• Nie Znaleziono Wyników

Gwiazda Katolicka : czasopismo religijno-naukowe, społeczne i beletrystyczne. 1890, nr 19

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Gwiazda Katolicka : czasopismo religijno-naukowe, społeczne i beletrystyczne. 1890, nr 19"

Copied!
16
0
0

Pełen tekst

(1)

Nr. 19. L\

aćw

dnia 1. Października 1890. Rok I

Wł a ś c i c i e l, w y d a w c a i o d p o w i e d z i a l n y r e d a k t o b: k s. Ma e c e l i Dz i u h z y ń s k i.

O g ło sze n ia u m ie s z c z a s ię za o p ł a t ą 6 c t. o d j e d n e g o w ie rs z a . P r z y fm u j ta k o w e : a d m i n i s t r a c j a „ G w ia z d y k a to l i c k i e j “ i M u ro a n o n s ó w p. H u b . F r i © d l a w W ie d n iu (V. M a tz l e i n d o r f e r s t r a s s e N r. 7 ) .

R e k la m a c je u w z g l ę d n ia j ą s ię t y lk o w p r z e c ią g u d n i 14 p» w y jś c iu n r u . O d p o w ie d zi n a s t ę p u j ą t y lk o n a l i s t y , w k tó r y c h z a łą c z o n e s ą m a r k i p o c z to w e.

R ę k o p isó w n ie z w r a c a ^ s ię . — N u m e r p o j e d y n c z y k o s z tu j e 25 c t . ^ £ f f i

„ G w ia zd a ka łoltclcau w y c h o d z i d n ia 1 i 15 k a ż d e g o m ie s ią c a w o b ję to ś c i f — 2 1/2 a rk u s z y d r u k u i k o s z tu j e w A u s t r y i : c a ło r o c z n ie 6 z ł., p ó łro c z n ie 3 z ł., k w a r ta l n ie 1 z ł. 50 c t. — W N ie m c z e c h : r o c z n i e 12 m a r e k , p ó łro c z n ie 6 m ., s k w a r ta l n ie 3 m . — W F r a n c y i, W ło s z e c h , R u m u n i i i T u r c y i i r o c z n ie 16 f r ., p ó łro c z n ie 8 f r . , k w a r ta l n ie 4 f r . — W A m e r y c e 4 d o la r y r o c z n ie .

P r z e d p ła tę n a d s y ła ć n a le ż y w p r o s t do E e d a k c y i ( Lw ów u l. O s s o liń - k i c h , 1. 11).

S Ł O W O

od Reclakeyi i Administracyi.

Już k w a r ta ł tr z e c i się s k o ń c z y ł, a m im o to zn a czn a je s z c z e lic z b a n a sz y c h C z y t e l­

n ik ó w n ie u iś c iła d o ty c h c z a s lite r a ln ie żadnej p rzed p łaty ; w ielu za ś d o p ie r o z p o c z ą tk ie m k w a r ta łu III. z w r ó c iło nam n u m er o sta tn i na z n a k , b y ich w y k r e ś lić z lis t y p r e n u m e r a to r ó w , llle zapłaciwszy ani c e n ta za u b ie g łe k w a r ta ły , w c z a sie k tó r y c h o d b ie r a li p ism o n a s z e . Już n ie je d n o k r o tn ie u p o m in a liśm y s ię i p r o s iliś m y o u is z c z e n ie n a le ż y to ś c i, a le p r o śb a n a sz a b y ła g ło s e m w o ła ją c e g o na p u sz c z y .

P o s tę p o w a n ie ta k ie n araża w y d a w n ic tw o n a sz e na s tr a ty i n ie dodaje w ie lk ie j z a ­ c h ę ty do dalszej p r a c y . O d b iera ć p rzez 6 lu b g m ie się c y p ism o , i z w r a c a ć je d op iero p o p ó ł rok u lu b trz e c h k w a r ta ła c h , n ic za u b ie g ły c z a s n ie z a p ła c iw s z y , to p r z e c ie ż rzecz bardzo d la n a s p rzy k ra i n arażając w y d a w n ic tw o na w ie lk ie str a ty , p o d c in a je g o is tn ie n ie , a p rzec ież w in t e r e s ie D u c h o w ie ń s tw a le ż e ć b y p o w in n o p o p ie r a n ie p ism k a t o lic k ic h ; ta k ie zaś p o s t ę ­ p o w a n ie j e s t r z e c z ą w r ęcz p r z e c iw n ą . J e ż e li w ię c D u c h o w ie ń s t w o k a to lic k ie p o stę p u ją w ten s p o s ó b w o b e c p r a c y k a to lic k ie j, n ic d z iw n e g o , że p ism a d o b re, że d o b re c h ę c i p rzy najm niej n ie o sta n ą się d łu g o , i c ie r p ią c n a m a te r y a ln e s u c h o ty , u s tę p o w a ć m u szą z p la c u w a lk i, zo sta w ia ją c w o ln e p o le lib e ra lizm o w i i so c y a liz m o w i, k ro czą cem u u n a s już coraz sz erszy m g o ś c iń c e m . S k a r ż ą s ię n ie k tó r z y na s z o r s tk i to n o d e z w n a s z y c h ; p r z y z n a je m y to sam i, że d o z n a w s z y za w o d u c z ę ś c io w e g o i r o z g o r y c z e n i, o d e z w a liśm y się tu i o w d z ie m o ż e za sz o r s tk o ) a le n a le ż y to p o lic z y ć na k arb w ła ś n ie t e g o b ra k u p o p a rcia , j a k ie g o ś m y się m ie li p ra w o sp o d z ie w a ć p rzyn ajm n iej w k o ła c h D u c h o w ie ń s tw a . N ic ta k b ard zo n ie r o z z u c h w a la z łe g o , ja k w ła ś n ie o b o ję tn o ś ć t y c h , k tó r z y m u d r o g ę ta m o w a ć i z w a lc z a ć je w in n i.

