przez 150 tuneli, mknąc ranek cały wśród śniegów i przełęczy Skandy
nawskich Alp, wyrzucił koto połu
dnia w Bergen, tern imieście śledzi.
Tu nie trzeba zakąsywać po wódce.
Tu śledź jest w stanie lotnym. Od
dycha się nim. Stąd idzie on na ca
ły świat, szedł przynajmniej. Dziś pilnują anglicy, by niemcy nie mieli nawet śledzi. ,a zaś niemcy czatują znów niedaleko stąd na anglików. Za chwilę znajdziemy się już na terenie walk, w sferze łodzi podwodnych, min i torpedowców. Przy tern na naj- burzliwszem z mórz. Stąd wypłynąć mam na morze Północne. Nie po
wiem, żebyim nie doznawał pewnych wzruszeń. Nie robię testamentu, lecz to bynajmniej nie dlatego, by nie by
ła to chwila właściwa... Tylko, że oto
„omnia mea mecum porto11... Jeśli utonę i mój kuferek też. Jednak szko
da trochę
,jtego, co w kuferku. By to dojechało do Newcastle — żadnej pe
wności;
Miałem płynąć „Jupiterem11, jedy
nym statkiem jakiej takiej miary, który tu krąży na tych wodach. Nie
stety „Jupiter11 odpłynął już poprze
dniego dnia. Tem niespokojniej pro
szę, by pokazano mi okręt, któ
ry ma przewieźć mnie do Anglii. I oto przychodzi moment bardzo przykry. Przewodnik mój wyciąga rękę w kierunku jakiegoś okręciny i powiada: to ten. Mam przed sobą coś w rodzaju przeciętnego warszawskiego „Fajansa11. — Ten, co chodził' na Saską Kępę z muzyką, był nawet chyba trochę większy.
Podziwiałem parę dn; przedtem, coprawda, łupiny wikingów, ale sam wikingier nie jestem. Lądowym człowiek z urodzenia. Więc czyni mi się niewyraźnie. Przebiega na
wet myśl: może wrócić. Lecz „cza
su wojny11 każdy ryzykantem się sta
je. Wchodzę na pokład. Raz kozie śmierć. Parę ryków syreny •— wy
ruszamy.
Pókj płyniemy fiordem, pół bie
dy, aczkolwiek, już i tu czuć wiatr.
Mały statek najwidoczniej nie jest dostosowany do tych fal. Próbuję na
wiązać rozmowę z jednym z pomo
cników kapitana.
— Dlaczego właściwie puszcza
cie na ten szlak statki tak liche? — pytam go.
— Kompania nie chce wielkich strat — odpowiada — zerwanych min pływa tu wszędzie sporo, jakaż pe
wność, że każdy okręt wróci.
Pocieszył mię... Nie powiem, by wyjaśnienie to zwiększało poczucie bezpieczeństwa. Sytuacya wogóle staje się smutna. Niewinne ,baranki11, których pienisty grzbiet bielił się tu i ówdzie na morzu, stopniowo przybie
rają kształty ogromnych fal, poczy
nających rzucać nędznym okręciną, jak piłką. Podróżnych mało, ale i ci znikają gdzieś, kryjąc się w swych kabinach. Robi się bardzo wietrzno.
Stew ard zapewniają nas, iż to nic...
iż „zeszłym razem było o wiele go
rzej11. Jest to jednak frazes bez tre
ści. Okręt poczyna skakać j chwiać się, jak szalony.
Kołysze się coraz to bardziej w dwóch kierunkach: podłużnym j po
przecznym. Trudno wytrzymać. Mo
że na górze będzie lepiej. Wspinam się po stromych schodkach na pokład, tam jednak tracę resztę otuchy. Fale przewalają się przez wierzch. Dokoła zamęt dziki siwych bałwanów, przy
puszczających do nas silny szturm.
Zali ™ damy radę? — oto pytanie.
Burza wzrasta. Przychodzi wreszcie morska choroba i kładzie świadomo
ści kres. Z wyczerpania zasypiam.
Gdy się budzę, przez iluminatory wdziera się dzień. Jasny, pogodny.
Statek stał się w ruchach swych już znośniejszy. Morze uspokoiło się, z szarego stało się zielone. Na hory
zoncie tylko są jeszcze chmury. Z dusznych klatek, kto mógł, wyrwał się i wyszedł na powietrze. Rozglą
damy się po bezgranicznej toni. Nie widać nic. Płyniemy tak godziny. Nie spotykamy ani jednego parowca. Ale oto na przodzie statku czyni się ja
kiś ruch. Stojący na dziobie majtek coś dojrzał. Ach, tak... peryskop. Z wody wyłania się submarina. Długa, wązka, szara. Może być źle. Pewnie szelma kapitan wiezie wraz z nami kontrabandę. Lecz urodziliśmy się w czepku. Kilka sygnałów i łódź za
nurza się znów w falach. To anglicy.
Statków norweskich nie ruszają oni.
Norwegia jest w „sferze wpływów11 Wielkiej Brytanii.
Wynik spotkania tak szczęśliwy napełnia nas otuchą. Słychać żarty.
Kilka rekinów, które ukazały się wła
śnie. przykuwa uwagę powszechną.
Dobrze im się tu teraz dzieje, powia
da ktoś. Co do nas muszą się obejść jednak apetytem. Widocznie dopły
niemy szczęśliwie. Nagle, czyni się
jakoś szaro. Wpływamy w mgłę. Z początku rzadką, stopniowo jednak coraz gęstszą; Okręt zwalnia. Wre
szcie słychać komendę: stopi/. Sta- jemy, płynąć ani sposób, o dziesięć kroków nie widać prawie nic. Roz
lega się pierwszy obrzydły jęk syre
ny. Potem powtarza się co kilka chwil. Po jakimś czasie słychać we mgle coraz to więcej takich wołań — jęków... ale zdaleka. Zetknięcie się na razie wykluczone. Ruszamy więc, ale już krok za krokiem.
Niestety wkrótce znowu „stop11.
Musimy być już blizko brzegów, bo głosy syren coraz częstsze. Gdzieś przez mgłę nawet widać czarną ry
backą łódź. To zapowiedź lądu nie
omylna. Mgła rzednie trochę, ale że zbliża się już wieczór — szarzyzna straszna. Na coś czekamy. Jakoż istotnie rysuje się w pobliżu nas syl
wetka jakiegoś statku. Podpływa blizko tak, iż widzimy na nim olbrzy
mi napis „Pilots11. A więc nie zosta
niemy tu. Poczyna się rozmowa przez tuby.
— Nie mogę dojrzeć okrętu strażniczego—krzyczy kapitan nasz.
— Płyńcie na wschód — odpo
wiadają piloci.
Jakoż płyniemy. Jeszcze chwila i znika prawie mgła. Bogu dzięki.
Mogliśmy tu nocować. A port .wszak tuż. Widać wreszcie i krążownik
•angielski, któremu melduje się sygna
łami nasz okręt. „Droga wol
na11 tlómaczy mi sygnały pocztmistrz okrętowy. Jesteśmy o kilka kilome
trów od Newcastle. Ale przed nami łańcuch ochronnych min. Znów nad
pływają więc piloci. Maleńka łódź wiezie już rządowego sternika. Rzu
cają mu sznurową drabinkę i w pła
szczu, w kapturze wdrapuje się na pokład typowy „stary wilk morski11.
Zrzucił kaptur, jest w uniformie. To
■od tej chwili komendant statku.
