• Nie Znaleziono Wyników

Trzy trudne lata 1945-1947

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Trzy trudne lata 1945-1947"

Copied!
28
0
0

Pełen tekst

(1)

Krawczyńska, Jadwiga

Trzy trudne lata 1945-1947

Rocznik Historii Czasopiśmiennictwa Polskiego 10/3, 383-409

(2)

W S P O M N I E N I A

R ocznik H istorii C za so p iśm ien n ictw a P o lsk ie g o X 3

J A D W IG A K R A W C Z Y Ń SK A

TR ZY TRUDNE LA TA 1945— 1947

Na Mokotowie, tu ż przed w ypędzeniem ze szpitala powstańczego, w k tó ry m ostatnio pracowałam*, dnia 28 w rześnia o świcie, nie z a trzy ­ m aw szy się na niem ieckie „halt, h a lt” , zostałam ostrzelana z b ro n i a u to ­ m atycznej i ra n n a — ja k m i się zdawało n a razie — niegroźnie. Tejże nocy uciekłyśm y z tow arzyszkam i z konw oju, wiodącego z tysiąc osób do pruszkow skiego obozu. T rafiłam do M ilanówka, do dom u przyjaciół (Marii i Ja n a Szczepkowskich). Tu, w dom u p ełn y m „n ielegaln ych” uchodźców z W arszawy, ciężko zachorow ałam . N astęp n ie leżałam , jako niechętnie p rz y ję ta pacjentka, w szpitalu (ew akuow any z W arszaw y Szpital D zie­ ciątka Jezus), w p o tw o rn y ch w aru n k ach . Gdy dogoryw ałam niem al, odna­ lazł m nie 20-letni siostrzeniec Feliks i przew iózł do K rakow a. T a dwa dni trw ają ca podróż, w śród tłum ów w y nędzniałych uchodźców i pod ustaw iczną grozą niem ieckiego te rro ru , pozostała w pam ięci jako straszli­ w y koszmar. R ana m o ja w y m ag ała ja k najszybszej operacji. R a tu n e k zawdzięczam opiece rodziny, a ud an ą operację lekarzom krakow skiego Szpitala B onifratrów .

Po p a ru tygodniach siostra zabrała m n ie do swego dom u w Mszanie Dolnej.

Dzień 18 stycznia 1945 r. splótł się w m ej pam ięci z rodzinnym i w y ­ darzeniam i. Tego dnia w łaśnie szw agier mój w y b ra ł się do Krakow a... Szedł pieszo, częściowo jadąc n a p o tk a n ą w drodze (58 km ) ciężarówką. W K rakow ie prze p ra w ił się po lodzie na Wiśle, gdyż Niemcom, szybko w ycofującym się z m iasta, udało się jeszcze m ost w ysadzić w pow ietrze.

* J a d w ig a K ra w czy ń sk a ur. 15 III 1891 r. w K rzeszow icach , u k oń czy ła Szk ołę N au k P o lityczn ych . P racę d zien n ik arsk ą rozpoczęła w 1921 r. w w a r s z a w s k im „P rzeglądzie W ieczorn ym ” ; od 1923 r. w „K urierze” (C zerw onym ), od 1937 r. w „D zienniku P o r a n n y m ”, w la ta ch 1938— 1939 w „D zienniku P o w s z e c h n y m ”. P o d ­ czas okupacji czyn n a w p rasie konsp iracyjn ej. Od 1945 r. w o rgan ie S tr o n n ic tw a D em o k ratyczn ego — „Kurier C o d zien n y”, w latach 1946— 1948 w S o cja listy czn ej A gen cji P raso w ej. A u tork a w sp o m n ień , a r ty k u łó w i bibliografii z zakresu h istorii p rasy (Red.).

(3)

K rakó w b ył oswobodzony, niem al bez strat.

Tego samego dnia mój m łody siostrzeniec, Feliks Dubowy, odbyw a­ ją c y służbę w K rakow skiej S traży Pożarnej, zawiesił na w ieży W aw elu p o lsk ą biało-czerw oną chorągiew .

W początku lutego w ojska ZSRR w kroczyły w nasze podgórskie oko­ lice. W początku m aja 1945 r. w raz z siostrą przeniosłyśm y się do K rakow a.

ZNO W U W W A R SZA W IE: W „KURIERZE C O D ZIEN N Y M ”

B yłam jeszcze w niedobrej form ie. Słaniałam się, chodząc po ulicach K rak o w a. Usiłow ałam ju ż je d n a k starać się o jak ąś pracę. Niespodzie­ w a n ie dostałam list od Stasi Syruczkow ej, daw nej koleżanki re d a k c y j­ nej i wspólniczki w „C zytelni u P rzy jació ł”, k tó rą prow adziłyśm y w la ­ ta c h 1941— 1944. O trzy m ałam propozycję pow rotu do W arszawy, o tw arły się w idoki p rac y w tw orzącej się red a k c ji „ K u rie ra Codziennego” pod k iero w n ictw em Józefa Wasowskiego. Miał to być organ S tron nictw a D e­ m okratycznego.

Szybko się zdecydow ałam . P rz eja zd z K rak o w a do W arszaw y nie był w ów czas sp raw ą prostą. L udzie podróżow ali pieszo, „podwozili się” w o ­ zam i chłopskimi lub przypadkow o n ap o tk an y m autem . Tego rodzaju podróż była dla m nie nie do pom yślenia. Udało się jed n a k m ej siostrze uzyskać m iejsce dla rek o n w alescen tk i w w agonie Czerwonego K rzyża i dzięki tem u dojechałam do W arszaw y jeszcze tego samego dnia [...]

*

* *

J e s t bardzo piękny i czysty p o ran ek lipcowy — 8 lipca w łaśnie — jak że straszliw ie w ygląda to zdruzgotane m iasto w prom ieniach żywego słońca!

Tą drogą będę przez m iesiąc jeździć co dnia, lecz nie p o tra fię p rz y ­ zwyczaić się do ty ch widoków.

Tym czasem d o tarliśm y n a ulicę Sm olną 12, przed d ru k a rn ię „K siąż­ k a ” . Jeszcze t u w szystko nie ustabilizow ane. K ręcą się jacyś ludzie, ale ja k b y bez celu, nie „w w irze p ra c y ” . J e s t k ilk a linotypów, je s t ro ta c y j­ na, lecz b ra k szybkiego ru c h u zecerów i m aszynistów . Młodzi składacze len iw ie b o ry kają się z m ałą ilością czcionek i z w łasną nieznajom ością rzem iosła, poczynając od ortografii. K o re k ty są „straszne” .

Za p a rę dni m a być uruchom iona w łasn a d ru k a rn ia w „K urierze Co­ d z ie n n y m ” p rzy ul. Śniadeckich; tym czasem m usim y się pomęczyć ze Sm olną.

(4)

T R Z Y T R U D N E L A T A 1945— 1947 3 8 5

n r 16 przy ulicy Śniadeckich, bo pośrodku jezdni leży góra gruzu, w zno­ sząca się powyżej pierwszego p ię tra okolicznych domów. Pagórów t a ­ kich je s t w W arszaw ie więcej i dopiero z czasem będą usuw ane. N a razie je s t za m ało ludzi, kilofów, łopat, za m ało ciężarów ek do w yw ożenia g r u ­ zów ze zburzonych kam ienic.

Dochodzimy więc pieszo do b ra m y n r 16. Z a m urem , o kalający m sie­ dzibę redakcji, w idać k ilk a sta ry c h drzew i nieduży dom dw u piętro w y . M a w sobie coś prow incjonalnego, coś m iłego dla mnie. W ąskim i schod­ k a m i prow adzą m nie na piętro: tu m a być red ak cja — trz y pokoje, n ie­ m al puste, a z ty c h najm niejszy, na lewo, z a ję ty je s t przez naczelnego. J e s t już u siebie za b iu rk iem : Wasowski, tro chę postarzały, przez k ilk a lat okupacji zaszyty na prow incji, ale te n sam u śm iechn ięty filozof, j a ­ kiego znaliśm y z czasów w o ju jącej „Epoki” !

Nie wiem, ja k w y szłam z pró b y p o w itania go po latach, gdy oczy w ilgotnieją, a jednocześnie u s ta się śm ieją, a serce ściska na p rzem ian żal i nadzieja. Nie m a jed n a k czasu n a rozczulanie się. N u m e r 1 gazety m usi ukazać się dzisiaj — je s t już w robocie — będę od początku p rzy jego narodzinach.

Z „ gab in etu ” naczelnego przechodzę do „sali re d a k c y jn e j” i ... n a d a ­ rem n ie szukam krzesła, by spocząć, bo nogi u g in ają się pode m ną. Dobrze, że mogę chociaż oprzeć się o p a ra p e t okna. S tąd a sy stu ję p rzy m eb lo ­ w a n iu pokoju. S p rzęty bardzo dziwaczne. Obok pięknego (i w cale nie wygodnego) jesionowego sek retarzyk a, zw ykły stolik pod m aszynę i ty l ­ ko dw a krzesła. Przez w iele m iesięcy to będzie stała bolączka redakcji, a także całej W arszaw y, b iu r i m ieszkań — b ra k n ajzw y klejszych krzeseł!

Młodzi koledzy jakoś z ty m sobie radzili — pisali „w p o w ie trz u ” swoje n o ta tk i lub opierali się o mój sek retarzy k.

Pierw szy n u m e r „ K u rie ra Codziennego”, z p od ty tułem : „Pism o S tro n ­ n ictw a D em okratycznego” , w yg ląd a ubożuchno. M ały fo rm a t pap ieru , tylko 42 cm X 28 cm, a jakość p a p ie ru m arn a , d ru k lichy, bo farb a byle jaka. Objętość 8 stroniczek. Takie w y m ia ry u trz y m u ją się przez cały pierw szy okres u kazy w an ia się pisma.

U kład n u m e ru 1 i n astęp n y ch — czteroszpaltow y. N agłów ek czarny przez całą szerokość k olum ny. T y tu ł „ K u rie r Codzienny” dość grubo nary so w any , lecz b e z p re te n sjo n aln y (co m i się podoba), wysokości 3,5 cm, a pod linią m n iejszy m i literam i: „Pism o S tro n n ictw a D e m o k ra ­ tycznego” . I znow u m iędzy liniam i: W arszaw a 1— dzień tygodnia, d a ta ż lew ej, a ro k I i N r ■—-p o stron ie p raw ej. W ysokość całego nagłów ka — 6 cm — b yła propo rcjo n aln a do m ałego w y m ia ru papieru.

