28)

FRANCISZEK. Młoda, panie dziedzicu, i alegancka, a pach­

nie, jak bukiet. (Wychodzi).

TOMASZ (przestraszony). To nie może być do mnie. J a nie mam takich znajomości.

KAZIMIERZ (zmieszany). W każdym razie przypuszczam, że dziadkowi będzie wygodniej porozmawiać z tą panią bez świadków. Kuzyneczko, zostawmy dziadka samego.

TOMASZ (przerażony). Ależ nie odchodźcie, nie odchodź­

cie!...

Scena 10.

CIŻ, PANI WANDA.

WANDA (trzydziestoletnia, b. ładna, zgrabna, b. elegancko ubrana. W ręce trzyma zw inięty w rulon jakiś papier, przewiązany sznurkiem). Przepraszam bardzo. Czy mam przyjemność z panem Wareńskim?

TOMASZ (zakrywając się szlafrokiem, zmieszany). Och...

przepraszam łaskawą panią, ale jestem nieubrany. Za chwilę będę służył. Tymczasem moja kuzynka i mój wnuk dotrzymają pani towarzystwa. Bardzo przepraszam, (idąc do drzwi). Bardzo ładna damulka... (Wychodzi).

MADZIA (uprzejmie ale chłodno). Proszę, niech pani raczy spocząć.

WANDA (bardzo dystyngowanie). Dziękuję pani. (Siada).

Widzę, że przerwałam państwu śniadanie. Jakże mi przy­

kro... Niestety, pociągi z Warszawy zatrzymują się na tej małej stacyjce tak rzadko.

MADZIA. Dlaczego pani nie zatelegrafowała po konie? W y­

słalibyśmy powóz.

WANDA. Nie chciałam państwu przysparzać kłopotu!

I tak nie wiem, czy pan Wareński przypomni sobie, kto jestem. Może nawet nie pamięta mojej cioci.

KAZIMIERZ (ze zdziwieniem). Cioci? (zmieszany). To jest chciałem się zapytać, czy ciocia pani...

(29)

WANDA (gromi go spojrzeniem). Słowem, czy mnie moja ciotka tu przysłała? O to się pan chciał zapytać?

KAZIMIERZ. Właśnie o to...

WANDA. Tak. Moja biedna ciotka, która już nie żyje.

MADZIA (przygląda się jej uważnie). Doprawdy, pani słowa brzmią dość dziwnie. Przychodzi pani w imieniu swojej ciotki, która nie żyje. Coś z kryminalnego romansu.

WANDA. Niech panią to nie dziwi. Życie współczesnej ko­

biety jest często bardzo podobne do kryminalnego ro­

mansu. Przeżywamy tak wiele.

Scena 11.

CIŻ, TOMASZ.

TOMASZ (wraca przebrany). Służę pani. Przepraszam, że pozwoliłem pani czekać.

WANDA (słodko). To ja przedewszystkiem muszę pana przeprosić za moją wizytę. Doprawdy, gdyby pan wie­

dział, jak się obawiam wyjawić panu jej powód.

KAZIMIERZ. Przypuszczam, dziadku, że jednak moja obec­

ność i kuzynki Madzi jest tu zbyteczna...

TOMASZ. To zależy tylko od pani. J a mogę mówić wobec mojej najbliższej rodziny o wszystkiem z całą szczerością.

WANDA. I ja również nie mam powodu prosić o rozmowę bez świadków. To, co mam do powiedzenia, jest tak ludz­

kie, takie naturalne, i życiowe. Mój Boże, kogo w życiu nie unosiły uczucia!...

TOMASZ (zaniepokojony) Mówi pani, że uczucia?

MADZIA. W takim razie zostańmy, kuzynie.

KAZIMIERZ. Ale przeciwnie! Jeżeli to sprawa uczuciowa...

(Do Madzi). Może to coś dyskretnego. Madziu, nie k rę ­ pujmy dziadka.

TOMASZ. Zostańcie. Bóg mi świadkiem, że mam sumienie czyste. Nie poczuwam się do niczego.