— Pasażerowie do kajut — roz
lega się komenda. Zamykają nas, by- śmy nie zgłębili tajemnic jakichś strategiczno-morskich. Nawet przez okrągłe okna wyglądać nam nie wol
no. Zresztą czyni się całkiem ciem
no. Ostrożność zbędna. Musieliśmy wpłynąć już na rejd, bo wkoło ruchu, hałasów coraz więcej. Nareszcie straszny zgrzyt — zapuszczamy kot
wicę. Stanęliśmy. Jesteśmy u celu przeprawy — witaj angielska poli- cyo... Pożegnałem jednak z rozko
szą angielskich podglądaczy ; zaglą- daczy. Podróż do Newcastle z Chry- styanii, do najwolniejszych z wol
nych państw — jakże wygląda dzi
wnie na tle wspomnień. W yjeżdża
łem do Francy; znużony angielskim systemem kontrolowania „sprzymie
rzonych11 obywateli.
ON. HZ. fi.
7
Alfred Konar.
K A R J E R Y .
9
Lecz najbardziej iniewyrozumia- }ą, najbardziej zajadłą bez żadnej a- pelacyi stawała się w walce z ofia
rami strzał Amora.
W swoim ascetyzmie purytanki, starej panny bez skazy, której uda
ło się zwyciężać (być może — z ta jonym wysiłkiem) podszepty szata
na — była bez litości dla tych, któ
rzy walczyć z nim nie chcielii, lufo nie mogli.
I najwyższym wstrętem przej
mowały ją łapane na gorącym u- czynku wiejskie nocne tajemnice, grzechy służby, lub bawiącej u niej w gościnie młodzieży.
A najbardziej wyprowadzały Ją z równowagi porażki jej zdrowego zmysłu, z jakim układała różne kom- binacye rodzinne, .małżeństwa z roz
sądku, stateczne projekty ładu i wi
doków dobrej przyszłości, obalane w perzynę za jednem skrzywieniem paluszka tego figlarza Amora.
Była bez litości dla ukrywanej a nieoczekiwanej ciąży ulubionych po
kojówek, dla których przeznaczeni już byli jacyś upatrzeni, stateczni wdowcy. Okazała się najostrzejszym prokuratorem dla powtórnego bez
sensownego małżeństwa dalekiej ku
zynki: Rudnikowej, primo-voto Hor- skiej; dla wszystkich przeniewierzeń i zdrad matrymonialnych.
Zyta w wiecznym kulcie dla mo- nogamii, jedynie łączącej się w jej pojęciu z poczuciem ładu j życia, ,jjak się patrzy".
I, uwielbiając wszystkie dzieci z utajoną tkliwością skazanej na bez- dzietność — .drżała przy każdem wzrastającem tnowem pokoleniu, kie
dy widziała, jak te .dzieci .z dnia na dzień przestawały j.uż być herubin- kami, kiedy kształty im się dosko
naliły, kiedy źrenice im rozszerzały się, a nozdrza rozdymały. Odgady
wała już tajemnicę:
— To już amor w postaci — w’
jej pojęciu — szatana — kusi ich w swoje objęcia. Zacznie się u chłop
ców kurzenie papierosów, opuszcza
nie lekcyi, złe stopnie na cenzurach, sprzedawanie książek, nocne wykra
danie się do oficyn. U panienek zaczną się romanse, liściki, rumień
ce, bladaczki.
To wszystko przejmowało ja staropanieńskim wstrętem do tych wszystkich .brudów, jaknajfałszywiej podług niej uważanych za glos na
tury i za wolę Boga.
Bo .to — dyabeł jedynie kusi do
POWIEŚĆ.
tych najbrutalniej&zych konfliktów rozpusty z najtragiczniejszemj epilo
gami: zbrodni, chorób, nieraz śmier
ci. Tak jak dyabeł tworzy szkodli
we robactwo i zanieczyszcza glebę chwastem j kąkolami. Bo ludzie, .tak jak ziemia cała — powinni być pod opieką statecznego ogrodnika, wie
dzącego, do czego dąży.
Tą jedyną klapą bezpieczeń
stwa dla bezprawia i rozkiełznanych zmysłów, porządną, uświęconą i czy
stą, było — w jej pojęciu — małżeń
stwo.
Ludzie powinni żenić się jaknaj- wcześniej: Byle z kim’, byle jak, aby młodzi mieli jako-tako materyalny byt zabezpieczony, choćby w jed
nym pokoju, lecz naturalnie bez dłu
gów.
W swojem posłannictwie, roli ogrodnika-swata, ciotka Benisia za
praszała do Jędrzejewic wyłącznie wybranych krewniaków, kandydatów do nagrody cnoty Montijona.
Od dłuższego już czasu specyal- nemi łaskami ciotki Benisi cieszyła się zapraszana co rok do Jędrzeje
wic jej faworytka, siostrzenica siód
mej wody po kisielu, pani Polewska z czworgiem .dzieci, ex-wlaścicielka pięknej Jasnej Strugi, z której przed kilkoma laty państwo Polewscy wy
lecieli, jak z procy.
Aczkolwiek Polewscy, jak wiele innych u nas, należeli także (ajakże!) do najstarszych rodzin w kraju — w małżonku cudem zrodziły się mie
szczańskie zdolności do interesów.
W ystarał się o agenturę jakiejś no
wej marki wina szampańskiego, któ
rą bardzo potrafił izareklamować i która w Warszawie się przyjęła.
Przynosiło to mu większe zyski, niż Jasna Struga. Mogliby żyć dosta
tnio ,w zupełnym spokoju, gdyby nie strzały Amora!
Ciotka Benisia na sarną myśl zę
bami zgrzytała. Ta strzała trafiła w samo serca pana. Polewskiego, który żył teraz w dość jawnym konkubina
cie z jakąś rujnującą go śpiewaczką tinglową.
Pani Polewska, mająca całe u- znanie ciotki Benisi, zakochana za
wsze w mężu (tej tajemnicy jej ciot
ka Benisia szczęściem nie domyśla
ła się) nie wyszła ani na chwilę z ró
wnowagi żony i matki bez zarzutu, nie porzucającej, pomimo win męża, sztandaru domowego ogniska.
Pomimo znacznych dochodów męża, wskutek jego anarchii życio
wej Polewscy żyli w ciągłych pie
niężnych tarapatach, w nieopłaco
nych wiecznie rachunkach, w prote
stach -lichwiarskich weksli i t. d.
Poczciwa ciotka Benisia — o ile mogła — łatała luki w budżecie do
mowym pani Polewskiej, spędzają
cej stale z dziećmi letnie miesiące w Jędrzejewiicach.
Trochę przedwcześnie postarzała, wskutek ukrywanych łez, ze śladami pięknej ongi kobiety, bardzo sympa
tyczna — wychowywała dzieci z je- dynem pragnieniem, aby dom jej był estetyczny, kulturalny, a przede- wszystlkiem czysty; aby jego „jardin secret" — nie stał się jawną tajemni
cą świata, domowników i dzieci. Z boleścią jednak przeczuwała, że na
wet ta część jej marzeń jest trudną do spełnienia.
Po poobiedniej drzemce, lub po odbyciu dalszych wycieazek space
rowych, lub gospodarskich — cale towarzystwo — według ściśle okre
ślonego zegarem regulaminu Jędrze
jewskiego—zasiadało w wygodnych plecionych fotelach (zapożyczonych przez ciotkę Benisię z zagranicznych hallów) przed tarasem o schodkach trzęsących się i śmiesznie łatanych przez domowego stolarza.
