~ ^ ' r -- ---- - —; -• ,- • -- •-. r - _ r______V-. -r£ *7-. -f- -.- - -- -■ ■ • ________ " - :--- ■—
Ś mieszek
DODATEK HUMORYSTYCZNY
Wychodzi kiedy chce i kiedy mu się podoba.
Dla czytelników naszych darmo a dla innych podwójna cena.
Kto sieje wiatr - ten zbiera burze
Na pewnej kopalni pod Bytomiem w soboty zama
wiano górników-rębaczy, aby w niedzielę przychodzili na tak zwaną straż ogniową (Brandwache). Taka straż składała się z dwóch górników i jednego nadgórnika, których to było obowiązkiem poobchodzić i zrewido
wać wszystkie tamy w swoim oddziale. Gdy zauważono którą tamę niedobrą, popękaną od ciepła ogniowego lub od gazów trujących, to musiano ją pozalepiać, żeby ga
zy nie wydobywały się i nie zatruwały powietrza. Ale u pewnego sztygara było inaczej. Sztygar ten zatru
dniał strażaków inną pracą, której nie można było wy
konać w dniach roboczych np. czyszczeniem ganków (chodników), odbudową zawalonych ganków itp. W niedzielę zatem, zamiast odpocząć trochę, musieli gór
nicy ciężko pracować. A gdy który zamówiony górnik nie przyszedł, to go sztygar karał robotą na pańskie szychty, za które płacono 12 czeskich srebrnych.
W pewną niedzielę jeden górnik nie przyszedł do roboty. W poniedziałek pyta sztygar górnika, gdzie był wczoraj? Górnik odpowiedział śmiało:
— Panie sztygarze, wczoraj była niedziela, to by
łem w kościele!
A sztygar na to:
— Ja mam tak daleko do kościoła, że bym kamie
niem dorzucił a nie chodzę do niego. Ponieważ nie przy
szedłeś do roboty, za karę będziesz chodził na „cem- runk“ (cembrowanie).
Górnik musiał odpokutować karę, bo sztygar tak chciał.
Pewne przysłowie powiada: „niema tego złego, co by na dobre nie wyszło“, tak się też stało z sztygarem.
Był w oddziale tego sztygara ładowacz bardzo odwa
żny. Chociaż sztygar dokazywał tyle z robotnikami, to on sobie nie robił wiele z niego. Posłał go sztygar do jakiejś roboty a ta mu się nie podobała, to powie
dział sztygarowi, że tej roboty nie będzie wykonywał i ani nie pójdzie jej obejrzeć. Pewnego razu sztygar roz
gniewany takiemi słowami, wyskoczył z komory i u- derzył w twarz owego odważnego ładowacza. Łado
wacz nic nie mówił, tylko pomruczał pod nosem i od
szedł. Uzbroiwszy się w łopatę, poszedł pod szyb, nic nie mówiąc nikomu. Czekał. — Tymczasem sztygar porozsyłał ludzi do pracy, zamknął komorę, przyszedł pod szybik i wyjechał nim na wierzchni pokład (Flöz).
Ładowacz o tern wiedział i czekał na sztygara aż przyj
dzie. Sztygar nie przeczuwając nic złego, dał sygnał, aby mu posłano kosz do wyjazdu. Odbijacza tam nie było, bo z tego poziomu nie dobywano. Sztygar czeka na kosz (szalę). W tern szleper wyskoczył z ukrycia i uderzył łopatą sztygara w głowę tak silnie, że zalał się krwią i upadł na ziemiz. Korzystając z chwilowej bezprzytomności sztygara, uchwycił się drabiny i w
nogi na wierzch. 1 uciekł. Sztygara wydano na wierzch', opatrzono ranę i odwieziono do lazaretu. Ładowacza przychwycono jeszcze tego samego dnia, i osadzono go w kozie. Cały ten figiel zakończył się tern, że ładowa
cza skazano na pół roku więzienia, a sztygar przeleżał sześć miesięcy w lecznicy.
Skutki powyższego zajścia były takie: ładowacz przebył pół roku w więzieniu i nie stracił przez to wiele, bo chociaż byłby pracował, to nie byłby bogat
szym; ale z sztygarem było gorzej, bo rana na głowie była głęboka nie chciała się zagoić; dostał pomiesza
nia zmysłów, ale go lekarze jakoś wyleczyli i odesłali do domu.