23

(30)

WANDA. Przyjechałam tu poprostu przypomnieć panu jego obietnicę.

TOMASZ (zdumiony). Moją obietnicę?... Obietnicę? Jaką obietnicę mogłem pani dać, skoro...

MADZIA (wtrącając z ironją) ...skoro dziadek panią po raz pierwszy w życiu widzi na oczy.

WANDA (uśmiecha się do niej, poczem rzuca spojrzenie na Kazimierza). Nie po raz pierwszy. Widział mnie pan już dawniej w Warszawie.

TOMASZ. W Warszawie? To możliwe, chociaż nie wiem doprawdy, kiedy to mogło mieć miejsce. Czy dawno?

WANDA (z uśmiechem). Niestety, już dosyć dawno. W roku 1911-ym.

TOMASZ (coraz bardziej zdumiony). Pani wybaczy, ale nie mogę sobie nic a nic przypomnieć. Może nazwisko pani ro-ziproiszy te mroki, w których się gubię w tej chwili.

WANDA. Nazwisko moje nic panu nie powie. Nazywam się Wanda Borkiewiczowa. Piętnaście lat temu jeszcze byłam dzieckiem. Tu chodzi przedewszystkiem o to, jak się na­

zywała moja biedna ciotka. (Po chwili). Matylda Ku­

lińska. (Wzruszona). Czy to panu nic nie mówi?

TOMASZ. Niech mnie djabli wezmą... O! przepraszam p a­

nią ale rzeczywiście nic, ale to nic! Imię Matylda... Ma­

tylda. Cóż to za Matylda!

WANDA. No, no, proszę. Niech pan sobie przypomni cho­

ciaż to imię, skoro serce nic panu więcej nie mówi.

TOMASZ. Jeżeli mam być szczery, łaskawa pani, to znałem w s wo jem życiu tylko jedną Matyldę, ale, to była moja mamka.

KAZIMIERZ (wybucha śmiechem). A to świetnie!... Cha, cha, chał...

MADZIA. Ależ dziadziu. — Przecież ta pani nie zechce chyba utrzymywać, że jest twoją mleczną siostrą!

WANDA (piorunuje spojrzeniem Kazimierza). O, może pani być pewna, że nią nie jestem! Prędzej córką.

TOMASZ (przerażony). Córką? Boże święty, czyż to moż-

(31)

li we? Nie, nie! Zaprzeczam, stanowczo zaprzeczam! Łas­

kawa pani raczy spojrzeć w lustro! Nie jesteśmy do siebie zupełnie podobni. Niema cienia podobieństwa. — Skądże więc zaraz córka! (Zauważywszy, &e Kazimierz dusi się od śmiechu). Czego ty się, u djabła, tak ciągle śmiejesz?

KAZIMIERZ (śmiejąc się). Przepraszam bardzo dziadka, ale jeżeli jedyna Matylda, jaką dziadek znał w życiu, była dziadka mamką, to może właśnie dziadek jej coś obiecał a że to było już dosyć dawno, więc nic dziwnego że nie może sobie dziadek teraz tego przypomnieć; to zro­

zumiałe.

TOMASZ (do Madzi). Słyszałaś, co on mówi? To jest zro­

zumiałe!

KAZIMIERZ (do Wandy, na stronie). Jak ty z tego wy­

brniesz?...

WANDA (tak samo). Już ja sobie poradzę...

TOMASZ (zniecierpliwiony). Ale jak a ciotka? (Bo siebie).

Co za Matylda, u Boga Ojca? (Bo Wandy). Wogóle co robiła pani ciotunia, jeżeli można wiedzieć?

WANDA. Co robiła? Dziwne pytanie. Kochała pana!

TOMASZ (z niedowierzaniem). I to było jej zajęcie? Pani żartuje sobie ze mnie!

KAZIMIERZ. Kuzynko, idziemy. Mam wrażenie, że dziadek zaczyna sobie coś przypominać. (Rzuca zrozpaczone spojrzenie Wandzie).