Na balustradzie udało się ciotce Benisi wychodować z wielkim tru
dem w wynalezionych w spichrzu starych wazonach .dekoracyjne pe-z
•largonie. Ich szkarłat pysznie odbi
jał na We starego pałacu, z odpada
jącym tynkiem i z gzemsami poruj- noiwanemi — od gąszczu zieleni za
rosłego i zapuszczonego parku.
W zefaranem towarzystwie przo
dowała — rzecz prosta. — jak dobra królowa, -ułomna ciotka Benisia, ma
łomówna, taktowna ,,z główką, Jalk makówką", z rzadkiemi, bez lusterka uczesanemu niemodnie włosami, wy
pełzła i nikła w swojej wiecznie tej samej szarej sukience z peleryną, która miała maskować jej kalectwo.
Dawny wint, zamieniony- od kil
ku lat hridżem — jakoś dziś nie nę
cił zwykłego towarzystwa, do które
go, po za panią Polewską, jak zwy
kle miłą i estetyczną ze swoim spo
kojem umysłu i ze śladami minionej, niepodtrzymyw.anej .sztucznie mło
dości — należeli .jeszcze stali goście:
Ksiądz Zalewski i pan Gleba.
Ksiądz Zalewski, zawsze jedna
kowo chudy, ze swenni żylastemi czerwotiemi rękami, podług karyka
tur Daumier‘a, pomimo siódmego krzyżyka, który dźwigał na swoich wypukłych plecach, trzymał się jesz
cze wcale nieźle na swoich olbrzy
mich stopach. Tylko .wierszyków już nie pisywał. Ale irytował stale wrażliwą ciotkę Benisię, przeczuwa
jącą w jego nieuległem milczeniu je-
go stały „esprit de contridiotien"
(według określenia ciotki Bemisi).
F akt y.c z-n i e, n i esprz e ciw ia j ąc y się nigdy ksiądz Zalewski, milcząc stale, nie zawsze się z nią solidaryzo
wał.
Jego gołębiość 1 miękkość uczu
cia skłaniała go często do przawar- tościotwywania .utartych wartości.
Litował się nad najgorszymi grze
sznikami; usprawiedliwiał wszystkie błędy; bojkotował uprzedzenia i przesądy; a rozumiejąc wszelką ludzką słabość, dochodził do nie. mo
ralności przebaczania wszystkim.
Jakby wbrew zasadzie ciotki .Be
nisi, wyznawał, że jeżeli skrzydła nie mieszczą się w zbyt ciasnym tużur- ku — to należy zrzucać nie skrzydła, lecz ltużurek.
Zresztą zasad tych nie wygła
szał, bo nie posiadał ani wymowy, anj ambicyi reformatorskich. Prze
jawiały się one jedynie w jego czy
nach; w pokrzepianiu słowem, lub Chlebem jakiejś wyklętej wiejskiej Magdaleny lub ściganego przez stra
że głodnego wiejskiego Fira-.Diavola;
hub we wzruszaniu ralmionami na ma
łostkowe veta opinii.
Lecz dzięki lakonizmowi, te je
go wady nie raziły. A „szkodliwo
ści" nikt nie prześladował, bo mało kto się jej domyślał.
Szczególną sympatyą księdza Zalewskiego cieszył się zupełnie do niego niepodobny pan Gleba, na któ
rym ostatnie dwadzieścia lat także niezbyt wielkie ślady pozostawiły.
I jandin secret ciotki Benisi nie przestawał rozkoszować się ukradko
wym widokiem jego jasnych, chłopię
cych oczu, w których nie zagasły jeszcze żakowskie ogniki figlów ur
wisa z czasów dosypywanej sody do kałamarza j przyczepiania kocim o- gonom piuropuszów ze strzyżonego papieru.
Rozrósł się tylko i poszerzał w barach; wąs, .nieposiwiały jeszcze — stał się bardziej sumiastym. Poza- tem pozostał pięknym, rosłym szla
gonem ze swoim tubalnym głosem, w nieodłącznych swoich bekieszach, czamarach, burkach i kitlach.
Nie porzucił też swoich .ukocha
nych skrzypek i duetów z ciotką Be- nisią i kulturalnych aspiracyi, któ
rych źródłem były stale jego wy
cieczki do Mekk i-Warszawy.
Żar jego serca ku zadowoleniu ciotki Benisi, wtajemniczonej w no
cne życie Jędrzejewicfcie — znacznie się ochłodził. Nie obyło się bez wiel
kich ofiar z .jej strony. Usankcyo- no.w.ala z musu szalony jego .pomysł zaślubienia swojej gospodyni, ex- szwaczki pałacowej, w której matnię wpadt ten wiejski ex-donżuan. już nie młodzieniaszek.
Z pomysłem tej żeniaczki, popie
ranym bardzo .dyskretnie, prawie bez słów, przez księdza Zalewskie
go — ciotka Benisia tembandziej mu- siała się solidaryzować, że matnię tę stroił piękny uczynek nadania nazwi
ska i ojcostwa czworgu zrodzonym już dzieciom.
Dzieci ,te niańka, na prośby ciot
ki, sprowadzała w uroczyste święta do pałacu Jędirzejewickiego. Sto
sunki zaś z ex-szwaczką a obecną panią Głębiną, otyłą, po latach krzy
kliwą babą — redukowały się do u- kłonów w kościele j do wymiany zdawkowych frazesów przy spotka
niu się śród wiejskich spacerów.
Towarzystwo dzisiejsze odno
wiła już nowa generacya: dorosła już
U nas w domu na pierwszego grudnia.
Z Tadzikowego dziennika.
...„Tak się okropnie niedobrze zło
żyło, że mnie akurat w przeddzień za
szczepili ospę i dostałem gorączki, więc nie mogłem wyjść z domu i patrzeć, jak wchodzą do Warszawy Legiony.
Pierwszy wrócił do .domu tatko, ale był bardzo zły. Już go się chci.ałem za
pytać, jak się odbyło, ale tatko mocno machnął ręką, jak się ze mną przywitał, więc zrozumiałem, że mi chce powie
dzieć:
„Smarkacz jesteś'*
albo:
„Jesteś jeszcze za młody na to".
I już się nie pytałem.
Zaraz potem wróciła do domu ma
musia. Widziałem dobrze, że była za
płakana,'bo miała bardzo czerwone oczy, chociaż nie powiedziała tego. Ale sły
szałem napewno, jak westchnęła do sie
bie:
„Mój Boże, takie dzieci!"
Jak wchodziła zaraz potem do mo
jego pokoju, żeby mi zmierzyć gorączkę, to spotkała się przed drzwiami z tatkiem i zaczęła mówić do niego:
— Wiesz, Józieczku, jeden mógł mieć najwyżej lat..."
Ja byłem okropnie ciekaw, ile można mieć najmniej lat do polskiego wojska, ale tatko mrugnął mocno na mamusię i nie dat jej dokończyć. To ma się rozu
mieć dlatego, żebym ja nie usłyszał.
Ale ja nawet nie próbowałem się py
tać, bo pamiętałem, .że zupełnie tak sa
mo było u nas w domu na piątego listo
pada i mamusia wtedy powiedziała do mnie pod sekretem:
„Nie pytaj się nic, moje dziecko, i .nie mów o tern głośno przy tatce, bo ta t
ko tego nie chce“.