D o p ó k i trw a ć b ę d z ie ta k a o b o ję tn o ść , ta k ie le k c e w a ż e n ie s o b ie p ism a k a t o lic k ie g o ,

n ie r o z w in ie s ię żad n e p ism o p r a w d z iw ie k a t o lic k ie , a c z y n a tem z y sk a co p ra sa

(2)

326 G w i a z d a k a t o l i c k a . N r . 19

k a to lic k a , n ie c h ci s o b ie o d p o w ie d z ą , k tó r z y o nią d b a ć p o w in n i, a je d n a k ta k m a ło d b a ją i za p o m in a ją o tem , źe p r a sa m o g ła b y b y ć dziś w ie lk ą d la n ic h p o m o c n ic z k ą w ich p r a c y , g d y b y c h c ie li g o r liw ie j s ię nią zająć i n ie u tru d n ia li jej d z ia ła ln o śc i, ja k to d o ty c h c z a s u n a s s ię d zieje, a p rzyn ajm n iej n ie sta w ia li jej p r z e sz k ó d , narażając p ism a k a to lic k ie na s tr a ty fin a n so w e , k tó r e p o d k o p u ją ich b yt, a p r a sie a n tik a to lic k ie j dają sz e r o k ie p o le do d z ia ła n ia , czy a to li na k o r z y ś ć W ia r y i O jczy z n y , bardzo w ą tp im y , a raczej w p r o s t p r z e c z y m y .

J e sz c z e raz p r z e to w z y w a m y i p r o sim y ty c h w sz y stk ic h , k tórzy nie uiścili żadnej jeszcze przedpłaty i ty c h , którzy odbierali nasze pismo przez wieksze pół roku a nic nie za p ła cili , b y r a c z y li n ie n a rażać nas na s tr a ty i p o s p ie s z y li z u isz c z e n ie m n a le ż y to ś c i.

R O Z D Z I A Ł I I I .

O D U S Z Y L U D Z K I E J .

Zkąd się wziął człowiek na ziemi?

1. Trzecią i ostatnią podstaw ą religii je st na ­ tura ludzka obdarzona duszą nieśmiertelną, wypo­

sażona rozumem i wolną wolą, wyniesiona do celu naturalnego i kierowana Opatrznością Bożą. Reli­

gia bowiem jest cnotą, więc tylko w istotach przy­

rodzoną obdarzonych wolnością znajdować się może.

Prócz tego zadaniem jej je s t skłaniać człowieka, aby on dobrowolnie uznał Boga za swego Stwórcę, dobrowolnie u siłow ał napowrót z Nim się połą­

czyć, dobrowolnie składał Mu dzięki za Je g o Opa­

trzność i wszystkie dobrodziejstwa, oraz dobrowol­

n ie cześć Mu należną oddawał, jako Najwyższemu

P a n u swojemu, jak się już poprzednio obszerniej wyłożyło (II. 2— 10). Dlatego, gdyby człowiek nie posiadał wolności, żadnej mowy u niego o religii byćby nie mogło; jak zwierzęta, ponieważ nie mają wolnej woli, i religii absolutnie mieć nie mogą.

W szystkie jednak powyższe prawdy bardzo wiele za dni naszych mają przeciwników, a do­

wody na nie niedość są rozpowszechnione, przeto gruntownie należy nam je tu wyłożyć. W tym celu staw iam y pierwsze pytanie: Zkąd się wziął czło­

wiek na ziem i? Nad tem pytaniem tak starożytni filo­

zofowie, jak nowsi uczeni obszerne podejmowali ba­

dania, lubo z rozm aitym skutkiem.

P ew n ą jed n ak najpierw jest rzeczą, „że ro­

ślin, zwierząt i człowieka zawsze na ziemi nie było, że życie organiczne na ziemi dopiero się rozpoczęło, i j e s t to jedną z najlepiej uzasadnionych zdobyczy badań geologicznych. Jeżeli obecna nauka geologii czyli dziejów ziemi w najgłówniejszych swoich za­

sadach je s t prawdziwą, to b y ł czas, kiedy organi­

cznych t. j. żyjących istot wcale na ziemi nie było.

J a k dawno zwierzęta i rośliny p o w s ta ły , może być kw estyą sporną w geologii, ale że pierwsze orga­

nizmy się rozpoczęły w pewnym czasie, na to się

wszyscy geologowie tej nazwy godni jednomyślnie zg a d z a ją" .1) Zkądże się więc pierwsze istoty ży­

jące a następnie i człowiek wziął na ziemi?

W odpowiedzi na to pytanie L a m e t r i e , Oken, W o l t a i r e i inni usiłowali wykazać, że tak rośliny jak zwierzęta, a nawet człowiek, powstały przez samorodztwo z materyi nieorganicznej. P r z e ­ ciw tym wszakże już wykazaliśmy poprzednio (IV.

