• Nie Znaleziono Wyników

SI(RZYDŁA OŁTARZA

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "SI(RZYDŁA OŁTARZA"

Copied!
119
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)
(3)
(4)

SI(RZYDŁA OŁTARZA

(5)

BIBLIOTEKA "KULTURY"

Tom U

IMPRIME EN FRANCE Wydawca: Edition et Librairie "Libella"

ll, rue St. Louis-en-I'Ile, Puis (4•)

(6)

,

GUSTAW HERLING-GRUDZINSKI

SI(RZYDLA

OŁTARZA

INSTYTUT l LITERACKI

(7)

Copyrigt by "Kultura", Paris, 1960

(8)

l odemknąwszy ja1 księgę skrzy·

dla starego ołtarza, ujrzał iż są od wewnątrz dłutem misternie wy·

robione w drzewre: jedno przedsta- wiało Złożenie do Grobu, drugie Zmartwychwstanie.

Z anonimowej opowieści weneckiej z XVI stulecia

(9)
(10)

WIEŻA

(11)
(12)

I

Latem 1945 roku, ledwie skończyła się kampania włoska, odwołano mnie z postoju między Bolonią a Ravennll i skierowano do naszej misji wojskowej w Mediolanie. Po paru tygodniach pracy poprosiłem o urlop. Postanowiłem go spędzić w ciszy i odosobnieniu jakiejś wsi w Piemoncie.

Szczęśliwy traf chciał. że zatrudniony w naszej placówce Włoch zaofiarował mi klucze od małego domku u stóp Przedalp, gdzie pod koniec wojny umarł zupełnie sam jego daleki krewny, emerytowany nauczyciel gimnazjum w Turynie. Od śmierci starego samotnika nikt tam nie zamieszkiwał.

Domek znajdował się na zielonym zboczu stanowią­

cym jak gdyby cokół najwyższego w okolicy szczytu Mu- crone, dość wysoko nad szosą z centralnego miasteczka przemysłowego w głąb całego podgórskiego rejonu. Choć położony był na uboczu. szeroka trzykilometrowa droga polna o zakrętach ubezpieczonych murkiem z kamieni łączyła go z szosą u wlotu do pobliskiej wsi.

Zajazd przed domem, posypany żwirem i ocieniony wzdłuż żelaznego parkanu kilkoma klonami,· przechodził w bok od bramy w niewielki ogródek: ręka gospodarza dbała widocznie ostatnio tylko o to, by nie dać zarosnąć ścieżkom między grządkami. Mur z obu stron zajazdu znikł już całkowicie pod zbyt rozkrzewionym pokrowcem bluszczu i dzikiego wina. T y)ne, zawsze ciemne pokoje wychodziły wprost na pochyłość zarośniętą na pół zwię-

(13)

dłymi ł<rzakami jeżyn i spalonymi przez słońce chaszczami.

Łatwy dostęp ze zbocza do okien nasunął budowniczym zrozumiałą myśl o wstawieniu w nich krat. ale i bez tego było coś z dobrowolnej klauzury w ukośnej płaszczyźnie zagradzającej drogę wzrokowi.

Wybrałem dla siebie frontowy pokój na parterze, gdzie jedyne w całym domu ślady życia wskazywały na upodobanie doń także i gospodarza: przez otwór między dwoma klonami roztaczał się stąd widok na dolinę Elvo z jej ciemnozielonymi kępami drzew, jasnymi płatami łąk, czerwonymi cętkami dachów otaczających wieżyczki kościołów i daleko na horyzoncie - wypłowiałymi ł<aptu­

rami zamków na wzgórzach.

Mimo że duży i wygodny, pokój posiadał jedno tylko oł<no, które nie wystarczało, by rozproszyć panujący tu od świtu do zmierzchu półmrok i wysuszyć w kątach liszaje wilgoci. Nadgryzione przez korniki meble, krzesła i kozet- ka o wyliniałych obiciach ze skóry, gąszcz pajęczyny w kominku i na półce z książkami, lustro nad komodą w złoconej niegdyś ramie, które odbijało twarz jak przez smugę sadzy - wszystko to zdawało się dosł<onale harmo- nizować z czterema sztychami Piranesiego na ścianach.

Kto widział bodaj raz w życiu jego sztychy, ten wie, że Piranesi gustował w ruinach i potrafił z nich wydobyć akcent ciała odpadającego od kości. W uczonej dysertacji o jego "Więzieniach" Aldous Huxley pisze, że wyrażają .. doskonałą bezcelowość'': .,schody nie prowadzą do nikąd, stropy nie podpierają niczego".

Nad stolikiem w kącie, obok okna, wisiał jeszcze jeden, znacznie mniejszy sztych nieznanego autora i bez podpisu, przedstawiający na tle gór kwadratową wieżę otoczoną dość wysokim murem i wklinowaną po środku w sześcienny budynek z paroma zaledwie wąskimi otwo- rami oł<iennymi. Nie piórko artysty nawet, lecz wyraz opuszczenia i niemej skargi - kamienna korona wieży wznosiła się ku czarnym kłębom chmur na niebie jak źle zaciśnięta pięść - czynił z tego sztychu martwy krajobraz.

przy którym Piranesi stawał się jedynie bukolicznym poetą

12

(14)

szczątków antyku. Na stoliku, między dwoma srebrnymi lichtarzami, leżała mała książeczka - tak brudna, wy·

mięta i zatłuszczona kroplami stearyny, że odgadywało się w niej bez trudu ulubioną lekturę gospodarza w ciągu wielu lat. Był to .. Le Lepreux de la citć d'Aoste" Fran·

~ois-Xavier de Maistre' a w przekładzie włoskim i w wy·

daniu neapolitańskim z 1828 roku. ograniczonym do pięć·

dziesięciu numerowanych egzemplarzy. W oryl!inale an·

gielskim tłumacz zachował motto z ,.Seasons. The Win- ter" Thomsona:

Ah! little t.hink the gay licentious proucl, Whom pleasure, power, and a{fluence surround ...

Ah! l:ttle think tf1ey, while ·they dance along ...

How many pine! ... how many drink the cup Of haleful grie/! ... how many shake

With all the [iercer torture o{ the mind!

II

Południowa część Aosty - opowiada de Maistre - nie była nigdy szczególnie zamieszkała i przedstawiała ra•

czej obraz pastwisk oraz pól uprawnych przytykających do resztek murów rzymskich i do niskich murków, jakimi ogradzano działki warzywne. Podróżni jednak odwiedzali często, zwabieni dwiema osobliwościami: w pobliżu południowej bramy miasta oglądali ruiny starego zamku z okrągłą wieżą. gdzie według podań ludowych zazdrosny hrabia Renato di Challant zamknął swoją żonę, księżnicz·

kę Marię di Braganza, i zamorzył ją na śmierć głodem (stąd nazwa wieży Bramafan, czyli Krzyk Głodu): prze·

szedłszy kilkaset metrów wzdłuż kamiennych strzępów muru rzymskiego, stawali przed drugą wieżą - tym razem kwadratową i zbudowaną częściowo z marmuru; legendy ludowe ochrzciły ją mianem Wieży Strachu, T orre dello

(15)

Spavento, gdyż uchodziła za siedzibę duchów i w po- chmurne noce widywano w jej drzwiach białą damę z lampą w dłoni.

Około roku 1782 Wieżę Strachu odrestaurowano i otocŻono jak obrożą murem przewyższającym znacznie rosłego mężczyznę, by dać w niej schronienie trędowatemu i odizolować go całkowicie od świata. Nieszczęśnik pocho- dził z małego księstwa Oneglia na wybrzeżu liguryjskim, nabytego przez Savoiów w XV stuleciu. Nie wiadomo dokładnie w jakim był wieku gdy go przywieziono do wieży, w której miał umrzeć, ale sądzić można, że nie przel{_roczył jeszcze dwudziestu lat. Szpital maurycjański w Aoście zobowiązał się dostarczać mu żywność, a wła­

dze miejskie zaopatrzyły go w trochę mebli i w narzędzia ogrodnicze. Nie widywał nikogo z wyjątkiem człowieka.

który co tydzień przynosił mu zapasy żywności ze szpitala, oraz księdza zachodzącego czasem do

T

o.rre

dello S

pa- vento z pociechą religijną.