U góry nad ty tu łe m dodano: „W ydanie popołudniow e” , co utrzy m ało się niem al do g ru d n ia tegoż roku.

(5)

Pierw szą szpaltę pism a zajm o w ał k ró tk i a rty k u ł w stę p n y oznaczony ty tu łe m ru b ry k i „Z d n ia ” oraz d ru g im tytulik iem , odpow iednim do treści. A rty k u ł nie b y ł podpisyw any, przedstaw iał stanow isko redakcji. Pisał go przew ażnie M ieczysław K rzepkow ski, zastępca re d a k to ra n a ­ czelnego, czasami Józef W asowski lub ktoś in n y z redaktorów . Resztę pierw szej k o lu m n y w y p ełn iały depesze k rajo w e i obce, w ażniejsze w ia ­ domości, a osobna d w uszpaltów ka w ru bry ce: „W ydarzenia d n ia” , po p raw ej stronie u dołu, zapow iadała dalsze n ajisto tn iejsze wiadomości.

Na strom e drugiej w czw artej szpalcie mieścił się k ró tk i „przegląd p ra s y ” , opatrzony m ały m i p o dtytulikam i. C ytow ałam w nim 3— 4 w y ­ ją tk i c h a ra k te ry sty c z n e z in ny ch pism. B yła to m oja stała ru b ry k a , pierwsza, do jakiej się zab ierałam co dnia po p rzyjściu do redakcji. S tro ­ nicę d ru g ą w y p ełn iały a k tu a ln e a rty k u ły na te m a ty p o lityk i w e w n ętrz ­ nej i zagranicznej, p rzew ażn ie w układzie 3-szpaltow ym , reszta depesz i inform acji.

S tro n y 3 i 4 b y ły poświęcone spraw om k rajo w y m i społecznym. T u ­ taj także było m iejsce dla felieton u aktualnego, dla in form acji S tro n ­ n ictw a D em okratycznego i in n y ch działów. F elieton w ru b ry c e „Za i p rzeciw ” p isyw ał nasz naczelny, Józef W asowski, sygnując go d aw n ym pseudonim em : Widz. Sądzę, że nie mógł rozstać się z tą form ą, ta k t r u d ­ ną, a ta k bardzo m u odpowiadającą, w któ rej celował. Czasami t e jego felietony, św ietnego pióra, zawsze ozdobione cytatam i, przenosiły się skrom nie n a stron ę czw artą. Dalsze stronice zm ieniały treść i c h a ra k te r, zależnie od napływ ającego m ate ria łu . Często w ystęp ow ał np. „ K u rie r Gospodarczy” (artykuły, inform acje, kronika), w n um erze niedzielnym stro n a ostatn ia przew ażnie b y ła z a ję ta przez „ K u rie r L ite rac k i” . R ed a­ gow ał go zn ako m ity k ry ty k -p u b lic y s ta W acław Rogowicz. Oprócz a r t y ­ k u łu zasadniczego było ta m m iejsce dla k ron ik i literackiej, dla felietonu, wiersza. P o jaw iała się też często stronica zatytułow ana: „N a ziem iach P o lski”. Z ajął się nią specjalnie red. L ech A leksander M akulski, gro­ m adząc koresp on d en cje i wiadom ości z całego k ra ju . W reszcie cała s tro ­ nica, a niekiedy tylko jej część, b y ła poświęcona info rm acji lokalnej pt. „W stolicy” . M usiały też zmieścić się „ S p o rt” ' i „R eportaż m ie jsk i”, a także „Ruch Zw iązków Z aw odow ych” .

Słowem, życie odradzającej się stolicy i k ra ju , jego zw iązki z innym i k ra ja m i nie m ogły n a w e t pomieścić się w n ajkró tszej form ie w ta k m a ­ łym pisem ku. R ed akto rzy byli obowiązani do zwięzłości, a tem a tó w p rz y ­ byw ało co dnia... P rz y b y w a li też w spółpracownicy, w ra c ają cy do W a r­ szaw y dziennikarze.

P ojaw iły się felieto n y Wiecha, ulubiona le k tu ra w arszaw iaków . W od­ cinku uk azyw ała się powieść Elżbiety Szem plińskiej-Sobolew skiej W a r ­ szawa w ogniu. Coraz nowe nazw iska w y p ły w ały n a szpaltach „ K u rie ra

(6)

T R Z Y T R U D N E L A T A 1945—1947 38 7

Codziennego” . Z czasem, np. gdy ożył te a tr, zaczęły się pojaw iać r e ­ cenzje Ja ck a Frü h lin g a.

Od początku „ K u rie r Codzienny” zyskał sobie ren om ę jak o organ ogłoszeniowy. Ogłoszenia — w ty m dużo d robnych —· m usiano n a w e t przerzucać ze stro n y 8 na stro n ę 7.

S tały trzo n red a k c ji stanow ili od początku: re d a k to r naczelny Józef W asowski, jego zastępca M ieczysław K rzepkow ski, se k re tarz red a k c ji Re­ n a ta M arciniakow a oraz członkowie redakcji: Halszka D uninów na -— r e ­ p o rtaż m iejsk i i sprawozdawczość ze Stołecznej R ady N arodow ej, J a d w i­ ga K raw czy ń sk a — rep o rtaż społeczny i „P rzegląd p r a s y ”, Stanisław Prószyński ■— r e p a tria c ja i osadnictwo, czyli tzw. wówczas Ziem ie O d­ zyskane, Ire n a S tefańsk a — sport, a w „ K u rie rz e L ite rac k im ” zapam ię­ tałam. W acław a Rogowicza p rzy ogrom nym stole, jak b y w ypożyczonym z jad a ln i m ieszczańskiej. To było w d ru g im pokoju red ak cy jn y m , do k tó ­ rego potem w k ró tce weszli także, obok Prószyńskiego, Lech A leksan der M akulski, red a g u jąc y dział „N a ziem iach P olski”, i inni.

W krótce też nadciągnął znany pu b licysta i p rzyjaciel Wasowskiego, W itold Giełżyński, o b ejm u jąc redagow anie depesz i od czasu do czasu pisał a rty k u ły n a te m a ty polityki zagranicznej. Później nieco przyb y ła d r K aro lin a Beylin; zajęła się sp raw am i w ychow ania i lite ra tu rą .

W śród młodych, głównie w y sy łan ych na rep o rtaż i info rm acje z róż­ ny ch dziedzin, k rz ą ta li się: W acław Zdżarski, najczęściej ze sw ym a p a ­ r a te m fotograficznym , przynoszący n o ta tk i o filmie, T adeusz Goldcwajg, Jadw ig a Kaśko, B a rb a ra Olszewska.

Technicznym i sp ra w am i pism a zajm ow ał się „ m a js te r od tec h n ik i” — M ikołaj W adyas, m ając do pom ocy G rzegorza A leksandrow icza i S ta n i­ sław a M arciniaka. Nie było zresztą ta m y w p ra c y rep o rtersk ie j a n i ogra­ niczeń ze stro n y naczelnego lub R enaty, k tó rz y ch ętn ie k o rzystali z m a­ teriałów pozaredakcyjnych. P a m ię ta m np. K rzysztofa Radziwiłła, k tó ry , zjaw iał się ze sw ym i a rty k u łam i, a Zdzisław W ojtowicz nad sy łał z G d ań ­ ska wiadomości i repo rtaże. Było zresztą w ie lu korespondentów , p rz y ­ godnie zasilających „ K u rie r Codzienny” .

A d m in istracją pism a k iero w ał F e rd y n a n d Arczyński.

Z ecernia „ K u rie ra Codziennego” m ieściła się w pokoikach p a rte ro ­ wych, gdzie było ciasno i brudno, ośw ietlenie „kagankow e” — ale by li ta m zecerzy z praw dziw ego zdarzenia, ludzie sta rsi w iekiem , dośw iad­ czeni składacze.

Z ra c ji m y ch czynności, nie zw iązanych z d ru k arn ią, rzadko ty lk o tam b y w ałam i m ało w iem o jej funkcjonow aniu. Zawsze bardzo lu b i­ łam w spółpracę z d ru k a rn ią i n igdy nie m iałam z a ta rg u z zeceram i. Intereso w ała m nie p rac a d ru k arn i, dość długo nie tylko asystow ałam , lecz sam a „łam ałam n u m e r” z m etram p ażem . B yła to czynność z a jm u

(7)

-jąca i w y m ag a-jąca w yobraźni, może n a w e t zdolności plastycznych, gdy trzeb a było w błyskaw icznym tem p ie p rzerzucać szpalty, aby zrobić m iejsce na p iln ą wiadomość, k tó ra koniecznie m usiała w ejść do n um eru . W tej red ak cji nie m iałam obowiązkowej styczności z d ru k arn ią, więc czasami tylko zaglądałam tam , b y pokłonić się d rukarzom , k tó ry c h częś­ ciej spotykałam w stołówce na obiadach.

Nowością w życiu red a k c y jn y m była zorganizow ana przez w y d a w ­ nictw o tzw. stołówka. Bez niej nie by łab y wówczas m ożliw a egzysten­ cja ludzi pracy. Sam a pogoń za zdobyciem prod uk tów zajm ow ałaby k il­ k a godzin dziennie. D ostaw aliśm y — ja k na możliwości aprow izacyjne w owych czasach — dobre obiady (zupa i danie m ięsne z jarzy n am i, skro m n y deser); w ydaw ano też p ew n ą ilość p ro w ian tu na śniadanie i k o ­ lacje. B yły w tym : chleb, masło, m arm olada, m ąka, kasza. Dopiero po k ilk u tygodniach, a może m iesiącach zasiliły nas paczki z A m ery ki, za­ w ierające przew ażnie konserw y. , Później o trzym aliśm y trochę m a te ria ­ łów b a w e łn ia n y c h i w e łn ia n y c h n a odzież i bieliznę. W reszcie buciki jakich nie w łożyłaby n o rm aln ie żadna szanująca się Polka... A le w te d y nie m ożna było g rym asić — nosiło się najlichszą odzież, byle było co n a grzbiet włożyć. Ow e paczki UN RRA b y ły ratu n k iem .