3, IX. 8), że żadnych nie mamy dowodów na to, aby jakikolwiek stopień życia z materyi martwej czy na suchej ziemi, czy z mułu na dnie morskiem powstał. „W e wszystkich naszych badaniach p rz y ­ chodzimy do pierw szych istot, i dalej iść nie mo­

żemy. Jak: pierwsze rośliny na ziemię p rz y s z ły , je s t nam, jako badaczom natury tak samo niewiadomo, jako na początku wszystkich rzeczy11, pisze G. B i- s c h o f ł)

F r o h s c h u m m e r 3) zaś dod aje; .P o n ie w a ż w edług obecnych badań istoty żyjące tylko z ży­

jących powstają, więc nie m am y żadnego p ra w a bez niewąpliwego dowodu przypuszczać, że da­

wniej na początku istot organicznych inaczej było.

J e s t to zasadą przyjętą przez wszystkie nauki p rz y ­ rodnicze, która więc i w naszym wypadku bez w a­

żnych powodów pominioną być nie m o ż e 11. Tak samo utrzymuje Q u e n s t e d t : 4) „Gdy dziś — mówi on — ani najnędzniejsza roślinka bez orga­

nicznego zarodka powstać nie może, zkądże roz­

sądny przyrodnik odważy się twierdzić, iż cała ozdoba roślin, zwierząt, aż do człow ieka, z mar*

twego łona ziemi zrodzoną została ? Ale niektórym potęga Stwórcy tak je st w strętną, iż wolą przyjąć najniedorzeczniejsze marzenia, byle ją choć napo- zór pominąć. Jeżeli zaś dzisiaj jest to prawem na­

tury, to tak samo i dawniej być musiało, albo­

wiem właśnie n a tej niezmienności praw natury cała nasza ziemska wiedza się opiera".

*) Reusch, Bibel u. Natur S. 343. — Ozolbe, Neue Darstellung des Sensualisinus. — Frohsehummer, Das Chri- stentham S. 72. — Oornelius, Die Entstehung der Welt S. 134. — *) Lehrbueh der Geologie

JL

Aufl. S. 101. —

*) Das ChriBtentłium S. 64. — *) Sonst

und

Jetzt S. 233.

(3)

N r . 19. G w i a z d a k a t o l i c k a 327

„Dla pierwszej więc organicznej istoty — pi­

sze H. G. B r o n n — jest koniecznie potrzebna czyn­

ność stwórcza Boga osobow ego; a skoro Go raz przypuścić musimy, to już nam całkiem obojętną je st rzeczą, czy ta czynność stwórcza jeden tylko gatunek życia w ydała, czy dziesięć, albo sto ty ­ sięcy gatunków",

2. Nie mogąc przeto z materyi nieorganicznej powstania człowieka wyprowadzić, Darwiniści jak Yogt, H ackel i inni poczęli je wywodzić od naj­

bardziej podobnego nam zwierzęcia, od małpy. Dla czego? Kto zna Karola Yogta — mówi recenzent jego k sią ż k i5), ten zanim rozetnie kartki dwu jego tomów, będzie naprzód wiedział, z jak wielką r a ­ dością rzucił się on na pokrewieństwo z małpami.

I rzeczywiście na niektórych miejscach niezmierną m u to przyjemość sprawia. Ozego jednak przewi­

dzieć nie można było, jest jego znakomite przed­

stawieni# różnicy między człowiekiem a małpą.

N igdyśm y nic gruntowniejszego pod tym względem nie c z y ta li; nigdyśm y tak żywo nie czuli niezm ier­

nej przepaści, która nas od najbardziej rozw inię­

tego zwierzęcia dzieli, jak z nauki tego ateuszo- wskiego cynika". Nie dlatego więc, jakoby nauki przyrodnicze teoryę tę podawały, ale z niesłychanej przewrotności jej się chwycono, a i tak niemożli­

wość jej ze słów samychże jej krzewicieli się p o ­ kazuje.

„Człowiek bowiem ani gatunkiem zwierząt nie jest, ani do je dnego z niemi rodzaju nie należy,

— jak dowodzi Izydor Geofroy St. Hilaire, A. de Quatrefages 6) i inni, — człowiek stanowi osobne królestwo w naturze, które od królestwa zwierząt tak bardzo, owszem jeszcze bardziej się różni, jak to od królestwa roślin i m in erałów 4*. „Między czło­

wiekiem a najdoskonalszem zwierzęciem — pisze H. M e y e r ł ) — leży niezmierna przepaść, która nigdy żadnem innem stworzeniem zapełnioną nie będzie. Zdolności duchowe, które z pewnością także do organizacyi człowieka należą, nigdzie jaśniej się nie okazują, jak w poznaniu we wszystkiem r z ą ­ dzącego Stwórcy, w badaniu praw niezmiernego wszechświata, i obracaniu sił natury na swoje usługi®.

A profesor G i e b e l d o d a je : Najistotniejszą częścią człowieka jest jego duch, z którego władzą porów­

nane cechy zoologiczne człowieka tracą swoje zna­

czenie. Każdą rzecz tylko w edług podobnych jej rzeczy można mierzyć, kamień w edług kamienia, roślinę według roślin, zwierzęta według zwierząt, a człowieka tylko w edług ludzi" 8)

3. Ale nie tylko władzami ducha różni się człowiek niezmiernie od zwierząt, już w samym ustroju ciała bardzo wielka zachodzi różnica na­

wet między najmniej rozwiniętym człowiekiem, a najbardziej rozwiniętą małpą, tak, iż pochodzenie człowieka od nich pokazuje się absolutnie niemo- żliwem. Posłuchajm y, co pod tym względem piszą sami przeciwnicy nasi.

