• Nie Znaleziono Wyników

Kandydat na prezydenta - Janusz Płoński - pdf, epub, mobi – Ibuk.pl

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Kandydat na prezydenta - Janusz Płoński - pdf, epub, mobi – Ibuk.pl"

Copied!
25
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)

Janusz Płoński

„Kandydat na prezydenta”

Copyright © by Janusz Płoński, 2015

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok, sp. z o.o. 2015

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana, powielana i udostępniana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.

Skład: Jacek Antoniewski Korekta: Ryszard Krupiński Projekt okładki: Robert Rosół

Zdjęcie na okładce: Aleksandra Szatkowska

ISBN: 978‑83‑7900‑381‑5

Wydawnictwo Psychoskok, sp. z o.o.

ul. Chopina 9, pok. 23, 62‑510 Konin tel. (63) 242 02 02, kom. 665 955 131 http://wydawnictwo.psychoskok.pl e‑mail: wydawnictwo@psychoskok.pl

(3)

Spis treści

Aaaaaaaaaby zrobić użytek z alfabetu . . . .8

Aaaaby zostać psychopatą . . . .9

A gdyby tak Lee Icocca? . . . . 11

Alfred Zellermann . . . . 12

Allan w Warszawie . . . . 16

Andrzej Brycht – Debiut . . . . 19

Ania . . . . 23

Armia nasza jest zwycięska . . . . 25

Atak na Wał Pomorski . . . . 33

Badanie . . . . 38

Barciak Kazimierz . . . . 42

Barman – to trzeba wiedzieć . . . . 43

Baron . . . . 44

Bierucik . . . . 48

Biskup i Halinka . . . . 49

Blaszany bębenek i wielki obraz . . . . 52

Boże, już nic nie pomoże . . . . 56

Brydż i inne gry – codzienność szpitalna . . . . 56

Całkiem dobry pomysł . . . . 59

Chór i Bal . . . . 60

Christiania – anarchia samougłaskana . . . . 65

Chrystus chyba się zdrzemnął na moment . . . . 68

Czas mi się zaplątał . . . . 69

Czołem, koledzy żołnierze . . . . 74

Dzień dobry, Halinko . . . . 75

Do Kopenhagi jako agent . . . . 75

Dwururka Wiesław . . . . 80

Dzień święty wytężoną pracą święcić – PPPP . . . . 81

Eiaculatio precox czyli donos Magistra . . . . 85

(4)

Elvis zaśpiewał nam do tańca . . . . 88

Erotyk . . . . 96

Fiction w wersji science . . . . 97

Głosy wyborcze nowe państwo c .d . . . . . 98

Groza czy groteska? . . . . 99

Gruppenführer Taudlitz . . . . 101

Grzech pychy vs . grzech skromności . . . . 115

Halinka – Justynka . . . . 120

Interpelacja Magistra . . . . 135

Iredyński . . . . 138

Irish Spirit – Irish Pub . . . . 139

Ja . . . . 143

Jan Pokorny – wystąpienie . . . . 144

Jestem taksówkarzem . . . . 149

Kadencyjność . . . . 152

Karl Dedecius . . . . 153

Klementynka . . . . 156

Koza . . . . 159

Koza zupełnie inna . . . . 159

Leżę sobie . . . . 163

Magia liczb . . . . 165

Mariusz Swinger . . . . 169

Melancholia . . . . 170

Miłe zaskoczenie . . . . 175

Modus vivendi . . . . 176

Morton . . . . 177

Może Ulrike? (Niemiecka jesień) . . . . 178

Mój Rybiński . . . . 180

Mycie . . . . 187

Na zadany temat . . . . 189

Nimfomanka & Mme Bovary . . . . 192

Olivia . . . . 202

(5)

Opium . . . . 204

Państwo Anioła . . . . 214

Pastuszek . . . . 216

Paszporty . . . . 219

Patriotyzm . . . . 221

Pokorny i jego państwo . . . . 225

Polacy w kosmosie . . . . 230

Poseł i demokracja . . . . 238

Posłowie 1 do książki „Brakujące ogniwo” . . . . 239

Posłowie 2 do książki „Brakujące ogniwo” . . . . 243

Prosty chłop . . . . 246

Rachel Wotton . . . . 247

Rydzyk Maryjny . . . . 248

Sacrum & Profanum . . . . 249

Serial Alternatywy 4 . . . . 251

Solvognen . . . . 253

Sportowiec . . . . 254

Stowarzyszenie . . . . 259

Tenjo Sajiki . . . . 262

Terrorysta . . . . 264

Tomek biznesmen . . . . 271

Trzej prezydenci . . . . 273

Up the organization . . . . 275

Wiadomość . . . . 278

Więzienie w Stammheim . . . . 278

Wizja Konduktora . . . . 279

Wizja państwa doskonałego . . . . 281

Wywiad z Zofią Chądzyńską . . . . 283

Zabawy Dwururki podczas plenum . . . . 292

Zając się wypisuje z PPPP . . . . 294

Zostałem prezydentem . . . . 298

(6)

P

rawda i kłamstwo, z literackiego punktu widzenia, są tyle warte, na ile są interesujące. Poszukiwanie prawdy czy też jej uporczywe głoszenie jest zajęciem jałowym i wielu, o więk‑

szych niż ja kwalifikacjach i determinacji, poległo na tym nie‑

wdzięcznym polu walki.

Nie mam ambicji, by opowiadać prawdę i tylko prawdę. Kusi mnie blaga i przewrotność, nęci wygłup, a nie powaga. Wolę szalony chaos niż zdrowy porządek. Niestety nie ma doskona‑

łego łgarstwa. Tak więc, mimo wielkich chęci, w wielu przypad‑

kach nie udało mi się uciec od prawdy. Czego szczerze żałuję.

Prawda i kłamstwo, z politycznego punktu widzenia, są tyle warte, na ile są skuteczne. Potoczne doświadczenie przekonu‑

je nas, że i tu kłamstwo ma nad prawdą ogromną przewagę.

Kiedy moi rówieśnicy marzyli, by zostać strażakami, mili‑

cjantami, pilotami albo proboszczami w bogatych parafiach, ja miałem inne marzenia. Od najmłodszych lat chciałem zostać prezydentem. Ale kiedy zacząłem myśleć i się nad moim ma‑

rzeniem zastanawiać, straciłem pewność, czy się do tego nada‑

ję. Nie wiedziałem, czy posiadam dość pozytywnych cech, by się na to stanowisko pchać. Innymi słowy: czy jestem godzien.