Na razie m ieliśm y zapew nione podstaw ow e w yżyw ienie, a to było najw ażniejsze. O biady m iędzy godziną 13 a 14 w y w oływ ały dobry n a ­ strój. Schodziliśm y się w p a rte ro w e j salce, p rzy dużych stołach, zasia­ daliśm y na p ro sty c h ław ach, pospołu pracow nicy redakcji, a d m in istra c ji i dru karn i.

Pierw szy m iesiąc po pow rocie do W arszaw y był pod p ew n y m i w zglę­ dam i n a jtru d n ie js z y dla mnie. B yłam jeszcze bardzo słaba i w yczerpana. Rano w staw ało się wcześnie. W redakcji, w ru c h u i w p ra c y w śró d ludzi „u d aw ałam ” sam ą siebie, tę daw ną, energiczną i dzielną. Po południu w ra c ała m pieszo na ulicę Szustra, w lokąc się powoli. W dom u, u Stasi Syruczkow ej, k ład łam się zaraz na tapczan i godzinam i w ypoczywałam . Stopniowo jed n a k w ysiłek pom agał m i w odzyskaniu sił i ochoty do pracy.

Po m iesiącu znalazł się dla m nie pokoik u daw nej znajom ej lekarki, d r Neli M., tuż obok red a k c ji na ul. Śniadeckich 18. Było m i bardzo dobrze u Stasi, lecz nie należało przedłużać gościny — przeniosłam ted y m oją w alizkę i pościel, przyw iezioną od siostry z K rakow a, i ulokow ałam się na biało lak iero w an y m łóżku żelaznym.

W spom niałam , że n iejednokrotnie, ko rzystając z bliskiego sąsiedztwa, przychodziłam także w ieczoram i do redakcji,- zwłaszcza gdy m iałam coś szybko napisać. Te w ieczory b y ły jeszcze bardziej „z niepraw dziw ego zd arzen ia” niż dzienna praca. Sceneria tajem nicza. J a k a ś lam peczka-ka- ganek oświeca k o ry ta rz i schody — często jed n a k wchodzi się i wychodzi

(8)

T R Z Y T R U D N E L A T A 1945—1947 3 8 9

po ciemku. Pokoje red a k c y jn e m ożna zwiedzać tylko ze św iecą w ręku. Są pełne cieni... K tóregoś wieczoru w e tro je pisaliśm y przy jedn ej, je d y ­ nej świeczce... dwie koleżanki i k tó ry ś z kolegów, a każdy na in n y tem at. Mówić zaś i gadać m ożna było doskonale p rzy tak im „ośw ietleniu ” . Do­ brze, że b y ł jeszcze pasek p a p ie ru i coś w rodzaju piszącego pióra... (bo by w ały też i nie piszące).

Czasami z pokoiku na lewo w y łaniał się naczelny, k tó ry tk w ił tu ta j do późna. I on, i m y wszyscy p o trafiliśm y dostosować się do ty ch dzi­ kich w a ru n k ó w i pracow ać ile sił, aby pismo staw ało się coraz lepsze. Rozchodziło się zresztą dobrze i m iało coraz więcej ogłoszeń. Oczywiście, p ap ier i d ru k wciąż b y ły m arne, farb a nieszczególna, m ówiąc oględnie.

P a rę słów należy się naszem u naczelnem u, Józefowi W asow skiem u. Złośliwcy, bo ich też należy w ezw ać na świadków, tw ierdzili, że odkąd posiwiał — n a b ra ł dostojnego w yglądu, stracił sw ą ry żą fryzurę... Był w cieleniem filozoficznej pogody i dobroci — um iał je d n a k staw iać w y ­ m agania nie byle jakie. U w ażnie czytał nasze rękopisy i błęd ne w y ra ż e ­ nia lub nie w yw ażone m yśli nie uszły jego surow ego sądu. Pierw szy z ra n a zjaw iał się w pokoju red a k c y jn y m ■— uw ażał to za swój obo­ w iązek czy może za przyw ilej. Potrzeb o w ał zresztą przejść p a rę kroków przez k o ry ta rz z m ieszkania n a ty m sam y m piętrze, gdzie gospodarow ała żona, p ani M aria Strońska, zn ak o m ita ak to rk a, niezapom niana re c y ta to r­ ka i p rofesorka Szkoły T eatraln ej.

Zaznajom iłam się szybko z m łodym i koleżankam i, uczennicam i W a­ sowski ego ze Szkoły D ziennikarskiej, R e n a tą i Ireną. B yły życzliwe i dobre. R e n a ta M arciniak, m łoda m ężatka, urodziwa, prow adziła Sekre­ ta r ia t redakcji, bardzo a k u ra tn ie , k u zadow oleniu m istrza. B ardzo a m b it­ na, chłonna in telek tu aln ie, zapow iadała się jako zdolna dziennikarka. Jej nagły zgon w k ilka m iesięcy później, w g ru d n iu 1945 r., b y ł dla w szy st­ kich w red ak cji ciężkim przeżyciem .

Tym czasem beztrosko chodziłyśm y w w olnych chwilach, więc nie czę­ sto, na kaw ę i ciastka, a przy ty m na d y sk u sje do „odrodzonej” c u k ie r­ ni Pom ianow skich, bliziutko na rogu ulic P ięknej i M arszałkow skiej. Ta cukiernia cieszyła się sy m p a tią publiczności nie tylko z pow odu dosko- łych w yrobów i uprzejm ości gospodarzy; wszyscy pam iętali, że w czasie okupacji c u k iern ia b yła bezpiecznym p u n k te m spotkań, nie w idyw ało się tam Niemców, a szeptana wieść niosła, że Pom ianow scy m ieli o tw a rtą dłoń i w spom agali m nóstw o ludzi po trzeb u jących , może i ru c h podzie­ mny. P rzy taczam to n a rac h u n e k w arszaw skiej fam y. Było te ra z biedniej w sali cukierni, nie było w span iałych palm , zwieszających ongi swe w achlarze nad stolikam i zaszeptanych p a r lub nudzących się starszych panów, stoliki i krzesełka by ły niedobrane, byle jakie,, ale wówczas nie mogło być inaczej w zru jno w an ej stolicy. Nasz w ygląd i nasze u b ran ia

(9)

nie w y m ag ały zresztą jed w ab iem k ry ty c h stylow ych kanap... bieda b yła reg u łą dla całego społeczeństw a i przyjm ow ało się to jako rzecz oczywistą. Było przyjem nie, gdy można było się spotkać i porozm awiać, w spom niaw szy, że w ty m sam y m lokalu pijało się kaw ę przez wiele, w iele lat. Graniczyło to z cudem, że. dom i lokal ocalały...

W red ak cji „nie z praw dziw ego zdarzenia” zadom ow iliśm y się łatw o z w łaściw ą dziennikarzom niefrasobliwością, zwiększoną jeszcze w a r u n ­ kam i życia w ruinach. K rzeseł wciąż brakow ało, a tra m e n t i ołówki b y ły cenną zdobyczą. Czasami p rzy jed n y m stole pisały cztery osoby... J e d y ­ na m aszyna do pisania b y ła w e w ła d a n iu R enaty. Moje biurko, s ta ry se- k re ta rz y k jesionowy m iał ta k im ponującą w y p u k łą pokryw ę, że tylko z jed n ej stro n y m ożna było się do niego przysiąść. Lecz w jego prze ­ p astn y ch szufladach m ieściły się sk a rb y w rod zaju nożyczek i gum ek, pożyczanych kolegom; p a p ie r dostaw aliśm y ze ścinków d ru k arn i.

W gabinecie naczelnego odbyw ały się stosunkow o dość często — chy ­ b a co tydzień — zeb ran ia red ak cy jne. Poza ty m k o n ta k t z W asow skim nie był tru d n y — m ożna było p raw ie zawsze zasięgnąć jego r a d y lub aprobaty. R en ata bardzo życzliwie załatw iała sek retariack ie spraw y. Od początku zabrałam się do pisania, powoli odzyskiw ałam siły do pracy.

Ju ż w n u m erze 8 z niedzieli 15 lipca „ K u rie r Codzienny” zamieścił mój w spom nieniow y a rty k u ł pt. Obchód g r u n w a ld z k i w 500-lecie z w y ­ cięstwa. P rzy p om n iałam ówczesne odsłonięcie w ielkiego pom nika g ru n ­ waldzkiego w K rako w ie fu n d acji Ignacego Paderew skiego, pom nika zburzonego przez hitlerow ców . We w stę p n y m felietonie pt. P ło ną w i c i red a k c ja dała w y raz nadziejom obecnego pokolenia Polaków na tle 535 rocznicy wielkiego zw ycięstw a słow iańskich ludów nad K rzyżakam i.

In n ą z m oich prac było w spom nienie o okupacyjnej, pierw szej m a ­ sakrze publicznej na Mokotowie w 1943 r. P isałam to w zw iązku z u f u n ­ dow aniem i odsłonięciem pom nika-obelisku, w ystaw ionego przez obyw a­ teli M okotowa na m iejscu h itlerow skiej zbrodni, na rogu ulicy M adaliń- skiego i Alei Niepodległości. Blisko tego m iejsca, o sto m etrów od m u ru egzekucyjnego m ieszkałam wówczas i nie m ogłam zapom nieć ani dnia 16 października, ani szczegółów k rw a w e j zem sty okupanta, a n i w z b u ­ rzenia lu d u warszaw skiego. B yłam tera z obecna na dzielnicowej u ro ­ czystości, zrobiono zdjęcia do „ K u rie ra ” .

W spom nieniam i jed n a k nie m ogliśm y napełniać gazety; był to w y ­ jątkow y, zw iązany z aktualnością, w ypadek. Pochłaniała nas w szystkich odbudowa stolicy, organizow anie jej nowego życia, gospodarczego i spo­ łecznego. Nie do opisania ciężkie i p ry m ity w n e spraw y — ale ta k pilne, że jakim ikolw iek sposobami m u siały być doraźnie podejm ow ane. Z rac ji m ej funkcji n aw iązy w ałam k o n ta k ty z placów kam i organizującym i róż­ nego ro d zaju pomoc dla p o w racających wciąż m ieszkańców stolicy. L u ­

(10)

T R Z Y T R U D N E L A T A 1945—1947 3 9 1

dzie napływ ali do sw ych rodzin ze wszech stron, z k r a ju i z zagranicy, z niem ieckich obozów i z ta k zw anego „ w y g n a n ia ”, z prow incji. P rz e ­ w ażnie w sk rajn ej nędzy, poszukiw ali d a w nych sw ych m ieszkań i ludzi bliskich. Często b y ły to n ajtragiczniejsze w ędrów ki — ani śladów, ani wieści, tylko m ogiły i gruzy. O rganizacji państw ow ej polskiej przycho­ dziły z pomocą in sty tu c je zagraniczne, p rzede w szystkim ag end y N aro­ dów Zjednoczonych, m isje szwedzka i duńska, k tó re prow adziły w sp a ­ niałą robotę, ra tu ją c w iele dzieci i chorych na tyfus.

