• Nie Znaleziono Wyników

okazji 40-lecia działalności Instytutu Filozofii

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "okazji 40-lecia działalności Instytutu Filozofii"

Copied!
11
0
0

Pełen tekst

(1)

STUDIA SOCJOLOGICZNE 1996, 3 (142) ISSN 0039-3371

Z

okazji 40-lecia działalności Instytutu F iloz ofii i S ocjologii P A N z am*esK,cK.amJ fra gm en ty wspom nień p ierw sz ych dyrektorów Instytutu (19 36—1981).

R edakcja „Studiów Socjologicznych” składa serdeczne gra tu la cje swem u współwydawcy w raz Z Życzeniami

naukowych sukcesów.

Adam Schaff

INSTYTUT FILOZOFII I SOCJOLOGH PAN.

FRAGMENT WSPOMNIEŃ*

Minęło prawie 10 lat od chwili stworzenia Instytutu Filozofii UW o zada­

niach przede wszystkim dydaktycznych. Jesteśmy w roku Pańskim 1956, nadszedł cz a s n a stw o rz e n ie w tej dziedzinie Instytutu Badawczego. Istniał wprawdzie Komitet N auk Filozoficznych PAN, który w pewnym zakresie zadanie to spełniał, ale nie było to już wystarczające i naciski zarówno ze strony środowiska naukowego, jak i władz rosły, by rozpocząć działalność wielkiej Instytucji Naukowej w tym zakresie. W ówczesnych warunkach zadanie to spadło w sposób oczywisty na mnie. Miałem potrzebne po temu pełnomocnict­

wa oraz środki materialne. Przyznaję się, że ociągałem się jednak z decyzją, jak długo mogłem. Zdawałem sobie sprawę z trudności zadania, zwłaszcza z powo­

dów kadrowych, biorąc pod uwagę konkurencję ze strony Instytutu Nauk Społecznych przy KC PZPR, który wysysał odpowiednie kadry naukowe i posiadał po temu wszystkie możliwości. Wreszcie trzeba było ruszyć do boju, nie można było przeciągać sprawy wobec nacisku władz. I instytut został powołany do życia.

Powstał Instytut Filozofii i Socjologii PAN. Połączenie w jednym instytucie filozofii i socjologii było, podobnie jak w szeregu innych wypadków, „polskim unikiem”. Socjologia była wówczas dziedziną wiedzy zakazaną we wszystkich

Fragm enty rozdziału książki autora, przygotowanej d o druku pt. M oje spotkania z nauką polską.

(2)

innych krajach „obozu”, a my chcieliśmy ją wprowadzić do naszego programu badań - „przeszmuglowaliśmy” ją więc, wiążąc z filozofią. Odbyło się to, oczywiście, za pełną zgodą i poparciem naszych władz, przede wszystkim partyjnych, wychodząc z założenia - prócz zamiarów „szmuglu” - że jest to obiektywnie wskazane dla dobra obu dyscyplin, by znalazły się pod jednym dachem. Że było to myślenie słuszne, świadczy między innymi fakt, że to trwa, mimo zmiany sytuacji politycznej w Polsce.

Powstała od zarania Instytucja wielka [ponad 200 pracowników naukowych w okresie jej rozkwitu], choć sytuacja finansowa państwa była trudna. Ale na naukę w tamtych czasach pieniędzy nie żałowano, oczywiście jeszcze jeden z dowodów na słuszność tezy o nieefektywności ówczesnego państwa, jak to się ostatnio słyszy.

Była to Instytucja o wielkich ambicjach naukowych od początku swego istnienia, o czym coś niecoś - oczywiście wybiórczo - tutaj powiem, gdyż całość wymagałaby dużej monografii.

Ograniczę się w konsekwencji do dwóch problemów, które są - m oim zdaniem - szczególnie ważne dla charakterystyki działalności IFiS, jak będzie­

my dalej nazywać skrótowo Instytut:

1) O mediewistyce historii polskiej filozofii.

2) Jak IFiS uratował polską socjologię.

Ograniczam się w tych wywodach na temat historii IFiS do spraw, poza wtajemniczonymi, mało albo zupełnie nieznanych. Nie będę więc mówił o wszystkich przejawach naszej działalności, lecz wybiorę specjalne „smako­

łyki”.

Zgodnie z zapowiedzią opowiem, jak narodziła się współczesna historia polskiej filozofii, która nie miała poprzednio postaci godnej imienia nauki.

W szczególności opowiem, jak i w jakich warunkach narodziła się polska mediewistyka w rodzimej historii filozofii. Tym bardziej że prócz wąskiego grona ludzi, którzy uprawiają obecnie tę gałąź historii polskiej filozofii, w kraju nikt praktycznie o tym nie wie. Za granicą, wśród fachowców, jest z tym lepiej. Pamiętam, że gdy raz opowiedziałem o tym coś niecoś profesorowi Andrzejowi Korbońskiemu [stale mieszka w Stanach Zjed­

noczonych, ale bywa często w kraju], ten chwycił się, w sensie przenośnym, za głowę i zawołał: „Profesorze, pan musi o tym napisać. Nie wolno dopuścić do tego, by wiedza o tych sprawach zginęła wraz z uczestnikami wydarzeń” . Przekonał mnie. I dlatego ta sprawa została przeze mnie wy­

brana, spośród wielu innych możliwych jako temat wiodący mojej opowieści o dziejach IFiS PAN.