Nie wiedziałem też, czy mam w sobie dość nikczemności, by to osiągnąć. Innymi słowy: czy potrafię.

Przez wiele lat kształciłem w sobie rozmaite cechy, pozytyw‑

ne i negatywne, i zbierałem doświadczenia, które miały mnie do tej odpowiedzialnej funkcji przygotować. Bym mógł z prze‑

konaniem powiedzieć, że jestem prezydentem wszystkich Pola‑

ków – jak to deklarowali niektórzy prezydenci podczas swych kampanii wyborczych.

(7)

Politycy i kandydaci na polityków w okresie przedwybor‑

czym przedstawiają sami siebie jako ludzi bez skazy. Mówią tym samym, że w polityce nie mają czego szukać. Mamy tu do czynienia z kłamstwem nieskutecznym.

Z kolei politycy z gruntu podli do polityki nadają się jak najbardziej, ale takich ostentacyjnie zadeklarowanych „bad boys” nieuświadomiona większość jeszcze nie chce wybierać (podkreślam słowo „jeszcze”). Kandydaci zatajają więc swoją nikczemność, wierząc niesłusznie, że tym samym zwiększa‑

ją swe szanse na elekcję. Być może ich szanse wzrosłyby nie‑

pomiernie, gdyby postępowali odwrotnie i uczciwie wyłożyli kawę na ławę…

W swej broszurce wyborczej zdecydowałem się na złoty śro‑

dek. Przedstawiam sam siebie jako człowieka pełnego widocznych i odrażających wad, z nielicznymi i trudnymi do odnalezienia zaletami. Mądrego, ale z umiarem i bez aroganckiej ostentacji.

Ale przede wszystkim głupiego, jak większość moich potencjal‑

nych wyborców. Sądzę, że w ten sposób nie zrażę do siebie tej znaczącej części elektoratu, a może wręcz przeciwnie – zyskam jej sympatię i w konsekwencji potrzebną liczbę głosów. Ludzie w gruncie rzeczy nie lubią świętych i na tę niechęć bardzo liczę.

Nie omijam spraw osobistych, uczuciowych, pozwalam przy‑

szłym wyborcom zajrzeć w głąb mojego serca, do mojej sy‑

pialni i nie tylko. Nie przemilczam doświadczeń drastycznych i – gdyby był to obyczaj przyjęty – niektóre rozdziały chętnie opatrzyłbym klauzulą „dozwolone od 18 lat”.

O człowieku najwięcej mówią jego czyny, w broszurze za‑

warłem więc parę dzieł, które na przestrzeni lat z rozmaitych pobudek popełniłem. Stanowią one spory kawałek mnie i na pewno pozwolą Czytelnikom na pełniejszą ocenę mojej przy‑

datności na najpoważniejsze w państwie stanowisko.

Muszę jeszcze dodać, że jestem człowiekiem bardzo nie‑

porządnym. Bałagan jest moim żywiołem. Próbuję to ukryć

(8)

ułożeniem rozdziałów w kolejności alfabetycznej. Ale z pew‑

nością bystry czytelnik nie da się na to nabrać.

Broszura składa się z krótkich kawałków, co pozwoli na czy‑

tanie jej w pociągu, tramwaju, kolejce do lekarza, bez utraty głównego wątku. Zwłaszcza, że takiego w niej nie ma.

Ocena mnie jako kandydata i decyzja, czy zechcecie takie‑

go w odpowiedniej chwili poprzeć, należy do Państwa. Przy‑

jemnej lektury.

Aaaaaaaaaby zrobić użytek z alfabetu

„Aaaaaaaaaby posprzątać lub wyremontować mieszkanie, dzwoń do studenta historii 274257 wieczorem.”

„Aaaaaaaaaby amortyzator zregenerować zadzwoń 274257.”

„Aaaktualnie bony kupię.”

W dawnych, choć nie tak odległych czasach, ogłoszenia do prasy konstruowano w ten właśnie sposób. Redakcje gazet dru‑

kowały je bowiem w porządku alfabetycznym. A zawsze lepiej było być na początku długiej listy.

(9)

Aaaaby zostać psychopatą

P

sychopatia, wrodzone zaburzenia struktury osobowości (perturbatio personalitatis), popędów, woli, temperamentu o charakterze trwałym. Zaburzenie to daje się zaobserwować u 2–3% każdego społeczeństwa.

Wyróżnia się następujące typy psychopatów: impulsywny, histeryczny, chłodny uczuciowo, depresyjny, chwiejny uczu‑

ciowo, bezwolny.

Spośród psychopatów rekrutuje się wielu alkoholików, jedno‑

stek asocjalnych i przestępców, są jednak przypadki pozytywnych działań psychopatów, którzy dzięki niezwykłej woli osiągają suk‑

cesy w działalności społecznej, politycznej, militarnej, artystycz‑

nej czy religijnej. Inteligencja w psychopatii jest prawidłowa.

Cierń psychopatyczny – zubożone życie psychiczne, kom‑

pensowane przez narcyzm, wyczulenie na objawy niedoceniania.

Czy wymienione cechy odnajduję w sobie? Jak najbardziej.

I to częściej niż przypuszczacie. Kiedy przed laty czytałem „Schi‑

zofrenię” Antoniego Kępińskiego, już w połowie pierwszego rozdziału wiedziałem, że jestem stuprocentowym schizofreni‑

kiem. Kiedy czytałem „Melancholię”, było to samo.

Fachowcy twierdzą, że psychoterapia jest jedynym środkiem, który pozwala poznać przyczynę problemu, zmienić zacho‑

wanie i postawę wobec otaczającego świata, a także rozwinąć kompetencje emocjonalne.

Postanowiłem nie szukać pomocy u psychoterapeutów. Wręcz przeciwnie, postanowiłem rozwinąć w sobie cechy, które mnie zbliżą do idealnego psychopaty.