K iedyś spotkałam w dom u znajom ych zaprzyjaźnionego z nim i k o n ­ sula duńskiego M ogensena. Z rozm ow y dow iedziałam się, że jego m atk a była uczestniczką jedn ej z m isji san itarn y ch , p rzyb yłych do Polski z Danii. O fiarnie pracow ała w śród najw iększej nędzy w e w siach k u r ­ piowskich, w szpitalach tyfusow ych. Podczas tej p ra c y zaraziła się t y ­ fusem i zm arła. O śm ierci starszej p a n i M ogensen m ało wówczas w ie ­ dziano, a syn z p iety zm u dla m atk i u n ik ał n adaw ania rozgłosu jej p rac y m isyjnej i zgonowi w służbie społecznej.

Rozdział żywności, odzieży, obuw ia przez placów ki UNRRA, tysiące darów indyw idualnych, ta k zw ane paczki z A m ery ki pom agały w yn ęd z­ niałej ludności w w ielkich m iastach i w zapadłych dalekich osiedlach. Z etknęłam się wówczas z ludźm i dobrej woli, oddanym i spraw om po­ mocy cierpiącej ludzkości —■ z w ysokim i szefam i i z „szarym i” p raco w ­ nikam i m isji zagranicznych, duńskich, angielskich, szwedzkich, a m e ry ­ kańskich, szw ajcarskich, organizacji różnego typu. W szyscy oni w ydaw ali się zaskoczeni p o tw o rn ą ru in ą i nędzą naszego k ra ju , nie m ogli naw et uwierzyć, że do tego stopnia okupacja wyniszczyła w szelkie zasoby, zru jno w ała dom y m ieszkalne i kościoły, że palono m iasta i wsie, w y p ę ­ dzając dorosłych i dzieci, a historia obozów ko n c e n trac y jn y c h b yła dla tych k u ltu ra ln y c h i n a pew no zacnych ludzi koszm arem nie do przyjęcia. W idzieli jed n a k naocznie pozostałości i sk u tki reżim u hitlerow skiego —- w w ygasłych oczach starców , w p rzerażonych spojrzeniach dzieciarni, w rezy gn acji lub bu n cie ludzi szukających dachu nad głową i zabezpie­ czenia przed głodem i m rozem . To, czego się tu ta j dow iadyw ali o h itle ­ row cach i o ich okrucieństw ach, w ydaw ało się im absurdalne... W w ielu w y p ad k ach zdum iew ała ludzi obcych w ytrzym ałość lu d u polskiego, w szystkich jego k las i stanów , olbrzym ia odporność na niedolę i energia w odbudow yw aniu sobie egzystencji.

W „K u rie rz e Codziennym ” m ożna odnaleźć echa w ielu akcji pomocy z zagranicy, znacznie jed n a k m ocniej ak cento w ałam nasze w łasne po­ czynania. Bo to było ważniejsze, b y oprzeć się na w łasnej organizacji, b y w ysiłkiem , jeszcze jed n y m z kolei, u g ru n to w ać b y t najszerszych m as n a ro d u — choćby na bardzo p ry m ity w n y m poziomie, n a jak i w ów ­ czas nas było stać. Stanow isko tak ie było inicjow ane przez placów ki

(11)

państw ow e, przez M inisterstw o Pom ocy Społecznej i różne kom itety . Ce­ niąc pomoc zagraniczną, p rzy jm u ją c z konieczności i z p o trzeb y d a ry od narodów, k tó re nie u cierp iały tak, ja k m y, podczas w ojny, starano się przejm ow ać tę pomoc w e w łasne ręce.

Pew nego razu odbyłam wielogodzinny objazd placów ek pom ocy dla dzieci w W arszaw ie w to w arzy stw ie przedstaw icieli W ydziału Opieki Stołecznej R ady Narodow ej. Obserw acje, jakie tam m ogłam zrobić, by ły optym istyczne: na straszliw ą nędzę niedożyw ionej i chorej dzieciarni znajdow ano wszędzie, na Żoliborzu i w Śródm ieściu, pomoc i radę. O fiar­ ność społeczna była ogromna, m ożna było na nią liczyć.

Do mego działu redakcyjnego należały też zagadnienia zdrow ia p u ­ blicznego i higieny społecznej. Z aznajom iłam się z pracam i p row adzony­ m i w M inisterstw ie Zdrowia, gdzie było w iele inicjatyw , a wobec ogrom ­ nych potrzeb k r a ju — bardzo dużo trudności. P rz ed e w szystkim b ra k od­ pow iednio p rzygotow anych ludzi: k a d ry lekarskie, pielęgniarskie, tak zw an y p ersonel pom ocniczy — w ytępion e przez prześladow ania okupan­ ta, przez działania w ojenne i choroby. Z ru jn o w a n e szpitale, b u d y n k i i laboratoria, niedo statek leków i m ateriałów sanitarny ch . M iasta i w sie pozbawione zupełnie lub w znacznym stopniu organizacji i urządzeń sa­ nitarnych... W szystko to trz e b a było od ra z u i rów nocześnie niem al tworzyć, organizować, odbudow ać i na nowo budować! Nowe zasady służ­ b y zdrowia, nowe poglądy na zadania i społeczną rolę lekarza m iały być w cielane w życie ja k najprędzej,.. Problem ów, było w tej dziedzinie m nóstw o i bardzo ważnych.

S p otkałam w ty m m in iste rstw ie dużo zrozum ienia dla roli p ra s y i m iałam w iele różnorodnego m a te ria łu nadającego się do po pularyzo­ w a n ia p iln y ch zagadnień — nie zawsze m ile w idzianych n a w e t przez zasłużonych lekarzy.

W zachow anych n u m era ch „ K u rie ra Codziennego” znajdu ję n a p rz y ­ k ład m oje k ró tk ie spraw ozdanie ze zjazdu naczelników wojew ódzkich W ydziałów Zdrow ia i odpowiedni felieton w stę p n y (nr 110, z 25 X 1945) pt. D w a poglądy. B yłam po powrocie z owego zjazdu bardzo poruszona zasłyszanym i opiniam i i w ypow iedziałam się kategorycznie za poglądem , rep re z en to w a n y m przez d y re k to ra d e p a rta m e n tu d ra G rynberga. W asow­ ski zgodził się dać m i m iejsce w a rty k u le w stęp n y m . P isałam tam : „[...] m am y dziś praw o w y m agać od lek arza tego pośw ięcenia i sam oza­ parcia, jak ie .widzimy w inn y ch zawodach — lekarz tam być pow inien, gdzie jest n ajbardziej potrzebny, gdzie jego pomocnej ręk i i jego w iedzy oczekuje zrujnow ana, w ynędzniała, chora ludność” . I dalej: „Od lek arza m am y p raw o żądać dziś ofiarnej p rac y w ciężkich w aru n k ach , ja k żą­ d am y tego od robotnika, nauczyciela, żołnierza, d zien nik arza” . I w resz­

(12)

T E Z Y T R U D N E L A T A 1945— 1947 3 9 3

cie: „M am y nadzieję, że aspołeczne poglądy, jakie słyszeliśmy, b y ły rzeczą przy pad ku i że nie są one w y ra z em postaw y ogółu le k a rz y ” .

Po ty m a rty k u le, w y ra ż ają cy m stanow isko redakcji, zaw rzało w śró d lekarzy. Je d e n z bardzo znanych starszych lekarzy podjął polem ikę w innym piśmie. Lecz a rg u m e n ty dobrze ustabilizow anych pow ag nie m ogły się ostać wobec stanow iska M in isterstw a Z drow ia i w obec re a l­ nych potrzeb k raju .

B yły to czasy w y m ag ające od obyw ateli w y jątkow ej energii i po­ święceń. M inisterstw em Zdrow ia k ierow ał zasłużony lekarz, d r F ra n c i­ szek Litw in. Jego poglądy odtw orzyłam w w yw iadzie, a niem ało inspi­ racji i u łatw ie ń zawdzięczam ówczesnem u szefowi prasow em u drow i S ta ­ nisławow i Jagielskiem u.

In te resu jąc e i a u to ry taty w n e , sw oiste w stylu, by ły w y stąp ien ia prof, d ra M ieczysława Michałowicza, oryginalne, pozbawione b iu ro k ra ­ tyzm u. Z daw ałam np. spraw ę z ko nferen cji w M inisterstw ie Zdrow ia w spraw ie w alki z alkoholizm em . Uczestniczył w niej obok a k tu alneg o m inistra, b. m in iste r d r W itold Chodźko, w ielki działacz n a te re n ie m ię­ dzynarodow ym . To, co powiedział prof. d r M. Michałowicz, odbiegało od w szelkich u ta r ty c h form i było swego ro dzaju rew elacją.

Pow iedział m niej więcej tak: „Przek o nyw anie społeczeństw a nie d a je wyników. Tam się lęgnie nietrzeźwość, gdzie są po te m u w arunki... Trzeźwość jest nudna, nietrzeźw ość jest w esoła — ta k się mówi. A le wesołość pod w p ły w em alkoholu trw a tylko chwilę — przekształca się n a w e t w zbrodnię...”

„ J a k zwalczać alkoholizm? Tw orzyć w Polsce zakątki wesela, gdzie d uch może cieszyć się i k orzystać z piękna...”

Budzić radość życia — oto recepta. P ro sta i m ądra, lecz ja k ją sk u ­ tecznie zastosować?

In n y m razem prof, d r Michałowicz udzielił m i w yw iad u w sw ojej klinice n a te m a t pom ocy Szw ajcarii dla dzieci polskich, a d r Skokow ska- -Rudolfowa, niezm iernie a k ty w n a organizatorka, naczelnik W ydziału Z drow ia Stołecznej R ad y Narodow ej, sprecyzow ała szczegóły tej pomocy.