Ale rzecz o IFiS PAN musimy poprzedzić, by zrozumieć sens wydarzeń w tej dziedzinie, notką o wydarzeniach w innej, nieco starszej od IFiS instytucji naukowej - Instytut Nauk Społecznych przy KC PZPR [będzie o niej mowa szczegółowo w dalszej części tych rozważań].

(3)

ADAM SCHAFF 7

Wspomniałem już wcześniej, że zbieg historycznych wydarzeń w polskim ruchu komunistycznym, w szczególności zniszczenie jego kadr w okresie przedwojennym i w jej toku [Komu od Stalina, Komu od Hitlera - jak śpiewa mój ukochany bard rosyjski, Galicz], spowodowały, że w tym okresie zajmowałem, mimo młodego wieku, wyjątkową pozycję w swojej dziedzinie nauki, czy nawet szerzej - w rozwoju marksizmu w Polsce. Z tego wynikały pewne konsekwencje praktyczne, między innymi monopolistyczna - zupełnie niezależnie od mojej woli - pozycja organizacyjna, która dawała mi szerokie pole działania. To było uciążliwe, ale w tym okresie miało pozytywne strony. Powstała, dziwna na pozór, unia personalna, niemożliwa w normalnych warunkach, ale wówczas konieczna z powodu braku kadr: stałem na czele, o czym już pisałem, trzech decydujących w tej dziedzinie Instytutów, a także - o czym jeszcze nie mówiłem - Komitetu N auk Filozoficznych PAN. Jak się miało pomysły, a tych nigdy mi nie brakowało [pochwalmy się: w zasadzie dobrych], to można było zagrać skomponowany koncert na cztery ręce. Ja tak go grałem, dzieląc utwór „na głosy” [może mi w tym pomagał fakt, że skończyłem Konserwatorium w klasie fortepianu]. Okazało się to pomocne w dziele tworzenia instrumentów dla zagrania koncertu historii polskiej filozofii.

Stojąc na czele tylu instytucji jednocześnie, nękała mnie myśl, co z tym zrobić dla dobra polskiej nauki. Myślałem długo - w tym zakresie miałem prawie pełną swobodę działania, wierzono mi - i wymyśliłem. Rzecz zupełnie prostą [właśnie takie bywają niekiedy genialne], ale nie głupią. A mianowicie, że mając do dyspozycji stosunkowo dużą armię młodych i zdolnych ludzi [wy­

przedzając dalsze na ten temat informacje, powiem tutaj tylko tyle, że kompletując kadrę „aspirantów” - tak, „po rusku” nazywano wówczas doktorantów - INS, który był jedyną w Polsce post graduate school, do której można było wstąpić tylko po ukończeniu studiów wyższych, otrzymałem od najwyższych władz partyjnych wyjątkowe prawo ściągania takich ludzi ze­

wsząd, nie wyłączając wojska i aparatu bezpieczeństwa, ministerstwa były w tym wypadku na pozycjach minorum gentium; nie dziwota więc, że zebrałem wyjątkową i niepowtarzalną, ze wszystkich punktów widzenia, grupę takich doktorantów], należy tylko znaleźć odpowiednie luki w dotychczasowym rozwoju dyscyplin nauki, by uzyskać wielkie rezultaty, o znaczeniu wręcz ogólnonarodowym, koncentrując się na ich wypełnieniu. Powtarzam więc, że myślałem gorączkowo, świadom swej odpowiedzialności za powierzone mi zadania, i wymyśliłem: wszystkimi dziedzinami filozofii zajmują się na świecie tysiące ludzi i nic szczególnego my tutaj nie zdziałamy, natomiast historia polskiej filozofii, która „leży odłogiem” [dziwnie to brzmi, prawdziwy zgrzyt dla oszołomów, którzy radośnie gloryfikują przeszłość, ale tak było naprawdę - kto nie wierzy, niech zapyta kompetentnych znawców przedmiotu, z kręgów poza wszelkim podejrzeniem, tzn. katolickich]. Wobec tego zapadła decyzja: od jutra wszyscy nasi filozofowie [a była wśród nich również czołówka późniejszych

(4)

dysydentów, jak Kołakowski, Baczko, Holland, Śladkowska i inni] zajmują się opracowaniem historii polskiej filozofii. Larum i łzy były powszechne, ale słuchano się. Byłem władcą oświeconym [tzn. tłumaczyłem sens nakazów], ale absolutnym [tzn. robiłem to, co było potrzebne i - jak już powiedziałem - wówczas słuchano się, choć z szemraniem, które było dozwolone]. I tak rozpoczął się okres koncentracji najlepszych sił na terenie historii polskiej filozofii.