TOMASZ. Ja?! Niech mnie Bóg broni!

MADZIA (stanowczo). Pozwolisz, kuzynie, że ja zostanę.

Pani opowiadanie jest tak niezwykłe... nasuwające tyle przypuszczeń.

TOMASZ. Madziu, przysięgam ci. Jakżebym mógł zapom­

nieć do tego stopnia?...

WANDA. Czy znał pan w Warszawie w r. 1911-ym szam- belana Dorskiego, nieżyjącego już, niestety?

TOMASZ (szczerze zdziwiony). Szambełana Dorskiego? Ależ naturalnie! Szambelan był moim dobrym znajomym. Po­

25

(32)

wiem nawet, że raczej przyjacielem. Wiele miłych, nie­

zapomnianych wspomnień łączy mnie z tym domem.

WANDA. Właśnie tam bywała moja ciotka.

TOMASZ (ucieszony). Oo pani mówi?! U. szambelana Dor- skiego?

WANDA. Tak. I tam poznała pana.

TOMASZ (odetchnął z ulgą). Ach — tak! No tak, u szam­

belana, to możliwe.

WANDA (łypnęła okiem, na Kazimierza). Jaki stosunek łą­

czył pana z moją biedną ciotką — ja nie wiem. W yra­

żała się zawsze o panu, jako o człowieku wzniosłym. Na­

zywała pana: mężczyzną uroczym.

TOMASZ. Bardzo jej jestem za to obowiązany.

WANDA (wzruszona). Mówiąc o panu, była zawsze bardzo wzruszona. Razu pewnego serdecznie płakała, powtarza­

jąc — pamiętam, jakby to było wczoraj — „Tomaszu, mój Tomaszu, gdybyś ty mnie rozumiał!...“

TOMASZ. Tak? A ja nic — nic nie rozumiałem?

WANDA. Mężczyźni są tak mało domyślni! Moja droga ciotka, chociaż była bardzo piękna, nie chciała wyjść za mąż. Czekała na umiłowanego. Nie śmiała przyznać się do swej miłości, i dzisiaj dopiero wiem, dlaczego!

TOMASZ (podniecony). No, dlaczegóż to? To mnie zacie­

kawia, doprawdy!

WANDA. Dlatego, że wówczas, zajęty inną kobietą, bar­

dziej śmiałą, napewno nie zwracał pan na nią uwagi. Moja ciotka utonęła w tłumie kobiet, otaczających pana. Jej cicha, piękna i gorąca miłość pozostała niezauważona do śmierci.

TOMASZ (wzruszony). Jednak umarła. Biedna kobieta.

Szczerze mi jej żal. Doprawdy, jakżebym chciał ją sobie przypomnieć!... Niech mi pani pomoże. Jak wyglądała?

WANDA. Jak wyglądała? No, bardzo efektownie... (Zanie­

pokojona, że Madzia szepce coś do Kazimierza). Była średniego wzrostu... szatynka... miała oczy ciemne, trochę jaśniejsze, niż ciemne, t. j. raczej nieco, niż jasne;

(33)

brwi lekko łukowate, ubierała się bardzo wytwornie i...

starannie pielęgnowała ręce...

TOMASZ (niezdecydowany). Tak, niestety, to tak mało mówi...

WANDA. Mój Boże, cóż ja mogę panu więcej powiedzieć?

Wobec tego jednak, że tak trudno przypomina pan sobie ciotkę Matyldzię, widzę, że mój przyjazd był naprawdę szaleństwem. Przepraszam. Żegnam pana. Odchodzę.

TOMASZ (zatrzymując ją). Ależ pani! Proszę się uspokoić!

U szambelana bywało tyle ludzi, tyle dam pięknych i młodych, i... szatynek i blondynek — czyż mogę wszyst­

kie pamiętać?

KAZIMIERZ. Zwłaszcza przy lakiem szalonem powodzeniu do kobiet jakie dziadek miał zawsze! To niepodobieństwo!