5) Aunland 1864 S. 697. — *) Unitę de 1’espes hum.

p. 15. Eapport p. 71. — ’) Die Eeptilien ete. S 115. — ( ' Tagesfragen S. 51.

„Człowiek różni się od małp — mówi H B u r m e is te r 9) — co do budowy ciała tem, że ma bardziej rozwinięty mózg, stos pacierzowy prze­

znaczony do chodzenia prosto, silniej rozwiniętą miednicę brzuszną i na pierwszy rzut oka u d e rz a ­ jącą typiczną różnicę między rękami a nogami, gdyż u ludzi tylko przednie kończyny są rze­

czywistymi rękami, kiedy u małp rzecz się ma wprost przeciwnie, tylko zawsze są podobne do rąk, przednie więcej łapami, a niekiedy wcale wielkiego palca nie mają".

„Człowiek bezwarunkowo różni się od małp

— pisze V o g t 10) prostą postawą, jak ą małpa tylko na chwilę i zmuszona tresurą, ale nigdy jako so­

bie właściwej czynności nie ma. Ramiona i ręce człowieka wolno po bokach wiszące, mają przez to ru ch swobodny i zdolne są do różnorodnych czyn­

ności, do jakich są przeznaczone przez zwolnienie ich od chodu i służenia za podporę ciału. Przeci­

wnie zaś u najpodobniejszych nawet do człowieka małp przednie łapy tak są przyrządami do chodze­

nia jak tylne. Będzie małpa zmuszona po równej ziemi się poruszać, to po kilku krokach wspiera się znowu na zwiniętej łapie przedniej i przyjmuje przez to w miarę długości łap przednich, mniej lub więcej poziomą postaw ę".

„Ramię człowieka jest proporcyonalnie krót­

sze, noga dłuższa i silniejsza niż u małpy. Postawi się człowieka na czworakach, to musi ramiona bardzo wyciągać, nogę zaś w kolanie bardzo zgiąć, aby grzbietowi nadać poziome położenie.

U małp zaś są przednie i tylne łapy albo zarówno długie, albo też tylne krótsze od przednich, które u niektórych małp do zdumiewającej długości do­

chodzą. Człowiek stojąc prosto, ° dosięga palcami ręki tylko połowy uda, małpa szympans dosięga kolan, goryl jeszcze niżej, orangutan nie schylając się dotyka kostek stopy. Jeżeli zaś zastanowimy się nad proporeyą pojedynczych części ramienia, różnica jeszcze bardziej uderza w oczy. P rz y p u ­ ściwszy, że kość wyżej łokcia = 100 jednostkom, to niższa kość ma u białego człowieka 7 5 5 , u szympansa zaś 90-8, a długość ręki, czyli dłoni z palcami u białego człowieka 52*9, u szympansa zaś 7 3 ‘7, u innych małp są te proporcye jeszcze bardziej uderzające. Część więc ramienia powyżej łokcia przeciwnie dłuższa*.

„Jeszcze silniej występuje ta różnica w pro- porcyach nogi. Przypuściwszy bowiem, że kość uda = 100, otrzymamy u Europejczyka na goleń 8 2 ’5, na stopą zaś 52#9, kiedy u szym pansa wy­

padnie na goleń 80, na stopę 72'8. Ten więc c z ło ­ nek małpy daleko ma większą długość. Ale i co za członek w porównaniu do stopy lu d zk iej! P r a w ­ dziwa rę k a ! W prawdzie palce są nieco krótsze i szersze, wielki palec większy i grubszy niż u łapy przedniej, ale mimo to prawdziwa ręka z płaską podeszwą, z dobrze rozdzielonymi, poruszalnymi i wyciągniętymi palcami, z gru b y m wielkim palcem,

*) G-esehiehte der Seliopfung S. B71. — “) Yorle sungen I. 169 i nast.

(4)

328 G w i a z d a k a t o l i c k a N r. 19.

który da się innym przeciwstawić, z długą, wazką głęboko wklęsłą dłonią. Zestawmy tę rękę (małpiej tylnej nogi) z ludzką stopą, to wtenczas dopiero zobaczymy, jak słusznie Burmeister w sw ych „Geo­

logicznych obrazach11 położył stopę za właściwą cechę człowieka".

„Tylko człowiek ma chód prosty, naturalny po ziemi, wszystkie zaś małpy są zwierzętami spi- nającemi się po drzewach, drzewo jest ich natu­

ralną ojczyzną, żadna z nich nie umie we właści- wem tego słowa znaczeniu: „chodzić" — pisze Virchow.

„Co do głowy — prawi dalej Y o g t — i roz­

woju obu składających ją części, czaszki mianowi­

cie i twarzy, u człowieka przeważa układ jednej części nad drugą, u małp zaś jednej za drugą.