W okresie kampanii alpejskiej 1797 roku, a więc w piętnaście lat po osadzeniu trędowatego w Wieży Strachu, de Maistre znalazł się w Aoście jako oficer wojsk sabaudzkich. Któregoś dnia przechodził obok wzniesionego dokoła wieży muru i zobaczywszy niedom- kniętą furtkę, wszedł z ciekawości do środka. Ujrzał skromnie ubranego człowieka. opartego o drzewo i po- grążonego w głębokiej zadumie. Na dźwięk skrzypiącej furtki i kroków samotnik. nie odwracając głowy, wykrzyk- nął smutnym głosem: - Kim jesteś, wędrowcze. i czego tu szukasz?

Oficer wyjaśnił, że jest cudzoziemcem i swoje wtar- gnięcie usprawiedliwił podziwem dla dostrzeżonego przez szparę w furtce ogrodu. - Nie zbliżajcie się. panie - odpowiedział mieszkaniec wieży powstrzymując go ru- chem ręki - nie zbliżajcie się, gdyż macie przed sobą trędowatego.

Podróżny pośpieszył z gorącym zapewnieniem, że nigdy w życiu nie unikał ludzi dotkniętych nieszczęściem.

Trędowaty zwrócił wówczas ku niemu twarz i powiedział:

14

(16)

- Zostańcie tedy, panie, jeśli zobaczywszy jak wyglądam znajdziecie jeszcze w sercu dość odwagi.

Oficer zamarł na chwilę z przerażenia na widok twarzy całkowicie zniekształconej przez trąd. - Zostanę chętnie - odparł wreszcie. - Może moja wizyta spowo·

dowana zainteresowaniem wniesie również w ten dom cień ulgi.

- Zainteresowanie T - krzyknął trędowaty. - Nie wzbudzałem dotąd innego uczucia poza litością. Ulga T

Jest już dla mnie wielką pociechą widzieć człowieka i sły­

szeć dźwięk głosu ludzkiego, który zdaje się umykać mojej uwadze.

Podróżny zaczął żywo rozpytywać mieszkańca wieży o jego siedzibę. Trędowaty nakrył głowę szerokim kape·

luszem, którego opuszczone skrzydła zasłoniły mu prawie zupełnie twarz. Poprowadził najpierw gościa ku części nasłonecznionej ogrodu, gdzie na dużym klombie hodował rzadkie kwiaty z nasion dzikich roślin żyjących na sto- kach Alp, próbując arkanami sztuki ogrodniczej nadać im większą doskonałość i pięlmo. Zachęcił go do wybrania paru najpięlmiejszych i dodał szybko, że może to uczynić bez żadnej obawy. - Zasiałem je - wyjaśnił, - znaj- duję przyjemność w podlewaniu ich w patrzeniu na nie, ale nigdy ich nie dotykam.

Chronił je w ten sposób od zarażenia, gdyż inaczej nie mógłby ich nikomu ofiarować. Zrywa je niekiedy posłaniec szpitalny, niekiedy zaś przybiegają po nie z ulicy dzieci; biją piąstkami w furtkę, a on odciąga zasuwkę i natychmiast ucieka na szczyt wieży, by ich nie wypłoszyć i nie zrobić im mimo woli krzywdy; z olma wieży patrzy jak baraszkują chwilkę na ścieżkach i rzu- cają się potem ku klombowi; przed odejściem odwracają się u progu furtki, podnoszą ku niemu główki i przekrzy·

kując się nawzajem, wołają ze śmiechem: Buon giomo,

Lebbroso!

Te dziecinne okrzyki są dla niego źródłem dzi·

wnej radości.

Posadził również w ogrodzie wiele gatunków drzew owocowych i winną latorośl. która wspięła się aż na szczyt

·~

(17)

jedynego fragmentu muru rzymskiego, jaki po otoczeniu Wieży Strachu kamienną obręczą pozostał w obrębie pustelni. Resztka starego muru była tak szeroka, że mógł na niej po zbudowaniu schodków swobodnie spacerować i obserwować przez ogrodzenie daleką wieś, łąki i łudzi na polach, nie będąc przez nikogo widzianym. Ten za- kątek upodobał sobie najbardziej. Miasto wydawało się stąd pustynią. - Nie zawsze - powiedział - znajduje się samotność w sercu lasów lub wśród skał. Nieszczę­

śliwy jest samotny wszędzie.

Był teraz skłonniejszy do mówienia o sobie. Stracił rodziców jako dziecko i nigdy ich nie widział; została mu tylko siostra, która umarła przed dwoma łaty; nie miał nigdy przyjaciół. Tak widocznie podobało się Bogu. Pod·

różny zapytał go o nazwisko. - Ah! - wykrzyknął mie- szkaniec wieży. - Moje nazwisko jest straszne l Nazywam się Lebbroso! Nikt nie zna ani nazwiska, które odziedzi- czyłem po rodzinie, ani imienia jakie otrzymałem na chrzcie. Jestem Trędowaty: oto mój jedyny tytuł do życzli·

wości ludzi. Oby żyli w nieświadomości, że nosi mnie ta ziemia, i oby na wieki zaginęła wszelka pamięć o moim istnieniu l

Siostra spędziła z nim w Wieży Strachu pięć lat.

Tak samo trędowata, dzieliła jego męki, a on próbował ulżyć jej cierpieniom.

Czym się zajmował w tak głębokiej samotności?

Zadawszy to pytanie, podróżny dorzucił: - Wyznaję że wieczna samotność przeraża mnie; nie potrafię jej sobie wyobrazić.

- Ten kto kocha swoją celę - odparł Trędowaty - znajdzie w niej spokój. Uczy lego naśladowanie Chry- stusa. Zaczynam rozumieć prawdę tych słów niosących pociechę.

Latem pracował w ogrodzie. Zimą wyrabiał koszyki i maty. Szył sobie sam ubrania i przyrządzał posiłki.

Poświęcał modlitwie godziny wolne od pracy. Tak zbiegał rok. a gdy mijał, wydawał się prawie krótki.

16

(18)

T o prawda że ból i niepokój zdają się wydłużać dnie i noce, ale lata płyną zawsze z tą samą szybkością. Istnieje poza tym w najniższym kręgu nieszczęścia przyjemność, której większość ludzi nie potrafi zrozumi: przyjemność życia i oddychania. Latem spędzał niekiedy długie go- dziny bez ruchu, rozkoszując się powietrzem i urokami natury. Wszystkie jego myśli stawały się wówczas nie·

określone i jakby zamglone; smutek opadał stężały na dno jego serca, ale nie wywoływał w nim ucisku; wzrok błądzący po polach i skałach przywiązywał się coraz bardziej do martwych przedmiotów. T ak, kochał martwe przedmioty: oglądane codziennie, stały się w końcu jedy- nymi towarzyszami jego życia.

Co wieczór, przed powrotem do Wiezy, żegnał ostat- nim spojrzeniem lodowce Ruitorts, ciemne lasy na zbo- czach San Bernardo i przedziwne wierzchołki wzgórz królujące nad doliną Rheme. Choć potęga Boska obecna jest w takim samym stopniu w stworzeniu mrówki co w stworzeniu całego wszechświata, wspaniałe widowisko gór narzucało się ze szczególną siłą jego zmysłom: nie mógł patrzeć na te olbrzymie masywy, pokryte wiecznym lodowcem, bez uczucia religijnego osłupienia. Ale i w tej rozległej scenerii miał parę ulubionych punktów: przede wszystkim pustelnię w Charvensod, gdy porzucona wśród gajów i pustych pól odbijała ostatnie promienie zachodzą·

cego słońca. Z nastaniem zmierzchu zatapiał w niej wzrok czuł jak odpoczywa jego wyobraźnia.