Mieliśmy jednak w tej dziedzinie lukę, której w ramach INS zapełnić nie można było: szło o historię filozofii średniowiecznej w Polsce, o której wiedza równała się praktycznie zeru. Ale podjęcie prac w tej dziedzinie wymagało przede wszystkim znajomości średniowiecznej łaciny, a po drugie jakiegoś przynajmniej obycia z problematyką teologiczną. Tu byli potrzebni inni ludzie, z innym przygotowaniem, które zapewniał tylko Katolicki Uniwersytet w Lub­

linie. Jak się do tego wziąć?

Mnie ten okres interesował szczególnie, gdyż rozumowałem logicznie, że skoro w XV wieku Uniwersytet Jagielloński stał się refugium dla myślicieli prześladowanych ze względów religijnych w różnych krajach Europy [uciekali do nas, ze względu na znaną na świecie toleranq'ę i wolność panującą na Uniwersytecie Jagiellońskim, myśliciele nie tylko z Czechii, lecz nawet z Włoch], to wieźli ze sobą nie tylko swych uczniów, lecz przede wszystkim manuskrypty swych prac. To musiało oddziaływać na całe, również polskie środowisko, biorąc pod uwagę, że łacina była językiem łączącym wszystkich tych myślicieli.

U nas - rozumowałem, jak się okazało prawidłowo - muszą więc być gdzieś u k ry te s k a rb y tej lite ra tu ry , i to n ie ty lk o w B ib lio te c e U n iw e rs y te tu Ja g ie llo ń s­

kiego, lecz również w starych budynkach zakonnych.

Co robić? W sukurs przyszło powołanie do życia IFiS PAN. To było w pięć lat po rozpoczęciu naszych prac historyczno-filozoficznych w INS. Szło więc o stworzenie komplementarnej placówki, która zajęłaby się mediewistyką polskiej filozofii.

Po różnych przymiarkach skontaktowałem się z dwoma profesorami z tej dziedziny wiedzy: z profesorem Janem Legowiczem, eks-Franciszkaninem, wielce uczonym w tej dziedzinie filozofii europejskiej [z różnych powodów wystąpił on po wojnie z Zakonu, po oficjalnym wyroku odpowiedniej K on­

gregacji w Rzymie - pracował w IFiS, gdzie byli jeszcze dwaj inni eks-duchowni na pełnych etatach] oraz z profesorem Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego Stefanem Swieżawskim, wybitnym uczonym w tymże zakresie wiedzy i ściśle związanym z hierarchią kościelną. Mając tych dwóch kierowników, którzy ściągnęli za sobą swych uczniów [wszyscy wywodzili się z KUL, lecz jedni pozostali wierni Kościołowi, a inni - chyba tak było po połowie - przeszli do Partii], stworzyliśmy w IFiS Zakład Historii Filozofii Średniowiecznej, roz­

szerzony później, po powrocie ze zsyłki na Syberii, o profesora Ludwika Chmaja, o pracownię Historii Arianizmu w Polsce.

(5)

9

Nim przejdę do dalszego toku głównej informacji, kilka słów o powrocie do Polski prof. Ludwika Chmaja, co w sposób wręcz perfekcyjny przedstawi losy martyrologii polskich uczonych, którą zgotowali im polscy komuniści. Był to już rok 1955. Po różnych perypetiach nastąpiła druga fala powrotu polskich

„zsylnych” z Rosji. Przyszła wówczas do mnie pani H anna Skarżanka, znana polska aktorka teatralna, z prośbą, bym pomógł w powrocie na studia filozoficzne jej siostrze, Barbarze, która m a właśnie wrócić ze „zsyłki” na Syberii, na którą została skazana za działalność w AK w Wilnie. Pani Hanka sądziła, że po 10 latach Syberii powrót jej siostry do studiów filozofii jest praktycznie wykluczony, ale należy dać jej szansę, przynajmniej moralną.

Zostało, oczywiście, wszystko zrobione, a pani Barbara [jak to już poprzednio opisałem] zrobiła wszystkim niespodziankę i została, po latach pracy, wybitną, międzynarodowo uznaną specjalistką w dziedzinie Filozofii Oświecenia. Twar­

dy z niej człowiek. Ale to nastąpiło później, a tymczasem jesteśmy jeszcze w roku 1955, a pani Barbara rozpoczęła niedawno pracę w Instytucie. Pewnego dnia przyszła do mnie z wiadomością, iż wraca z żoną z tejże zsyłki jej dawny profesor z Wilna - Ludwik Chmaj. Czy można coś dla niego zrobić? Oczywiście, można i zrobi się.