TOMASZ. Bardzo możliwe, że znałem panią Matyldę, nie za­

przeczam. Proszę powiedzieć, co jej obiecałem. Jeżeli to będzie leżało w mej mocy — spełnię napewno, chociażby przez pamięć dla zacnego Durskiego.

WANDA (przyciska jego rękę do piersi). Pan jest naprawdę dobry. Dziękuję panu!

TOMASZ (przyjemnie uśmiechnięty). Ach — niema za co.

Napewno dotrzymam obietnicy.

WANDA. Otóż obiecał jej pan, drogi panie, że gdyby która z nas, zarówno ona sama, lub ja, znalazła się kiedy w ży­

ciu w ciężkiej sytuacji — nie odmówisz nigdy swej po­

mocy. Powiedziała do mnie tak: nie masz nikogo na świę­

cie, jesteś sierotą, nie zostawiam ci majątku, bo tak chciał los; zostawiam ci jednak Tomasza, który cię nie opuści.

Tak mi mówi moje serce, które go całe życie kochało!

TOMASZ (wzruszony). Tak powiedziała? Całe życie kocha­

ło... (Głęboko przejęty). Doprawdy, to jest zastanawia­

jące, jak wielu mężczyzn przechodzi w życiu obok n aj­

głębszej miłości i nie spostrzega jej!

MADZIA (oburzona). Jakto?! Więc ty, dziadku, w to wszyst­

ko wierzysz?!

TOMASZ. Jakto mam nie wierzyć? Wobec takich dowodów.

27

(34)

MADZIA, (wzburzona). Ale przecież ta bajka jest wymy­

ślona jedynie pot-o, żeby od. ciebie wyłudzić jakąś przy­

sługę!

WANDA (szczerze). Daruje pani; nie przyszłam prosić o pieniądze.

MADZIA (dosyć gwałtownie). Nie wiem, o co pani przyszła prosić, ale nie mogę pojąć, aby dziadek nie pamiętał oso­

by, która się w nim tak zabójczo kochała! — Dziadku, nie bądź tak łatwowiernym!

KAZIMIERZ (do siebie, z zachwytem). Inteligentna dziew­

czyna!

TOMASZ (melancholijnie). Jestem tylko mężczyzną, moja Madziu, a mężczyzna, o ile go nic złego nie spotkało od kobiety, która go kochała, prędko o niej zapomina. Pięt­

naście lat temu miałem zaledwie 50 lat — byłem młody.

Przeżyłem wtedy w Warszawie tyle wzruszeń; tyle roz­

kosznych niespodzianek! Otaczały mnie takie zachwyca­

jące kobiety!... Co to był za karnawał! Zabawy, bale, kolacyjki ciągnęły się bez końca! A te cichutkie flirciki, spotkania na balach, lub w Operze. Ach, nie znasz tego dawnego życia, Madziu; to była pochodnia, którą zgasiła wojna! Czy w tern ogólnem szaleństwie nie mógł się przy­

trafić wypadek, o jakim mowa? Cóż z tego, że narazie nie mogę sobie przypomnieć damy, która tak głęboko w sercu ukrywała gorącą dla mnie miłość? Chociażbym naw et jej sobie nigdy nie przypomniał, to jednak ona bywała w do­

mu, w którym po raz ostatni może czułem się naprawdę młody, kochany i szczęśliwy! To wystarczy, abym nie odmawiał pomocy jej wychowa,nicy. O, nie! Nigdy nie byłem niewdzięcznikiem!

MADZIA. Ale czego właściwie pani żąda?

TOMASZ. Tak, niech pani powie szczerze, w ozem mogę ci być pomocny?

WANDA (porozumiewawcze spojrzenie z Kazimierzem).

Jestem sama. — Przez pewien czas walczyłam z biedą.

Jestem bez środków do życia,

(35)

MADZIA (do Kazimierza). Patrz, jakie ona m a pończochy!

to jest prawdziwy jedwab po 40 zł. para!...

WANDA. Przyjechałam prosić cię, drogi panie, abyś mi pozwolił zamieszkać tutaj do chwili otrzymania posady.