Ta pustelnia stała się prawie jego własnością. Zda- rzało mu się niekiedy ulegać podszeptowi mglistej remi- niscencji, że żył tam w szczęśliwszych czasach, które z upływem lat wyblakły w jego pamięci. Przejmował go zwłaszcza do głębi widok dalekich gór gubiących się na styku z horyzontem. Na podobieństwo przyszłości, odle- głość budziła w nim nadzieję; jego umęczone serce gotowe było łatwlej uwierzyć, że istnieje nieznany kraj, w którym kiedyś będzie mógł poznać nareszcie w pełni smak tego szczęścia, jakie przeczuwał tylko w swojej wieczornej 17

(19)

kontemplacji; tajemny instynkt dokonywał reszty, - na·

dzieję zmieniał w możliwość.

Musiał się pewnie zdobyć na wielki wysiłek ducha by. pogodziwszy się z losem, nie dać się opanować rozpa- czy? Nie, skłamałby gdyby powiedział, że nie znał nigdy innego uczucia poza rezygnacją. Nie doszedo tego wy- rzeczenia się samego siebie, jakie osiągnęli niektórzy ana- choreci. Nie spełniło się w nim jeszcze zupełne całopalenie wszelkich uczuć ludzkich. Zycie zbiegało mu na nieustan- nych walkach i nawet pomoc religii nie ząwsze była w stanie powstrzymać pędu jego wyobraźni: wbrew jego woli wyobraźnia ciągnęła go często ku oceano·wi chimerycz- nych pragnień, które roztaczały przed nim fantastyczny obraz nieznanego świata.

Na próżno czerpał z książek wiedzę o przewrotności ludzkiej i o nieszczęściach towarzyszących jak nieodłącz­

ny cień doli człowieczej: jego serce odmawiało uwierzenia w to, co czytały jego oczy. Los ludzi wolnych wydawał mu się tym godniejszy zazdrości, im bardziej opłakany był jego własny. Na początku wiosny, gdy wiatr Piemontu zaczynał dąć w dolinie Aosty, czuł się do szpiku kości przeniknięty jego ożywczym ciepłem i chęć życia wzbierała w nim gwałtownie, zrywając wszystkie tamy. Wymykał się wówczas po kryjomu ze swego więzienia i błąkał się po okolicznych polach odurzony przestrzenią. Krył się by nie być zobaczonym przez tych samych ludzi, których jego serce tak gorąco pragnęło spotkać. Ze szczytu wzgórza, zaszyty w krzakach jak dzikie zwierzę. ogarniał wzrokiem miasto. śledził z daleka mieszkańców Ao·sty, którzy ledwie o nim słyszeli, wyciągał ku nim z jękiem ręce i domagał się swojej cząstki szczęścia. W przypływach uniesienia (wyznawał to ze wstydem) obejmował niekiedy ramionami drzewa w lesie, zaklinając Boga, by je ożywił i dał mu choć jednego przyjaciela. Ale drzewa odpychały go swoją chłodną korą, szumiały nad nim milczeniem. Pokonany przez zmęczenie, prawie u kresu sił, wracał w końcu do wieży i szukał ulgi w modlitwie.

18

(20)

Przeżywał więc - nieszczęsny Y - wszystkie naraz cierpienia duszy i ciała? Nie te ostatnie były najokrutniej·

sze. Co miesiąc stawały się wprawdzie dotkliwsze, lecz potem stopniowo słabły. Gdy księżyc przebijał niebo cien- kim sierpem, choroba odzywała się natychmiast ze wzmo- żoną siłą; w miarę jak zaokrąglał się w tarczę. łagodniała i zdawała się zmieniać swoją naturę: skóra na jego ciele wysychała i bielała, i nie czuł już prawie bólów. Nie same bóle zresztą były najgorsze, ale ich wierne echo - bezsenność.

A h. bezsenność, bezsenność Y Nikt, kto tego sam nie doświadczył, nie potrafi sobie wyobrazić jak smutna i dłu·

ga jest noc, którą spędza się bez zmrużenia oka i z myśTą utkwioną w przyszłości wyzutej całkowicie z nadziei T Nie, nikt tego nie potrafi zrozumieć. Jego niepo·kój rósł wraz z nocą. Zbliżający się świt zastawał go w takim podnie·

ceniu, że mąciły mu się myśli, nie wiedział już co się z nim dzieje i stawał się ofiarą niezwykłych halucynacji.

T o zdawało mu się, że jakaś nieodparta siła ciągnie go w przepaść bez dna. to znowu tuż przed jego oczami czarne plamy krzyżowały się z szybkością błyskawicy, rosły zbliżając się do niego i przeobrażone niebawem w góry, przygniatały go swoim ciężarem. Widywał też niekiedy wynurzające się dokoła z ziemi chmury, które na podobieństwO' skłębionych bałwanów morskich groziły mu połknięciem. Gdy usiłował się podnieść i wyzwolić z tych przywidzeń, niedostrzegalne pęta przykuwały go do łóżka. Nie, nie były to sny. Widział ciągle to samo i groza tych doznań przewyższała wszystkie udręki jego ciała. Może te okrutne majaki podsuwała mu gorączka wywołana bez- sennością? Trędowaty spojrzał na swego gościa z nadzieją:

Ah. gdybyż to była tylko gorączh Y Gdyby podobało się Bogu doświadczać go tylko gorączką T Drżał dotąd zawsze na myśl o tym, że nawiedzają go pierwsze oznaki obłędu ...

Podróżny przysunął się do niego bezwiednie. - Nie boicie się, panie - ostrzegł go mieszkaniec wieży, - stać tak blisko mnie? Usiądźcie na tym kamieniu. Schowam

(21)

się za liście i będziemy mogli rozmawtac nie widząc się nawzajem. Ostrożnie I O mały włos wasze palce dotknęłyby mojej dłoni!

- Miałem ochotę ją uścisnąć - powiedział oficer.

- Podobna przyjemność - odparł Trędowaty spotkałaby mnie pierwszy raz w życiu: nikt nigdy nie uścisnął mojej dłoni.

,.Nieszczęśliwi lubią mowie o swoim nieszczęściu ...

Po tych słowach mieszkaniec wieży podjął znowu swoją opowieść. Sio·słra była jedynym ogniwem łączącym go z ludzkością. Pękło ono z woli \Vszechmocnego, skazując go odtąd na wieczną samotność. Natura ich choroby ode- brała im jednak także dar normalnej zażyłości, jaka wiąże zapewne w wolnym świecie przyjaciół w nieszczęściu.

Nawet kiedy zbliżała ich fizycznie wspólna modlitwa, unikali wzajemnego patrzenia na siebie, by nie mącić tym strasznym widokiem pobożnych rozmyślań, a ich spojrzenia spotykały się tylko w niebie. Po modlitwie towarzyszka jego samotności wracała zazwyczaj do swojej celi. lub znikała za leszczynowym żywopłotem otaczającym ogród.

Ta surowa reguła współżycia miała swoje przyczyny.

Gdy trąd, którego ofiarą padła cała jego rodzina, zaata- kował również na I<Oniec jego siostrę i przywieziono ją do wieży w Aoście, nie widzieli się jeszcze nigdy w życiu:

na widok brata jej oczy rozszerzyły się nagle bezgranicz- nym przerażeniem. Obawa by jej nie pogrążać swym wyglądem w rozpaczy. a stokroć większa - by przez za bliskie obcowanie nie rozszerzyć zasięgu jej choroby, narzuciły mu ten smutny tryb życia. Trąd poraził tylko jej piersi i nie zgasił ostatniego płomyka nadziei. że uzdrowiona opuści kiedyś ten przybytek dla pogrzebanych żywcem. W miejscu gdzie teraz widać było resztki altanki zasadził po jej przyjeździe przegrodę z chmielu, którą dzieliła ogród na dwie części; po obu stronach zielonego płotu biegły wąskie ścieżki: mogli przechadzać się po nich razem nie widząc się nawzajem i nie zbliżając się do siebie zbytnio.