Aby zostać psychopatą dobrze jest pójść do wojska. To oczy‑

wiście jedna z wielu możliwości, ale rzeczywistość podsuwa ją sama, bez skomplikowanych zabiegów. Wystarczy być w mia‑

rę zdrowym mężczyzną, nie studiować, a o pobór do wojska zatroszczy się w odpowiednim momencie ludowa ojczyzna.

(10)

Kiedy w 1965 roku zacząłem golić mizerny zarost na twa‑

rzy i pożegnałem się ze wstydliwym dziewictwem, poczułem się prawie mężczyzną. Nie tylko ja to zauważyłem. Dostrzegła to również moja ojczyzna i przysłała mi uprzejme zaproszenie w stylu „wzywa się obywatela” na wojskową komisję lekarską.

Poza mną zaproszeni zostali chyba wszyscy, którzy właśnie zaczęli się golić i poczuli się mężczyznami, bo kolejka zapro‑

szonych wychodziła aż na ulicę. Gdzieś daleko przed nami, we wnętrzu budynku, działała mozolnie komisja. Wkrótce miałem okazję się przekonać jak. Na razie w gronie innych oczekują‑

cych paliłem nerwowo papierosa za papierosem i wysłuchiwa‑

łem opowieści tych, którzy o wojsku dużo wiedzieli, bo albo mieli brata, albo opowiadał im szwagier lub też dysponowali informacjami z innych, równie pewnych źródeł.

W kolejce opowiadano o mrożących krew w żyłach przy‑

padkach, które w wojsku zdarzają się nagminnie. Samobójstwa, gwałty, morderstwa, straszliwe wypadki, w których poszkodo‑

wani tracą ręce, nogi i inne kończyny. Czas oczekiwania mijał szybko, kolejka, acz powoli, przesuwała się do przodu i wkrótce znalazłem się w pomieszczeniu, gdzie stało krzesło, na którym można było złożyć ubranie i czekać na wezwanie.

Występ przed komisją nie jest dobrym momentem do zo‑

stania psychopatą, o wiele skuteczniej można to zrobić dopiero w jednostce, bo tam obowiązują już inne reguły gry obejmujące żołnierzy. Przed komisją wciąż jeszcze jest się cywilem. A bycie cywilem i bycie żołnierzem to ogromna różnica.

W związku z tym, stojąc na golasa przed znudzonymi człon‑

kami komisji, nie uskarżałem się na nic, i – zgodnie z prze‑

widywaniami – otrzymałem kategorię „A” oraz przydział do jednostki. Również zgodnie z przewidywaniami znajdowała się ona na drugim końcu Polski, w Kołobrzegu.

(11)

A gdyby tak Lee Icocca?

P

odoba mi się ten facet. Syn włoskiego emigranta, który zrobił niebotyczną karierę, stał się mężem opatrznościo‑

wym upadającego Chryslera i jednym z najbardziej cenio‑

nych managerów na świecie. Kiedy jego zarobki wyrażane były w sześciocyfrowych liczbach, nie pozwalał, by w jego domu resztki chleba lądowały w śmietniku. Chleba się nie wyrzuca. Basta.

W Polsce Icocca mógłby się w najlepszym przypadku uro‑

dzić, być może nawet żyć, ale na pewno nie mógłby powtórzyć swojej kariery. Powody są tak oczywiste, że nie warto o nich mówić. Ale Icocca, urodzony i wychowany w USA, mógłby na pewno w Polsce coś zrobić. Albo przynajmniej dla Polski.

Puściłem na chwilę wodze wyobraźni. Oto Prezydent RP (ja?) wysyła na papierze firmowym list do niego z następują‑

cą propozycją:

1. Mr. Lee Icocca obejmie, z pominięciem wszelkich pro‑

cedur, posadę premiera RP na okres lat 5 z opcją na kolejne 5 lat.

2. Mr. Icocca otrzyma na ten czas władzę absolutną, po‑

zwalającą mu na swobodne stworzenie gabinetu, zaan‑

gażowanie doradców, zawieszenie działalności partii politycznych i rozpędzenie na cztery wiatry Parlamen‑

tu. Będzie on niepotrzebny, bo rozporządzenia premiera będą miały automatycznie moc ustawy.

3. Mr. Icocca doprowadzi polską gospodarkę do takiego stanu, by mogła konkurować z innymi krajami euro‑

pejskimi.

4. Mr. Icocca nie zapomni o służbie zdrowia, kulturze, oświacie, bezpieczeństwie, obronie narodowej i świad‑

czeniach socjalnych.

(12)

5. Mr. Icocca wyznaczy sobie pensję, jaką będzie uważał za adekwatną do jego wysiłków i wyników.

Podpis prezydenta, pieczątka okrągła z godłem.

Rozmarzyłem się. Moja wizja stawia cały demokratyczny porządek, którym się tak upajamy, na głowie. Odbiera wy‑

walczone swobody, usuwa w cień nieuków, którzy się mienią politykami, likwiduje setki tysięcy posad i posadek, funkcji i funkcyjek, rzesze ekspertów i doradców, wprowadza natomiast rzeczowość, uczciwość i zimny rachunek ekonomiczny. Moja wizja zakłada również, że nawet gdyby Mr. Icocca wyznaczył sobie pensję astronomiczną, czego by nie zrobił, bo ma silnie rozwinięte poczucie przyzwoitości, to i tak zaoszczędziliby‑

śmy kupę forsy. Najprawdopodobniej by powiedział, gdyby się w ogóle podjął tego zadania, że jeśli wypracuje zysk, to weźmie z niego dziesięć procent.

Dziwię się doprawdy, że ten prosty pomysł nie da się zre‑

alizować. Obiecuję nie zapomnieć o nim, kiedy zostanę pre‑

zydentem.

Alfred Zellermann

A

lfred Zellermann, niemiecki historyk sztuki i doktor an‑

tropologii, zawdzięcza nie tylko swe istnienie, ale i nie‑

śmiertelność człowiekowi, którego nigdy nie dane mu było widzieć na oczy.

Sławę przyniosła Zellermannowi niewielka objętościowo, ale ważka książka, będąca jego debiutem literackim, o prze‑

wrotnym tytule „Gruppenführer Ludwik XVI”. Książkę wyda‑

ło skromne frankfurckie wydawnictwo Suhrkampf Verlag (nie mylić z renomowanym Suhrkamp) i krytyka przez dłuższy czas

(13)

poświęcała jej wiele życzliwej uwagi, zaś „Frankfurter Allgeme‑

ine” zamieściła półstronicowe omówienie książki.