•Gdy sztygar przybył na kopalnię, to już nie był ta
kim urwalcem jak przed chorobą, a zarząd kopalni nie mógł spuścić się na niego jak poprzednio, to nim też tak poniewierał jak on robotnikami. Raz miał dozór tu, drugi raz znów gdzieindziej; a ciągle bałamucił, bo mó
wił nie do rzeczy. Ale pamiętał to, że ludziom wyrzą
dzał krzywdę.
Coraz to bardziej bałamucił, wobec czego kopalnia musiała go wydalić ze służby. Potem chodził po wsi, a gdzie którego z robotników spotkał, co mu krzywdę wyrządził jaką, to go prosił o przebaczenie. I w tym razie wypełniło się przysłowie: „Kto sieje wiatr, ten zbiera burzę!“
Sprawny parobczak.
Pewien szyć'mistrz był bardzo łakomy aa skórę ludzką, a nie tylko na pieniądze. Na tej samej ko
palni był stróż nocny, który dozorował węgla na hałdach przed złodziejami. Był to mąż w sile wie
ku, a przy sobie miał psa olbrzyma. Więc jak się złodziej pojawił na kopalni po węgiel, a Brytan go dojrzał, to mu już nie uszedł. Najczęściej zimową pora po ciemku przychodzili biedacy po węgiel. Jak Brytan którego z nich zdybał na gorącym uczynku, to go zaprowadzono do kancelarji. A szychmistrz G. obrabiał żyłą takiego, że na przyszłość odechcia
ło mu się iść na węgiel. Takich biedaków niemiło
siernie aż do krwi obitych było bardzo wielu a lu
dzie inni opowiadali bardzo wiele, jak o Brytanie, tak o stróżu, ale najwięcej mówili o szychmistrzu, który katował ludzi.
Dowiedział się też o tern pewien parobczak tęgie
go wzrostu i wielkiej si?y. Przebrał się za kobietę w kiecki, odział się ł chą, nieco podartą chustą, wziął worek i dalej na kopalnię po węgiel. Wałęsał się ja
kiś czas pomiędzy wagonami napełnionemi węglem i udawał, że ma chęć węgla nabrać. Aż tu naraz pies Brytan go dojrzał; w tej chwili przyskoczył do nie
go i „cap“ go za kieckę, które] nie puścił z zębów prędzej dopóki stróż nie nadszedł. Przyszedł stróż
Jf.
TS' <ix -i? ..y
« %o\Ät\a xaciAa prosVt \ öovjo<Y/\L, i« -i?s.X baiöno X
ubogą, ie prz-yszla po VawaXcV węgla, bo w domu V
ma dzieci, które muszą marznąć itd. Me stróż nie \ znal miłosierdzia, to też zabrał kobietę i za prow a- * dził do kancelarii, „panu szychmistrzowi" po zapła tę. Skoro stróż wpuścił kobietę do kancelarii, zaraz szych mistrz zaryglował drzwi, dobył z chowania ży
łę i zaczął nią swą ofiarę okładać. Nacie owa mnie
mana kobieta zerzuciła z siebie chustę, którą była odziana, zła piła szychmintrza za gardło, zakręciła nim, powaliła na ziemię a wydarłszy mu żyłę zaczę
ła go nią okładać tak, że szychmistrz o świr e za pomniał, a nawet nie miał czasu o pomoc zawo łać. A przebrany chłop - parobczak bił ile mu się tylko po
dobało. Przekonawszy się, że szychmistrz ma już dosyć, skoczył parobczak do drzwi, orlrygkwał je i uciekł, zostawiwszy szychmistrza leżącego na pół om dlatego na ziemi. Parobczak - kobieta uciekł niepo znany. Nie dowiedział się nikt km hvł Od owego zajścia szychmistrza odeszła ochota kobiety „opra
wiać" żyłą.
Górnik i #aW.
Skreślił Ign. Nosczyk.
W pierwszych czasach, gdy na Górnym Śląsku po
częto dobywać węgiel, zgłosił się pewnego dnia na pe
wnej kopalni djabeł do pracy. Dostał się on do przodku z górnikiem, którego trapiły figle i to bardzo. Przyszli obaj do przodku, zaczęli najpierw kopać szram (podko
pywać węgiel, aby łatwiej i pewniej proch go urwał).