Historia profesora Ludwika Chmaja była następująca. Wybitny historyk filozofii, znawca polskiego Arianizmu [tzw. Bracia Polscy, którzy w ramach kontrreformacji zostali wygnani z Polski i rozsiani po świecie, gdzie odegrali wielką rolę, wpływając na szereg wybitnych postaci tego okresu, również i na Spinozę], był w Wilnie w kierownictwie Delegatury Rządu Londyńskiego i po klęsce Niemiec Hitlerowskich ujawnił się wraz z innymi członkami tego kierownictwa władzom radzieckim. Gdy mu pokazano nową mapę Polski, bez terytoriów na Wschodzie, oświadczył rozmawiającym z nim oficerom radzieckim, że nie zna takiego kraju, który odpowiadałby granicom, zaznaczonym na pokazanej mu mapie. W nagrodę za tę swoją niewiedzę pojechał na Syberię, gdzie spędził 10 lat, zdaje się, lepiąc cegły w obozie.

Teraz miał wrócić, w ramach umowy repatriacyjnej i - jak powiedziałem - pani Barbara przyszła do mnie z prośbą o pomoc. W każdym innym z krajów „obozu”, wracający z „łagru” zesłaniec mógł w tym czasie liczyć na ewentualną pomoc rodziny, jeśli miał takową, i na nic więcej. Praca w zawodzie [profesor uniwersytetu], to było marzenie ściętej głowy. Ale nie w przewrotnej Polsce. Do 48 godzin [pisemnie czterdziestu ośmiu godzin], pan profesor Chmaj miał nowy tytuł profesora, kierownictwo Pracowni Arianizmu w IFiS [w ten sposób Zakład Historii Filozofii Średniowiecznej miał już trzech profesorów w kierownictwie], kilkupokojowe, kompletnie urządzone [z obrazami na ścianach], mieszkanie w Warszawie oraz wy­

asygnowaną dość dużą sumę pieniędzy na rozpoczęcie „nowego życia” . Wszystko to było dziełem Józefa Cyrankiewicza [po jednym moim telefonie w tej sprawie].

(6)

A my wracamy po tym wtręcie [interesujący, prawda?] do głównego toku naszych rozważań.

Mieliśmy więc dwóch wybitnych kierowników, autorów wielkich dzieł z dziedziny historii filozofii średniowiecznej [Jan Legowicz o filozofii św.

Bonawentury, Stefan Swieżawski, autor później napisanego, monumentalnego - w skali światowej - dzieła o Historii Filozofii Europejskiej XV Wieku, w 8 tomach] oraz grupę młodych entuzjastów sprawy [dzisiaj wszyscy są już znanymi i uznanymi międzynarodowo profesorami, którzy - jak sami mówią - są już zmęczeni i nie mieliby sił do kontynuowania wysiłku owych dni].

Dokonali dzieła niezwykłego, unikalnego i po raz pierwszy podjętego w ten sposób i na taką skalę w Polsce. Jestem dumny z tego, że sprawę tę zainicjowałem i stworzyłem im warunki pracy, które - niestety - nie zostały zachowane po moim odejściu z Instytutu.

Co zostało zrobione?

Przede wszystkim szło o zinwentaryzowanie i maksymalne ilościowo opisa­

nie naukowe znalezionych manuskryptów. Kiedy odchodziłem z Instytutu, zinwentaryzowano około 15 tysięcy fascykułów takich manuskryptów [tzn.

było ich efektywnie, powiązanych razem, dobrych kilkadziesiąt tysięcy], dziś zostały zinwentaryzowane wszystkie, które udało się znaleźć w Polsce. Tylko część z nich została opisana naukowo, ale trzeba wziąć pod uwagę, że jest to benedyktyńska praca i nawet tak potężne zbiory, jak watykański czy francuski, są opracowane w taki sposób tylko w małej swej części.

Powiedzieć, że wszystkie manuskrypty w Polsce [a więc nie tylko w wielkich bibliotekach, jak Uniwersytetu Jagiellońskiego, czy kościelnych w Gnieźnie i Pelplinie, lecz również znajdujące się w zbiorach różnych Zakonów] zostały zinwentaryzowane, to brzmi łatwo i prosto. Ale tak nie było w praktyce, nie tylko ze względu na ilość włożonej w te poszukiwania i inwentaryzację pracy, lecz również, a na początku naszych prac głównie, z powodu trudności związanych z dopuszczeniem nas do tych zbiorów, z ich ujawnieniem. Tu potrzebny był spryt a la Machiavelli. Rozwinęliśmy całą strategię i taktykę w tym zakresie, w czym brałem aktywny udział.

Problem polegał na udowodnieniu odpowiednim instytucjom kościelnym, że nie mamy żadnych złych zamiarów, w szczególności, że nie chcemy zabrać Zakonom ich skarbów [które przeleżały się na strychach niekiedy przez setki lat, pokryte wiekowym pyłem, gdyż nikt ich nie ruszał i do nich nie zaglądał]. Szło nam o to, by wieść o tym się rozchodziła, pobudzając braciszków do ujawnienia nam swych nieznanych zbiorów książek i rękopisów. To zostało zrobione i z czasem, nieufni na początku, braciszkowie, zaczęli nam nawet pomagać w uciążliwej pracy.