Gęba człowieka jest tylko małym dodatkiem do mózgownicy, która rozprzestrzenia się na wszyst­

kie strony, nad brwiami jako czoło, po bokach jako skronie, z tyłu jako kark, i przez to zdobywa so­

bie miejsce na stosunkowo wielką ilość m ó z g u ; podczas gdy u małp mózgownica je s t mata, czoło spłaszczone i za nabrzmiałemi brwiami gi­

nące. Nawet przy równej wielkości ciała u goryla i najmniej rozwiniętego Australczyka, je st jeszcze mózgownica u niego półtora raza większa. N ajm niej­

sza czaszka człowieka, który nie był idyotą, ma 63 cali kubicznych, a największa czaszka goryla 3 4 ’I

j

, cali kub. Dawszy przeciętną długość czaszki

= 100 jednostek i szukając, w jakim stosunku m ózg do niej sto i, otrzymamy na europejczyka 89'1, na murzyna australskiego 78'7, na orangu­

tana 47*7, na goryla 4 5 -9. Na twarz zaś człowie­

czą u europejczyka wypadnie 10'9 , murzyna au­

stralskiego 2 1 ‘3, na pysk zaś małpi orangutana 5 2 -2, goryla 5 4 ’1. U najlepiej więc rozwiniętego człowieka najbardziej rozrasta się czaszka a naj­

mniej gęba; u małp wprost odwrotnie. Jakkolwiek bądź rzecz tę obrócimy i z jakiejkolwiekbądź strony przyglądać się jej będziemy, zawsze stanie nam w drodze ta wielka przepaść między czaszką i twa­

rzą człowieka a małpy. U żadnej, najpodobniejszej do człowieka małpy objętość mózgownicy nie sięga ani połowy mózgownicy ludzkiej*1.

„Różnice — mówi H u x l e y ł l ) między cza­

szką człowieka i goryla są rzeczywiście niezmierne.

Przepaść między człowiekiem a najlepiej rozwiniętą m ałpą jest wielka i uderzająca. Każda kość małpy nosi na sobie cechę, która łatwo od odpowiedniej kości człowieka da się rozróżnić.

Lubo zaś mózg człowieka nie jest absolutnie największy, gdyż daleko większy ma słoń, wielo­

ryb, narwal, ani mózg ludzki nie je st absolutnie najcięższy, bo niektóre ptaki mają stosunkowo cięż­

szy, jednak mózg człowieka jest znacznie cięższy niż mózg małpy, tak, iż kiedy u dorosłego czło­

wieka waży co najmniej 3 1 — 32 uncyi, to najcięż­

szy mózg goryla ma 20 uncyi.

Kiedy więc porównanie obecnie istniejących ludzi i małp takie wydało rezultaty, zwrócono się

“ ) Manscken und Affensehaden S. 27. — ” ) Zeug- niss* S. 86 i 118.

do badania starożytnych czaszek ludzkich, lecz prze­

konano się, że „właśnie najdawniejsze czaszki nie mają wcale żadnych oznak ras niższych* '*). Mnie­

mano więc, że dawniejsze małpy miały więcej roz­

winięte mózgi, ale podjęte poszukiwania wykazały fałszywość tego twierdzenia. Tak więc przypuszcze­

nie tego pokrewieństwa ludzkiego z m ałpami u naj­

gorliwszych n aw et jego zwolenników musiało zo­

stać zachwiane,

4. Prócz tych jed n ak anatomicznych różnic i wielu jeszcze innych, które dla krótkości artykułu pominąć musimy, jeszcze bardziej wyróżnia się człowiek od małp rozwojem ciała. Małpy — pisze V i r c h o w 16) — krótko wogóle żyją, a szybko się rozwijają. Już na świat przychodzą dojrzałe na ciele dojrzałością oczywiście zwierzęcą ale nie ludzką; dorastają w kilku latach i wcześnie giną. Wątpliwą jest rzeczą, aby która dożyła 25 lat, a pewnem jest, że najlepiej rozwinięte małpy do zupełnego rozwoju swego dochodzą, kiedy czło­

wiek rozpoczyna dopiero być m ło d zień cem ; rodzą zaś w tym wieku, kiedy człowiek je st jeszcze dzie­

ckiem. Ze wszystkich części ciała małpiego naj­

mniej rozwija się m ó z g ; regularnie rozwój jego ukończony przed zmianą zębów, kiedy u człowieka dopiero potem właściwie rozwijać się rozpoczyna.

N atom iast najbardziej rozrasta się u m ałp pysk, który tak oczywistą jest cechą ich zwierzęcości*.

Dalej, „że są pokryte sierścią, trzystopowa długość ich ciała, ograniczenie, do klimatu i poży­

wienia są następnem i cechami małp. Powolny zaś wzrost, długi wiek dziecięcy, później rozwój,...

różnorodne szczególne choroby, władza mowy, śm ie­

chu, płaczu są dalszemi fizyologicznemi cechami człowieka, które go tak bardzo od małp odróżniają, ja k najgłębiej w rozwój jego życia w ch o d zą".15)

Przeto antropologowie — konkluduje Q u a - t r e f a g e s 18) którzy po części w wielu inn y ch za­

sadach się nie zgadzają, w tym punkcie do ty c h - samych wyników doszli i jednom yślnie u trz y m u ją : iż żadnej podstawy nie m am y w mózgu małpim widzieć mniej rozwinięty mózg ludzki, a w mózgu ludzkim więcej rozwinięty mózg małpi. Badanie całego organizmu a w szczególności kończyn oka­

zało przy jedności wspólnego planu takie różnice, z którymi pochodzenie człowieka od małpy żadną miarą pogodzić się nie da. Wprawdzie małpy lepiej rozwinięte zbliżają się do człowieka, a typ ludzki najgorzej rozwinięty zbliża się do małpy, ale mimo to tak wielka dzieli je przepaść, iż przejście mię­

dzy człowiekiem a m ałp ą je s t niemożliwe, jeżeli się wszystkim prawom rozwoju gw ałtu zadać nie chce". I. t. d.