W rzała gorączkowa p raca organizacyjna — obserw ow ałam ją z bliska. Mogłam też zaobserwować, ja k tw o rzy ły się nowe k ie ru n k i działalności zdrow otnej dla w si oraz pierw sze poczynania w zakresie m ed y cy n y pracy.

W M inisterstw ie Spraw iedliw ości podjęto opracow yw anie u sta w o d aw ­ stw a ludowego, k tó re m ogłoby zastąpić daw ne zacofane n o rm y i w resz­ cie ujednolicić je w całym k ra ju . Na spotkaniach i k onferencjach p raso ­ w y ch odbyw ały się w ty m czasie dy sk u sje praw ników i społeczników na te m a ty p raw a rodzinnego i m ałżeńskiego. Zagadnienia te w yw o ły w ały duży oddźwięk w społeczeństwie, bo p rak ty cznie dotyczyły każdego n ie

(13)

-m al obyw atela. Na ła-m y p rasy tra fia ły wówczas przew ażnie poglądy zgodne z now ym i p ro je k tam i i to row ały sobie drogę do umysłów, nie b ez oporu ze stro n y kół k o n se rw aty w n y c h i k leryk alny ch. Muszę p rz y ­ znać, że z w ielką korzyścią w y słuchiw ałam ty ch k o n feren cji prasow ych lu b pozaprasow ych, odbyw ających się w M in isterstw ie Sprawiedliwości. W y stęp o w ali często: S e w e ry n Szer, J e rz y Saw icki i inni w y b itn i p ra w ­ nicy, specjaliści w dziedzinach swej działalności. M inistrem sp raw ied li­ w ości był H e n ry k Św iątkow ski, re p re z e n tu ją c y stanow isko bardzo nowo­ czesne i postępowe.

M ała objętość „ K u rie ra Codziennego” nie pozw alała na ciekawsze pod w zględem fo rm y i bardziej szczegółowe zaznajam ianie czytelników z ty m i problem am i. M iały one zbyt zwięzłą i spraw ozdaw czą w ym ow ę w m oich relacjach, m im o że re d a k to r naczelny w pełn i po pierał te m a ty ­ k ę społeczną, m usiał jed n a k zachować proporcje m iędzy informacją· a d y ­ sk u sją, p u b licysty k ą i reportażem .

M nożył się w szybkim tem p ie m a te ria ł n a p ły w a ją c y nie tylk o p lan o­ w o od w łasny ch współpracow ników , lecz przygodny, od dziennikarzy i osób postronnych. Rozszerzał się zasięg tem atów , w m ia rę ja k m n o­ ży ły się nowo pow stające placów ki lub placów ki p rzy w racan e do życia. P am iętam , z jakim szczególnym w zruszeniem w italiśm y pierw szą po o k u p acji w praw obrzeżnej W arszaw ie linię tra m w a jo w ą n r 9 na ulicy M arszałkow skiej! W skakiw aliśm y, ja k dzieci, do wolno posuw ającego się czerw onego wozu, „aby się p rzejech ać” ... E n tuzjazm w arszaw iaków uw iecznił W iech — k ro n ik a rz najp o p u larn iejszy — w felietonie T r a m ­ w a j na M a r s z a łk o w s k ie j („K u rier Codzienny” , n r 99, z 14 X 1945 r.).

W je d n y m z dalszych n u m eró w pism a rozpoczął cykl L is t ó w z L o n ­ d y n u Regnis, czyli B e rn a rd Singer, d aw n y w spółpracow nik „Naszego P r z e g lą d u ” . In n y te m a t poruszył Józef Brodzki, ongi publicysta „K u rie ra P o ra n n e g o ” . Było to w spom nienie o niedaw no z m arły m rzeźbiarzu i czło­ w ie k u rzadkiej subtelności H e n ry k u K unie.

W śród p ow racających do stolicy w italiśm y szczególnie gorąco w r e ­ d a k c ji W incentego Rzymowskiego, jednego z politycznych filarów S tro n ­ n ic tw a D em okratycznego. D aw ny w spółpracow nik red a k c ji w a rszaw ­ skich, zn akom ity publicysta, nie powrócił już do p rac y pisarskiej. P o ­ ch ło n ęła go p olityka i działalność publiczna w S tronnictw ie i w rządzie i w ty m cha ra k te rz e odtąd go spotykałam . B ył to — n ieste ty —■ czło­ w ie k ju ż bardzo zmęczony, ju ż ty lk o cień daw nego bojowego d ialektyka, św ie tn e g o szerm ierza w dy sku sji i w polemice!

O d czasu do czasu spo ty k ałam w swej p rac y d aw n ych działaczy spo­ łecznych, sta ra ła m się zresztą ich zobaczyć. T ak jed n y m z pierwszych, s p o tk a n y c h jeszcze w In sty tu cie H igieny na Chocimskiej, b ył d r W itold Chodźko, którego bardzo ceniłam . O grom nie zm ieniony, znać było na nim

(14)

T R Z Y T R U D N E L A T A 1945— 1947 3 9 5

ciężkie przeżycia o k u pacy jn e — lecz miło m i było go zobaczyć. Roz­ m aw iałam też z A lek sand rem Jackow skim , którego szczególnie p a m ię ta ­ łam z czasów m okotow skich w okresie okupacji, gdy gorliw ie n arażał się — człowiek zawsze bardzo cichy i ostrożny, dusza a rty sty c z n a ■— r a tu ją c dzieci żydowskie.

Nie mogę zapom nieć tragicznego losu S tan isław a G reka. Lw ow ianin, od daw n a przyrosły do W arszawy, jako w spółpracow nik tutejszej re d a k ­ cji, zjaw ił się pew nego dnia w „K u rie rz e Codziennym ” bardzo w y m i- zęrow any, lecz p ełen szerokich p ro jek tó w i zapału — n astro ju, jakiego d aw niej raczej u niego nie pam iętaliśm y. B ył to k u ltu ra ln y , spokojny, elegancki człowiek, nie lubiący w y su w ać się na czoło, nie szukający ani w ielkich sukcesów, a n i wysiłków . Początkow o b y ł ko resp on dentem „ K u ­ r ie r a ” z K rak o w a — n adsy łał dobre arty k u ły . T eraz zaangażow ał się jako ko respondent p rasow y na rozpoczynający się proces w N o ry m b e r­ dze i w iele obiecyw ał sobie po działalności na te re n ie m iędzynarodow ym . Na razie obiecano k o respondentom efek tow ne um un du row anie, w ydano im leg itym acje — Staś ją pokazyw ał z radością i d u m ą — ale znalazłszy się w W arszawie, nie m iał n ajpro stszy ch możliwości egzystencji ani d a ­ ch u nad głową. W swej skrom ności p'rosil, b y m u wolno było korzystać z gościnności redakcji. W yglądało to tak, że przez p arę nocy m iał do d y ­ spozycji m iejsce do spania n a du ży m stole red ak cy jn y m . W owych czasach nikogo to nie dziwiło — jeszcze długo p o tem w ielu delegatów n aukow ych i oficjalnych w podróży sypiało na stołach, z teczką lub w alizeczką pod głow ą — nie było inn y ch urządzeń ■— łóżek b ra k było w całej W arsza­ wie, w całej Polsce. A le Staś nie b y ł przyzw yczajony do życia surow ego i sportowego, b y ł po okupacji bardzo w y n ędzn iały fizycznie i te w ysiłki podkopyw ały jego zdrowie. Spodziew aliśm y się, że w N orym berdze pol­ ski „W ar-co rre sp o n d e n t” będzie m iał zapew nione w zględnie w ygodne w a ­ r u n k i bytow e. W yjeżdżał w d o b ry m n a stro ju . Po tygodniach czy niew ie­ lu m iesiącach nadeszły od re d a k to ra G rek a złe wiadomości. Z jaw iła się w red a k c ji jego żona, prosząc o pomoc i poparcie jej pro śb y o szybki w y ja z d do męża, ciężko chorego w N orym berdze. Je j sta ra n ia n a tra fiły n a przeszkody i zwłoka trw a ła dostatecznie długo, by w y jazd okazał się ju ż zbyteczny. Stanisław G rek zm arł w N orym berdze w k w ie tn iu lub w m a ju 1946 r., a je d y n y m zn a n y m m i śladem ostatniego d r a m a tu po­ została n o tatk a w „K u rie rz e Codziennym ” (nr 139, z 21 V 1946 r.) pod ty tu łe m Żelazna k u r t y n a .

Do red a k c ji „ K u rie ra Codziennego” dość często przychodziła se k re ­ ta r k a daw nej Wyższej Szkoły D ziennikarskiej M aria Czajkowska, aby z red a k to re m W asow skim om aw iać a k tu a ln e spraw y. Szkoła by ła „ uk o­ c h a n y m dzieckiem ” W asowskiego. Chodziło o odbudowę gm achu, częś­ ciowo zrujnow anego p rzy ulicy R ozbrat 44a. P e łn a zapału dla ty ch po­