Znowu słucha się tego łatwo, ale wykonawstwo dzieła było trudne, nawet bardzo. N a przeszkodzie stały dwa czynniki.

Po pierwsze ci, którzy obawiali się o całość tych skarbów, pozostawiając je w rękach niekompetentnych w tych sprawach ludzi, którzy - na dobitek

(7)

ADAM SCHAFF 11

- spodziewali się tylko złych rzeczy od władz, gdyby te dostały do rąk „święte”

księgi, chociaż sami nie mieli pojęcia o ich zawartości, niekiedy heretyckiej.

Właśnie dlatego, gdy rozeszła się po świecie wieść o naszych poczynaniach, byłem na konferencjach filozoficznych za granicą nagabywany nieraz przez osoby duchowne polskiego pochodzenia, by zabrać z rąk „ciemniaków” takie unikalne zbiory, nim stanie się z nimi coś złego [przysięgam na wszystkie świętości, że tak było naprawdę]. Czy można się dziwić wobec tego, że podobne obawy - chodziło właśnie o nie, o nic innego - żywili również ludzie odpowiedzialni za sprawy kultury w Partii?

Po drugie zaś, hierarchia kościelna, która z niechęcią przypatrywała się temu dziwnemu [rzeczywiście!] „braterstwu” ludzi wierzących i nie związanych z kościołem [nie powiem, że wszyscy byli niewierzący, znając ich myślę, że w szeregu wypadków było inaczej, w szczególności, gdy szło o osoby dawniej duchowne, które z tych czy innych powodów wystąpiły ze swoich Zakonów].

Wiem, że były mocne naciski ze strony hierarchii kościelnej, by położyć kres całemu przedsięwzięciu - składam hołd postawie patriotycznej tych moich byłych współpracowników, katolików, nieraz mocno związanych z episkopa­

tem, którzy pod wodzą ogromnie w tej sprawie zasłużonego profesora Stefana Swieżawskiego stawili czoła tym naciskom i wybrali drogę służącą kulturze narodowej i ich wierze [szło przecież o pisma w istocie swojej nierozdzielnie związane z teologią].

Mnie, w tym wewnętrznym „ruchu oporu” przypadła rola zwalczania nacisków ze strony KC oraz podporządkowanych im służb, by „ochronić skarby kultury narodowej przed zn isz cze n iem ” [tak to nie tylko brzmiało, ale również tak to było rozumiane w intencjach]. To nie było łatwe. Był taki moment, że odpowiednia decyzja została już podjęta. Niemniej nic takiego nie zdarzyło się, miałem odpowiednie „chody”, by nawet takim naciskom się przeciwstawić. A praktyka przyznała mi w następstwie rację.

Wiedziałem jedno: jeśli spróbujemy siłą, łamiąc dane przyrzeczenie, zebrać księgozbiór czy starodruki choćby w jednym miejscu, to sprawa została przegrana w skali całego kraju i nasze skarby kultury „wypłyną” na zawsze w siną dal. Nie dopuściłem do tego i wygraliśmy. Jak już powiedziałem, po niedługim czasie osoby duchowne w miejscach, gdzie te rękopisy czy starodruki się znajdowały, zaczęły nam aktywnie pomagać w uciążliwej pracy.

Łamać trzeba było nawet wewnętrzne opory. Profesorowie Ajdukiewicz i Tatarkiewicz, biorąc pod uwagę ogrom czekającej nas pracy, proponowali, by ograniczyć się w poszukiwaniach i opracowaniach do rękopisów o treści matematycznej, pozostawiając w spokoju materiały o treści teologicznej. To zabrzmi niewiarygodnie, ale żyją świadkowie tych wydarzeń, że tylko dzięki memu sprzeciwowi tak się nie stało. A rozumowałem tak: cała problematyka filozoficzna tego okresu występowała - i jest zrozumiałe, że tak być musiało - w organicznym powiązaniu z problematyką teologiczną. Rozbijać tę jedność

(8)

znaczyłoby więc rozbijać, a może nawet niszczyć, niezrozumiałą poza tym kontekstem, problematykę, którą zamierzaliśmy badać. Moje stanowisko zwyciężyło i myślę, że stało się tak z pożytkiem dla sprawy.

Wyszukiwanie, rejestrowanie i naukowe opisywanie interesujących nas rękopisów to było tylko jedno z zadań, stojących przed Zakładem. Pragnę jednak dodać w tym miejscu, że implikowało ono również metaprzemyślenia o charakterze metodologicznym. K u zdumieniu naszych badaczy zagadnienia okazało się, że nie m a na świecie obowiązującego kodeksu postępowania w badaniu takiego materiału. Musieli go więc wykoncypować dla własnego użytku i gdy uczeni w innych krajach z nim się zapoznali, zdecydowali się na przejęcie zdobyczy polskiej szkoły w tym zakresie. To był wielki sukces polskiej mediewistyki, który przypadł w udziale naszym uczonym. Ich pozycja w międzynarodowych gremiach, tymi zagadnieniami się parających, rosła w oczach.