Momentem przełomowym i – mówiąc kolokwialnie – sko‑

kiem na Parnas stało się omówienie książki przez „krytyka kry‑

tyków”, Marcela Reich‑Ranickiego w telewizyjnym programie

„Das literarische Quartet” emitowanym w czasie najwyższej oglądalności przez publiczną stację ZDF. Ranicki, jak zwykle bezczelny i prowokujący, mówiący po niemiecku z fatalnym akcentem, książkę w zasadzie ostro skrytykował, zarzucając jej „paradokumentalny”, a nie literacki charakter, ale ogromną część swej wypowiedzi poświęcił na apoteozę samego tytułu, podkreślając jego genialną lapidarność. „Gruppenführer Lu‑

dwik XVI” – nic dodać, nic ująć.

Ranicki, polski Żyd, któremu udało się przeżyć Hollocoust, od lat nazywany jest w Niemczech „papieżem literatury”. Kogo‑

kolwiek Ranicki pobłogosławi, przed tym otwierają się bramy niebios, kogokolwiek potępi, ten winien jego zdaniem zniknąć w piekielnych otchłaniach. Czasem papież Ranicki w swej nie‑

omylności popełnia błędy, jak to miało miejsce w przypadku Güntera Grassa, Heinricha Bölla, czy cudzoziemca Lema, o któ‑

rym papież przy każdej okazji wyraża się nad wyraz pogardli‑

wie. Niemniej jego wypowiedzi mają w Niemczech ogromną siłę rażenia.

Ranicki w swym programie nie dopuścił prawie do głosu pozostałych uczestników programu, którzy chcieli intrydze stworzonej przez Zellermanna poświęcić więcej uwagi. Warto tu ten mankament programu naprawić.

Akcja dzieła Zellermanna rozpoczyna się oszczędną rela‑

cją z ucieczki grupy poszukiwanych przestępców wojennych przed aliantami. Wojna ma się ku końcowi, polowaniu na po‑

szukiwanych zbrodniarzy sprzymierzeni mogą poświęcić coraz więcej uwagi i środków. Generał SS Siegfried Taudlitz wydaje swym ludziom spalenie archiwów i przebranie się w cywilne

(14)

ubrania. Potem wraz z grupą kompanów z SS udaje się cięża‑

rówką w kierunku Marsylii, zabierając po drodze skrzynie ze zgromadzonymi podczas wojny „skarbami”. Cel eskapady to odległa Ameryka Południowa.

Tyle mniej więcej zdołał widzom przekazać wzięty krytyk literacki Helmut Karasek, biorący również udział w „Quarte‑

cie”, zanim Ranicki niegrzecznie i definitywnie odebrał mu głos i zmienił temat.

Należy jednak dla porządku wspomnieć, że po wylądowa‑

niu w Buenos Aires grupa w popłochu (jednemu z jej członków wydaje się, że został rozpoznany na ulicy) przeniosła się w głąb amerykańskiego interioru, zagospodarowała napotkane aztec‑

kie ruiny i stworzyła Paryzję, królestwo, w którym ucieleśni‑

ły się jej młodzieńcze marzenia z lektur Dumasa. Królem, jak wskazuje tytuł, stał się podczas pijackiej biesiady jej dowódca Gruppenführer Taudlitz. Paryzja pod jego rządami kwitnie, rychło jej siły zbrojne anektują kilka indiańskich wiosek, po‑

zyskując tanią siłę roboczą. Państewko zostaje otoczone fosą i drewnianą palisadą, do bramy prowadzi most zwodzony, pil‑

nowany przez halabardników.

Sam pomysł nazwania państwa Paryzją, a króla Ludwikiem, jak i obfitość francuskich rekwizytów były wynikiem przypad‑

ku, a nie rozmyślnego działania. W skrzyniach ze „skarbami”, którymi miała być broń, pieniądze i kosztowności, przywle‑

czono w argentyński interior eksponaty z obrabowanych fran‑

cuskich muzeów.

Jeśli z zewnątrz Paryzja mogła nieco przypominać prak‑

tyczną i funkcjonalną architekturę obozów koncentracyjnych (wieże strażnicze, palisady, most zwodzony), to życie wewnątrz było czymś wręcz przeciwnym: przyjęcia, bale, uczty, polowa‑

nia składały się na codzienne życie mieszkańców. Owszem, na największym placu zainstalowano urządzenie do publicz‑

nych egzekucji, była to wykonana ze znawstwem przedmiotu

(15)

gilotyna, która pełniła funkcję znaku ostrzegawczego dla pod‑

danych. Ale co myślał Gruppenführer Ludwik XVI, patrząc na nią? Może nie wiedział, jak skończył jego francuski imiennik?

Co wyobrażał sobie ten pozbawiony skrupułów generał SS, rozdając tytuły i stanowiska nie tylko swym kompanom, ale również sprowadzonym z Buenos Aires prostytutkom? Nie do‑

wiemy się tego nigdy. Ale sytuacja opisywana przez Zellermana z żelazną logiką rozkręcała się w kierunku bytu schizofrenicz‑

nego: elementy zabawy i pijackiego wygłupu z każdym upły‑

wającym dniem, tygodniem i rokiem poważniały i krzepły, by z biegiem czasu stać się jedyną i całkiem realną rzeczywistością.

Ten rozdęty balon musiał jakoś pęknąć i Zellerman zaaranżo‑

wał to po mistrzowsku, w szaleństwie autorskim prześcignął szaleństwo swych bohaterów.

Starzejącemu się królowi autor podsunął troskę o trwałość dynastii. Oczywiście król nie chciał, a raczej nie mógł spłodzić potomka z jedną z argentyńskich prostytutek, choć w mię‑

dzyczasie stały się one już markizami i księżniczkami. Poto‑

mek i następca tronu musiał być z prawego łoża. Król wysyła więc księcia de Rohan, naturalnie w przebraniu, do Europy, by w Niemczech odszukał Bertranda, bratanka Taudlitza.