MADZIA (przerażona). Zamieszkać — tutaj?! W Zaolszu?

TOMASZ (uradowany). Tylko tyle? Ależ, droga pani Wando, przez pamięć dla twojej zacnej ciotki pozwalam sobie tak cię nazywać — proszę, uważaj od tej chwili nasz dom za swój! Dzięki Bogu dosyć jest miejsca w Za­

olszu. Możesz tu siedzieć, jak długo ci się będzie tylko podobało!

WANDA (gorąco). O, dziękuję panu.

TOMASZ (szarmancko). Będziemy się starali o to, aby się pani u nas nie nudziła... prawda, Kaziu?

KAZIMIERZ (zmieszany). Aaa... z największą chęcią! Na­

turalnie.

WANDA (z przymileniem do Kazimierza). Dziękuję panu, o ile naturalnie mój opiekun nie będzie miał nic przeciw temu. (Do Tomasza). Bo oddaję się panu pod opiekę.

Moja ciotka wyraźnie mi to poleciła.

TOMASZ (oczarowany). Kochana Matylda! Doprawdy, na­

wet w grobie o mnie myśli! Co za serce! Dzisiaj już niema takich ludzi. To dawniejsza generacja!

MADZIA (sucho). W takim razie ta pani z nami zostaje. — Czy tak?

TOMASZ (stanowczo). Tak — i nie puścimy jej prędko!

(Do Wandy). Trzeba zapomnieć o posadzie, o biurze, o obowiązkach. Należy się pani odpoczynek i spokój. — No, doskonale! — Ale co to pani tak piastuje w rączkach od pierwszej chwili?

WANDA (skromnie). To nuty. Nuty mego ulubionego shimmy.

TOMASZ (szarmancko). Shimmy. Napewno dzięki przyjem­

nym wspomnieniom jest tak wyróżnione przez panią?

Czy zgadłem?

WANDA (patrząc na Kazimierza). Zgadł pan. Gdy je tań­

29

(36)

czyłam po raz pierwszy, ogarnęła mnie taka nieporów­

nana rozkosz, że zabrałam je ze sobą tutaj.

TOMASZ. I jakże się nazywa to czarujące shimmy?

WANDA (z udanem zawstydzeniem). Wstydzę się powtó­

rzyć tytułu. Niech pan sam zobaczy.

TOMASZ (odwijając paczką). Rzeczywiście, tytuły dzisiaj bywają bardzo jednoznaczne. (Czyta). No-o-o-tak... Istot­

nie, nie dziwię się pani, że nie chciałaś głośno powtórzyć!

MADZIA (zagląda przez ramią). Fe — co za paskudztwo!

WANDA. Ale tańczy się wybornie. Och, nauczę pana ta ń ­ czyć shimmy, dobrze?

TOMASZ. Co, mnie? Boże święty, w tym wieku?

KAZIMIERZ. Może powtórzą się rozkoszne czwartki u szam- belana.

TOMASZ (z udanym śmiechem). Nie budź widm i melan- cholji wspomnień, lekkomyślny młodzieńcze. To już prze­

szłość, niepowrotna przeszłość. No, a teraz poproszę cię, Madziu, pójdziemy wybrać dla pani pokój. Sam się tern zajmę.

WANDA. Jakna jskromniejszy! W mojem położeniu nie my­

śli się o komforcie.

TOMASZ (z czarującą uprzejmością). A aa — to już do nas należy. Tymczasem mój wnuk dotrzyma pani towarzy­

stwa.

KAZIMIERZ. Będę się starał. (Wychodzą).

Scenki 12.

WANDA, KAZIMIERZ.

WANDA (po wyjściu Madzi i Tomasza rzuca się na szyją Kazimierzowi). Ach, ty tchórzu, ty niedołęgo, ty świnko, ity małpko!... Powiedziałeś, że ja sobie nie dam rady z twoim dziadkiem! I co? Jestem w Zaolszu i zostanę tu tak długo, jak mi się będzie podobało!