20

(22)

Mimo wszystko przec1ez nie był wówczas sam. Na- słuchiwał w samotności dźwięku jej kroków. Kiedy o świ·

cie wychodził pod drzewa na poranną modlitwę, drzwi wieży otwierały się cicha. i jej głos przyłączał się do jego głosu. Kiedy przed wieczorem podlewał kwiaty, spacero·

wała czasem w smudze zachodzącego słońca i jej cień jak wahadło przesuwał się na klombach. Nawet gdy ją widy- wał rzadziej, znajdował wszędzie ślady jej obecności.

Którejś nocy, chcąc zagłuszyć wyjątkowo ostre bóle, zaczął przemierzać dużymi krokami celę. Poczuwszy znu·

żenie, usiadł na chwilę na łóżku. W martwej ciszy nocnej usłyszał nagle za drzwiami jakby leciutki szelest. Podszedł do drzwi, przyłożył ucho i natychmiast zrozumiał: klę·

czała tuż za progiem i ledwie dosłyszalnym szeptem zma- wiała Miserere. Łzy napłynęły mu do oczu. obsunął się na ko.Jana i samym ruchem warg powtarzał jej słowa.

,.Idź spać - powiedział do niej wreszcie, - czuję się już trochę lepiej. Niech ci Bóg wynagrodzi twoje miło­

sierdzie". Oddaliła się w milczeniu. l jej modlitwa została istotnie wysłuchana, gdyż zmorzył go w końcu na parę godzin spokojny sen. A teraz? Teraz był znowu zupełnie sam.

Po jej śmierci zapadł w odrętwienie, które pozbawiło go zdolności zmierzenia do dna otchłani jaka otworzyła się pod jego stopami. Gdy oprzytomniał na tyle by móc ogarnąć swoją nową sytuację, był bliski pomieszania zmy·

słów. Ten okres odcisnął się w jego pamięci jako podwójnie bolesny: przypominał mu przede wszystkim największe z dotychczasowych nieszczęść; lecz przypominał mu także powściągniętą w ostatniej chwili pokusę zbrodni.

Już dawniej, w przystępach depresji, stawała przed nim myśl o porzuceniu tego życia, zawsze jednak umiał nad nią na czas zapanować. I oto zwykły drobiazg, który na pozór mało się nadawał by wzburzyć do głębi jego serce, pchnął go niemal na skraj samobójstwa.

Przed paru laty przybłąkał się do wieży mały kundel.

Oboje z siostrą otoczyli go najczulszą opieką. Po jej śmierci ten pies był wszystkim co mu zostało.

(23)

Jego brzydocie przypisać zapewne należało, że wy- brał sobie na schronienie Wieżę Strachu. Przepędzany przez żywych. był prawdziwym skarbem w domu umar- łych. Nadali mu imię Miracolo, gdyż swoją nieustanną wesołością dostarczał im czasem parę chwil przelotnego zapomnienia. l choć często przepadał gdzieś na długo, jego nowemu panu nigdy nie przyszło na myśl, że te eskapady mogą wywołać niepokój wśród mieszkańców Aosty. Pewnego dnia jednak do wrót wieży zapukało dwóch żołnierzy z rozkazem natychmiastowego utopienia czworonożnego przybłędy w Dorze. Schwytali go na pętlę i poczęli ciągnąć w kierunku furtki. Tłum zebrany na ulicy po·żałował mu nawet tej śmierci w czystych falach Dory i zatłukł go tuż za bramą kamieniami.

Na odgłos wycia ludz.kiego Trędowaty uciedo celi na wpół żywy. Uginały się pod nim nogi. Rzucił się nieprzytomny na łóżko i w jego sercu otworzyły się na powrót wszystkie dawne i świeże rany.

W takim stanie ducha zwlókł się o zachodzie słońca do swojego ulubionego zakątka. Znajomy krajobraz uspo- kajał go zwolna, gdy nagle na ścieżce w po.bliżu muru dostrzegł parę zakochanych. Szli zatopieni w swym szczę­

ściu, przystawali co parę kroków i obejmowali się ze spo- kojną ufnością, nie podejrzewając nawet, że z ukrycia śledzi ich i pożera prawie czyjś zazdrosny wzrok. T ak.

zazdrosny: nigdy w życiu przed samotnym mieszkańcem wieży nie odsłonił się tak żywo obraz ludzkiego szczęścia, i po raz pierwszy zakradła się do jego serca zazdrość.

Wrócił szybko do celi. Boże, jakaż mu się teraz wydawała pusta, posępna i straszna T .. A więc to tu - krzyknął na głos - prz.eznaczone mi jest żyć zawsze; tu, wlokąc za sobą moje nędzne istnienie, muszę oczekiwać odległego końca moich dni T Wiekuisty rozlał strumienie szczęścia na wszystko co oddycha i tylko ja, ja jeden, muszę żyć sam

T

Jakiż okrutny los

T".

Pełen tych smutnych refleksji, zapomniał o jedynym jaki mu jeszcze został pocieszycielu - o sobie samym . .. Czemu - ciągnął swój bluźnierczy monolog - ujrzałem

22

(24)

światło dzienne? Czemu natura tylko mnie jest macochą?

Podobny do wydziedziczonego syna, mam przed oczami bogatą puściznę rodzaju ludzkiego, a niebo w swoim skąpstwie tylko mnie odmawia należnej mi części. Nie.

nie - wezbrał w nim gniew, - nie ma dla ciebie szczę­

ścia na tej ziemi; umrzyj, nieszczęsny. umrzyj!

Za

długo kalałeś ją swym istnieniem. niech cię pochłonie żywym, niech zginie po tobie wszelki ślad!". Pęczniała w nim z każdą chwilą niepohamowana wściekłość. Pragnienie samozniszczenia opętało wszystkie jego myśli.

Postanowił podpalić wieżę i płomieniom powierzyć spopielenie najmniejszych okruchów pamięci po sobie.

Wyszedł podniecony za bramę. Błąkał się jakiś czas u stóp muru. Z jego piersi wyrywały się mimowolne okrzyki i napełniały go wśród nocnej ciszy przestrachem. Odcho·

dząc od zmysłów, co·fnął się ku bramie i zawołał: .. Biada ci, Trędowaty, biada ci!''. l jak gdyby wszystko sprzysięgło się na jego zgubę, usłyszał naraz od strony zamku Brama·

fan echo powtarzające wyraźnie: .. Biada ci!". Zatrzymał się w otworze furtki i spojrzał za siebie; słabe echo g8r podjęło przeciągle: .. Biada ci!''.

Wziął lampę, nazbierał trochę chróstu i suchych gałązek na podpałkę, i poszedł do najniższego pokoju wieży, gdzie za życia mieszkała jego siostra. Nie zachodził tu od jej śmierci nigdy: wszystko wyglądało jeszcze tak.

jakby umarła dopiero wczoraj. Postawił lampę na stole i zobaczył obok Biblię założoną wstążeczką z krzyżykiem, który nosiła zawsze na szyi. Zdrętwiał na ten widok. po- rażony jak piorunem myślą o otchłani, do której się zbliżał.

Gdy otworzył machinalnie Biblię, wypadł z niej zapieczę·

towany list .. Zostawię cię wkrótce samego - pisała, - ale nigdy cię nie opuszczę. Będę czuwała nad tobą z nieba.

Będę błagała Boga by ci dał odwagę znoszenia z rezygna- cją życia aż do chwili. gdy spodoba Mu się połączyć nas na nowo w lepszym świecie. Zostawiam ci ten krzyżyk.

który nosiłam całe życie: często przynosił mi pociechę w cierpieniach. a moje łzy nie miały nigdy innego świadka poza nim. Parniętaj kiedy go zobaczysz, że moim ostatnim

(25)

pragnieniem było byś żył i umarł jak dobry chrześcijanin".

Choć trudno w to uwierzyć, po przeczytaniu ostatnich słów ujrzał przed oczami ciemną chmurę i zapadł w stan omdlenia. Była już gęsta noc gdy się ocknął. i wszystko co zaszło w ciągu dnia wydało mu się naraz snem. Pod~

niósł dziękczynny wzrok ku niebu: firmament był czysty i pogodny, na wprost okna migotała samotna gwiazda.