To, ma się rozumieć, jeżeli tatko wtedy nie chciał, żeby był piąty listopad, to jakby on mógł chcieć teraz, żeby był pierwszy grudzień?
Ja to dobrze rozumiałem i .dlatego nia chciałem robić mamusi przykrości i narażać jej ma dysputę polityczną. Ja już wołałem poczekać cierpliwie, aż An- tośka wyda obiad i przyjdzie mi opowie
dzieć, jak było. Ona już o ósmej rano
pamna Glebianka, ulubienica ciotki Benisi, dzieciarnia Polewskich z gu
wernantką oraz pan Zaremba, dość .przystojny, ilecz -bardzo nieobyty to
warzysko.
Milczący ten j nieśmiały mło
dzieniec jako .praktykant agrono
mii — .pomagał w gospodarstwie pa
nu Glebie, którego jest dalekim kre
wnym. Cieszy się łaskamj ciotki Benisi, zapraszającej go .często na podwieczonki i kołacye, głównie z .powodu owej nieśmiałości towarzy
skiej w stosunku do kobiet. I -ciotka karci nawet pannę Zosię Polewską i franouzkę, o ile zbytnio tę jego ma- łomówność podkreślają j nieśmia
łość wyszydzają.
Dalszy ciąg nastąpi.
poleciała na róg Alei, żeby lepiej widzieć, i obiecała, że wszystko spamięta i po
wtórzy.
Ale ta głupia Antośka wpadła do mojego pokoju przed obiadem i już za
częta mi opowiadać, że, ojej, tak ślicznie było, aż tu tatko, nie wiedzieć skąd, wy
rósł jak z pod ziemi i wypędził ją do garnków, że jest bardzo głodny.
Około piątej godziny, jak tylko tatko .poszedł ,na gazety do cukierni, i mamu
sia także z domu wyszła, ja zaraz za
dzwoniłem na Antośkę, żeby mi teraz do
kończyła.
Ale ona właśnie wróciła ze sklepiku i tam jej powiedzieli, że się nie trzeba cieszyć, bo to bracia idą na braci, i dla
tego ona nie będzie opowiadać. Powie
działa jeszcze tylko, że na naszym do
mu wcale nie wisiala galówka, bo gospo
darz wiedział o tern wcześniej i nie chciał wywiesić.
Przed samym .wieczorem wpadła na chwileczkę ciocia Izia, okropnie czerwo
na i uradowana, ale nie miała czasu mó
wić, bo już była na obiedzie z kompanią żołnierzy, potem z dwoma kapralami na podwieczorku, a teraz .p*ędzi na gwałt z oficerami do Wielkiego. Rzuciła mi tyl
ko na kołdrę „Bohaterstwo legionów" i poleciała.
Już myślałem, że się dziś nic więcej .nie dowiem. Ale po kolacyj mamusi żal isię zrobiło, więc jak tatko położył się
‘spać, przyszła po cichutku do mnie do łóżka; przytuliła mnie mocno do siebie i okropnie się rozpłakała. Ja zrozumia
łem wszystko i także się rozpłakałem.
A potem mamusia powiedziała do
•mnie poważnie:
— Jutro, jak będziesz zdrów, pój
dziemy do .kinematografu, zobaczysz le
giony.
Wtedy ja się jeszcze więcej ucieszy
łem i .pomyślałem, że jak to dobrze, że tatko nie lubi kinematografu, bo on by znów poszedł sam albo z mamusią, a mnie .nie pozwolił.
Ale mamusia jest innej oryentacyi".
B. Gorczyński.
r
JÓZEF relidzynski .
BOCIANY.
W ranek cichy, świetlisty, wiośniany, do wsi polskiej, nad brzegiem gdzieś Wisły, przyleciały z za morza bociany
i nad gniazdem atrzaiskanem zawisły.
i
W
Nad topola, zwaloną szrapnelem, nad wsią, pustką ziejącą mogiły, nad perzyną, porosłą już zielem, długo wokół, bezradne, krążyły.
I czeremsze dziwiły sic białej,
o że na gruzach, jak ongi, dziś kwitnie wreszcie, smetne, ku niebu w zleciały.
co sic śmiało, jak ongi, błękitnie.
W wieczór cichy, świetlisty, wiośniany, jak krzyk z piersi, rzucony gdzieś w gwiazdy, uleciały z wsi polskiej bociany,
za nowemi rozejrzeć sie gniazdy...
W iktorya Cross.
Najwyższe prawo.
18
Pathańczyk popatrzy! na pia wahająco. Tak; kto wie? Nie dba!
o to, na coby się przydać mogła; ale kto wie, jak długo mu jeszcze żyć sądzono? A w takim razie; jakżeby to było dobrze mieć ją przy sobie do ostatka... 'do ostatka cieszyć oczy jej widokiem; na jej piersi ostatnie wy
dać tchnienie. Ale obawa o nią zwy
ciężyła.
— Tu będziesz bezpieczniejszą—
rzekł. — Czekaj na mnie. Jeżeli mi się powiedzie^ za sześć dni będę z po
wrotem.
Spojrzenia ich spotkały się i o- boje wyczytali w nich niewypowie
dzianą słowami myśl:
„A jeżeli md się nie powiedzie, tych kilka dni mogą być ostatniemi na tym świecie".
— Pójdę z tobą — rzekła Dora.
— A dziecko?
— Dziecko? — powtórzyła Do
ra z uniesieniem. — Dziecko musi zostać. Nasza stara sąsiadka zao
piekuje się niem. Nic mu się nie sta
nie. Z re sz tą --- Nie dokończyła.
Przekład z angielskiego przez H. J. P.
POWIEŚĆ.
Dziecko! Cóż ją obchodziło dzie
cko, gdy jego ojciec był w niebez
pieczeństwie? Alboż ono pocieszy ją po jego stracie? Czemże ono było dla niej w porównaniu z nim?
Hamakhan milczał. Wszak to by
ła tylko córka! A!... gdyby to był syn!... Ale córka!...
— Pójdź więc! — wymówił wre
szcie. — Pójdź i nie traćmy już ani chwili. Musirny iść na piechotę. Nie mogę już wieść ich koleją teraz, kie
dy tak cuchną.
Wstał; wydobył z worka długi sztylet i wsunął go w fałdy swoich luźnych szarawarów, poczem szyb
ko wpakował głowy i zawiązał wo
rek. Dora zasłoniła sobie oczy.
Lecz po chwili i ona wstała tak
że, chociaż kręciło jej się w głowie i zaczęta się pakować. Podczas, gdy Hamakhan mył się i zmieniał odzież, przebrała się, rozpostarła na podło
dze małą chuddah i włożyła w nią świeżą, muślinową koszulkę, wstążkę do włosów, kawałek pachnącego mydła i trochę innych drobiazgów.
Dora byia kobietą, która kochała.
Dopóki żyła, nawet w obliczu śmierci, pragnęła być piękną i pożądaną w o- czach umiłowanego.
Nagle wzrok jej padł na leżący na podłodze worek.
— Ha! — pomyślała z gory
czą — jeżeli nas schwytają, to w o- czach mojego świata uchodzić będę nietylko za kochankę mordercy, ale i za jego wspólniczkę.
Hamakhan cofnął się od okna u- spokajony. Noc była ciemna, ale gwiaździsta; wyborna do drogi.
Szybko owinął głowę turbanelm i podniósł worek. Dora rozejrzała się raz jeszcze po chacie, aby się u- pewnić, czy nie zapomniała czego po
trzebnego; poczem zgasiła lampę.