5. Nakoniec „życie ludzkie i historya ludzi podaje fakta, które najzupełniejszą daje nam pe-

,J) Virehow, Die Ueberbevolkerung Europas S. 46. —

— Aeby, Schadelformen S. 89. — Nadaillac, L’aneiennete fle 1’omme p, 189. — J*) Mensehen und Affensch&del S. 25

— 1B) Th. Weitz. Antropologie I. S, 104. — **) Eapport p. 247. — n ) Das Christenthum S. 165 i nast, Podobniei T. B. Meynr, PMlosophisehe Zeitfragen S. 160. — Huber, Zur Kritik ete. S. 50. — H. Wedewer i inni.

(5)

F r . 19 G w i a z d a k a t o l i c k a . 329

wność, że między życiem duszy i działaniem czło­

wieka a małpy jest faktycznie bardzo wielka róż­

nica i niezmierny przedział — pisze F r o h s c h a m - m e r 1' ) F a k ta te są, powszechnie znane i na ich podstawie opiera się zdanie ogółu ludzi, że jest istotną różnicą, między człowiekiem a zwierzęciem.

Takim n. p. najbardziej w oczy wpadającym fa­

k tem jest, że ludzie mają mowę na wyrażenie swego wewnętrznego usposobienia, uczucia, myśli, oraz dla udzielania innym nabytego doświadczenia.

Zwierzęta zaś nie mogą mieć mowy, bo nie mogą myśleć. Zdolność myślenia je s t podstawą władzy mówienia, ale nie zdolność mówienia podstawą m y ­ ślenia, chociaż mowa myśli pobudza i rozwija. Dla­

tego zwierzęcia nie mogącego myśleć, rzeczywistej mowy nigdy nauczyć nie można, chociaż n. p. pa­

puga słowa naśladuje, ale nie wie, co oznaczają?

ani żadnej swojej myśli niemi nie wyraża, przeto nie mówi. Istota zaś mająca władzę myślenia, za­

wsze wynajdzie sobie jakie znaki na wyrażenie Bwych myśli, chociaż jak głuchoniemi ani głosu ludzkiego nie słyszą. Człowiek dość łatwo nauczy się obcej mowy, dlaczego zwierzę tego nigdy nie potrafi"?

„D rugim faktem jest to, że rodzaj ludzki ma historyczną świadomość siebie, swoich losów, do­

konanych dzieł, zadania, czego wszystkiego zwie­

rzętom najzupełniej brakuje. W związku z tem stoi, że każdy pojedynczy człowiek może sobie postawić zadanie wyższe, wewnętrzne, albo etyczne t. j . m o­

ralne, prócz fizycznego u trzym ania życia, o jakiem to zadaniu zwierzęta wcale nic wiedzieć nie mogą, a za jedyny cel wszystkich swych czynności mają jedynie dobrobyt fizycznego b y tu “.

„Podobnymże faktem jest u ludzi poczucie prawa, pojęcie słuszności i opartych na tym obo­

wiązków ciążących na wszystkich, oraz porządek społeczny. Dalszą różnicą odznaczającą człowieka je s t pojęcie Boga, religijna wiara, kult, do czego zwierzęta nie są zdolne. Nareszcie tylko ludzie roz­

wijają sztuki i umiejętności, tudzież mają rzeczy­

wisty postęp, podczas gdy zwierzęta ani oderw a­

nego myślenia, ani żadnej teoryi i według niej kształcącej się praktyki nie posiadają“,

5. Musimy więc zawnioskować z Oskarem F ra a s *8), że, „aby z jakiegokolwiek gatunku małp ró d ludzki miał powstać, jest dowcipem najw yż­

szego obłąkania, godnym, aby był uwiecznionym kiedyś w nowem wydaniu „historyi głupoty ludz­

k ie j8, o faktycznych zaś dowodach dziwacznego tego pomysłu ani mowy być nie może“. . W y p r o ­ wadzenie człowieka od m ałp — pisze Q u a t r e - f a g e s 1' ) — zwróciło uwagę, bo w imię filozofii broniono go, w imię zaś teologi znalezione i p r z e ­ kroczono granice, po za które uczony nigdy wy­

chodzić nie powinien. My nie jesteśmy ani teolo­

gam i, ani filozofami, lecz jedynie badaczami natury i o nic więcej się nie troszczymy, tylko o prawdę umiejętności przyrodniczych. W imię tej prawdy

x*f Yor der Siidfluth S. 399. ™) Hi«t. de Poranie III p. 60.

muszę wyznać, że badanie przyrody nic nie wie o początku człowieka ; ale w imię tej samej prawdy mogę zapewnić, że ani goryla, ani orangutana, ani szympansa, ani krowy morskiej, ani żadnej ryby ani żadnego w ogóle zwierzęcia jakiegokolwiek g a ­ tunku człowiek za przodka swego nie m a “.

Do takich to rezultatów doprowadziło b a d a ­ nie zasad tej tak wstrętnej dla człowieka i p o n i­

żającej go teoryi, do której można zastosować sło­

wa p s a lm is ty 10): „Kiedy był człowiek we czci, nie zrozumiał, i porównany je st ze zwierzętami nierozumnymi”. Lubo zaś i następne trzy ro z p ra ­ wy pod innymi jeszcze względami podobnież w y­

każą, że pierwszy człowiek bezpośrednio z ręki Bożej wyszedł, to już z tych świadectw pokazuje się jasno, jak słusznie Pismo św. i nauka Kościoła katolickiego o stworzeniu pierwszych naszych r o ­ dziców opowiada: R zekł B ó g : iV) uczyńmy czło­

wieka na obraz i podobieństwo nasze. I utwór t y ł Pan Bóg ciało człowieka z mułu ziemi i natchnął tv oblicte jego dech życia, i stał się człowiek z du­

szą żyjącą. I stworzył Bóg ezłowieka na wyobra­

żenie swoje, na obraz Boży stworzył go, mężczy­

znę i niewiastę stw orzył “. Praw d ę zaś tę okre­

śliły sobory powszechne, któreśmy poprzednio (XI) p rzytoczyli, i wszyscy ber; wyjątku Ojcowie K o­