Czyż nie tkwiła pewna otucha choćby w tym, że jeden z jej promieni przeznaczony był dla celi Trędowatego 7 Wrócił do siebie na górę i resztę nocy spędził na lekturze Księgi Hioba, czując z radością jak rozwiewa się niby czar·

na mgła szaleństwo, które nie tak dawno jeszcze pchało go prosto w objęcia zbrodni.

- O litościwy cudzoziemcze T - westchnął nagle Trędowaty. - Obyś dostąpił łaski Bożej i nie musiał nigdy żyć sam T

Po czym zamyślił się i dodał: - Miała zaledwie dwadzieścia pięć lat gdy umarła, ale cierpienia zdawały się ją znacznie postarzać. Mimo choroby, która zmieniła rysy jej twarzy, byłaby jeszcze piękna gdyby nie ta straszli·

wa bladość ... Była żywym wizerunkiem śmierci i nie mo·

głem na nią patrzeć bez drżenia ... Cierpiała tak strasznie, że śledziłem z rozpaczliwą radością zbliżanie się końca ...

Skończywszy swą opowieść, Trędowaty ukrył twarz w dłoniach. Po chwili milczenia wstał i powiedział: - Kiedy wpadniecie, panie, w sidła bólu i zgryzoty, pomyślcie o samotniku z miasta Aosta. Wasza wizyta nie okaże się wówczas nadaremna.

Ruszyli w stronę bramy ogrodu. Tuż przed wyjściem na ulicę oficer naciągnął na prawą rękę rękawiczkę i wy- raził ponownie chęć uściśnięcia dłoni swego rozmówcy.

Trędowaty uskoczył parę kroków w tył prawie przerażony i podniósłszy oczy i ręce ku niebu. krzyknął: - Miło·

siemy Boże, obsyp szczodrze dobrodziejstwami tego lito·

ściwego przechodnia T

Czy mogliby chociaż co pewien czas do siebie pi- sywać, oczywiście z zachowaniem koniecznych środków ostrożności? Na mgnienie oka w twarzy Trędowatego

24

(26)

zawisło wahanie. - Po co - odparł wreszcie - szukać ucieczki w złudzeniach? Nie wolno mi mieć innego to~

warzysza poza sobą samym, innego przyjaciela poza Bo- giem. Zegnaj, szlachetny cudzoziemcze, żegnaj i niech cię Bóg prowadzi... Zegnaj na zawsze I

Podróżny wyszedł. Trędowaty zamknął furtkę i pchnął zasuwkę.

III

Latem w tych stronach bliskie sąsiedztwo Alp łago­

dzi wprawdzie dokuczliwość upałów, lecz w zamian za to wywołuje w przybyszu z nizin coś w rodzaju sennego odrętwienia. Cisza jest tu absolutna: czasem tylko spada skądś ptak i odbiwszy się ciężko od ziemi, znika w zielo- nych koronach drzew jak zabłąkany kamień ze zbocza górskiego przebijający ciemną i nieruchomą powierzchnię jeziora; kiedy indziej ucho ledwie chwyta przytłumiony dźwięk dzwonka z dalekiego pastwiska, podobny do echa dobywającego się słabo z dna głębokiej studni. Lep·

kie i gęste powietrze, nakrywające za dnia dolinę opalowym kloszem, unosi się z pierwszym powiewem wiatru dopiero o zmierzchu, gdy słońce dosięgnąwszy linii gór czerwienieje na krótko chłodnym blaskiem i gaśnie.

Także ludzie spragnieni odosobnienia nie doznają zawodu szukając go wśród tych wzgórz, które po włosku noszą nazwę colline - równie płynną i melodyjną jak ich kształt, pełen melancholii w rysunku i złotawym od- cieniu zieleni. Zdarzało się, że nie oglądałem przez cały dzień ludzkiej twarzy. Dopiero po zmroku szedłem na wieś i przesiadywałem do późna w jedynej tawernie, gdzie chłopi piemonccy w kapeluszach na głowach pili miej- sco·we, prawie czarne wino i śpiewali swoje gardłowe pieśni do księżyca, który ogromną łuską przeświecał między liśćmi w dachu altany.

(27)

W pierwszych dniach września spadły deszcze. Strugi wody biły w ściany domu i w dygocące szybki okien, przebiegały z dudnieniem po klawiszach obluzowanych dachówek. Po południu robiło się już prawie ciemno, a niebo wiszące nisko nad doliną Elvo wyglądało jak szara ścierka z worka, wyżymana przez niewidzialne w kłębach pary ręce do ogromnej balii. Przejaśniało się czasem na krótko w godzinach rannych i nawet wtedy nie zawsze ustawał deszcz, lecz zamieniał się w słoneczną ulewę, w rozczesywane światłem sznury srebrnych kropel. Chmu- ry opinały Mucrone postrzępionym i zwełnionym kołnie­

rzem na połowie wysokości - sam szczyt górował nad nimi spłókany do czysta, świeży mimo popielatego koloru skał.

Liście drzew miały połysk ciemnozielonego szkła butelek.

dno doliny przypominało spuszczony i pokryty wodorosta- mi staw.

Po części z nudów, a po części jakby należało· to do nietykalnego obyczaju tego domu, czytałem ciągle na nowo leżącą na stoliku książeczkę. Często - zwłaszcza nocą - po przeczytaniu ostatnich słów unikałem spojrze- nia na brudne ściany obwieszone sztychami i połamane cieniami mebli. i z ulgą przyglądałem się ćmom obijają­

cym się o sufit w bladym kręgu abażuru. Moja jedyna lektura zaczęła po pewnym czasie wywoływać stale ten sam obraz pamięci.

W okolicach miasta w którym się urodziłem słynie wśród miłośników krajoznawstwa kilkusetmetrowa góra, zwana Swiętym Krzyżem od relikwii przechowywanych podobno na jej szczycie w starym opactwie Bernardynów.

U jej podnóża, obok drogi z najbliższego osiedla ludz- kiego, stoi kamienna figura zwrócona ku opactwu. Jest to klęczący .,pielgrzym świętokrzyski". uważany przez ba- daczy tego rejonu za votum pobożnego pątnika sprzed wielu stuleci.

Mądrość ludu otoczyła figurę kamiennego pielgrzy- ma legendą: posuwa się on co roku na klęczkach o ziarn- ko maku i gdy dojdzie na szczyt Swiętego Krzyża, nastąpi koniec świata. T wórcom tej legendy nie obce były jak '26

(28)

widać rozmyślania z zakresu rzeczy ostatecznych, ale co znacznie bardziej zastanawiające - także subtelniejsze związki między nadzieją a beznadziejnością, wiarą a roz- paczą. Wolno bowiem przypuszczać, że w swojej nieskoń·

czonej męce, raniąc sobie kolana o przydro.żne kamienie, pielgrzym świętokrzyski dojdzie kiedyś i nie dojdzie nigdy do celu swej wędrówki; gdyby zaś nawet doszedł. w na·

grodę za swoją wytrwałość uzyska tylko tyle, że równo·

cześnie ze światłem zbawienia ujrzy ogień ostateczny pochłaniający wraz z nim całą ziemię.

Kamienny pielgrzym nie ma twarzy, lecz małą zniek- ształconą głowę osadzoną wprost na korpusie; czoło i nos zlewają się w niej w jedną pionową linię z brodą. a oczy niby dwa ciemne otwory w kapturze - jak oczy ślep­

ców, patrzą przed siebie nie widząc; wło·sy opadają mu na umieszczone nienaturalnie nisko ramiona, ręce splótł nabożnym gestem na piersiach; szeroką podstawę klęczą­

cej postaci obrasta murawa. Wyżarty przez wiatry i de- szcze, ze śladami obtłuczeń w wielu miejscach, jest posą·

giem bezgranicznej cierpliwości. I tylko stali przechodnie, którzy omijają go obo-jętnie jak niezauważalną już część przyrody, uprzytamniają obojętnością obcym, że musi być również bezgranicznie samotny.

T o właśnie, prócz wyglądu zewnętrznego, skojarzyło go przypuszczalnie w mojej wyobraźni z mieszkańcem Wieży w Aoście.