Leciuchny, chłodny wietrzyk o- wionąl im twarze, gdy zamknąwszy za sobą furtkę dziedzińczyka, wyszli na gościniec.
Gościniec ten podobnie, jak setki indyjskich dróg, ciągnął się w nieskończoną dal, mając po obu stro
nach puste, płaskie pola, porośnięte zrzadka twardą, dziką trawą j kępa
mi kolczastych kaktusów. Gdzienie
gdzie po kilka palm strzelało w gó
rę, mając stopy obrośnięte gęstwą zwichrzonych badyli , nawpół u- schniętych krzaków.
Dora spojrzała w usiane gwiaz
dami niebo. Wenus i Saturn bły
szczały nad nimi; a na zachodzie migotał Skorpion, chyląc się ku czar
nej linii horyzontu.
Nagła energia wstąpiła w duszę młodej kobiety. Wszystkie etyczne względy ustąpiły przed jedną, wy
łączną myślą ocalenia ukochanego, a w łagodnej cywilizowanej naturze zbudziła się cała nienawiść i szalony strach zbrodniarza przed mściwą rę
ką prawa i namiętna żądza uniknię
cia jej za wszelką cenę.
Szli obok siebie w milczeniu, ro
biąc około trzech mil (angielskich) na godzinę, co w tym klimacie było nar- mą bardzo dobrego piechura. P a
thańczyk niósł w prawej ręce worek, a pod pachą zawiniątko Dory.
Gdy już pozostawili za sobą ja
kieś dziesięć mil, przystanął i spoj
rzał na nią.
— Zmęczyłaś się? — zapytał.
Dora podniosła ku niemu w ciemności swą wybladłą twarzyczkę.
— Nie; nie; nie jestem zmęczo
ną — odrzekła i mówiła prawdę;
gdyż straszliwy niepokój stłumił w niej wszystkie inne uczucia.
-— O czerni myślisz? — zapytał po chwili Hamakhan.
- O tern, w jaki sposób może
my najlepiej wyplątać się z tej ma
tni — odrzekła Dora, a ta trzeźwa, energiczna odpowiedź dziwnie koją
co podziałała na wzburzony umysł
indyanina.
Hamakhan otoczył szyję Dory ramieniem j ucałował ją tkliwie. Do
rę jakby zapiekł ten pocałunek; tak był podobny do tych pierwszych pie
szczot, które zamieniali, gdy byli woln; i o nic się nie troszczący, jak para motyli; a teraz jakaż niezgłę
biona przepaść leżała pomiędzy tą tak niedawną jeszcze przeszłością a obecną chwilą.
Szli jeszcze parę godzin, aż świt pobielił strzępiaste głowy palm, roz
rzuconych po pustych obszarach, i świergot Ptasząt napełnił powietrze.
t — Trzeba nam spocząć teraz—
rzekła Dora. — Słońce wejdzie nie
zadługo. Chodźmy do tego gaiku.
Skręcili z gościńca na piaszczy
sty grunt równi i okrążając kępy ka
ktusów, weszli w gąszcz pod cieniem palm przytulony. Dora rzuciła się na ziemię i zdjęła coprędzej trze
wiki. Stopy miała obrzękłe i po
krwawione; krzyż jakby przetrąco
ny; ale cóż to znaczyło wobec tego, co ich czekać mogło?
Hamakhan położył worek pod krzakiem w pewnem oddaleniu, a sam usiadł obok niej.
— Posil się — rzeki, wyjmując z zawiniątka torebkę gotowanego ry
żu i trochę daktyli.
— Nie; ty jedz; ja wpierw od- pocznę — odrzekła Dora i leżała ci
chutko, patrząc w niebo, prześwieca
jące coraz żywszym błękitem po przez brunatne liście nawpół uschnię
tej palmy.
Hamakhan zaczął jeść daktyle, zatapiając z rozkoszą swe białe zęby w soczystym owocu i odwilżając niim spieczone gardło; poczem położył się obok Dory i skłonił głowę na jej ramię.
— Jestem bardzo zmęczony.
Usnę chyba. Dobrze ci?
— Tak — odrzekła Dora. — U- śnij, jeżeli możesz.
W parę minut potem Hamakhan usnął tak smacznie i spokojnie, jak- gdyby trzy rozkładające się w wor
ku głowy tkwiły jeszcze bezpiecznie na barkach swoich nieszczęsnych właścicieli.
Dora leżała na twardej trawie bez ruchu wciąż w niebo wpatrzona.
Wezbrany pokarm dokuczał jej w piersiach; głowa Hamakhana ugnia
tała ramię; nogi puchły nieznośnie;
kości ją bolały, ale nie zważała na to.
Rozmyślała nad tym okropnym, nagłym ciosem, który tak niespodzia
nie w nią ugodził. Była tak szczę
śliwą! Kochała życie, kochała kraj, w którym żyła, kochała męża. Nigdy nie uważała Hamakhana za doskona
łość, „ale“ mówiła sobie „nie znam żadnego mężczyzny, któryby mi le
piej odpowiadał; któregobym mogła
kochać w dziesiątej części, jak ko
cham jego".
I zadowolona z tego, co jej w u- dziale przypadłe, pogodzić umiała u- jemne strony swej szczęśliwości; ale teraz — teraz wszystko się skończy
ło. Bo czy będą już mogli czuć się kiedy spokojnie, bezpiecznie?
Hamakhan dobrowolnie wyrzekł się ich cichego, swobodnego życia, nip należał już do siebie ani do niej;
był własnością prawa.
To było straszne.
Dora chętnie zniosłaby dla niego nędzę, choroby, przeciwności; ale wiedzieć, że każdej chwili mogli get porwać i powlec na śmierć, a ona nic by na to poradzić nie zdołała, to by
ło wprost nad jej siły. Czuła, że jej się mąci w głowie na samą tę myśl.
Jeżeli się im uda, jeżeli ocaleją, jeżeli ta nieszczęsna sprawa utrze się jakoś i pójdzie w niepamięć, czy dawny spokój powróci?
Może... może! Ale czy im się uda? Czy ocaleją? I znowu zawi
rowało jej w mózgu.
Słońce podniosło się wysoko na wyiskrzonym błękicie; upał wzrastał i coraz większa cisza zaległa doko
ła w miarę, jak zbliżało się południe.
Dokoła, jak o-kiem sięgnąć, leżała mil
cząca, powodzią oślepiających bla
sków zalana równina; żaden ptak nie:
poruszył skrzydłem, żaden dźwięk się nie ozwał; nawet owady jakby zmartwiały w tym bezlitosnym skwarze.
Około pierwszej Hamakhan zbu
dził się i usiadł.
— 'łsfie spałaś? — zapytał pa
trząc w suche, błyszczące oczy Dory.
— Nie.
— To posili się przynajmniej!—
wykrzyknął zatroskany, i podłoży
wszy jej rękę pod głowę, dźwignął ją z ziemi.
Oparła mu głowę o ramię i zja
dła trochę ryżu j daktyli.
Pathańczyk patrzył jej w oczy miłośnie i garnął się ku niej z pie
szczotą, ale ona po raz pierwszy w życiu nie odwzajemniała jego pory
wów. Czuła jakąś tępą nieokreśloną urazę do niego, że ściągnął na nich ten kłopot i postawił ich w tern o- kropnem położeniu, kiedy mogli być tak szczęśliwi i spokojni.