ścioła ją wyznają. Zakończymy więc słowy św . J a n a Z ł o t o u s t e g o : 1’) Pojedynczy i niezło- iony, a nie mający kształtu jest Bóg. Jeżeli bo­

wiem Bogu członki i kształt przypiszemy, w bet- bożność pogańską popadniemy. Kiedy więc s ły ­ szysz Pismo mówiące, że ukształtował Bóg czło­

wieka, m yśl o tej samej Jego mocy, którą rozkazał:

Niech się stanie ! I znowu kiedy s ły s z y sz : wetchnął w oblicze jego dech życia, tak samo rozumiej. Bo jako szczere duchy uczynił, tak rozkazał, aby i to ciało z ziemi utworzone miało duszę rozumną, któraby używała członków ciała , gdyż jako na­

rzędzie to ciało dla niej uczynione zastało... Chciał więc Bóg i rozkazał, aby to ciało z tiem i ukształ­

towane otrzymało moc życia... którą jest substan- cya duszy ; albowiem w człowieku jest istota nie- materyalnu i nieśmiertelna, a rozumna i daleko szlachetniejsza niż ciało. W ielką więc jest to rzeczą, co mówi Pismo i pełne podziwu, ą myśl ludzką przewyższające'. Jednak kiedy zważysz, kto to dzia ła ? uznasz fakt, a będziesz podziw iał i uwielbiał potęgę Stwórcy JS).

Przerób, z niem. przez St. G.

(Ciąg dalszy).

III.

W kilkanaście dni później, siedziała Liwia w swoim buduarze.

” ) Ps. 48. 21. — •*) Ksiąga Rodzajn. I. 36—38 11. 7. — „ ) Iu tien. cap. II. hem. 13. — „ ) Tamże hom

12. w środku.

(6)

3 3 0 G w i a z d a k a t o l i c k a . N r . 19.

Jeszcze za życia opiekuna miała p rz e ­ znaczone dla siebie trzy pokoje, których najpię- kniejszem bogatwem i ozdobą było mnóstwo kw ia­

tów, przepełniające całe to miłe mieszkanko, a że pokoje leżały w je d n y m rzędzie, robiły wrażenie długiego ogrodu.

Po śmierci barona Augusta Hartensteina, Liwia zostawszy jego sukcesorką, zamknęła cały obszerny pałac, pozostawiając dla siebie dawniej zajmowane komnaty, przedzielone przedpokojem od pięknego, dużego pokoju pani M arty, która dopomógłszy ba­

ronowi wychować E d w a rd a i Liwię, gdy ta osta­

tn ia dorosła, została przy niej jako towarzyszka.

Skromne mieszkanie wystarczało teraz zu­

pełnie Liwii, bo po śmierci barona postanowiła tylko kilka tygodni zabawić w Dreźnie.

— W szystko, na co tylko spojrzę w tym d o m u — mówiła Liwia do odwiedzających ją pilnie przyjaciół — przypomina mi moją stratę. Zarząd całego majątku oddałam dawnemu plenipotentowi barona, w pałacu zostanie stary kam erd y n er Jó zef a ja z panią M artą udam się na cały rok w po­

dróż. Nie wiele widziałam w życiu, bo do nieda­

wno nauka była całem mojem zajęciem i pochła­

niała mi czas wszystek; od trzech lat zaś, gdy ukończyłam pensyą, baron był zbyt słabym , aby m ógł podejmować dalekie podróże. Przyobiecał mi w praw dzie pokazać Włochy, ale oprócz licznych wód, które co rok zwiedzaliśmy, nigdzie nie byłam.

Wrszyscy przyklasnęli pomysłowi Liwii a wiele serdecznych przyjaciółek zazdrościło jej skrycie m ajątku i przyjemności zwiedzenia Europy.

Dzień wyjazdu w podróż był naznaczony, pani Marta poczyniła już wszystkie przygotowania i teraz właśnie wszedłszy do buduaru Liwii, m ó ­ w iła :

— Widzisz, moja piękna, tak się spieszyłam, że jeżeli zechcesz, jutro możemy jechać,

— Dobrą jesteś bardzo, kochana pani Marto, ale j a pragnę zostać jeszcze dni kilka.

— Tak ? niepodobna! ja sądziłam, że nie m o­

żesz doczekać się dnia wyjazdu, taka byłaś w osta­

tnim czasie rozstrojona, i dlaczegóż to, jeżeli wolno spytać, odkładasz podróż?

— Otóż nie wolno pytać — odparła Liwia z uśmiechem i usiadła na niskiej otomance.

— D opraw dy? To też może nie wolno po­

wiedzieć pięknej, kapryśnej dziedziczce wielkiej now iny, o której dziś nikt nie wie, ale która za kilka miesięcy stanie się może głośną? — pytała udając bardzo obrażoną — dobra pani Marta.

— Nowinę wolno powiedzieć — rzek ła z ko­

miczną powagą m łoda dziewczyna a następnie chw y­

tając serdecznie za ręce swoją towarzyszkę, posa­

dziła przy sobie.