IV

Z początku sądziłem, że zainteresowanie gospodarza domu w którym zamieszkałem książeczką de Maistre'a tłumaczyło się zawartą w niej osobliwą pociechq.

Tę supozycję nasunął mi wstęp do neapolitańsldego wydania dziełka z roku 1828. Autor przekładu napisał go w modnej podówczas formie dedykacji. Jej adresatka Principessa d i T orella, Duchessa d i Lavello etc., etc.

(29)

proszona była przez swego umzonego sługę o przyjęcie włoskiej wersji tej książeczki, która podobała się bardzo za życia ambasadorowi Prus w Królestwie Neapolu, hra- biemu Flemmingowi. Przedwczesna śmierć ambasadora -

"dla wszystkich bolesna, dla Ciebie, Pani, najboleśniej­

sza" - zasługiwała w pełni na to, by ją uczcić w podobny sposób. Hrabia Flemming bowiem mawiał często, że nie ma na świecie człowieka, który w największej nawet roz- paczy nie poczuje się w porównaniu z owym Trędowatym prawie zadowo-lony z życia, nazywał opowieść o nim Pocieszycielką Nieszczęsnych i ponieważ sam padał niejed- nokrotnie ofiarą zgryzoty i goryczy, nie rozstawał się z nią nigdy niby z ampułką wiecznie kojącego balsamu. Za- chwyt ambasadora udzielił się księżnej Torella d i Lavello, i od niej to o istnieniu relacji de Maistre' a dowiedział się autor przekładu. Przeczytał dziełko i głęboko w serce zapadł mu przede wszystkim gest odmowy, jakim mieszkaniec Wieży w Aoście uchylił się od uściśnięcia dłoni swego gościa i nawiązania z nim korespondencji, przyjmując z odwagą i rezygnacją podwójny krzyż cierpienia i sa- motności: wspaniały przykład dany naszej płaczliwej epoce i bliski każdemu, kto za najgodniejszy wyraz nie- szczęścia uważa nie skargi i żale, lecz milczenie. Milczenie, co czerpiąc soki żywotne z siły ducha, otwiera ramiona samotności i jedynie od Boga oczekuje zapłaty.

Czyż można było mieć wątpliwości, że z tej niewy- czerpanej ampułki wiecznie kojącego balsamu zażywał co·

dziennie przez lata parę kropel osamotniony emeryt z T u- rynu w swojej małej Wieży u stóp Mucrone 7

Rychło wszakże odkryłem, że byłem w błędzie. W szufladzie stolika znalazłem kajet, wskazujący na to, że sprawa zajmowała jego właściciela znacznie głębiej. Do dziś nie umiem po-wiedzieć jakie miał zamiary - literackie, historyczne czy filozoficzne, - gdyż rękopis zawierał tylko różnego rodzaju notatki i wyciągi, i ani jednego słowa od autora.

Na pierwszej stronie widniał drukowanymi literami po łacinie przypuszczalny· tytuł zamierzonej pracy: VIT A

28

(30)

DUM SUPEREST. BENE EST. Dalsze stronice, czasem u góry jedynie lub do połowy pokryte niewyraźnym pis·

mem, nie dawały dostatecznie jasnego pojęcia w jakim stopniu ten tytuł posiadał odcień gorzkiego szyderstwa, a w jakim stanowił wyznanie wiary piszącego. Prawdę mówiąc, zapiski gospodarza nie dawały pojęcia o niczym, i swoją przypadkowością wystawiały świadectwo jego chao.

tycznym raczej rozmyślaniom i dociekaniom. Raz była to zwykła informacja o prawdziwym nazwisku i dacie śmierci trędowatego z Aosty: Pier Bernardo Guasco, umarł w ro- lm 1803. w sześć lat po wizycie de Maistre' a. Kiedy indziej uwaga Octave' a Mirbeau, że trąd jest chorobą. z której ani się człowiek nie leczy, ani na nią nie umiera. Tuż pod tą uwagą, nawiązującą do tradycji trądu jako ,,cho- roby mistycznej", cytat z Kierkegaarda: .. Gdyż nie trzeba myśleć, że w sensie dosłownym umiera się na chorobę śmiertelną (rozpacz). lub że ta choroba kończy się śmier•

cią fizyczną. Przeciwnie, tortura rozpaczy tkwi właśnie w tym. że nie można umrzeć. Stąd przypomina ona slan umierającego, gdy miota się w walce ze śmiercią i nie może umrzeć. A zatem wpaść w chorobę śmiertelną to nie móc umrzeć, ale nie jakby istniała nadzieja życia, nie - brak wszelkiej nadziei oznacza tu. że brak nawet ostatniej nadziei, nadziei śmierci. Gdy śmierć jest największym niebezpieczeństwem. pokłada się nadzieję w życiu; ale gdy się zna jeszcze straszniejsze niebezpieczeństwo, pokłada się nadzieję w śmierci. Kiedy niebezpieczeństwo jest tak wiel- kie, że śmierć stała się nadzieją. rozpacz jest brakiem nadziei, że można umrzeć". T o znowu parę wersetów z Księgi Kapłańskiej (Leviticus. XIII. 44-46): .. Ktokolwiek tedy będzie splugawiony trądem, a oddzielony został za rozsądzeniem kapłańskim, będzie miał szaty rozprute, gło­

wę odkrytą. usta szatą zakryte, i będzie wołał, że jest splu- gawiony i nieczysty. Przez wszystek czas, póki jest trędo­

waty i nieczysty, sam będzie mieszkał za obozem".

Najbardziej zaciekawiły mnie długie wypisy z doku- mentów o życiu trędowatych od Sredniowiecza po XVII wiek, które Ambroise Parć znalazł w archiwach Hotel Dieu

(31)

w Paryżu. Był tam średniowieczny dekalog trędowatego, zabraniający mu z rozkazu króla wszystkiego co mogłoby go pośrednio choćby zbliżyć do ludzi. czyli wszystkiego z wyjątkiem samego pozostawania przy życiu i oddychania (a i tu jeden z punktów pozwalał mu odpowiadać na pyta·

nia tylko z twarzą odwróconą w kierunku wiatru). Potem opis "inwestytury" trędowatego, lub raczej jego doczes·

nego pogrzebu. Najpierw ksiądz w stule i komży oczekiwał go na progu kościoła i odczytywał mu publicznie ·certyfi- kat lekarski, uznający go na podstawie prawem przepisa- nych symptomów za dotknięfego chorobą. Dalej ten sam ksiąd7. pokrapiał go wodą święconą i torował mu wśród tłumu drogę do wnętrza domu Bożego, obwieszonego ki- rem i z katafalkiem w głównej nawie obok ołtarza. Po mszy żałobnej za spokój jego duszy owijano go w białe prześcieradło, kładziono na noszach i cały orszak wyruszał na cmentarz, gdzie nad świeżo wykopanym grobem ksiądz posypywał mu głowę garstką ziemi i wygłaszał sakramen- talną formułę: "Oto znak. że jesteś umarły dla świata.

Odrodzisz się w Bogu. Bądź przeto cierpliwy, cierpliwy jak Chrystus i Jego Swięci, do dnia w którym wstąpisz do Raju, gdzie nie ma żadnych chorób, gdzie wszyscy czyści i gładcy, bez plam i krost, świetniejsi blaskiem niż słońce". Wreszcie ksiądz wręczał mu ostrożnie kapucę.

koszyk, małą baryłkę i kij zakończony trzema ruchomymi płytkami, wygłaszając przy tym następną sakramentalną formułę: .. Weź ten strój i przywdziej go na znak pokory.

Koszyk i baryłkę, aby ci służyły na jadło i wodę. Kij z grzechotką, abyś zawczasu ostrzegał przechodniów o swej obecności".