Przypominam, że prócz Kierownictwa był to zespół bardzo młody. Byli to ludzie prawdziwie oddani swej pracy, inaczej nie mogliby osiągnąć tych nadzwyczajnych wyników. Ale trzeba też dodać, że byli hołubieni we wszystkich parametrach, również materialnych - jak nas było na to w owym czasie stać.

Dodajmy również nieskromnie, że to się skończyło z moim odejściem w niesław­

nym, pod każdym względem, dla Polski, 1968 roku. Skończył się też dopływ młodej kadry, zespół umiera obecnie [składa się z samych profesorów!] na starość. Nie tylko dlatego, że w prawdziwej i nareszcie suwerennej Polsce nie m a takich „frajerów” [mówiąc po lwowsku], jak ci młodzi ludzie, którzy po­

święcając wszystko inne budowali sławę polskiej mediewistyki w zakresie historii filozofii, lecz również dlatego, że zabrakło mecenasów [pochwalę się raz jeszcze tym, że - jak mi zdradził sekret prof. Ajdukiewicz - w Instytucie mówili o mnie „Książę A dam ”, i to nie negatywnie czy złośliwie]. Jedynego pracownika

„na dorobku” zwolniono ze względów formalnych tylko dlatego, że skończył 40 lat, a nie miał jeszcze doktoratu [za moich czasów coś takiego mogłoby się zdarzyć tylko po moim trupie]. Zresztą człowiek nie przepadł, kieruje teraz odpowiednim działem Biblioteki Narodowej. Ale nasz Zakład umiera na starość.

Aby zrozumieć zakres działalności Zakładu, poza opracowaniem zasobów rękopiśmienniczych w Polsce w tym zakresie wiedzy, należy mieć na uwadze, że niezależnie od indywidualnych publikacji naukowych jego członków wydawano stale trzy wielkie czasopisma, które doczekały się sławy międzynarodowej:

Mediaevalia Philosophica Polonorum, wydawane po łacinie [od 1958 roku, tzn. już od 33 lat];

Materiały do Historii Filozofii w Polsce [wydawane po polsku, 25 tomów];

Studia Mediewistyczne [wydawane w językach europejskich, 32 tomy].

D odam na zakończenie, że odnaleziony w romantycznych okolicznościach, przed wojną, przez profesora Birkenmajera, uważany za zaginiony rękopis

(9)

ADAM SCHAFF 1 3

[fragmenty] Dawida z D inant - jedynego materialisty wśród scholastyków średniowiecznych, za co zresztą zarobił śmierć na stosie - został opracowany i wydany przez nasz Zespół, co stało się sensacją międzynarodową.

W sumie: Bene M eriti [Dobrze Zasłużeni] dla nauki polskiej i światowej.

Zasługują też na specjalne uznanie naszej społeczności naukowej i nagrodę PAN, której dotąd nie uzyskali. Choć im się ze wszech miar należy.

Ale należy się również PRL-owi, który może jednak był Polską. To chciałem, między innymi, na tym przykładzie wykazać. Pokłońmy się za ten czyn, tak ważny dla kultury narodowej.

O IFiS chciałbym jeszcze pomówić, jak zapowiedziałem wyżej, w kontekście polskiej socjologii.

Naprawdę nie wiem dlaczego, ale socjologia była w krajach realnego socjalizmu uznana a priori za coś złego i ideologicznie niebezpiecznego.

Chyba szło o to, by zachować monopol materializmu historycznego jako marksistowskiej nauki o społeczeństwie. W istocie rzeczy była to zwykła głupota, jeśli szło tylko o nazwę: pod szyldem materializmu historycznego, przy elastycznym ujęciu jego treści, można by ostatecznie pomieścić najroz­

maitsze pojęcia które składają się na korpus tego, co nazywamy socjologią.

A może obawiano się ze względów politycznych pewnych badań, które były niewygodne dla panującej Partii? Chyba to też odgrywało swoją rolę, obok zwykłej głupoty odcinania się od „burżuazyjnej nauki” . To ostatnie pojęcie nie było wprawdzie puste i klasowa interpretacja tendencyjnych badań 0 pseudonaukowym charakterze była i jest słuszna po dziś dzień w wielu wypadkach. Ale z tego nie wynika, że należy rezygnować z pewnego typu badań, a tym bardziej z nazwy, desygnatem której mogą być - i są rzeczywiś­

cie - różne treści.

Mieliśmy więc nowy problem: z jednej strony naciski ideologiczne, płynące z różnych źródeł „ortodoksji”, powiedzmy szczerze - pseudomarksistowskiej;

z drugiej zaś byliśmy krajem wysoko rozwiniętej myśli socjologicznej, nie najlepiej - moim zdaniem - uprawianej, ale jednak posiadającej tradycję 1 w pewnych działach znanej na całym świecie. Z tej sytuacji trzeba było wobec tego wyjść z honorem, zarówno ze względu na potrzebne nam w nauce treści, jak i ze względów propagandowych.