KAZIMIERZ. Ale czy ty przynajmniej rozumiesz coś ty zrobiła? To szaleństwo!

(37)

WANDA. Szalony jest ten, kto w życiu nie robi żadnych .szaleństw!

KAZIMIERZ (z wymówką). Przecież pisałem ci, że nie mo­

żesz przyjechać! W Warszawie, gdyśmy się umawiali, nie wiedziałem, że tu jest moja kuzynka.

WANDA. A cóż mnie ona obchodzi? Kocham cię i chcę być z tobą! Ach, ty mój skarbie, mój najdroższy! (Obejmuje KAZIMIERZ (przestraszony). Ale uważaj! Puść mnie! Na

Boga, ktoś może wejść.

WANDA (namiętnie). Pocałuj mnie... Spragniona jestem ciebie, twojej pieszczoty! Trzy tygodnie cię nie widzia­

łam! Ach, ty!... Pocałuj mnie! (Długi pocałunek). Ach, odżywam! Nareszcie!

KAZIMIERZ. Boże! Co to będzie za skandal! Co to będzie za skandal!...

WANDA (oburzona). No wiesz! Sądziłam, że jesteś odważ­

niejszy!

KAZIMIERZ. (Ze złością). A ja sądziłem, że twój mąż nie jest taki idjota, żeby uwierzył w ten list, który do niego w imieniu dziadka napisałem.

'WANDA (śmiejąc się). Wyobraź sobie, że jeżeli chodzi o mę­

żów, którzy naprawdę kochają swe żony, to można za­

wsze na to liczyć! Przeczytawszy ten list mój Kocio zdzi­

wił się trochę, że byłam przyjaciółką tak poważnej osoby jak nieboszczka twoja babcia. Ale gdy doszedł do miej­

sca, w którem twój dziadek proisi o odebranie precjozy, którą mi zapisała, mój Kocio zastanowił się. Biedak, on tak pracuje, każdy kawałek złota wydaje mu się m ająt­

kiem. Zapytał się tylko, ile ma lat ten Wareński. Powie­

działam: siedemdziesiąt osiem! Wtedy powiedział: No, to jedź! —■ Cha, cha, cha!...

KAZIMIERZ (także się śmiejąc). Ale skądże ci przyszło do głowy zmyśleć tę całą historję z Matyldą? Wiesz, że to wcale nieźle pomyślane!

31

(38)

WANDA. Nie sądź, że się aż tak fatygowałam. Poprostu widziałam kiedyś w kinematografie coś podobnego i prze­

robiłam na własny użytek. — Ale jak to dobrze, żeś mi wszystko opowiedział o tym •szambelanie Dorskim! To go przekonało nareszcie, że był ubóstwiany przez Ma­

tyldę. (Podchodzi do werandy i patrzy w ogród). Ale jak tu ładnie, wieś, maj, pogoda, słońce — i jesteśmy znów razem. Czy cię to nie zachwyca?

KAZIMIERZ (z pewnem roztargnieniem). A owszem, owszem, jestem szalenie zachwycony. Tylkó jak to się skończy?

Bo jeżeli dziadek we wszystko szczęśliwie uwierzył, to Madzia nie dała się oszukać.

WANDA. Ta twoja kuzynka? Tak, ona napewno będzie nam przeszkadzała! Zauważyłam, że od pierwszej chwili pa­

trzała na mnie z nienawiścią.

KAZIMIERZ. Z nienawiścią? (Ucieszony). Co za inteligent­

na dziewczyna! To satysfakcja,!

WANDA (groźnie). Co, może ty się już zdążyłeś w niej za­

kochać?!

KAZIMIERZ (zmieszany). Ooo, zaraz kochać! Masz manję prześladowczą. Zdaje ci się, że jak tylko spojrzę na jaką kobietę, to już jest we mnie zakochana!

WANDA. A przecież ze mną tak się stało! (Uszczęśliwiona).