Na razie nic im nie groziło; ci
sza najgłębsza otaczała ich kojącym kręgiem; gościniec był pusty; byli sami z Naturą, z tern palącem słoń
cem i powiędlą trawą. Nie; było jeszcze coś więcej... ten przeklęty, ohydny worek, niewidzialny, a tak na jedną chwilę z myśli im obojgu nie schodzący; brzemienny tą stra
szliwą odpowiedzialnością, która przygniatała im piersi do utraty tchu.
Nad ranem trzeciego dnia sta
nęli w Lalpurze.
Było jeszcze ciemno, gdy weszli do krajowego miasta; tylko blady, niknący księżyc ślizgał się niepe
wnie wskroś wązkich uliczek i po ce
glanych ścianach domów.
Dora wyczerpana do ostatka, wlokła się machinalnie oboik pathań=- czyka, na nic nie patrząc, nie dbając, gdzie idzie, byle tylko dojść. Ulice były puste, domy jak wymarłe.
Gdzieniegdzie tylko zgłodniały pies węszył chciwie po rynsztokach, lub szczur przemknął, kryjąc się w szczelinie ciemnego muru.
Hamakhan i Dora szli w 'milcze
niu, bezwiednie przyspieszając kro
ku. Myśl, że zbliżają się nareszcie do celu, że niebezpieczeństwo prawie już minęło, dodawała im sil, kładąc się jak balsam na ich obrzękłych, po
ranionych stopach.
Idąc w ten sposób, skręcili w ja
kiś wązki zaułek, zaśmiecony i cu
chnący. Dora rozejrzała się apatycz
nie. Po obu stronach różowiły się wysokie, nagie mury bezokiennych domów; w bladem świetle księżyca majaczyły mętnie wązkie, okratowa- ne otwory w górnej części jednej połaci; reszta tonęła w mroku.
Nagle pathańczyk przystanął.
Jakieś otwarte drzwi w ślepym mu
rze znaczyły się czarniejszą plamą, zionąc pustką i głuszą, niby otwór piwniczny.
— To tutaj. Czekaj teraz na mnie — rzek} Hamakhan cicho, i o- boje mimowolnie drgnęli na dźwięk jego głosu, choć tak bardzo stłu
miony.
— Pozwól mi pójść z tobą — iszepnęla Dora, czepiając się jego rę
kawa.
— Niepodobieństwo. Siadaj tu i czekaj na mnie, albo pożałuję, że cię wziąłem ze sobą.
Puściła go więc i patrzała tępym wzrokiem, jak jego wysoka postać niknęła w czarnej jamie. Ale wnet, pchnięta nieprzepartą silą, poskoczy- ła za nim.
Znalazła się w zupełnej ciemno
ści. Hamakhan zniknął. Którędy?
gdzie? nie mogła się w żaden spo
sób zoryentować. Nie było nic wi
dać, nic słychać; jak w grobie.
Strach ją ogarnął. Omackiem za
wróciła wstecz; potknęła się o próg i padla, jak kłoda, na bruk pod ścianą.
Zmęczenie wzięło górę nad wszystkiemi innemi uczuciami.
Z głową zwieszoną na piersi, z rękoma bezwładnie opuszczonemi wzdłuż ciała pozostała tak bez ru
chu. bez myśli, wyczerpana ponad
wszelką miarę.
Po niejakim czasie jakiś bez
domny pies przywlókł się środkiem uliczki. Ujrzawszy Dorę, obwąchal ją zdaleka, poczem zbliży! się i po
lizał ją w ucho. Dora drgnęła gwał
townie, a pies w obawie, że go ude
rzą, cofnął się, warcząc głucho. Ale ona, spostrzegłszy psa, uśmiechnęła się i, wyciągając rękę, pogłaskała biedne stworzenie po chudym, zjeżo- nym grzbiecie. Pies znów polizał jej rękę, przeszedł po niej, i powlókł się dalej, szukając pożywienia.
Ale Dora otrząsnęła się nieco z apatyi i usiadła, opierając plecy o ścianę. Podniosła oczy na przeciw
legły mur, osrebrzony u góry bladem światłem księżyca, i nagle przypom
niał jej się inny, bardzo podobny mur, wznoszący się przed oknem jej sypialni na cichem przedmieściu Lon
dynu, na który patrzała często w księżycowe noce, rozmyślając, co też ją w życiu czeka, czy jakie przy
gody i niebezpieczeństwa... A teraz siedziała tu w zaułku wschodniego miasta, doznawszy już bez mała wszelkich silniejszych wzruszeń, ja
kie mogą wstrząsnąć sercem ko
biety.
Kochała bez pamięci i nawza
jem była namiętnie, szalenie kocha
ną; tam o kilkadziesiąt mil jej dzie
cko płakało za nią, a tu był mąż, któ
rego życiu groziło niebezpieczeń
stwo.
Nie; nie miała prawa narzekać.
W dwudziestym pierwszym roku ży
cie dało jej wszystko, co daje wię
kszości kobiet; a pod niektóremi względami znacznie więcej; i w do
datku było jej to dane w taki wyjąt
kowy, nadzwyczajny sposób, prze
wyższający nawet to, co wyśnić mo
gła jej romantyczna, rozegzaltowana wyobraźnia. Jakże odmiennym od tych ludzi, których zaślubiały jej ro
daczki, był jej wybraniec! I tu obraz przecudnej twarzy i posągowej po
staci indyanina stanął jej przed o- czyma i uśmiechnęła się bezwiednie tęsknym, rozmarzonym uśmiechem oblubienicy.
Nie; była bardzo szczęśliwą;
szczęśliwszą, niż tysiące jej rówie
śnic, a teraz, cokolwiekbądź ją cze
kało, chociażby śmierć nawet, mogła sobie powiedzieć, że żyła i pełną piersią piła ze źródła upojeń i rozko
szy.
Niemniej ta rezygnacyjna myśl zbudziła w niej wielkie pragnienie życia. Bo zresztą, czemużby miała umierać? Teraz już najgorsze nie
bezpieczeństwo minęło i prawdopo
dobnie uda się wybrnąć z tej matni.
Zamordowanymi byli krajowcy, nie wywoła to więc takiego popłochu i wrzawy, iakgdyby chodziło o angli
ków. Hamakhan pozbędzie się tych
nieszczęsnych głów, a zresztą nie on przecież był mordercą.
Prawda w każdym wypadku mu- siałaby wyjść na wierzch. Gaida nic dopuściłby, żeby jego bhai cierpiał za niego.
To też lękała się jedynie nieo
patrznej wspaniałomyślności, jaką mógłby się unieść Hamakhan, osła
niając przyjaciela.
W tej chwili odwróciła raptownie głowę. Biała postać pathańczyka wynurzała się ,z czarnej czeluści o- tworu w murze. Oczy Dory, oswojo
ne już z ciemnością, dostrzegły wnet, że w prawej ręce niósł worek i że —■
o wielki Boże! — worek ten byl po dawnemu wypchany.
— Cóż? — spytała ledwo dosły
szalnym szeptem.
— Umarł — odparł pathańczyk lakonicznie i oparł się ciężko o mur.
— Kto? — przemówiła zbiałemi usty.
— Ten, 'który ich potrzebował, któremu je Gaida obiecał — rzekł Hamakhan głucho i .zachwiał się, jak
by miał upaść.
Pełna doniosłość tych słów spa
dła na Dorę, jak ogłuszający cios;
ostatkiem sił i energij dźwignęła się na n o g i; stanęła obok Hamakhana.