W prywatnym archiwum domku pod Mucrone jedno tylko słowo mogło odsłaniać rąbek uczuć czy myśli samego archiwisty, ale było ono niestety zbyt dwuznaczne. Na marginesie ostatniej stronicy książeczki de Maistre''a, w miejscu gdzie opowiada on jak po swojej propozycji wy·

miany listów spostrzegł na oka mgnienie w twarzy miesz·

kańca Wieży wahanie, ołówek jej wiemego czytelnika zrobił kłami\; i dopisał z boku:

Perche?,

które zastanowiło

:s o

(32)

mnie dopiero kiedy zapoznałem się z przechowywanym w stoliku zeszytem. Czy wyrażało ono zdziwienie, że Trę­

dowaty z Aosty nie przyjął w lot tej oferty i nawiązywało do łacińskiego zdania na tytułowej karcie zeszytu, czy też przeciwnie - dezaprobatę że się w ogóle na ułamek bodaj sekundy zawahał. zamiast dźwigać nadal śmiało i z rezygnacją swój .. podwójny krzyż cierpienia i samot- ności" i nie zdradzać cienia nawet lęku przed wiecznym milczeniem, .. co czerpiąc soki żywotne z siły ducha, otwiera ramiona samotności i jedynie od Boga oczekuje zapłaty''?

Do dziś, mimo wszystko co mi później opowiedziano w sąsiedniej wsi o losie mojego zmarłego gospodarza, nie znajduję na te pytania odpowiedzi. Nie znajduję jednak także odpowiedzi na inne pytanie, dotyczące samego rozmówcy de Maistre'a: czy w jego przelotnym błysku wa- hania zabił jeszcze raz ledwie do-słyszalny puls nadziei.

czy w tym który od dawna umarł dla świata jako Lebbroso obudził się po łatach ostatni raz na krótką choćby chwilę Pier Bernardo Guasco?

Deszcze skończyły się równie niespodzianie, jak się zaczęły. Schyłek lata w włoskich wsiach przedalpejskich trudno odróżnić od przewlekłego i gorącego początku jesieni.

który trwa niekiedy do końca października i przesiła się wolno w leniwej dojrzałości górskiego słońca. Bywa że dopiero w listopadzie chłodne poranki oznajmiają nagłe oziębienie.

Szeleszczące wysoko w słońcu srebrne wstęgi strumieni zdawały się zmywać ze mnie mroczne wspomnienie moich lektur. Zdawały się, gdyż w kilka dni po wypogodzeniu się nie potrafiłem się oprzeć pokusie tej wyprawy, po której cóż mogłem sobie obiecywać poza dotknięciem zapa- dającego się w głąb ziemi grobu?

V

Bramą do V al d'Aosta jest nominalnie lvrea, ale praw- dziwa dolina zaczyna się nieco dalej, na wysokości Cha-

(33)

teau d'lssogne, piętnastowiecznego okazu pozoego gotyku zbudowanego przez hrabiów di ChaBant - ten sam ród, który według legendy ludowej wydał oprawcę księżniczki di Braganza z wieży Bramafan.

Wjazd do Val d'Aosta musi na każdym podróżnym robić wrażenie przeskoku z królestwa światła do królestwa półmroku, strzeżonego po obu stronach przez ciężkie cienie skał. Istnieją doliny, gdzie światło dzienne wcieka skąpo przełęczami górskimi; tutaj dociera jakby spod ziemi. Na- wet na małą odległość nie łatwo rozpoznać od razu wiek przechodniów, brodzących w ciemnej posoce. Włosi na·

zywają Dolinę Aosty ..la valle tetra". Jest ona istotnie ponura, chociaż to nazbyt zdawkowe słowo wyrządza krzywdę posępnemu pięknu owej smugi cienia rozgrani·

czającej dwa światy. W miarę posuwania się naprzód wzrok zaczyna oswajać się powoli z półmrokiem i rzadko odrywa się od przyćmionego pasma mgły nad wodami potoku gór- skiego, który echem huku uderza o ścianę niewybuchłych głazów.

Od Saint-Vincent dolina się rozjaśnia i nabiera bar·

dziej pogodnych akcentów. Potem nowy konterfekt w dro- dze wijącej się monotonnie wśród lasków kasztanowych i pustych pastwisk na zboczach. i aż do mostu na Dorze .. la valle tetra" usprawiedliwia na powrót swoją nazwę.

Za rzeką jednak otwiera się znienacka głęboka miednica właściwej Aosty, nasycona zielenią winnic i łąk. podobna dzięki rozrzuconym bezładnie plamom małych osiedli i sa- motnych domków do palety malarza. Pod wpływem tak gwałtownego kontrastu podróżny zapomina, że tę koloro·

wą muszlę natura uwięziła w martwym uścisku nagich szczytów i lodowców. Przypomni mu o tym wyrazem suro·

waści samo miasto.

Swoją surowość zawdzięcza Aosta - dawna Augusta Praetoria - nie tylko szczątkom rzymskim i średniowiecz­

nym, sterczącym starymi wykrotami z nowego miasta.

Ulice są wąskie, lecz pozbawione teatralnej ruchliwości zaułków Południa; domy mają sztywną i odpychającą schludność, ludzie o chmurnych i twardych twarzach za·

(34)

chowują nawet w momentach ożywienia ociężałą powagę, jaką spotyka się raczej w krajach protestanckich niż kato- lickich. Wyczuwa się jakąś szczególną harmonię między tym klimatem życia a kamiennym i ascetycznym spoko- jem kolegiaty San Orso. Aosta jest miastem zamkniętym:

wyszedłszy za rogatki większości dróg wylotowych. staje się w obliczu masywnego i groźnego muru Alp; przedłu­

żenie ulicy Xavier de Maistre'a, na przykład, stanowi szosa prowadząca ku przełęczy Wielkiego Św. Bernarda.

Czas robi swoje, wymazuje nawet pamięć o ludzkich cierpieniach. Mimo ulicy de Maislre'a, mimo· Via Torre del Lebbroso, mimo że Aosta jest dziś w gruncie rzeczy niewielką mieściną, żadna z zapytanych o to osób nie po·

trafiła mi wskazać dokładnie drogi do wieży gdzie spędził dwadzieścia jeden lat Pier Bernardo Guasco. Minęło pół­

tora wieku od chwili, gdy otrzymał wreszcie z rąk Boga najwyższą zapłatę za swoje nielwńczące się konanie w samotności - półtora wieku życia, śmierci, narodzin i zno- wu życia i śmierci. M:nęło półtora wieku od chwili, gdy zabrakło jedynego mieszkańca tego nierealnego świata wy·

pchniętego poza granice istnienia - półtora wieku real- nego świata krzątającego się dzień po dniu, miesiąc po miesiącu, rok po roku wokół swoich trosk i radości. Czy można się było dziwić, że wieczny przypływ Morza nakrył wysoką falą i zagłuszył szumem milczącą Wieżę 7

Znacznie bardziej znana okazała się w Aoście inna wieża - Bramafan. Zapadł już jednak wieczór, ulica między dworcem kolejowym a Bramafanem była słabo oświetlona i opustoszała. W tej skąpo ciągle - jak za czasów de Maistre'a- zamieszkałej części miasta, otacza·

jącej przechodnia typowym krajobrazem peryferii prowin- cjonalnych z krzywymi płotami, zaniedbanymi ogródkami, ledwie od ziemi odrosłymi domkami i czarnymi kopcami węgla obok toru, Krzyk Głodu nie przycichł wcale w ciągu stuleci. Okrągła wieża wynurzała się dramatycznie z ciem- ności na tle nisko płynących chmur, które odsłaniając co pewien czas księżyc, wykrzesywały zeń jakby błyski da- lekiej łuny.

33

(35)

Ulica urywała się nagle i wypuszczała na ukos ku miastu niezbyt widoczną ścieżkę między dornami przyle- gającymi do skraju pola. Kilkadziesiąt metrów dalej ścieżka przecinała nagi placyk i wsiąkała w otwór wąskiego zaułka.

Było tu jeszcze ciemniej, ale w oddali u wylotu chwiał się blady wachlarz świateł śródmieścia. Zatrzymałem się w polowie drogi na widok muru przewyższającego rosłego

mężczyznę.