Górnik rębacz wziął swój kilof i rąbał, a djabeł też.
Ale djabłu rąbać kilofem nie chciało się, ponieważ taki kilof był dla niego za lekki; w dodatku go utrzasł i po
rzucił. Djabeł nie szukał innego, jeno zaczął swemi pa
zurami drapać aże się iskrzyło, i prędzej wydrapał po swojej stronie niż rębacz kilofem. Nawet resztę wykoń
czył i za rębacza.
Szram był gotowy.
— Teraz co robić? — pyta djabeł.
— Teraz będziemy dziury wiertać — rzecze górnik.
Ty wywiercisz dziurę jedną tu. w tern miejscu (pokazuje mu), a drugą zaś tu. Ja zaś wiertać będę tylko jedną, potem pójdę po naboje, a ty tymczasem wywiercisz
trzecią w tern miejscu.
Wiertają. Górnik wierce dziurę według zwyczaju swego, raz, dwa — raz. dwa — a diabeł będąc mocny, wiertał bez ustanku, aż była dziura gotowa. Górnik do
piero połowę dziury wywiertał, a djabeł już obie.
— O, powoli to sobie weź! jeszcze mamy czasu dosyć, rzekł górnik.
— Jak robić, to robić, aż się zrobi i potem spokój.
A ja mam siły dość, — chwalił się djabeł.
— Widzę, widzę, że siłę masz nadzwyczajną; ale to jeszcze nic, dla mnie to nie wystarczy. Szram wy
kopać, dziury powiertać to jeszcze nie wszystko. Jesz
cze w jednej rzeczy pokazać mi musisz twoją ogromną djabełską siłę — powiada górnik,
— Hi, hi, hi hi, zaśmiał się djabeł.
— Tylko poczekaj na chwilę a dam ci sposobność do okazania jej — odrzekł górnik na jego śmiech.
Poszedł po naboje... Przyniósł... Nabił wszystkie Cztery dziury, i rzekł do djabła:
— Teraz wleź do szramu, a trzymaj ten węgiel, żeby go nie porozrzucało po ganku, jeżeli go utrzymasz, to wtedy wierzyć ci będę, żeś naprawdę mocny,
Djabeł wlazł do szramu, położył się na skraju (ban
ku czyli ławy). Górnik pozapalał iunty i zawołał: — pali się!... i schował się do komórki bezpieczeństwa, a
VtzymaX cXvwXW YvwVrva^ \Aerw -
szy, X>otem &ru£\, trzeci i czwarty, a we&Xe wyrzucano
na 10 metrów daleko na śtrekę (chodnik). Przyszedł górnik do przodku, diabeł leży na jednym kawale wę
gla i trzyma go mocno w rękach. Górnik widzi przo
dek niemal próżny, więc krzyknął na djabła:
— Jakożeś to trzymał, kiedy wszystek węgiel na chodniku porozrzucany? —
— Wiesz ty, co ci powiem? To nie jest takie mo
cne, jakie prędkie — odpowiada djabeł.
— A, widzisz, jeszcześ jest za słaby —- rzecze, górnik.
Djabeł znikł natychmiast.
NaigrawaiHe sie % górnika.
Niedaleko od Dąbrowy Miejskiej bjita kopalnia galmanu pod nazwiskiem „Nowa Wiktoria“, od wszy
stkich robotników powszechnie zwana „kociną . Za
wiadowcą jej był pan Gr Był to człowiek, co lubił i to bardzo wyprawiać głupstwa, kaprysy z górni
kami. Daję tego przykład: Gdy jaki bezrobotny szle- per przyszedł do niego, i pytał o robotę, to go so
bie wprzódy obejrzał a potem do niego rzekł: Tyś jest za słaby do mojej kopalni. Szleper zaczął się wystawiać ze swoją siłą, że jest za tyle mocny, bv- leby go chciał przyjąć. A Gr. mu na to zaraz: „no to się pokaże“. Przed cechownią stała taczka (kara, półtonek, jak mówiono na nią) naładowana cięża
rem do 4 centnarów. Przyprowadził szlepra do (ej taczki i mówił mu: Jeżeli zawieziesz tę taczkę — (wskazywał) tanu do tego miejsca, to ci dam robotę.