Dowieziony do Paryzji Bertrand ze zdumieniem patrzy na nową rzeczywistość, samo miejsce, dwór, armia wydają mu się jakąś tanią operetką, ale szybko mina mu rzednie. Ta operet‑

ka ma swoje groźne strony i nie ma z niej ucieczki. Bertrand organizuje więc zamach na króla. Król ginie, spodziewanych skarbów nie ma, ucieczka z Paryzji nie ma sensu, jedyne, co pozostaje, to wprowadzenie w życie starej francuskiej maksy‑

my: „Le Roi est mort, vive le Roi”.

Sukces Zellermanna i jego „Gruppenführera”, jakkolwiek błyskotliwy i spektakularny (książkę przetłumaczono na wszyst‑

kie języki europejskie oraz hebrajski), z racji na tematykę miał jednak dość ograniczony zasięg i książka w żadnym kraju nie

(16)

stała się bestsellerem. Po entuzjastycznym przyjęciu stało się to, co się stać musiało, czyli nastąpiła cisza. Dopiero kilka lat po pierwszej publikacji w pewnych kręgach zaczęło być zno‑

wu o książce głośno, kiedy w mediach pojawiła się informacja, że ma ona stanowić kanwę nowego filmu Romana Polańskiego.

Polański, przygotowujący się od dłuższego czasu do reali‑

zacji marzenia swego życia, czyli filmu „Piraci”, nie wpadłby samodzielnie na pomysł sięgnięcia do niemieckiego tekstu.

Powszechnie znana była jego awersja do wszystkiego, co nie‑

mieckie, deklarował nawet, że nigdy nic nie zrobi za niemieckie pieniądze. Zmienił jednak zdanie, kiedy rząd Bawarii dofinan‑

sował produkcję „Pianisty”, a czysto aryjska firma z Monachium

„Das Werk” zaproponowała mu zrobienie efektów do tego dzieła.

Tuż przed realizacją „Piratów” do Polańskiego zgłosił się pewien Polak (którego nazwisko przemilczę) z pomysłem, by

„Gruppenführera” Zellermanna przerobić na scenariusz filmo‑

wy. Polak ów dysponował już pisemną zgodą Zellermanna na przeróbkę i wykonał sporą część prac adaptacyjnych.

Decyzja słynnego reżysera była szybka, zaskakująca i nie‑

zrozumiała. Odrzucił zdecydowanie pomysł sfilmowania dzieła Zellermanna, teraz i w przyszłości, i całą energię skupił na „Pi‑

ratach”. Efekty tej decyzji mógł zobaczyć cały świat.

Pozostający do dziś w cieniu autor nie kwapi się z ujawnie‑

niem swej tożsamości.

Allan w Warszawie

W

 1974 roku wróciłem ze Stanów, ożeniłem się z Małgosią i następnego dnia wyjechałem służbowo na tydzień do Rostowa Wielkiego. To tak jakbym w ciągu kilku dni przeżył dwie wojny światowe. Wyszedłem z nich żywy.

(17)

Po paru miesiącach w Warszawie pojawił się Allan. Nasi przyjaciele w Miami zrzucili się na jego podróż, kazali pojechać do Polski, wszystko obejrzeć, wrócić i opowiedzieć. Do walizki włożyli mu tani aparat fotograficzny (bo kradną) i kilka filmów (bo na pewno w Polsce nie można ich kupić).

Allan przyjechał porannym pociągiem z Berlina. Maciek i ja, z butelką radzieckiego szampana, odebraliśmy go na dworcu i na peronie od razu wypiliśmy. Ponieważ obaj tego dnia mie‑

liśmy jakieś zajęcia, obaj też mieliśmy żony w domach, zawieź‑

liśmy Allana na koczowisko. To przyjemne i gościnne miejsce opisaliśmy dość dokładnie w książce „Balladyna Superstar”, do której teraz czytelników odsyłam.

Na koczowisku Allan dostał na dzień dobry kielicha, czyli szklankę wódki i natychmiast zasnął. Zostawiliśmy go w tym błogim stanie na tapczanie. Kiedy przyjechaliśmy po południu, by go odebrać, był bardzo pijany, ale dzielnie uczył obecnych zasad gospodarki wolnorynkowej. Grał z nimi w „Monopol”.

Mieliśmy dla niego przygotowany bogaty program zwiedza‑

nia miasta, zaczęliśmy od Kameralnej. I chyba tam zakończy‑

liśmy tego dnia. Przy barze spotkaliśmy znajomą plastyczkę, Sofię, która zapragnęła zaopiekować się Amerykaninem. Uprze‑

dziłem ją, że Allan to zakamuflowany murzyn i do tego gay.

Powiedziała, że gay też człowiek i że da sobie radę. A tak bia‑

łego murzyna nigdy nie widziała. Allan kazał sobie wszystko tłumaczyć i był bardzo zadowolony.

Rano pojechałem do niej odebrać Allana. Siedział nago na łóżku z baldachimem, pomalowany na zielono przez Sofię, a ona właśnie robiła mu jego aparatem zdjęcia. Nie trzeba do‑

dawać, że już sporo wypili. Zabrałem jej aparat, bo wiedziałem, że przywiózł go, by fotografować Polskę, a nie jakieś wygłupy.

Kazałem też jej umyć Allana. Sofia przy okazji napomknęła, że jeśli wszyscy geje są tacy jak Allan, to ona nie ma nic prze‑

ciwko gejom.

(18)

Wyszliśmy z domu, wstąpiliśmy z Sofią do sklepiku po pa‑

pierosy, zostawiając Allana opartego o ścianę, i kiedy wrócili‑

śmy, jego nie było. Zaalarmowałem Maćka, przyjechał i razem zastanawialiśmy się, jak go odnaleźć. Poszliśmy do Kameral‑

nej i żaden rozsądny pomysł nie przychodził nam do głowy.

Pod wieczór byliśmy już całkiem zrozpaczeni i chyba nawet lekko pijani, myśleliśmy o zawiadomieniu ambasady i powia‑

domieniu kwatery głównej NATO, kiedy nagle pojawił się Al‑

lan, wesoły i w towarzystwie taksówkarza. Okazało się, że po zaginięciu, a wszedł jedynie w bramę i stracił nas z oczu, wsiadł do taksówki i chciał odnaleźć koczowisko. Przewidywał, że tam udzielą mu pomocy. Niestety nie umiał wytłumaczyć taksów‑

karzowi, gdzie to jest. Jeździli długo w różne strony od Pałacu Kultury, bo tylko ten obiekt Allan zapamiętał, w pewnym mo‑

mencie Allan zasnął. Taksówkarz zabrał go do domu i pozwo‑

lił się wyspać. Potem wydedukował, że jeśli poprzedniej nocy Allan długo pił, a ma przyjaciół dziennikarzy, to mogło to być w Kameralnej, i po prostu go przywiózł.