Poznałem bez trudu kwadratową kanciastość jej kształtu i oniemiały w pół słowa motyw kamiennej korony na szczycie, tak dobrze uchwycony przez anonimowego autora sztychu. W spiąwszy się na pałce, mogłem też przez jedyny wyłom w murze zobaczyć to. co było niegdyś czę·

ścią ogrodu Trędowatego, a teraz stanowiło kawałek pod- wórza zadziezony chwastami.

Nawet na starych i dawno porzuconych cmentarzach nie widuje się takiej martwej pleśni łat. Dół budynku ginął w grubych rozrośniętych badylach i ogromnych liściach.

Ściany ziały tą pustką prochu, jaką kryje tylko wciągany wolno przez ziemię kamień grobowy. Najwyższe okno tuż pod szczytern zabite było więziennym koszem z desek.

reszta czerniała jak wydrążone oczodoły. Ale cisza nie wydawała się tu zupełnie martwa i to właśnie budziło niepokój. Miała w sobie coś zawieszonego, niedokończo­

nego, niezałagodzonego. Trudno było nie ulec na chwilę urojeniu, że jest tam w środku ktoś zamurowany i z uchem przyłożonym do szpary między kamieniami nasłuchujący odgłosów życia. Unieruchomiona przez rdzę klamka w furtce dowodziła jak dawno nikt jej nie naciskał.

Mundur aliancki otwierał po wojnie we Włoszech wszystkie drzwi: nazajutrz rano towarzyszył mi woźny municypalny z Ufficio delle Antichita e Belle Arti. Dzień był słoneczny i prawie upalny. Znając drogę, z centralnego placu Chanoux trzeba nie więcej niż pięć minut by dotrzeć na róg uliczki z napisem Via ToiTe del Lebbroso.

Musiała to być z dawien dawna uliczka szewców i drobnych rzemieślników, bo nisko wszędzie sklepione wej- ścia zaledwie obramowywały zgarbione plecy pracujących.

34

(36)

W stuku młotków i gwizdzie hebli nie słychać było naszych laoków, a znad warsztatów nie podniosła się ku nam żad·

na głowa. Przyłączyło się do nas tylko kilkoro dzieci, po·

dając sobie w tyle za nami z nogi do nogi szmacianą piłkę.

Niegdyś inne tu przed nimi dzieci wpadały po kwiaty dQ ogrodu za murem i wybiegały natychmiast z okrzykiem:

Buon

giomo,

Lebbroso, !

Co w tych roześmianych nawoły­

waniach mogło mu sprawiać dziwną przyjemność 7 W świetle dziennym Wieża traciła wiele ze swej niesamowitości, lecz przedstawiała nadal żałosny obraz cmentarnego kąta zarastającego zielskiem i pokrzywami.

Kamienie posiadają pewną właściwość, która wymyka się rozumowi: starzeją się inaczej gdy służą cierpliwie ludziom, a inaczej gdy omija je z daleka strumień życia. Opuszczone przez ludzi, zdają się schnąć i pękać jak skorupa ziemska nietknięta od lat kroplą wody. Odwiedzane przez ludzi, stnieją i twardnieją jak kora wiecznie żywego drzewa.

l dzieje się tak. choćby obecność człowieka oznaczała tylko obecność jego pamięci a nie troskliwej ręki.

Zbliżałem się do niej z tym samym uczuciem, jakiego doznałem podczas pierwszej wieczornej wizyty; ale więziła teraz nie tyle zapomnianego pustelnika, co całą jego roz- ległą i nieludzką pustynię bez horyzontów. Jedyna tu rzecz ludzka, jedyna która łączyła jakoś ten skrawek zie- mi z otaczającym go światem i stanowiła świadectwo przerwanego istnienia nie zaś trwającej od niepamiętnych czasów nicości, tkwiła w przekrzywionych już i obsuwają­

cych się schodkach pod resztką muru rzymskiego obok le- wego skrzydła ogrodzenia.

Nie zaraz, po przestąpieniu progu Wieży, potrafiłem odróżnić wejście na schody od usypanego pod ścianą ru·

mowiska. Jak na dnie głębokiego leja skalnego, przydu- szony wzrok wymagał dłuższej chwili. by z gry plam świetlnych, cieni i czarnych zapadni ułożyć mapę pół­

mroku. W powietrzu unosił się stęchły zapach wilgoci i ostry - zgnilizny.

N a szczęście schody okazały się mniej zbutwiałe, ni:iJ przypuszczałem. Wspinałem się po nich wolno nie daty-

(37)

ł<ając poręczy i ocierając się plecami o mohą ścianę. aż wreszcie na pierwszym zakręcie mogłem się uchwycić dłońmi krawędzi małego okienka. Widać stąd było część podwórza i mojego przewodnika, który rozpiął mundur na piersiach i wyciągnął się na trawie z twarzą zwróconą ku słońcu. Schody przebijały wyżej podłogę i wynurzały się na półpiętro, oświetlone przez szparę w niedomkniętych drzwiach. Uchyliłem je szerzej, ale nie wszedłem do środ­

ka: był to najniższy pokój Wieży, pokój w którym miesz- kała jego siostra.

Snop światła padł wprost na dalszy ciąg schodów w przeciwległym rogu sieni. Zatrzeszczały pod pierwszymi krokami tak złowrogo, że chciałem się cofnąć. Znowu też zgęstniał mrok. Ale gdy stałem niezdecydowany, tuż na~

moją głową zerwał się szybki furkot i jak nożem rozpruł w ciemnym pułapie wąski otwór. Szczelina świetlna po·

chodziła z drzwi, pchniętych przez uciekającego ptaka.

Pozostał po nim w pokoju na najwyższej kondygnacji Wieży jeszcze jeden ślad ucieczki: ruchoma deska w ko- szu za oknem, która od gwałtownego uderzenia chwiała się lekko na górnych gwoździach. Odsunąłem ją na bok:

roztaczał się stąd łagodny krajobraz połoniny za torem kolejowym, zaprószony gdzieniegdzie resztkami mgły po·

rannej i smugami dymów z palonych liści.

Mała cela miała kształt kwadratu i dopiero teraz zau- ważyłem w niej drugie okno, zasłonięte sztuką grubego sukna. Wychodziło na miasto i na wieniec wzgórz przed Gran San Bernardo z wbitymi dalej na widnokręgu w niebo białymi kłami właściwych szczytów. W czystym krysztale górskiego tła dziwnej lekkości nabierały campa- nila obok kolegiaty i ośmiokątna wieżyczka klasztoru San Orso. Mieszkaniec celi nie wiedział pewnie, że chlubę kolegiaty stanowiło od wieków malowidło na lewej ścianie absydy

La

miracolosa guarigione di una storpia nella ch "es a e processione, a rzeźba na kapitelu jednej z kolumn krużganku romańskiego w klasztorze wyobrażała trzy fazy plag cielesnych. jakimi Stwórca doświadczał Hioba.

36

Cytaty

Powiązane dokumenty

Człowiek ten przez życie całe szukał istotnej siły w Polsce, człowiek ten widział, jak zmarniałe są warstwy posiadające, przeżył w swej świadomości epokę trójlojalizmu,

Uit het onderzoek blijkt dat ontwerp, of een ontwer- pende aanpak, niet alleen tot nieuwe inzichten in regionale opgaven en moge- lijkheden leidt, maar ook inzicht geeft in

Studia nad źródłami pieśni podhalańskich przyczyniły się jednak do zmiany sta- nowiska Chybińskiego w tej kwestii i do przekonania także Szymanowskiego, że nie jest

Średnia wartość energetyczna racji pokarmowej mężczyzn mieszkających we własnych domach była istotnie większa niż w grupie mężczyzn mieszkających w domach opieki,

W celu przeprowadzenie kontroli zachodzących pro- cesów korozji wybranych odwiertów wykonano pomiary stężenia jonów żelaza w próbkach wody złożowej, zgod- nie z normą

Trzeba wręcz stwierdzić, ze wielokulturowość współcześnie przejawia się w zasadzie w obrębie miast, i wszystkie jej problemy widoczne są w ich

Lehr-Spławiński Tadeusz (Kraków) Leszczyńska Zofia (Kraków) Lewicki Karol (Kraków).. Librowski Stanisław

[r]