Więc jeżeli szleper chciał robotę mieć, to wziął tacz
kę i jechał, a p. Gr przyglądał się mu. Chociaż szleper taczkę zawiózł na wskazane mu miejsce a Gr. się nie podobał, to mu wyrzucał, że się bardzo ta
czał za taczką, że jest słaby i nie przyjął go. Zda
rzyło się i tak, że gdy kazał pewnemu szleprowi pró
bować z taczką jechać, a sz'eper czuł się na sile, to się odgryzł i powiedział jak przyjdę do pracy, to potem wozić będę. Czasem przyszło i do tego, że się po złości rozchodzili, a co gorsie, nieraz zano
siło się na bijatykę. Ale jak Gr, zauważył na co się zanosi, pobiegł prędko po swego psa, który mu za
wsze byt pomocnikiem. Więc jak się w zgodzie ro
zejść me mogli o tylko zawołał: „Kiras“ fas go!“
W taki sposób zawiadowca p. Gr. pozbywał s ę lu
dzi.
A jak przyszedł względem roboty jakiś rębacz, to miał cla niego kloc drzewa mokrego koło płócz- ki. Do kioca tego poprowadził poszukującego pra
cę i rzekł do niego: Jeżeli zaniesiecie ten kloc po schodach na wierzch na maszynę, to was wezmę do roboty. Jeśli górnik był < higó bez pracy, był wypo
częły, orał kioc na ramię i niósł, a Gr. się śmiał.
Jak górnik ten ciężar zaniósł na maszynę i potem z powrotem, to mu dał ro otę, ale płaca była bardzo marna. Górnik nie zaro ił u niego więcej jak lótie czeskich, cle w tych czasach i na innych kopalniach nie zara.iano z yt więcej.
„SELEIE.“
Zdarzenie prawdziwe, opowiedział I. N.
Górnicy, już od dawna lubili wypić. Jak przyszło po wypłacie, to szleper byl obowiązany, zawsze coś pod
„frópem“ (korkiem) przynieść, żeby go rębacz nie go
nił w robocie. Pewien rębacz pracujący na kopalni św.
Teresy, był bardzo pragliwy na te ..osmędę*4 (gorzałkę)
i?
t* •s.xt^r TAvaA, \ >n\e4x\a\ it AwXyvX XärsXt>
'właśnie po wyvAac'xe V*i Vyxn cx&sXe xaWezeV. «Xe da-wa- no) a szleper przyniósł pod „trópem“. Czekali z iem
aźe sztygar obejdzie ich przodek, ale nijak doczekać sie nie mogli. A górnikowi już ślinka leciała na tę go
rzałę 1 wtedy mówi do szlepra:
— Wyciągnijno ta butela! — (bo była schowana w podsadzce). A będąc przezorny, by jaki nieproszony gość przypadkiem nie trafił ich przy piciu, powiada szleprowi: — Nie by dymy godali „prost“! ino „belele“!
— jak sobie bydymy przypijali. I tak było. Gdy pił rę
bacz, to mówił szleprowi „belele“! gdy zaś pił szleper, to zaś na odwrót górnikowi mówił: „belele“!
Przed chwilą był nadszedł niespostrzeżenie sztygar zgasił lampkę i ukrył się za drzewem, słysząc taką roz
mowę wesołą. Podsłuchał i wysłyszał wszystko, co i o czem rozmawiali. Rębacz ze szleprem po wypiciu wódki, pokładli się na kupie swego urobku (fedrunku) i wkrótce zaczęli chrapać na dobre. Sztygar odszedł po cichu, jak był przyszedł.
Na drugi dzień rano rębacz i szleper poszli do ce
chowni podawać szychty, nie przeczuwając nic złego.
Podają szychtę. Górnik jedną, a sztygar na to:
— Marnowałeś czas, pół szychty łaps.
Rębacz pyta: — a to za co panie sztajgier?
A sztygar na to: — za „belele“.
Rębacz się bardzo zadziwił, skąd sztygar o wszyst- kiem wie, ale nic nie mówił, lecz głowę spuścił i po
szedł do domu z kwitkiem. Szlepra też to samo spot
kało.