— Więc inie pozbyłeś się ich? — szepnęła mu do ucha z przerażeniem.
—• Nie — odrzekł Hamakhan, poczem oboje umilkli.
Dora doznała takiego wrażenia, jatogdyby ziemia rozstępowała się pod jej stopami. Cóż teraz poczną?
Iść dalej było wprost niepodobień
stwem dla obojga. Upadali ze znu
żenia i głodu. Ale .gdzie się obrócą?
Co uczynią z tym strasznym cięża
rem?
Ta myśl oiprzytomniła ją. Tego przedewszystkiem muszą się pozbyć i to, jeżeli się da jeszcze przed świ
tem. Nie byli już na pustyni. Z pier
wszym brzaskiem ulice się zaludnią;
otoczy ich fala czynnego życia.
Gdzież, ach gdzież skryć ten ohy
dny, cuchnący worek? W każdym razie w mieście go zostawić nie spo
sób. A! gdyby byli silni, wypoczęci i mogli liczyć na to. że będą już da
leko. nim się to wykryje; ale o tern mię było co i marzyć. W tym stanie bezgranicznego wyczerpania musieli pozostać czas jakiś w mieście lub w pobliżu.
— Kiedy umarł? — spytała, nie
zdolna jeszcze objąć cały ogrom klęsk, jaka ich dotknęła.
— W przeszłym tygodniu, na dysenteryę — odpowiedział Hamak
han.
- Więc z kim że się widziałeś?
— Z jego bratem — odrzekł Pa
thańczyk, a glos jego doiehodził do
uszu Dory, jakby z jakiejś ogromnej odległości.
— Nie wiem, czy on coś podej
rzewa; czy wie całą prawdę — szep
tał Hamakhan. — Oczywiście, nic nie powie anj nie zrobi przeciwko mnie ze względu na siebie samego, chodzi
ło mu tylko o to. aby się minie po
zbyć conajprędzej. Gadać ze mną nawet nie chciał.
Najwyższym wysiłkiem Dora ze
brała rozproszone myśli i wypro
stowała się. Była jednak straszliwie osłabioną; mgła przesłaniała jej o- czy, a czanny, zlekka księżycowem światłem obrzeżony mur naprzeci
wko zdawał się walić na nią.
— Musimy wracać na pusty
nię — rzekla.
—.T a k ; — potwierdził Hamak
han, ale się nie ruszył.
Dojrzała spojrzała na niego. Na ciemnem tle zaułka jego biało ubra
na postać odcinała się wyraźnie, w liniach świadczących o zupełnem zgnębieniu i zrezygnowanej rozpa
czy.
Widok ten przywrócił Dorze ca
łą sprężystość i energię właściwą jej
•naturze, nieustępliwej i gotowej wal
czyć z przeciwnościami do ostatka.
Zrozumiała, że przedewszystkiem musi w jakikolwiek sposób dodać o- tuchy Hamakhanowi.
Przytuliła się do jego piersi i pieszczotliwie przesunęła dłonią po jego nagiem. bezwładnie zwieszają- cem się ramieniu.
— Wracajmy na pustynię. Ha- malkhanie; wracajmy prędko, nim za
świta. Zagrzebiemy to ; wszystko będzie dobrze, tylko nie traćmy cza
su. Pójdź!
— I na co się to przyda? — od
parł Pathańczyik apatycznie. Taki już móij los!
— Ach! co tam los! — zawoła
ła Dora .niecierpliwie.
Teraz, gdy każda chwila była drogą, on sta! bezczynnie i zdawał wszystko ,na los.
— Przeznaczenie człowieka jest w jego rękach — rzekla z mocą. — Pójdź; ipójdź prędzej. Nie traćmy czasu.
— To się na nic nie zda — szep
ną! Hamakhan, ale ulegając wyższej woli, wyprostował się i oboje w mil
czeniu poszli z powrotem przez cie
mne, uśpione uliczki.
Dokończenie nastąpi.
1
Z literatury.
Laguna Morta.
Na konkursie „Bluszczu" zdobyła sobie powieść „Laguna Morta" tysiącru- blową nagrodę. Napisał ją p. Edward Ligocki. Nie jest to jednak .powieść. Ra
czej poważne .i skupione studyum po
wieściowe o rodzinie Kamienieckich, któ
rą to rodzinę specyalnie upodobał sobie p. Ligocki w swoich doświadczeniach ar
tystycznych. ,By jednak nie czynić nl„
komu rozczarowania, p. Ligocki napisał komentarz wstępny, w którym mówi:
„Powieść, owa monografia urojonych by- towań na tle realnego życia, stać się po
winna komentarzem krystalizujących się.
bądź skrystalizowanych już form życio
wych — powinna równie dobrze stawać się krokiem w kierunku poszukiwania syntezy, bądź też najbardziej z nią sprzecznym .paradoksem tętniącej myśli".
Monografia więc rodziny Kamienie
ckich jest przez p. Ligockiego ujęta w powieściowy sposób patrzenia na rze
czywistość. ' P. Ligocki jednak jest bez
względnie szczery w stosunku do swoich bohaterów. Tak przeszłość ich opowia
da bez żadnych .przemilczeń, jak i tera
źniejszość. Że jednak rodziny żyjące za
wsze mają jakichś przodków, więc .i Ka
mienieckim też wykreśli- ich rodowód, wskaże na .ich czyny i zdobycze w życtu wewnętrznem.
„Laguna Morta" jest cyklem, złożo
nym z trzech opowieści, o trzech Kamie
nieckich: Polusiu,. Zbigniewie i Gabryelu.
Pierwsza opowieść dotyczy romansu Po
lusia z panną dAigremont, która znów jest spokrewnioną ■ z rodem Kamienie
ckich. Ożeni się jednak Poluś z Teresą, bo... i ona jest Kamieniecką. Fatalizm jednak powróci go znów uczuciom p. dAigremont. Zjawo się ona w W ar
szawie na koncercie i mówić będzie per
ły liryki francuskiej i tu dokona się cud powrotu. Rzuciła kiedyś Polusia dla sła
wy, teraz powróci do niej Poluś i pojadą do Wenecyi. W Wenecyi urządzą sobie fikcyjny wypadek, wszyscy przyjmują go z dobrą wiarą i. do Polski przyjdzie wiadomość, że Poluś utonął na Lagunie weneckiej wraz z panną dAigremonl.
Dowiemy się jednak z trzeciej opowieści, że zrobiono to wszystko po to, by Poluś mógł zaślubić swoją ukochaną. Weźmie z nią ślub pod przybranem nazwiskiem i zginie z widowni Europy.
Przez ten czas dowiemy się znów o bracie jego Zbigniewie, że rozkochał w sobie Kamilię, z którą w Paryżu romans rozpoczął, choć ta jest mężatką. Znów chwile doświadczeń psychologicznych, zagadnień moralnych, ucieczka do Hi
szpanii i tu obecność na walkach byków, którą Zbigniew' Kamieniecki opowie i przeżyje intensywnie. Intensywność ;a sprawia niezwykłe wrażenie w książce.
Jest stanowczo najlepszą' i najbardziej zajmującą artystycznie wizyą p. Ligo
ckiego.
W trzeciej opowieści gmatwanina ro
dzinna Kamienieckich przyniesie nową niespodziankę: Gabryel zakocha się w Teresie i będzie chciał ją zaślubić. Ze jednak okaże się, iż nie umarł, nie zato
nął wicomte Paul — Gabryel zrozumie błahość swego uczucia i zaniecha tych zamiarów.