(15)

czynań, k tó ry c h była w znacznej m ierze in icjato rk ą i w pełni w y k o n a w ­ czynią, M arysia — bo ta k m yślę o niej po lata ch serdecznej, wówczas naw iązanej przy jaźn i — by ła p rzy k ład em ofiarnej działaczki, m ocno związanej ze środow iskiem dziennikarskim . Energicznie walczyła o p rze ­ prow adzenie planów odbudow y Szkoły, co nastręczało w ielkie trudności. P o d trz y m y w a ła te prace, rów nocześnie s ta ra ją c się skupić d aw n ych słu­ chaczy Szkoły i profesorów . Ze szczególną tro ską odnosiła się do S ta n i­ sław a Jarkow skiego, k tó ry znajdow ał się w w y jątk o w o ciężkiej sytuacji. Z n any i zasłużony prasoznaw ca, b ibliograf i h isto ry k prasy, jed e n z p ro ­ fesorów Szkoły D ziennikarskiej, w czasie okupacji u tra c ił w szystkie swe zbiory i cenną bibliotekę prasoznawczą. Usiłował powrócić do daw nych zamiłowań, k tó re b y ły jed y n ą bodaj p asją jego życia, a w W arszaw ie żył bez dachu n ad głową, n ap ra w d ę w nędzy. M arysia, jak mogła, za­ opiekow ała się chorym , n iep rak ty czn y m człowiekiem, b ezrad n y m w ży­ ciu pookupacyjnym , w zru jn o w a n y m mieście. W ynalazła dla niego jak ą ś izdebkę w gm achu na Rozbracie, sta ra ła się o pomoc dla niego. J a rk o w - ski w yk azał w iele h a rtu ducha i energii w działaniu — m iał tę — nie­ s te ty ostatnią — radość, że doczekał pow ołania Polskiego In s ty tu tu P r a ­ soznawczego, był jego w iceprezesem aż do rychłego zgonu w 1947 r. N a P ra d ze znacznie lepiej zachow ały się nie z ru jnow ane bu d y n k i niż w lew obrzeżnej W arszaw ie i tu ta j m ieściły się przez czas dłuższy in sty ­ tu cje państw ow e. Między inn y m i także M inisterstw o Inform acji i P r o ­ pagandy, k tó re m u podlegały red a k c je i dziennikarze. Jeszcze w ow ym czasie nie ustalone b y ły fo rm y organizacyjne (jakkolw iek wskrzeszono Zw iązek Zaw odow y D ziennikarzy RP), lecz p rak ty czn ie biorąc, odbyw ały się ko n feren cje prasow e (m inistrem był S te fa n M atuszewski) i spotkania, a dziennikarze zgłaszali się w e w szelkich swoich spraw ach do W ydziału Prasow ego, którego szefem b y ł nasz d aw ny kolega, A ntoni Bida. Więc i ja pow ędrow ałam na P ra g ę do m inisterstw a, ab y przedstaw ić się n o ­ w y m władzom; a odwiedzić s ta ry c h znajom ych i kolegów. O dnajdow anie ludzi było w owym czasie zdarzeniem krzepiącym , było często w zrusza­ jący m przeżyciem osobistym. K oledzy tacy, jak Leszek M akulski, z k tó ­ ry m razem studiow aliśm y na W ydziale D ziennikarskim SNP, jak A n toni Bida, znali m nie chyba najd aw niej. Z nim i obydwom a pracow ałam p rzez w iele lat w ty m sam ym w ydaw nictw ie, dysk uto w aliśm y na setki te m a ­ tów i poznaliśm y swe rodziny. Toteż te p o w ro tn e spotkania m iały w so­ bie coś radosnego dla nas, ta k ciężko przecież doświadczonych.

Ale ,,pow ędrow ać na P ra g ę ” , nie było wówczas dla m nie spraw ą ł a t­ wą, ze w zględu na słabe siły fizyczne. T rzeba było albo jechać k rążący ­ m i po stałych tra sa ch ciężkim i platform am i-sam ochodam i, albo iść pieszo dob ry ch k ilka kilom etrów . T ra m w aje ku rso w ały tylko po p raw y m b rz e ­ gu Wisły, a po lew ym dopiero nap raw iano głów ne tory. Uzyskanie

(16)

sa-T R Z Y sa-T R U D N E D A sa-T A 1945— 1947 3 9 7

m ochodu osobowego (z redakcji) nie było rzeczą łatw ą. Nie cierpiałam prosić o żadne faw ory dla siebie. Spróbow ałam te d y jazd y ciężarów ką „na P ra g ie ” , ja k to brzm iało w w arszaw sk im narzeczu. Było to coś ko­ szm arnego. W ejście na wóz — n a w e t jeżeli działały żelazne schodki, ro ­ dzaj d rab in k i — odbywało się p rzy pom ocy i pok rzyk iw an iu w spółpasa­ żerów, a zejście byw ało często jeszcze d ram atyczniejsze lub — jeśli kto w oli — jeszcze kom iczniejsze, gdy trz e b a było korzystać z ofiarnej po­ m ocy tow arzyszy niedoli i padać w objęcia przygodnego siłacza, aby nie rozbić się o b ru k . Zapew ne, że h u m o r w arszaw ski nieraz rato w a ł s y tu a ­ cję, lecz dla ta k słabej i k ru ch e j niew iasty, ja k ą byłam , tru d n a do w y ­ trz y m an ia b y ła jazda na stojąco, w tłoku, na odsłoniętej i rzucanej na boki p latform ie. Po p a ru próbach w olałam już iść pieszo, niż m ęczyć się ta k ą jazdą. O statecznie m ożną było w drodze zatrzym ać się i odpocząć, a spacer przez ta k zw any „m ost w ysokow odny” d rew niany, k o n stru k c ji w ojskow ej, przyp o m in ał p rzy przechodzeniu przez Wisłę ja k b y cofnięcie się w zam ierzchłą erę pradziadów , zwłaszcza gdy pad ał jesien ny deszcz n a oślizgłe bale d rew n ian eg o pom ostu.

G dy d o tarłam w ta k i sposób do m in isterstw a, mieszczącego się w j a ­ k iejś kam ienicy p rzy ulicy T argow ej, rozw iały się w rażenia z trudó w tej w y praw y . D obroduszny spokój, z jak im w ita ł m nie p a n A ntoni w sw ym bardzo skrom n y m biurze, p o dkreślał nikłość m inionego czasu — tego ok rutnego i potw ornego okresu, k tó ry przew alczyliśm y każdy na swój sposób — a tera z zupełnie zw yczajnie zabieram y się do sw ej robo­ ty, jak b y śm y nie daw niej, niż w czoraj, odeszli od wspólnego w a rs z ta tu pracy. Nie było też m iędzy n am i m ow y o najcięższych rodzinnych, w ła sn y ch przeżyciach. Pobieżnie tylko i ja k b y dla form alności pow ie­ działo się o tym , że w iem y, że pam iętam y...

Jeszcze przed zim ą doszliśm y w „K u rie rz e Codziennym ” do setnego n u m e ru dziennika. W połowie p aździernika nadszedł uro czysty dzień, zgodnie z tra d y c ją obchodzony przez d ru k a rn ię i redakcję. W południe delegacja zecerów u dała się do naczelnego red a k to ra , Ofiarowując m u p a ­ m ią tk o w y „złoty n u m e r” odbity n a sp ecjaln ym papierze pozłacaną farb ą (w ydaje m i się, że n u m e r te n jest zachow any w zbiorze arch iw aln ym „ K u rie ra ” w S tro nnictw ie D em okratycznym ). Nie obyło się bez przem ó­ wień: w śród pracow ników d ru k a rn i b yli orato rzy lu b u ją c y się w p ięk ­ n y m słowie (wśród nich W acław Koral, a u to r w spom nień d ru k a rz a oraz in n i działacze związkowi), a nasz pro feso r W asow ski słynął z w ym ow y i p rzy tej okazji n ap raw d ę w zruszony odpowiedział z w ielką swadą, W spólne śniadanie, w k tó ry m wszyscy uczestniczyliśm y, dało pole do dalszych w y n u rz e ń i rozm ów ek o a k tu a ln y ch naszych spraw ach.

B ył ju ż listopad, gdy do W arszaw y p rzy je ch a ła pierw sza po w ojnie delegacja dzien n ikarzy francuskich. B yła to g ru p a 21 osób in te re s u ją ­

(17)

cych się stosunkam i w Polsce, ludzie lew icy i zbliżeni do R ésistance — ru c h u oporu. N a spotkanie, jakie było przygotow ane w ieczorem dla uczestników, re d a k to r W asowski zaprosił m nie, wiedząc może o m oich daw nych w y jazd ach do F rancji. Jech aliśm y p rzy słany m ze S tro n n ictw a po rządnym sam ochodem — szofer prow adził wóz dosłownie noga za nogą, pom aleńk u w ciemnościach, po gęstym błocie, w śród deszczu przez ulice, k tó re w y d a w ały się nie znane. P rzyjęcie w dużej, dobrze oświe­ tlonej sali ·— ja k m i się zdaje w H otelu B ristol — było dalekie od luksusu; goście nasi nie oczekiwali też chyba tu ta j z b y tk u i n adzw yczaj­ nej zasobności, robili sym patyczne w rażen ie ludzi skrom nych w ym agań. P rz y stole, siedząc naprzeciw ko re d a k to ra Wasowskiego, p row adziłam z fran cu sk im i sąsiadam i rozm owy. N a tu ra ln ie rozległy, się przem ów ienia nastrojo n e na dość w ysoki ten o r ·— co Francuzom łatw o przychodzi — jed n a k przedstaw iciel polskiego dziennikarstw a nie d ał się zdystansować. Nie pod w zględem p ato su — do czego była łatw a okazja — n a p ra w d ę niepospolite było to przem ów ienie z cy tatam i starożytnych, francusk ich i ‘polskich autorów , w ygłoszone św ie tn y m językiem francuskim , z głęb­ szym znaczeniem politycznym , co było p otrzebn ym akcentem . W asowski sam czuł, że to przem ów ienie było doskonałe — nie wiem, czy zacho­ wało się w jak im ś szkicu, poza m oim spraw ozdaniem w „ K u rie rz e ”. Do w spom nień owego czasu należy też w y p ra w a spraw ozdaw cza z Leszkiem M akulskim . Polecono n am w spólne opracow anie spraw ozda­ nia z jednego z w ażniejszych wówczas zebrań w ładz S tro n n ic tw a D em o­ kratycznego. Odbyw ało się to na Saskiej K ępie w daw nej w illi a rty s ty c z ­ nej pary, już nie żyjącej H alin y Szm olcówny i jej męża, Grzegorza F i­ telberga. M iejsce to miało dla m nie swą wym owę, gdyż przez dw a lata poprzedzające w o jn ę 1939 r. m ieszkałam w sąsiednim dom u i tragiczna śm ierć a rty stk i, o k ru tn ie poranionej odłam kam i bom by niem ieckiej w pierw szych dniach w rześnia podczas przechodzenia przez m ost P o n ia ­ towskiego, w strząsn ęła w szystkim i.

Z eb ran ie trw ało całe popołudnie, i do późna w noc. Leszek b y ł bardzo su m ien n y w pracy; byliśm y mocno już zmęczeni, gdy pow róciliśm y na Śniadeckich do redakcji, ab y opracow ać spraw ozdanie. P isaliśm y je z n o tatek, u zup ełn iając się w zajem n ie i od raz u posyłaliśm y na dół do zecerni, a potem przeglądali pierw sze „szczotkowe” odbitki. M am w ra ż e ­ nie, że w ypadło to porządnie i na pew no jeszcze po m oim w yjściu (na szczęście m ieszkałam tu ż obok redakcji) Leszek p rze jrz a ł k o re k tę do końca. Tej nocy nocował na stole w redakcji, bo już było za późno, by mógł dojechać do dom u w Podkow ie Leśnej, pod W arszawą.