Niecoś z kopalni SaimielsglStk, dz ś Biały Szarłei.
Zajrzyjmy feż na kopalnię Samuelsglucck, gdzie zawiadowcę był p. Or., jaki tam panował porządek Do tejże kopalni wrota były zawsze otwarte. Każdy i kiedy tylko przyszedł, to mógł pracę otrzymać. Za
chodziły wypadki, że n ejeden, gdy szedł na tę ko
palnię zapytać o pracę, a miarkował, że ją otrzyma, to się z domu zaraz z Chlebem zabrał i z poświa
dczeniami. Gdy zasze ł do nadsztygara i pytał, je
żeli by go do pracy przyjął, to często się naprzód zapytał: A macie ze sobą chich? to możecie zaraz pozostać i robić. Ale że taki tam długo nie robił, bo jak mu się gdzieindziej lepsza wydarzyła robota, wyrobił 14 dni i odszedł. Więc na tej kopalni nie było żadnego stałego robotnika, ale różna zbierani
na. Zawiadowca Or. był dbytrym człowiekiem i umiał robomika dobrze wykorzystać, on dobrze wie
dział, jakich robotników miał. Zaprowadź ł w pew
nym czasie dla robotników rozdzielanie chleoa, śledzi, krup, grochu, ryżu itp. a po zapisie oznajmił, że dziś będzie dawany towar. Więc robotnicy brali, a dozorca zapisał kto co wziął i ile. Bywało, że nie
który naorał tyle towaru, że cały jego miesięczny za
robek nie starczył, ale jeszcze dłużen został, takie wypadki często zachodziły. Nawet wyrobiło się przy
słowie pomiędzy robotnikami składające się z czte- rowiersza:
Antoni Szweda — ma trojga chleba, Dwa fenygi »rest — to cały »gieltak“ jest.
to zestala ttcUaka
Było w pewnej wsi dwóch sąsiadów, młynarz i, pisarz, co się okrutnie n'e lubili. A to poszło wszy
stko o gadzinę, co ją pasterz pasał na pastwisko, które się ciągło kole pola młynarzowego.
A był w tej wsi pan dworski, który sądził ludzi, jak było potrzeba.
Ano, gadzina pasterzowa właziła nieraz na mły
narzowe pole a młynarz, nuże do pana dziedzica na
skargę. i
Wołają pasterze do dworu, pan na niego krzyczy, szkodę młynarzowi zapłacić każe; ano, co miał bie
dak robić.
Aż się pan poznał nareszcie na tern, że może pa
sterz i nie winien tyle, ale że młynarz miał złość na niego i o byle co ze skargą leciał.
Ano, tak kiedy znów przyszli na rozsądzenie, te
dy pan powiada tak:
— Ja tam już wam radzić nijak me mogę, ale wiecie co: ten z was wygra, kto mi jutro powie, co jest na święcie najdroższego, najsłodszego i najtłu
ściejszego?
Pasterz poskrobał się w głowę, bo był Bogu du
cha winien i biedny; póki życia nie miał nigdy nic najdroższego ani feż nie jadł nic najtłuściejszego | najsłodszego:
Za to młynarz powiada: „No, teraz cię dopiero usadzę!“ i poszedł se wesoło do swojej chałupy.
Pasterz, ledwie przylazł do chałupy od frasun
ku, aż córka, widząc go tak smutnego, pyta:
— Czegóż wy się tak tatusiu martwicie?
— A jakże się nie mam martwić — odrzecze $ dalej powiada, co i jak.
— 1 oto byście się martwili? — powiada na toj córka — a to idźcie spać, a ju'ro rano ja wj:m wszy«:’
siko powiem.
Młynarz choć zrazu wesoły, miał jednak trochfi boja, ale baba jego kazała mu być dobrej myśli. „Bo t cóżhyś się, głupi, martwił — mówiła — dyć to ple-:
niądze i dukaty są najdroższe- m ód od pszczół jest najsłodszy, a szperka, jak świnią dobrze upasiona, najtłuściejsza.“ Tak przespał młynarz noc spokojnie,;
bo był już pewny.
Pasterz dow edzial się rano od córki o tej gadce i tak idzie śmiało do dworu, gdzie już zastał mły
narza.
Odłączył ich pan obuch, aby jeden drugiego nte słyszał i pyta naprzód młynarza.