Przygody sercowe panów Kamienie
ckich są interesujące, dają jednak duże pole do satyry społecznej. Widziani przez autora tylko z jednej strony, są jakgdyby ludźmi ułomnymi, w każdym razie wyrzuconymi po za nawias walki I troski o teraźniejszość polską. Jeszcze w starym dziadzie Hieronimie pokutuje sy- birska, chwalebna przeszłość. Ci zaś wszyscy kresowi panicze, ludzie galare
towaci, .przechodzą koło wszystkiego bez zostawienia, śladów swojej woli, na rze
czywistości. Nie są oni czuj-duchami na samotnych strażnicach polskości na kre
sach. Życie tu jeszcze wola głosem wiel
kim przeszłości, ale teraźniejszość nie kładzie już takiej pracy, jaką worali się w tę glebę pradziadowie.
I te artystyczne ambieye tych pa
nów Kamienieckich! Poluś pisze w ta
jemnicy wiersze, Zbigniew rzeźbi: każdy z nich wyobraża sobie, że reprezentuje pewną siłę twórczą, a jest tylko może monografem swoich pajęczych przeżyć.
Dekadentyzm widoczny rujnuje ich du
sze i tak już spopielałe i bez świadomego
„chcę“. Nostalgie tylko łamią się w tych sercach, nostalgie, jak opary stępów.
„Laguna Morta", trzęsawisko mórz da
wnych, jest jakgdyby jedynem miejscem, gdzie tego rodzaju serca obolałe znajdu
ją sobie miejsce.
Nic też dziwnego, że serca te najle
piej czują walącą się w morze Wenecyę.
Już P aryż jest dla nich księgą zamknię
tą na siedem pieczęci. .Znają tylko P a ryż koligacyi, wesołych kabaretów i dam z półświatka — ale Paryża-kowala lo
sów ludzkości Kamienieccy nie znają, nie są w stanie poznać.
.Monografia powieściowa p. Ligockie
go w każdym razie dostarcza wiele ob- serwacyi bezpośrednich i szczerych — a te świadczą, że mamy do czynienia z pisarzem, który ma ambicyę poważnej pracy artystycznej. Nie wszystkie sceny są jednako plastyczne i. opracowane.
Wiele jeszcze rudy nieobrobionej znaleźć można w koncepcyi p. Ligockiego. Mimo to jednak już w „Sambrze i Morze", którą chronologicznie napisał p. Li
gocki później, można zauważyć, że p. Li
gocki opanowywa coraz lepiej swój ma- teryał artystyczny i zapewne w przy
szłości da powieść o skończonej linii bu
dowy. . Eustachy’ Czekalski.
G ruba Berta.
Dowcipu felietonowego brak u nas w dziennikarstwie. Jeszcze w starszej ge- neracyi Prus umiał poruszać w sposób ironiczny, dowcipny a miły wszystkie sprawy aktualne w swoich „kronikach".
Udawało się to również i K. Bartoszewi
czowi. który dotychczas zachował jtj- drność pióra. Z młodszych, choć też już są starzy. W. Kosiakiewicz celuje w zgrabuem a zwięzłem omówieniu przed
miotu. Humor przytem ma raczej natu- dy dośrodkowej. W pokoleniu, które zjawiło się w ostatnim roku na horyzon
cie piśmiennictwa, milemi i dowcipnemi felietonami zjednała sobie na łamach
„Kuryera Polskiego" uznanie H. Jeleń- f
kiewicz. Obecnie przybywa nam na
zwisko jeszcze jedno: Stefan Nowiński.
Tom jego ech wojennych p. t. „Gruba Berta" jest barwną, ironiczną a wesołą kroniką wypadków i zdarzeń dnia co
dziennego: gdy zjawi się rozporządzenie
„iść lewą stroną" lub kartka na chleb — wnet lotna wyobraźnia p. Nowińskiego pochwyci ten fakt w tygiel swojego zło
śliwego humoru i zaopiniuje wtedy, ba
dając zjawiska wojny u podstaw, że „jest to sztuka nad sztukami mieć „zelówki"
po butami". Zresztą p. Nowiński w fe
lietonach swoich zbierze, jak w czułej so
czewce, wszystkie światła i cienie dnia bieżącego. Podpatrzy cywilną odwagę u cywila. Roztkliwi się nad epoką dziecka.
Zaawansuje kartofel, napisze orędzie do piekarzy, omówi pokojowe horoskopy, zbada masarską arytmetykę, zrehabilitu
je papier. Humor przytem dopisuje mu stale. Czyta się więc te felietony z za
interesowaniem i lekko. A jest to prze
cież największy kompliment, jaki można powiedzieć o felietoniście!
iDobrze, że nasi najmłodsi nie za
niedbują tego tak rozpowszechnionego za granicą i chętnie widzianego rodzaju li
terackiego. P. Stefan Nowiński, sądzi
my, że pozostanie felietonowi wierny, miłość bowiem jego nie jest bez wza
jemności.
Kalendarz C entralnego Towa
rzystwa Rolniczego.
Kalendarz rolniczy Centr. Tow. Rol
niczego na rok 1917 ukazał się już w handlu księgarskim. Kalendarz ten, jak corocznie, zawiera w dwóch częściach trzy działy. Notatnik z najważniejszenn wiadomościami i pomocniczemi tablicami, dział informacyjny i dział literacki. W dziale informacyjnym Kalendarza znaj
dujemy zestawienie najważniejszych roz
porządzeń władz okupacyjnych niemie
ckich ważnych dla rolnictwa z dobrze opracowaną taryfą stemplową. W tymże dziale znajdujemy znacznie rozszerzony również dział weterynaryjny z uwzglę
dnieniem rozporządzeń weterynaryjnych, wydanych przez władze okupacyjne. W obszernym dziale literackim znajdujemy artykuły pióra najwybitniejszych rolników Królestwa, a więc: „Na przełomie"
p. Ant. Wieniawskiego, „Przyszłość na
szej hodowli" . St. Chaniewskiego, „Ho
dowla nasion i ziemiańskie spółki nasien
ne" p. A. Sempołowskiego i t. p. W dłuż
szym artykule p. Z. Ludkiewicz omawia
„Najważniejsze zadania polityki agrarnej na ziemiach polskich", zaś p. Ig. Kosiński
„Nawożenie azotowe w okresie wojen
nym". Dwa dłuższe źródłowe artykuły poświęcone zostały kwestyi włościańskiej i jej rozwiązaniu na ziemiach polskich przez państwa zaborcze.
Za rticnueckio) ccnsm ry wojennej. Klisze i druk wykonane w Zakładach Graficznych T o w . Akc. S. Orgelbranda S-ow
3
C e n a n in ie js z e g o n u m e r u 2 0 k o p
Wydawcy: Akc. Tow. Wydawnicze „ŚWIAT”. Pod kierownictwem naczelnem Stefana Krzywoszewskiego.
franc. Tow. UDazoiaczan na życia
„ L ’ U R B A I N E ”
U lgi n a w y p . n ie z d . do pracy F ilia dla K r. P. Marszałk. 138.
9785 Oddział miejski: ulica Moniuszki Nr. 2.
Biuro Kijowskie: Kijów, ulica Kraszczatik Nr. 48.
Wilno, róg S-to Jarskiej i Kazańskiej Nr. 9.