Allan koniecznie chciał się taksówkarzowi odwdzięczyć za uratowanie życia, więc postawił mu dużą wódkę i tak się zno‑

wu zaczęło. Potem chciał taksówkarzowi pokazać koczowisko, więc pojechaliśmy na plac Zbawiciela i stanęliśmy w kolejce do nocnego. Tam Allan przypomniał sobie o aparacie i wykonał zdjęcie kolejki dla przyjaciół z Miami.

Kiedy nadszedł czas wyjazdu, Maciek i ja odprowadzaliśmy Allana. Po drodze na dworzec Allan zatrzymał się przed skle‑

pem. Jego uwagę przykuła wielka beczka z solonymi śledzia‑

mi, a właściwie nie tyle beczka, ile wiklinowy kosz, w którym beczka tkwiła. Nigdy nie widział takiego kosza. Wyjęliśmy więc beczkę i nie zauważeni przez nikogo zabraliśmy kosz.

Wielki kosz nie chciał wejść przez drzwi do przedziału, ale jakoś go wepchnęliśmy przez okno. Szczęśliwy Allan długo ma‑

chał nam i obiecywał, że niebawem przyjedzie.

(19)

Po długim czasie dotarł do mnie list z Miami, od któregoś z przyjaciół Allana. Pisał, że po przyjeździe Allana wszyscy się spotkali u Jima, byli bardzo zaciekawieni, bo Allan miał opo‑

wiedzieć jak było w Polsce. Pokazał jedno krzywe zdjęcie kolejki przed sklepem i kilka zdjęć samego siebie, nago i pomalowanego na zielono. Mówił, że Polska jest wspaniałym krajem, ale poza tym niczego nie pamiętał. Przyjaciel Allana prosił, by mu wy‑

tłumaczyć, o co chodziło ze śledziami i jakimś koszem, którego Allanowi z powodu zapachu nie pozwolono zabrać do samolotu.

Andrzej Brycht – Debiut

A

ndrzej Brycht, znany już w środowisku literackim autor opowiadań, po książce „Wycieczka Auschwitz‑Birkenau”

stał się pisarzem – jak byśmy dziś powiedzieli – kultowym.

Książka została szybko przetłumaczona na niemiecki, Brycht zaproszony przez niemieckiego wydawcę do Monachium, co go dodatkowo nobilitowało, zwłaszcza że wydawca pokrył wszelkie koszty tego wyjazdu. Brycht nie robił z tego tajemnicy, że po‑

krycie kosztów było elementem ważnym, jeśli nie najważniej‑

szym, bowiem nigdy przedtem nie leciał samolotem i nie był nigdzie za granicą. Wizyta ta zaowocowała kolejną książką

„Raport z Monachium”, w której opisał swe monachijskie pe‑

rypetie i obserwacje. Sława Brychta rosła.

Poszedłem do klubu „Dziekanka” na spotkanie z Brychtem.

Jego przebieg zirytował mnie do tego stopnia, że w domu usia‑

dłem do maszyny i napisałem nikomu niepotrzebny tekst pt.

„Spotkanie z…”. W tekście nie padało nazwisko Brychta, dla wszystkich jednak było czytelne, o kogo chodzi. Przedstawiłem w nim aroganta, zachowującego się na spotkaniu jak bokser w rin‑

gu, rozdającego ciosy na prawo i lewo, najchętniej poniżej pasa.

(20)

Napisałem ten tekst w godzinę i… nie wiedziałem, co z nim zrobić. Pisałem wyłącznie do szuflady, nigdy niczego nie opu‑

blikowałem, czyli znowu para poszła w gwizdek. Tekst mi się podobał, był stylizowany na Brychta, napisany z jego gazem i do‑

sadnością… poniosłem go pani Zofii Chądzyńskiej. Ona przeczy‑

tała i kazała natychmiast zgłosić się do Wojciecha Giełżyńskiego ze „Współczesności”, prestiżowego dwutygodnika literackiego.

Po dwóch, jakże by inaczej, tygodniach Giełżyński zadzwonił do mnie: „Niech pan sobie kupi ostatni numer”. Kupiłem i przy kiosku walczyłem z wiatrem wyrywającym mi płachty pisma z ręki. Tekst był. A pod spodem moje imię i nazwisko. Doku‑

piłem jeszcze dwa egzemplarze.

Szedłem ulicą z tymi zwiniętymi „Współczesnościami” pod pachą i rozpierała mnie duma. Wydawało mi się, że świat le‑

żał u mych stóp.

SPOTKANIE z…

bo właściwie czego się ode mnie spodziewacie, ton z miejsca poufały, palcami gmera gdzieś wśród rzadkiej bródki, nie pasu- je to do jego twarzy teraz nalanej, a przedtem rozbijanej przez przygodnych wielbicieli najpiękniejszego męskiego sportu, jak sam się kiedyś wyraził, nie przyszedłem tu dlatego, że mi się podoba- ło, nie dla żadnej do was sympatii, płacą i cześć, mocno i pewnie łokciami o czarny stół podparty, herbatki? Proszę bardzo i dalej to milczenie ciężkie, obcość prawie namacalna, oczy za szkłami połyskują, osiem stów za takie

SPOTKANIE

dostaję, sześć, krzyknął ktoś z zakamarka sali, osiem, bo jak nie… dobra, niech będzie osiem, no więc o czym pogadamy?

i znowu ta bródka lekko rudawa, gładzona pieszczotliwie, bo nie będziemy chyba tak siedzieć, ruch jakiś na sali, obejrzeliście mnie to może już pójdę, ze studentami najgorzej, nigdy, psiakrew, nie lubiłem studentów, szmer z dala narastający, a najbardziej to