Młynarz powiedział, jak wiedział, że najdroższe są pieniądze, miód najsłodszy, a zaś szerka najtłu
ściejsza od świni, co się upasie na młyńskich otrę
bach.
Pan się jeno uśmiechnął na to i wraz woła pa
sterza. 1
Pasterz wlazł i zaraz tak powiada:
— Najdroższa jest nasza cnota i uczciwość, nati słodsze spanie, a najtłuściejsze nasze dobre uczynky bo nam Pan Bóg za nie da niebo.
— Zgadłaś — powiada pan — wygrałeś sprawę#
młynarz za posądzenie wypłaci ci dziesięć reńskich,]
Ale to, powiada — nie z twojej głowy, przyznał kto ci powiedział.
Nie chciał pasterz się przyznać, ale kiedy mu pap.
zagroził’ tak, powiedział, że to córka go tak naw
czyła. " »
— Ano — mówi pan — kiedy twoja córka take mądra, to jej powiedz, żeby jutro do mnie przyjechać
fa i nie p/rzyjechała, żeby mi dała podarunek i nie data, podarunku, i żeby nie przyjechała w dzień ani w nocy. Jak mi tego ona nie zrobi, to ty spra
wę przegrasz, żeś to sam nad gadką nie myślał.
— Oj — pomyślał sobie pasterz — terazem sobie dopiero dokuczył bo już temu, to i córka, choć mą
dra nie da rady.’
Jult prawie na p?acz mu się zbierało, ale się wstrzymał. Dopiero jak przyszedł do chałupy i cór
ka go się zapytała, co i jak było, dopieroż on w plącz, jak dziecko.
— I czegóż to tatusiu, płaczecie? — pyta się cór
ka — czy was pan pobił, czy inne jakie spotkało was nieszczęście?
— Oj nieszczęście, nieszczęście! — bieda stary — a wiesz ty córko, co ci pan zrobić kazał? Oto ka
zał ci do się przyjechać i nie przyjechać i nie iechać we dnie ani w nocy i przynieść podarunek i nie
przynieść podarunku.
— Jeno tyle? — powiada córka — tóż mi jeno tatusiu przyprowadźcie kozę i schwytajcie ptaka a o resztę się nie kłopoczcie* Już ja se dam radę.
Ucieszył się pasterz że jego córka w takich śpa- sacb na cztery nogi kuta. Ano, postarał się o ko
zę, schwytał ptaka i czekał, co to dalej z tego wszy
stkiego będzie.
Nazajutrz raniutko, jeszcze słońce nie weszło, je
no co dopiero widno s ę robiło tak, że nie był to dziel, ani noc, wsiał pan dziedzic jako zwyczajnie i z okna przypatrywał się gospodarce.
A tu patrzy — córka pasterzowa je.Izie na kozie a nogami idzie po ziemi; przejeżdża pod okno i podaje mu ptaka, puszcza go z ręki a ptak trrrr....
Tedy rzekła do pana:
— Ano, tom do pana dziedzica przyjęć lala i nie przyjechała, bom siedziała na kozie, a nogami szłam po ziemi; dałam podarunek i nie dałam, bo ptak furknął i nie jechałam ani we dnie ani w nocy, bo teraz nie jest noc ani dzień.
Spodobano sę to panu dziedzicowi, więc po
wiada: . .
- Kiedyś ty taka mądra, to musisz ty moją zoną być; jeno to sobie wymawiam, że yś mi się do inte
resów moich nie wtrącała, bo cię wtec y ani na oczy widzieć nie chcę.
1 dal dziedzic na zapowiedzi i zaś odbyło się sute wese’e.
A stary pasterz cieszył się, bo i jego pan wziął ido siebie na łaskawy chleb.
Żyli tak o„oje oardzo dobrze przez k lka łat i mieli już troje dzieci. Pan swoje robił, pani do ni- 'tzego s!ę nie wtrącała, rządziła jeno dworską służbą
Młynarz okrutnie zazdrościł pasterzowi, ale cóż, nie mógł nic na to poradzić. Był on zawsze niedo
bry człek, ze wszystkimi s ę kłócił i każdego chciałby ocyganić.
Razu jednego przyszedł znów do dworu na skargę. Pana nie zastał w domu, była jeno sama pani.