W paźd ziern ik u 1945 r. W arszaw a przeżyw ała szereg uroczystości poświęconych Chopinowi, a ściśle biorąc, pow rotow i jego serca do W a r­ szawy. P rz ew id u ją c zam ach hitlerow ców na tę p a m ią tk ę — w ydobyto

(18)

T R Z Y T R U D N E L A T A 1945— 1947 3 9 9

serce z fila ra w kościele Sw. K rzyża i przechow ano w M ilanówku. T eraz przyszedł czas n a powrót. Dzięki Renacie, k tó ra pilnow ała sp raw y, m o ­ głam w „ K urierze Codziennym ” zamieszczać inform acje i arty k u ły .

Nigdy info rm acja re p o rte rs k a nie b yła m oją „m ocną s tro n ą ”, a le m ożna też znaleźć n iek tó re m oje info rm acje w k ro n ik ach „ K u rie ra ” . N atom iast ch ętn ie w kraczałam n a różne te re n y k u ltu ra ln o -a rty sty c z n e , jeżeli była sposobność, zainteresow anie i, n a tu ra ln ie , jeśli to nie s tw a ­ rzało koleżeńskich dysonansów. I ta k np. z zapałem pisałam o złej i do­ b rej doli O grodu Łazienkow skiego — w yniszczeniu drzew , ścinanych n a opał przez m arzn ącą ludność, póki ogród nie uzyskał opieki i z a rząd u z ram ien ia najw yższych w ładz — K rajo w ej R ad y Narodow ej.

W ielką osobistą saty sfak cję m iałam p rzy p rezen tacji nowego dzieła M arii D ąbrow skiej B o g u m ił i S ta n is ła w (znacznie później w ystaw ionego w teatrze). P rz em a w iała a u to rk a, czytał M arian W yrzykow ski. T ra fiła m w te d y do „ K u rie ra L iterack ieg o” .

Po w stę p n y m okresie „niedołęstw a” szybko odzyskałam energię i do­ b rą form ę w pracy. Ju ż we w rześn iu 1945 r. poczułam się znacznie lepiej pod w zględem fizycznym. M yślę dziś, że było to sk u tk ie m oddzia­ ływ an ia środow iska p rac y zawodowej i całego zespołu podniet, ja k ie otrzy m y w ałam z wcale, niełatw ej a tm o sfe ry życia w z ru jn o w a n e j W a r­ szawie. T ru d n o dziś zdać sobie spraw ę, ja k w iele zrobiliśm y w bard zo k ró tk im czasie, ile p o trafiliśm y skoncentrow ać sił i środków, w ielkich i drob ny ch przedsięwzięć. W ydaje się niepraw dopodobne, b y m ożna b yło w ciężkich w a ru n k a c h uzyskać tak ie rezultaty... Po p ro stu nie m y śląc 0 sobie podejm ow ało się pierw sze z brzeg u zadania, nie czekając na n a j­ pilniejsze z pilnych, najw ażniejsze z w ażnych. I dopiero po la ta c h m ożn a było obejrzeć się w stecz i policzyć w łasn e kroki w p rze b y tej p rzestrzen i.

Z k ro n ik „ K u rie ra ” chciałabym w ydobyć dwie c h a ra k te ry s ty c z n e inform acje; o ty c h pozostałościach okupacji hitlerow skiej daw no ju ż za­ pom nieliśm y i nie zdajem y sobie spraw y, że je p rzeżyw aliśm y w począt­ k a c h Polski Ludow ej.

Oto np. n o ta tk a nonparelem : Co o t r z y m a m y na k a r t k i? Było to ju ż 9 w rześnia 1945 r. Ale wciąż sk lep y w y d a w ały „na k a rtk i dziecięce” m leko sproszkow ane po 0,7 kg na głowę. C ukier dla I k a te g o rii (dla p r a ­

cujących) — 1 kg, dla II kat. tylko 0,4 kg. Z apałki po 2 p u d e łk a i po 1 pudełku. C uk ierk i dla dzieci po 0,15 kg. I ta k dalej. Nie za wiele. C eny były ustalon e w raz z kosztam i przewozu.

In n a m aleń k a n o ta tk a m ówi o pracy jeńców niem ieckich p rzy u licy Pięknej... P rzypom nę, że w końcu okupacji mówiło się, że W a rszaw ę odb ud u ją n a m N iem cy — co zniszczyli, m uszą odbudować.

Z biegiem czasu początkowe n a stro je życzliwości i koleżeństw a ze­ społu „ K u rie ra Codziennego” ro zpływ ały się w pospolitych zabiegach

(19)

i w am bicjach n iek tó ry ch jednostek. T a k m i się wówczas p rzedstaw iały poczynania osób, k tó re w niosły dysonans w nasz koleżeński zespół i k tó ­ r e m ogły z a tru ć spokój naszem u kierow nikow i redakcji. Zaw ażyła też n a stosunkach red a k c y jn y c h śm ierć R e n a ty M arciniak, k tó ra ·— jako s e k re ta rz red ak cji — odznaczała się koleżeńską życzliwością. J e j o w iele przedw czesny zgon w yw ołał w śród nas głęboki żal, jej tragiczn y pogrzeb pozostał w pamięci.

Z końcem 1945 r. n astąp ił w w y daw n ictw ie „ K u rie ra Codziennego” jak iś rozpad dotychczasow ych sił i wpływów . Nie um iem tego inaczej określić, lecz było jasne, że dla m nie osobiście kończył się okres po­ myślności. Nie p o tra fiłam pracow ać w atm osferze w y raźn ie nie s p rz y ja ­ jącej jasności zarów no wobec kiero w n ictw a redakcji, ja k i mojego stano­ w isk a w zespole.

T rzeba było m yśleć o in n y m m iejscu pracy. J a k n ieraz już byw ało w m ych losach, pom ógł m i p rzy p ad ek i zbieg okoliczności. K tóregoś dnia przed południem do red a k c ji naszej w szedł Grzegorz Załęski. W italiśm y się z n iebyw ałą radością po bardzo d ługim niew idzeniu się. I z m iejsca w rócił bezpośredni, serdeczny koleżeński ton. Załęski organizow ał w ów ­ czas w y daw nictw o „W iedza” z ram ien ia P P S — szukał w spółpracow ni­ ków do tw orzącej się agencji prasow ej... Po k ró tk iej rozm owie z R a fa ­ łem Pragą, do którego m n ie skierował, zostałam szum nie m ów iąc ·—■ zaangażow ana do Socjalistycznej A gencji P rasow ej jako se k re ta rz r e ­ d a k c ji zagranicznej i podpisałam umowę.

ZJAZD 14— 15 GRUDNIA 1945 R.

Na koniec 1945 r. przypadło w ażne dla dziennikarzy zdarzenie: pierw szy po k ilk u letn iej p rzerw ie zjazd ogólnokrajow y dzien nikarzy zor­ ganizow any w W arszaw ie w d n iach 14— 15 grudnia. W spraw ozdaniach zam ieszczonych w „ K u rierze Codziennym ” i w inn ych dziennikach w a r ­ szaw skich oraz w p rasie in n y ch m iast m ożna odnaleźć przebieg i w yn iki tego zjazdu. N ajw ażniejsze było skupienie ludzi zawodu w organizacji, k tó ra dążyła do rep re z en to w a n ia ich interesów w ogólnych ram a ch u stroju .

P oprzedziły te n zjazd w stę p n e czynności organizacyjne. Jeszcze przed m oim p ow rotem do W arszawy, w końcu 1944 r. lub w początkach 1945 r„ koledzy w arszaw scy zak rzątn ęli się około w skrzeszenia o rgan i­ zacji zawodowej na swoim teren ie. Tylko ze słyszenia wiem, że pow aż­ niejszą rolę odegrali wówczas red. H alszka D uninów na i red. B ohdan Skąpski. Na przew odniczącego Oddziału W arszawskiego Zw iązku Zawo­ dowego D ziennikarzy R P powołano red. W iktora Borowskiego.

(20)

T R Z Y T R U D N E L A T A 1945— 1947 40 1

w ieniach m yślow ych i uczuciowych. Będąc od daw na czynną członkinią zarządów organizacji dziennikarskiej, zdaw ałam sobie spraw ę ze straszli­ w ego spustoszenia szeregów zawodowych. Na zjeździe odczytano k ilk aset nazwisk ·—· niepełną jeszcze L is tę s tra t d z ie n n ik a rs tw a polskiego —· a niem al każde z ty ch nazw isk to b y ła znajom a tw arz, czyjeś słowa, gest, wyraz... w spom nienie wspólnej pracy, w yjazdów, dyskusji, sprze­ czek i w esołych żartów... G dy w eszłam na salę obrad jako jed n a z dele­ gatów zjazdow ych (w dużym , a p o n u ry m pom ieszczeniu daw nego B anku G ospodarstw a K rajow ego u zbiegu Alei Jerozolim skich i Nowego Ś w ia­ tu), zastałam g a rstk ę daw nych kolegów, o k tó ry c h przez la ta okupacji nic nie wiedziałam , i mocno w zruszona w itała m ocalonych, w śród nich jedynego chyba z łodzian red. Bogusławskiego, którego b y łab y m nie po­ znała, gdyby sam się nie przypom niał... I trz e b a było m ówić o tych w ielu straconych, k tó ry c h nie zobaczym y już nigdy i k tó rz y zginęli w straszn y i trag iczn y sposób — ja k i gdzie? tego n ik t się nie dowie.

O tw arcie obrad odbyło się z n a tu ry rzeczy w n a stro ju uroczystym . Nie było jed n a k radośnie ani beztrosko. Ludzie byli w yniszczeni biedą i d ra m a ta m i życiowymi, w yczerp an i niew olą okupacyjną, poszkodowani na zdrow iu i siłach. Zagadnienia, jak ie n asuw ały się w naszym zawodzie, też nie usposabiały do łatw y c h rozw iązań. W ydaje m i się ■— tak ie w r a ­ żenie odniosłam z naszego zjazdu — że samo policzenie zbiorow ych sił ówczesnego dziennikarstw a, nie m ówiąc o jego ideow ym rozbiciu, n a su ­ wało ogółowi uczestników reflek sje dalekie od optym izm u i beztroski. N aw et, ci, k tó rzy przychodzili jako n ow y e le m en t i może spodziewali się jak ie jś „ k a rie ry ” w zawodzie, m ogli orientow ać się, ja k tru d n e i ciężkie zapow iadały się w a ru n k i tej p ra c y i służby publicznej dziennikarza w w yniszczonym k r a ju i w spustoszonych w a rszta ta c h pracy.