Spojrzałeś — zdobyłeś. (Ciepło). Kaziu!... No — tak mnie przyjmujesz? Zamiast szaleć z radości, jesteś mo­

im czynem przerażony. Myślałam, że mi przynajmniej podziękujesz za to, że rzuciłam męża dla ciebie!

KAZIMIERZ (przerażony). Jak to — rzuciłaś męża?!...

WANDA. Och, nie obawiaj się tak. Rzuciłam go tylko na ten czas, kiedy będę tutaj z tobą. Niestety, nie mogę go porzucić zupełnie.

KAZIMIERZ (tak, ja k gdyby chciał w nią to wmówić).

A jednak go kochasz! Widzisz, że go kochasz!

WANDA. Nie. J a kocham tylko ciebie. (Z żalem). Ale cóż z tego kiedy nic nie masz? Nawet własnego mieszkania!

Gdybyś jako tako zarabiał i mógł się ze mną ożenić...

(39)

KAZIMIERZ. Ooo... to niemożliwe, teraz o posadę bardzo trudno!

WANDA (rozmarzona). Pocałuj mnie... (Całuje go).

KAZIMIERZ. Idzie ktoś! Zróbże obojętną minę; niech nas przynajmniej w pierwszym dniu na niczem nie przyłapią.

Scena 13.

CIŻ, WAŁEK.

WAŁEK. Panienka przykazała powiedzieć, że kasztanka już dawno osiodłana czeka na panicza.

KAZIMIERZ (zmieszany). To dobrze, to dobrze. Niech ją rozsiedlają.

WAŁEK (zdziwiony). To pan porucznik już nie poje- dzie?

KAZIMIERZ. Nie pojadę.

WAŁEK. Panienka przykazała jeszcze powiedzieć, że jak pan porucznik nie pojechał kiej chciał, to już konia dzi­

siaj nie będzie.

KAZIMIERZ (ze złością). Ruszaj, pętaku, bo ci uszy ober­

wę! Powiedziałem, że nie pojadę!

WAŁEK. 0 la Boga! la Boga!... (Ucieka).

WANDA (gwałtownie). Jakto?! Więc ty chciałeś gdzieś tam pojechać, mimo że otrzymałeś odemnie depeszę, że przy­

jeżdżam?! Co to ma znaczyć?

KAZIMIERZ (przerażony). Cicho, Wandeczko! Jak Boga kocham, zrozum, że mnie pogrzebiesz! Jeżeli się dziadek dowie, że twój przyjazd jest poprostu oszustwem...

WANDA (obrażona). Oszustwem? Cóż ty masz za wyraże­

nia?!

KAZIMIERZ. A któż to napisał ten list do twego męża, żeby ci pozwolił tu przyjechać. Nie mogę dopuścić do tego, żeby się dziadek dowiedział, że podpisałem list jego imieniem i nazwiskiem.

Teatr 3 33

Cytaty

Outline

Powiązane dokumenty

[r]

ι i , i ∈ I, są dobrze określonymi monomorfizmami modułów, które nazywamy monomorfi- zmami kanonicznymi.. Dowód powyższej uwagi pozostawiamy czytelnikowi jako

Powyższy wniosek oznacza, że w zakresie ciał o charakterystyce zero rozszerzenia algebraiczne skoń- czone i algebraiczne pojedyńcze to to samo..

Zbiór wszystkich elementów stałych na wszystkich automorfizmach z G jest podciałem ciała

Wynika bezpośrednio z Wniosku 14.6 i tego, że skończona grupa abelowa jest sumą prostą

rozdzielczego jest to rozszerzenie Galois. Niech F będzie ciałem, niech L będzie rozdzielczym rozszerzeniem przez dołączenie pierwiastków stopnia nie większego niż n lub

II. Analiza i interpretacja tekstów kultury. Uczeń zna teksty literackie i inne teksty kultury wskazane przez nauczyciela...

Mam po wsiach rozstawione te pszczoły, tam gdzie dużo jest rzepaku, dużo jest lipy, tam gdzie kasztan, gdzie jary rzepak, gdzie fasola.. To wyszukuję takie tereny, podwożę,