— Czegóż to chcecie? — pyta się pani młynarza.
— Mam tam interes do pana — rzecze młynarz
— ale kiej go niema, trza s’ę będzie ku chałup e za bierać powoli.
— Ale pani jest — mówi córka pasterzowa — gadajcie ino, może ja wam w tym interesie pomogę, cho; pono żli byhście dawniej na mnie.
— Kiej gadać, to gadać — mówi młynarz i za
czyna opowia ać: „Przyjechał do mnie wędrowny iurman i przyjąłem go na noc do stajni. Aż tu w lej stajni oźreoiła się jego kobyła, i on gada, co żre-
/ bię- jest jego, bo kobyła jego; Ja zaś mówię, te źre-
r bie moje, bo w ni o, ej sfijni się uległo. Proszę osa
dzić, kto ma prawdę.
— O nie macie prawdy — mówi na to pani — bo on wam za nocleg zapłacił i choć w naszej stajni oźreŁiła się jego kobyła, to źrebię jest jego, bo on stagn'g wynajął i tak jakby jego bytła wtedy.
Dobrze rozsądziła pani, ale młynarzowi się to nie zdało.
Przyszedł na drugi dzień znowu do dworu, jak pan był w domu i znowu skarży na furmana i mówi:
— Osądziła mnie tam wczoraj pani, ale ja na to nie przystaję.
Pan dziedzic wysłuchał skargi, ale skrzyczał po
rządnie młynarza, że taki jest chytry i kazał mu je
szcze zapłacić furmanowi za przetrzymanie. Ale też zgniewał się strasznie na swoją żonę i jak oparzony zaraz do jej pokoju poleciał.
— Mówiłem ci, jak my się żenili — rzekł — iże ci się nie wolno wtrącać do moich interesów! Było nam z tern dobrze przez kilka lat, ale teraz, kiej ci się zachciało sądzić młynarza, masz mi się natych
miast wynosić z tego dwora do innego folwarku a mnie już nigdy widzieć me będziesz.
Córka pasterzowa padła do nóg dziedzicowi i prosiła go, by jej od siebie nie odpędzał. Ale on nie dał się ubłagać; pozwolił jej tylko zabrać z do
mu to, co najbardz ej kocha i lubi.
Prosiła go tedy, aby jeszcze razem obiad zjedli, a gdy na to pozwolił, tedy do rosołu wlała mu śpią
cych kropli.
Ano, zjedli obiad razem, a pan położył się spać po południu, jako miał we zwyczaju i zasnął twardo.
Ano, jak zasnął, tak pani kazała zaprządz do brnczki i przenieść pana śpiącego po cichu na nią.
Sama też siadła i pojechała do drugiego tolwarku.
Tam kazała złożyć dziedzica na kanapę a sama sia
dła opodal i szyje.
Tak, gdy s;ę dziedzic obudził, patrzy — nie w swojem pokoju jest; obejrzał się wokoło — zobaczył żonę.
— Dlaczegoś mnie tu przywiozła? — wrzaśnie. A ona powiada:
— Kazałeś mi przede wziąć z sobą, co najbar
dziej lu ię i kocham, tak zabrałam ciebie.
Uśmiechnął sie pan na to i rzecze:
— Widzę, żeś ty mądrzejsza, niż ja; me mogę z tobą na rozum poradzić. Ano, to siadajmy znowu na wóz i jedźmy do domu.
Ano, tak przyjechali do dworu i żyli odtąd szczę
śliwie oardzo jeszcze długie lata.
--- 1 ŻARTY.
BBBBBBBBBBBBBWBnHHBsa*«eaBaB«B«a»BH»B0*aBBBBBB ■■■■■■■■Bee*
Biedne dziecko.
— A ty Franiu, kiedy się urodziłeś?
— Ja wcale się nie urodziłem, ja mam macochę.
Zawcześnie.
Do matrony w bardzo poważnym wieku zwraca się znany operator z zapytaniem, czyhy się n-c chciała odmłodzić?
— Owszem gdy się zestarzeję.
W szkole.
Uczeń: Czy pan może ukarać kogoś za to, czego wcale nie zrobił?
Nauczyciel: Naturalnie, że nie.
Uczeń: No, to ja nie zrobiłem zadania.