(21)

już teraz, odpicowanych w dżinsy za tysiąc dwieście pajacyków miękkich, w mordę aż człowieka bierze chęć dać za to pajacyko- wanie, często pan tak myśli? cholernie często, dlaczego? bo teraz taki jeden z drugim volkswagenem pod uczelnię podjeżdża, a ja na rower „gromadę” przez rok pracowałem, wszystkie grandy i bristole przed takimi otworem stoją, tatuś dwa patyki na ubaw odpala i hej, a kiedyś najlepszą zabawę się miało w świetlicy robotniczej, głowa do przodu wyzywająco wysunięta, bródka już nieważna, a szczególnie wtedy, gdy zetempowcy polowanie na bażanta urządzali, znowu szmer, lecz jakiś inny, trochę za- interesowania, bażant to był taki ówczesny plejboj, znaczy się bikiniarz, skarpetki nosił w paski, po takim polowaniu paru do szpitala odwozili, po paru latach polowania na zetempowców, tak się kiedyś młodzież bawiła, a może by tak o czymś innym – głos nieśmiały, trochę się łamiący, bo trema przed takim tłumem przemawiać, rutyny brak, a o czym, ostro, no przecież jest pan pisarzem, no to co, jak to, po to właśnie przyszliśmy, nie wierzę, szermierka ostra, nieźle daje sobie radę, wreszcie ulega z nie- chęcią pozorną, bo wie doskonale, że właśnie po to przyszedł, po to, żeby po raz któryś z kolei odpowiadać na te same pyta- nia, w sumie z odpowiedziami na osiemset złotych wycenione, choć wie, że mógłby to wszystko w jednej małej publikacji wy- jaśnić, te wątpliwości i przypuszczenia, ale nie zarobiłby tyle, osiem stów dziennie to już jest coś, poza tym jeździ się to tu to tam, na ogół zachwyt głupi, od czasu do czasu dziewczyna ja- kaś propozycją szemrząca, uspokaja się wszystko znacznie, po raz drugi herbatka ręką uczynnej barmanki podana i już teraz naprawdę zaczyna się

SPOTKANIE

z tym, który na oczach wszystkich ni stąd ni zowąd zgarnął kupę forsy, sławę i mir w narodzie, i padają pytania wolno od- mierzone, z namysłem, refleksje? chwila skupienia, nie, przykro mi, ale nie mam, ci Niemcy już nie są tak atrakcyjni, już nie

(22)

działają jak za pierwszym razem, a ten film, co mieli robić z opo- wiadania? cholera, mówiłem już, że film to nie sztuka, jaką sztu- kę może zrobić kilku facetów jednocześnie, chcieli podbić Europę a nie podbili nic, chłopak nie miał jeszcze dziewczyny, to mądry pan reżyser zrobił z niego homoseksualistę na europejską skalę, jakby Europa nie miała swoich wielkich homoseksualistów i ja dopiero miałem ich stworzyć, ogląda chwilę swoje palce, te palce, które mu tyle forsy przyniosły, broda już całkiem zapomniana, a wersja telewizyjna jak się panu podobała? dziewczyna w czer- wonym sweterku wyraźnie się zawstydziła powiedziawszy to, nie wiem, nie oglądałem, dziewczyna czeka na ciąg dalszy, posze- dłem akurat na wódkę, no tak, ale to było pokazywane aż trzy razy, aż trzy razy? niedowierzanie, nie, nie wiem, może byłem trzy razy na wódce, dryblas blond wstaje gdzieś z końca, a mnie uderzyło, że mniej więcej jedna trzecia raportu jest napisana wer- salikami, cisza, za chwilę – co to są wersaliki, wybuch śmiechu na sali, duże litery, krzyczy ktoś, aha, uśmiech bez cienia żena- dy, maszynę kupiłem wtedy właśnie, no i co? i pisałem raz du- żymi, raz małymi, znów cisza, zniechęcenie na twarzach, nagle awantura jakaś przy drzwiach, słychać każde słowo, ja muszę tu wejść, nigdzie pan nie musisz, chyba, że otrzeźwieć, puśćcie mnie, mój przyjaciel ma tu

SPOTKANIE

autorskie, wpuśćcie, rozlega się jego głos znad herbaty, wta- cza się facet zdrowo wstawiony, siemasz, zdrówko, kończ już, ku… Wacuś, cicho, gwar na sali, gość wypija jego herbatę, są ja- kieś pytania? cicho, Wacuś, nie? to możesz już kończyć, nie, nie wypada, uspokój się, Wacek, to już niedługo, co ma pan zamiar pisać teraz, Wacka głowa mocno o stół stuknęła, nic, teraz od- poczywam, a potem? nie wiem, wyjeżdżam, nie ma już pytań?

cisza głęboka na sali, Wacek głowę pełną wspomnień od Hopfera podnosi, idziemy? zaraz, gdzie podpisać? dobra, zgadza się, rów- no osiem, gwar, brunet jakiś wskakuje na krzesło, zakończyliśmy,

(23)

proszę państwa, cykl imprez kulturalnych w naszym klubie, uci- sza się trochę, z których ostatnią było

SPOTKANIE z…

1970

Ania

T

o było jakieś przyjęcie, premiera czy wernisaż. Ja po kolej‑

nym tekściku opublikowanym znowu we „Współczesności”, więc już nie debiutant, już chyba… no właśnie, kto? Jeśli nawet sam o sobie myślałem, że to dopiero początek, pierwsze kroki;

inni nie pozwalali mi na przesadną skromność.

– No, we „Współczesności” się publikuje. Ho, ho. Pewnie zaraz do Związku Literatów się zapiszesz.

Na przyjęciu kupa ludzi, z których nikogo nie znałem. Ktoś mnie tam zabrał i pamiętam tyle, że ten ktoś znał prawie wszyst‑

kich. Pokazał mi kogoś.

– Popatrz, Andrzej Partum, poeta, założył nielegalne Mię‑

dzynarodowe Biuro Poezji. A tam, Grochowiak Stanisław, zaś tamten Jerzyna, a ten ze złamanym nosem to Himilsbach…

Tłoczno było, przepychaliśmy się w tłumie. Dojrzałem koło mnie wydatny biust niesiony z wyraźną dumą przez niedużą dziewczynę o wielkich oczach. Mój przewodnik coś jej powie‑

dział, dosłyszałem swoje nazwisko. Ona spojrzała na mnie.

– Więc to ty jesteś tym chujem ze „Współczesności” – ni to stwierdziła, ni to spytała.