*

* *

In ic jaty w nie brakow ało w śród uczestników niedaw nej p ra s y pod­ ziem nej. W 1946 r. — nie p a m ię ta m d a ty — odbyło się in a u g u ra cy jn e zebranie g ru p y ludzi, k tó rz y zam ierzali utw orzyć trw a ły związek b y ­ łych pracow ników p ra s y podziem nej. P ó łp ry w a tn y jeszcze c h a ra k te r n a ­ ra d y podkreślał fakt, że zebraliśm y się — około 20 osób — w m ieszkaniu Zofii K ilińskiej (pseudonim o k u pacyjny B arbara), a lokal te n na ul. Do­ b rej był znany w spółpracow nikom podziem nego „ D e m o k ra ty ” . N iew ąt­ pliw e też jest, że in ic ja ty w a takiego zw iązku w yszła z kół P P S , skupio­ nych po w ojnie koło w y d aw n ictw a „W iedza” .

P o d w zględem „ m e ry to ry c zn y m ” nie było na ty m zebran iu przeciw ­ staw n y ch stanow isk. W szyscy byliśm y zgodni, że tego ro d za ju związek

(21)

będzie p rz y d a tn y społecznie i że pow inien powstać. Oczywiście, zdaw a­ liśm y sobie spraw ę z m ożliw ych trudności, a n a w e t rozbieżności k ie ru n ­ ków. politycznych, jak ie zresztą w y ra ź n ie zaznaczały się w okresie oku­ pacji w prasie k o nsp iracyjnej, w ydaw anej przez różne ugrupow ania. Na zeb ran iu ty m postanow iono zorganizować zjazd pracow ników p ra s y podziem nej i przygotow anie zlecono red. Teofilowi Głow ackiem u jak o przew odniczącem u k o m ite tu organizacyjnego.

W sali gm achu (wówczas jeszcze należącego do Zw. Zaw. D ziennika­ rz y RP) daw nej W yższej Szkoły D ziennikarskiej (ul. R ozbrat 44a) spot­ kało się na zjeździe około 200 osób, delegow anych przez różne m iasta i środowiska. Było to 29 czerw ca 1947 r. O b rad y otw orzył przew od ni­ czący k o m itetu organizacyjnego red. Teofil Głowacki, k tó ry przew odni­ czył zebraniu. W śród zaproszonych b y ł też d r S tanisław Płoski, wówczas d y re k to r I n s ty tu tu Pam ięci N arodow ej, z nany h isto ry k wojskowości i uczestnik działań p ra s y podziem nej.

O b rad y toczyły się w gorącym nastro ju , ale w yniki b y ły m ało owoc­ ne. Zlecono K om itetow i O rg an izacy jnem u sta ra n ia o utw o rzenie przy

ówczesnym Zw iązku U czestników W alki Zbrojnej o Niepodległość

i D em okrację — Sekcji P racow ników P ra s y Podziem nej.

Lecz już na sali obrad odzyw ały się głosy, że w obecnych w a ru n k a c h nie m a widoków n a pow stanie i rozwój działalności naszej grupy. Obaw y te rzeczywiście się spełniły.

Jak k o lw iek in ic ja ty w y by ły ch pracow ników p rasy konspiracyjnej nie doprow adziły do zam ierzonej fo rm y organizacyjnej w łatach 1946— 1947, to jed n a k raz poruszona m y śl u to ro w ała sobie drogę. B adania naukow e prow adzone pod auspicjam i Polskiej A kadem ii N auk w zakresie h istorii najnow szej, jej fu n d am e n ta ln e w y d aw n ictw a oraz prasoznaw cze w spo­ m n ien ia starszych dziennikarzy, p race i m a te ria ły publikow ane w „Rocz­ n ik u H istorii Czasopiśm iennictw a Polskiego” system atycznie pogłębiają wiedzę o prasie tego tru d n eg o okresu.

SOCJALISTYCZNA AGENCJA PRASOWA

Przejście z red a k c ji „ K u rie ra Codziennego” do Socjalistycznej A gen­ cji P ra so w e j1 od 1 lutego 1946 r. dokonało się w ciągu niew ielu dni po m ej rozm owie z d y re k to re m w y d aw n ictw a „W iedza” Grzegorzem Załę- skim i po pożegnaniu z red a k to re m W asowskim. Niezwłocznie p orozu­ m iałam się — na polecenie dyr. Załęskiego — z red a k to re m R afałem P rag ą. Rozmowa odbyła się w red a k c ji „R obotnika” (Aleje Jerozolim

-1 Socjalistyczna Agencja Prasowa (SAP) — agencja działająca w latach -1946— 1948, obsługująca prasę PPS. Połączona następnie z Robotniczą Agencją Prasową w Agencję Robotniczą.

(22)

T R Z Y T R U D N E L A T A 1945—1947 4 0 3

skie 121) w e w czesnych godzinach popołudniow ych. R afał w y d a ł m i się bardzo młody, m łodszy niż był w istocie, lecz jego energia, rozległość in ic ja ty w y i zdecydowanie, z jak im dążył do celu, p rzek o nały m n ie od razu i nadal nie zawodziły. Był lo jaln y i życzliw y m im o swego k a p ry ś ­ nego stosunku do ludzi.

R edakcja początkowo m ieściła się p rzy ul. W iejskiej, przem ianow anej wówczas na ulicę Ignacego Daszyńskiego, w zachow anych dość n ow o­ czesnych domach.

Nie spodziew ałam się zastać tu w spaniałego lokalu red akcyjn eg o w yposażonego luksusowo, lecz gdy w eszłam do dużego, obszernego i p u ­ stego pokoju — zrozum iałam , że trz e b a będzie po raz d ru g i zaczynać od niczego. W cale m nie to n ie odstraszało — było raczej p o tw ierd zeniem reg u ły nowego naszego życia i konieczności ustaw icznego w ysiłku.

P rz y ją ł m n ie zastępca re d a k to ra naczelnego P ra g i red. W itold Wolff, o k tó ry m już zasłyszałam od kolegów. B y ły to sam e s u p e rla ty w y na tem a t zdolności i dzielności „praw dziw ego d zienn ik arza”, bardzo czyn­ nego w okresie okupacji — opinie ja k najlepsze jako o koledze.

Na razie i tu zaczynało się od zbierania krzeseł i biurek... Na począ­ tek b yła w red ak cji jed n a s ta ra m aszyna do pisania — nie było m aszy­ nistki... Gdy m iał w y jść p ierw szy n u m e r b iu le ty n u — następnego dnia po m y m przyjściu na ulicę Daszyńskiego — bied n y W olff w ostatecznej rozpaczy w padł do pokoju red ak cy jn eg o i błagał, b y m napisała p a rę w osków ek do pow ielenia serwisu... Nie wiem, dlaczego jeszcze nie było m aszynistki; m oje um iejętności (zwłaszcza w pisaniu na woskówce) b y ły bardzo niew ystarczające, ale co było robić? Jakoś w y stu k a ła m parę stronic, a Wolff, zachwycony, ucałow ał m o je ręce.

1 ta k w ystarto w aliśm y . D okładnej d a ty nie p am iętałam ; spraw dziłam , że to było dnia 2 lutego 1946 r.

W przeciągu k ilk u dni opanow aliśm y sytuację. Zaczęła się m niej więcej re g u la rn a praca, lecz te pierw sze m o m e n ty b yły zdu m iew ający m chaosem, p raw d ziw ym „b ałagan em ” n a w e t dla naszych dziennikarskich przyzw y czajeń i gustów.

Ograniczę się w sw ych rela cja c h do działu depesz zagranicznych, k tó ry prow adziłam do 15 g ru d n ia 1948 r„ tj. do połączenia p a rtii ro b o t­ niczych. Agencja SA P połączyła się wówczas z agencją RAB (Robotni­ cza Agencja P rasow a)2, a dział depesz zagranicznych został tu w ogóle skasow any.

Początki w zakresie depesz zagranicznych b y ły tru d n e — m a te ria łu było mało, stopniowo przydzielono m i pierw sze tłu m aczki — M arię P rz y

-2 Robotnicza Agencja Prasow a (RAP) — agencja działająca w latach 1946— 1948, obsługująca prasę PPR. W 1947 r. włączona do Robotniczej Spółdzielni W y­ dawniczej „Prasa”.

Cytaty

Powiązane dokumenty

ułóż nadgarstek jednej ręki na środku klatki piersiowej poszkodowanego (dolna połowa mostka poszkodowanego), nadgarstek drugiej dłoni ułóż na grzbiecie

Pisząc o „wymogu Jodkowskiego ” (podoba mi się ta terminologia!) Sady cytuje moje słowa: kreacjoniści powinni „nie tylko wykazać, że tam, gdzie wprowadzają

We współczesnych definicjach słownikowych bezpieczeństwo jest określane jako: stan nie- zagrożenia 26 ; stan, który daje poczucie pewności i gwarancję jego zachowania oraz szansę

Kiedy dziecko przejawia trudne zachowania zwykle odczuwamy frustrację, bezsilność, obawę, że coś jest nie tak, skoro ono się tak zachowuje.. Zdarza się, że

Normą w całej Polsce stał się obraz chylącego się ku upadkowi pu- blicznego szpitala, który oddaje „najlepsze” procedury prywatnej firmie robiącej kokosy na jego terenie..

Dobrym synonimem social media jest także wyrażenie sieci społecznościowe 3 , bądź też angielskie brzmienie Social Network Sites (SNSs) 4.. Portale te mogą mieć

nie ma u Barańczaka polityki traktowanej jako walka władzę, intrygi, jeśli już się pojawia, pojmowana jest jako arystotelesowska troska o dobro publiczne; bardziej jednak jest

Być może, w swej istotnej jakości ta początkowa mądrość nie różni się od tej, jaka ma być osiągnięta, co wyrażają niektóre rodzaje mistyki, mówiąc o „powrocie do