Muszę od razu zaznaczyć, by uniknąć nieporozumień, względnie pomówień o koniunkturalną zmianę poglądów na pewne sprawy w tym zakresie, że pozostaję, jak i byłam poprzednio ostrym przeciwnikiem tego, co nazwałem w swoim czasie „ankietomanią” oraz sprowadzania socjologii do, drogiej sercu Znanieckiego, metody badania pamiętników. Ani w jednym, ani w drugim wypadku nie neguję roli tych badań, odpowiednio prowadzonych, ale w uzasad­

nionych potrzebą znajomości określonych faktów granicach ich realizacji.

Sprzeciwiałem się tylko - i sprzeciwiam również obecnie - nadużyciom naukowym w tym zakresie, które szkodzą powadze socjologii jako nauki. Nie

(10)

jestem w tym odosobniony, lecz powoływałem się już wówczas na świadectwo wielkich uczonych na Zachodzie, którzy głosili poglądy podobne do moich.

Krytykując te nadużycia naukowe, to ja, a nie gromko przemawiający

„obrońcy” gnębionej rzekomo socjologii, doprowadziłem przy pomocy mego przyjaciela - prof. Jeana Stoetzela w Paryżu, do kształcenia pierwszych w Polsce specjalistów z dziedziny badania opinii publicznej w jego Instytucie i jego kosztem. N a tym gruncie powstał potem pierwszy Instytut takich badań przy Radiokomitecie. Twierdzę stanowczo, że bez mojej ingerencji i protegowania tego przedsięwzięcia, nie byłoby ono wówczas w ogóle możliwe. Byliśmy zresztą w tym okresie jedynym krajem realnego socjalizmu, który sobie na coś podobnego pozwolił. A więc nie jestem absolutnym przeciwnikiem stosowania ankiet w badaniach społecznych. Ale sprowadzanie tych badań do tego, co nazwałem słusznie ankietomanią, było - i jest - nonsensem naukowym, próbą zastąpienia globalnego badania zjawisk społecznych, przede wszystkim ich strony obiektywnej, badaniami ich wycinka subiektywnego. T a ocena nie wynika z akceptacji marksizmu, lecz ze zdrowego rozsądku, którego nieraz brakło naszym socjologom. Niemniej nikt nigdy nie zakazywał takich badań, jak wynika z tego, co powiedziałem na temat badań opinii publicznej [żyją jeszcze świadkowie tych wydarzeń, ludzie, których ja wysłałem na naukę tego rzemiosła do specjalisty we Francji], a wręcz przeciwnie - sprzyjano im, ale we właściwych dla nich ramach i granicach.

Podobnie było ze sprawą roli pamiętnikarstwa w badaniach społecznych.

D ają one pewną dodatkową wiedzę o zjawiskach społecznych, ale sprowadzanie do tego badań socjologicznych jest nonsensem. Zwyczajnie i po prostu. Do takiego twierdzenia nie musi się być marksistą, lecz wystarczy zdrowy rozsądek ludzki. Znaniecki i Chałasiński napisali fundamentalne dzieła na podstawie tej metody, ale należy wystrzegać się jej nadużywania w badaniach, w sensie przekształcania jej w metodę dominującą, gdyż wtedy grozi fałszowaniem obrazu rzeczywistości. Jest ona zawsze czymś więcej niż tylko tym, co ten lub ów sobie o niej myśli. Właśnie dlatego wybitni uczeni amerykańscy, na których również się powoływałem, przestrzegali przed tym niebezpieczeństwem.

Ten wtręt był potrzebny, by dobrze zrozumieć moje intencje, gdy powoływa­

no z mojej poręki Instytut Filozofii i Socjologii PAN. Odrębnego Instytutu Socjologii wówczas powołać nie można było, ale moim zdaniem - nie należało.

To jest już dodatkowy problem w sporze o rolę i sens socjologii. Uważałem i uważam nadal, że sąsiedztwo w jednej organizacji badawczej z filozofią, chroni ją przed grożącym obecnie niebezpieczeństwem zejścia na bezdroża badań czysto kwantytatywnych. To jest już oddzielny problem, ale okazało się, że chyba miałem rację, jeśli ten stan utrzymał się po dziś dzień.

Ale w mojej intencji jest pochwała IFiS i w tym względzie. Nie będę więc tu opowiadał o osiągnięciach naszych kolegów socjologów w ramach Instytutu.

N a pewno były, podobnie zresztą, jak i osiągnięcia filozofów poza reprezentan­

(11)

ADAM SCHAFF 1 5

tami mediewistyki, które też tutaj przemilczam, gdyż nie piszę monografii o IFiS, lecz chcę wydobyć z jego historii tę esencję. Dlatego opowiem tylko, jak IFiS, tworząc bazę badawczą dla polskiej socjologii, ocalił również jej istnienie.