Odruchowo przytaknąłem. Prychnęła, odeszła, przepadła w tłumie.

Zostałem w poczuciu klęski. Nic nie rozumiałem, świat mi się zawalił. Czas płynął, obijałem się o ludzi, załamany, nie‑

obecny. I nagle znowu ten biust w zasięgu wzroku, a nad nim

(24)

oczy wielkie. Podeszła, w kieszonkę koszuli na piersi wcisnęła mi sto złotych i powiedziała.

– Pilnuj, to na taksówkę.

Po jakimś czasie posiadaczka imponującego biustu znowu się pojawiła, taksówka zawiozła nas na dolny Mokotów, wy‑

lądowałem w wielkim, od dawna nie remontowanym trzypo‑

kojowym mieszkaniu, które od tego momentu stało się moim domem na dwa lata. W tym wielkim domu wyjaśniła mi też, czemu tak nieładnie nazwała mnie na samym początku. Przy‑

puszczała, że wziąłem udział w nagonce na Brychta, która – traf chciał – w tym samym czasie się rozpoczęła.

Dom Ani Morton, bo to o nią chodziło, niewątpliwie za‑

sługiwał na miano domu otwartego. Ona sama, poetka, córka znanego pisarza Józefa Mortona, przedstawiciela tzw. nurtu wiej‑

skiego, była osobą znaną i cenioną w towarzystwie literackim.

Nie jestem pewien, czy za swój talent, czy za ekscentryczność i atrakcyjność niewątpliwą, niemniej znała prawie wszystkich i prawie wszyscy dawali mi do zrozumienia, że ją znają. Lepiej, niżbym mógł sobie życzyć.

W domu tym o różnych porach pojawiali się różni ludzie, Grochowiak, Jerzyna, Himilsbach, Nowakowski. Pojawiali się i ku mojemu utrapieniu czuli się w jej domu swobodniej niż ja. Himilsbach wpadał czasem z maszyną do pisania, zamykał się w drugim pokoju, kończył jakiś scenariusz na jutro. Inni z kolei dopytywali się Ani, z kim się związała. Odpowiadała, że ja to Januszek.

– Jaki, kurwa, Januszek? Co on robi?

Ania odpowiadała, że Januszek, czyli ja, jest pisarzem.

Były to czasy, w których, aby być pisarzem, nie trzeba było wydawać książek, wystarczyło, że się je pisało. Lub choćby mó‑

wiło, że się pisze.

Przyjęcia u Ani kończyły się pod jej dyktando. Wyglądało to tak: Ania znikała w łazience, po jakimś czasie pojawiała się

(25)

nago i potrząsając biustem maszerowała do łóżka. Wtedy go‑

ście bez większego szemrania wychodzili. A Ania wskazywała mi maszynę do pisania i mówiła.

– Zostałeś pisarzem, więc pisz.

Armia nasza jest zwycięska

S

łabowity, bez kondycji, nie mogłem konkurować z czerstwy‑

mi wiejskimi chłopakami z mojej kompanii. Pierwsze dni w wojsku były dla mnie piekłem, które oni znosili nad wyraz spokojnie. Nie przeszkadzał im bezustanny wrzask kaprali, bez ociągania wstawali o 6.00 rano, nie buntowali się przeciwko za‑

łatwianiu wszystkiego biegiem: od jedzenia, poprzez mycie, do walenia szybkiej kupy. Z kałachem na plecach, w masce na twa‑

rzy, pokonywali kilometry bezdroży wokół Kołobrzegu, padali w błoto, podnosili się, czołgali, śpiewali w maskach i wykony‑

wali najdziksze rozkazy kaprali… ja po tygodniu powiedzia‑

łem „dość”. Z jakąś kontuzją udało mi się wylądować na izbie chorych, gdzie położono mnie do łóżka i zaaplikowano stan‑

dardowe leczenie.

W wojsku, o czym przekonałem się później, zawsze obo‑

wiązywało standardowe leczenie. Na czyraki – maść ichtiolowa i rivanol, na rzeżączkę – penicylina i tak dalej. Standaryzacja jest po to, by chory, w czasie wojny przerzucany z miejsca na miejsce, zmieniający polowe szpitale, zawsze był leczony w ten sam sposób. Proste, nie?

Izbę chorych obsługiwała kilkunastoosobowa kompania medyczna i trzech lekarzy. W kompanii było kilku sanitariu‑

szy, kilku kierowców, zaś jeden z lekarzy był zawodowym ofi‑

cerem w stopniu kapitana, drugi podporucznikiem capniętym po studiach na dwa lata. To nas łączyło.

Cytaty

Powiązane dokumenty

Bóg jest źródłem i miłoś- cią, dlatego też dusza może znaleźć zadowolenie tylko w miłości – ta zaś jest Bogiem.. Święty Augustyn mówi: „Panie, gdybyś mi dał

Kim jesteś, o Niepokalane Poczęcie? Nie Bogiem, bo ten zaczęcia nie ma, ani anio- łem stworzonym bezpośrednio z niczego, nie Adamem ulepionym z mułu ziemi, nie Ewą wziętą

Przy ogrom- nym, przeszklonym gmachu z  wielkim napisem IN- FORMATYKA wyglądały jak ubodzy krewni, kloszar- dzi, którzy znaleźli się tu chyba tylko po to, by prosić no- wych

Nikt zresztą nie słucha, sala szumi setkami rozmów, z których każda niby toczy się szeptem, a wszystkie razem odbijają się w tych murach gwarem kolejowego dworca..

Ma- jestatyczne, groźne, wręcz przerażające dają jasny przekaz wszyst- kim, którzy mają zamiar się z nimi zmierzyć, zdając się mó- wić: Zastanów się czy jesteś na nas

Wielu ludzi zgodzi się z tym, że współżycie seksualne to nie to samo co miłość, jednak odróżnianie miłości od uczuć nie jest już chyba tak oczywiste – nawet dla sporej

Zawsze już spałem, kiedy ona kładła się obok mnie na łóżku.. Wstawała, zanim

– odpowiedziałem po części na pytanie Pawła, a trochę do siebie, i zabrałem się do przygotowania na tylnym siedzeniu miejsca do spania.. – Bez Blanki byśmy tu nie trafili,