Nie pisałem o tym nigdy dotąd, z powodu delicatesse d ’esprit w stosunkach z niektórymi, implikowanymi w nienajlepszy sposób w te sprawy, moimi przyjaciółmi. Ale, jak mówili starożytni: amicus Plato, sed magis amica yeritas.

IFiS i jego rola w ówczesnej Polsce grają tu pierwsze skrzypce.

Jak już o tym mówiłem wyżej, socjologia była - poza Polską - wygnana z nauki krajów realnego socjalizmu. Patrzono też na jej istnienie - to mogło być zaraźliwe - złym okiem i naciski na jej likwidację powtarzały się w tym przypadku. Jest jasne, że odpowiedzialni za te sprawy w KC nie byli ze spiżu, a ponadto nie sądzili, by warto było zadzierać z „Wielkim Bratem” z powodu takiego drobiazgu. Załatwiać trzeba było sprawy poważniejsze z punktu widzenia kierownictwa i wobec tego dano placet na likwidację socjologii jako uprawnionej u nas dyscypliny badań i nauczania. Oczywiście, to był pewien proces, to trwało jakiś czas. Ale ja, jako należący do „wewnętrznego kręgu”, wiedziałem, co się szykuje od pierwszej chwili narodzenia się pomysłu. Okazało się, że Ajdukiewicz miał rację, gdy na moje pytanie, czy wypada, by on był moim zastępcą jako dyrektor Instytutu odpowiedział: „w d a n y c h warun­

kach, tak będzie lepiej”. Wiedziałem, nie zgadzałem się, ale akcją wprost - to wiedziałem doskonale - nic zdziałać nie potrafię. Wobec tego rozegrałem partię - nie po raz pierwszy, ani ostatni - jak Machiavelli. Zaprosiłem do IFiS dwóch znanych mi socjologów radzieckich [obaj żyją, jeden z nich jest dyrektorem wielkiego Instytutu w Moskwie], którzy zresztą starali się już od jakiegoś czasu o ten wyjazd do Warszawy. Stworzyłem im idealne warunki do pracy i ze­

tknięcia się z polskimi socjologami. Byli zachwyceni, chcieli „przeflancować”

polskie doświadczenia na teren radziecki, gdzie dojrzewała już potrzeba

„konkretnych badań społecznych”, jak tam nazywali badania socjologiczne, by ominąć nazwę „tabu”. Otóż gdy dowiedziałem się, kiedy odbędzie się feralne Plenum u nas i jakie tezy referatu w odniesieniu do socjologii [swoją drogą jeden z polskich socjologów „podłożył” się jakimś wyjątkowo bałwańsko-oryginal- nym artykułem, co pozwalało na ośmieszenie całej imprezy], poprosiłem obu towarzyszy, wtajemniczając ich w sprawę i grożące nam niebezpieczeństwo, by natychmiast wyjechali i opublikowali w możliwie prestiżowym partyjnie czaso­

piśmie radzieckim pochwałę polskiej socjologii. Tak się stało. „Palec Boży”

sprawił, że nawet terminy się zgadzały. Artykuł, podpisany przez obu moich socjologów-spiskowców, ukazał się na czas w prasie radzieckiej. I sprawa została w ten sposób załatwiona. Temat socjologii, tzn. jej likwidacji, został zdjęty z porządku dnia. A potem czasy się zmieniły. Ale bez tej historii IFiS byłoby trudno - martwych wskrzesza się rzadko i z wielkimi oporami.

Oto jeszcze jeden wyczyn IFiS.

Cytaty

Powiązane dokumenty

nie dla okresu do połowy XIV w. Edyc- ję spisów poprzedza zwięzły opis ustroju Torunia w oma- wianym okresie w dwóch wersjach językowych: polskiej i nie- mieckiej. Edycja

61 „Łowicz stał się stolicą arcybiskupów gnieźnieńskich. Pius VII nie omieszkał dokończyć planów srwego poprzednika, dotyczących reorganizacji Kościoła

So NFDs are not only dependent on the general network properties men- tioned above, but also on the exact network layout (e.g., which link connects to which link)

Doktor habilitowany Andrzej Szeptycki, wykładowca Instytutu Stosunków Międzynarodowych Wydziału Nauk Politycznych i Studiów Międzynarodowych i koordynator Centrum Studiów Polskich

Udało mi się Żyrafa Ola i Zuzia już wiedzą, że nie mogłyby mieszkać w dowolnym.. miejscu

low reduction during the COVID ‐19 lockdown but already strong emission reductions during the politically important “two‐sessions” meeting in March 2019, the most important

Также не наблюдались изменения в содержании отдельных продуктов разложения тетраэтило-свин­ ца в анализируемых жидких и твердых фазах при

W przeprowadzonych doświadczeniach wazonowych nawożenie nie­ wielkim i dawkami wanadu (0,5— 10 mg V/kg gleby) powodowało udo­ wodnione przyrosty plonów części