— J a żartuję moje dziecko — mówiła po­

ważnie już pani Marta — a może nowina sprawi ci przykrość, bo twój ulubieniec E d w ard je st tu interesowanym.

Liwia pochyliła się, aby ukryć rumieniec.

— Złe nowiny — rzekła po chwili usiłując zapanowąć nad drżeniem głosu — najlepiej powie­

dzieć odrazu, bez wstępów, bo niepewność gor sza je st często od samego nieszczęścia.

— No, nie chodzi znowu o nic tak strasznego, ale niespodzianka je st wielka dla mnie i będzie nią pewnie dla wszystkich. Dziś rano przyszła do mnie pani Hermanowa T unn, stryjanka F ry d y , która, jak wiesz, jest moją przyjaciółką jeszcze z pensyi prosić mnie o dość znaczną pożyczkę;

a widząc moje mimowolne zdziwienie, rz ek ła: — To nie dla mnie, ale dla brata mego nieboszczyka męża, jest to tajemnicą i proszę cię zatrzymaj u siebie to, co ci p o w iem ; ojciec F r y d y jest zupeł­

nie zrujnowany, przyznał mi się do tego, błagając o ratunek ; potrzebuje koniecznie kilkunastu tysięcy marek, aby m ógł z rodziną spędzić jeden sezon w Paryżu, ja nie m ogłam mu dać wszystkiego, ale wiem, że ty masz pieniądze i nie odmówisz mi pożyczki paru tysięcy. J a k tylko F ry d a wyjdzie za mąż, wrócę ci je z podziękowaniem, bo wtedy przyobiecał Tunn oddać mi całą sumę.

— Ależ zmiłuj się — zawołałam — toż cały świat wie, że Edward, narzeczony F r y d y został wydziedziczony, że nie m a n i e ; więc jeżeli i F r y d a nie dostanie posagu, to z czegóż będą płacić długi ? Ozyby tylko pan T u n a b y ł nieświadomy, że córkę oddaje biednemu ? I pocóż wreszcie to udawanie bogactw w P a r y ż u ?

— O moja droga - odpowiedziała H e r m a ­ nowa z jakim ś tajemniczym uśmiechem — jakaś ty niedomyślna, kto wie, co się s t a n i e ; więcej mi mówić nie wypada. Zresztą choć rodzice absolutnie już nic nie mają, to F r y d a dostanie w dzień ślubu trzydzieści tysięcy marek, od których procent trw o­

n iła dotąd na stroje; obecnie jest to cały majątek Frydy, ale w przyszłości może być bardzo bo­

gatą. Nie pytaj mię o nic, bo nic więcej nie po­

wiem, wreszcie je s t to tajemnica tylko do czasu.

Dałam jej żądaną sumę — mówiła pani Marta dalej — ale cóż ty mówisz na to ? oboje tacy bie­

dni, E dw ard nic nie ma, prócz skromnej pensyi, ona kilkaset m arek procentu, będą musieli żyć bar­

dzo skrom nie; lecz to pięknie świadczy o F ry d z ie , że się nie zm artw iła utratą majątku, jak nam E d w a r d mówił. Nie mogę tylko pojąć, po co oni chcą b ły ­ szczeć w Paryżu, i co się stanie, co tak napraw i ich interesa? Może spodziewają się jakiego spadku, a te kilka tysięcy pewnie pożyczone na wyprawę, którą chcą zakupić w Paryżu, — Ale Liwio, cóż ci to ? takaś blada, czy ta wiadomość tak cię aa- trwożyła ?

— Żal mi E d w a rd a — jęknęła Liwia, blada jak trup.

— E, dajże pokój; toż mu nic nie zagraża;

pani H erm anowa bardzo tajemniczo się uśmie­

chała, muszą być pewni, że jakiś znaczny majątek dostaną. Zobaczysz, znajdzie się jaki wujaszek z Ameryki, jak mówią Francuzi. Liwia milczała.

— No uspokój się moje dzieck o ; może się przejdziemy ?

— J a nie mogę, ale pani g d y b y ś tak chciała

wybrać w księgarni kilka nowych dzieł na podroż,

byłabym ci bardzo wdzięczną.

(7)

N r . 19. G w i a z d a k a t o l i c k a . 381

— Dobrze; Ale przecież jesteś już spokojną ?

— Najzupełniej. Do widzenia!

Ledwo się drzwi za panią M artą zamknęły, Liwia w ybuchnęła płaczem.

— 0 najlepszy nasz opiekunie — mówiła wpatrując się w fotografię Augusta stojącą na biórku

— więc nie zdołałeś zapewnić szczęścia E d w a r­

dowi ; ktoś zdradził ta jem n icę; tak, ten spokój F rydy, to spodziewane bogactwo w niedalekiej przy­

szłości, muszą wiedzieć w s z y s tk o ; ale któż z d ra­

dził, któż?

Drżącą ręką przycisnęła sprężynę, ukrytą w j e ­ dnej szufladzie biurka, i w tej chwili okazała się m ała skrytka, z której wydobyła Liwia duży list zapieczętowany czterma pieczątkam i; przyjrzawszy m u się uważnie, włożyła napowrót do skrytki i zam knęła biórko.

— A może się mylę — szepnęła — mogą przecież spodziewać się spadku lub jakiego zapisu, czy to ze strony krew nych Fry d y , czy E d w a r d a ; ten ostatni ma liczną, bardzo majętną r o d z in ę ; do­

tąd wprawdzie nikt się o niego nie troszczył, ale może właśnie teraz wydziedziczenie ze strony stryja wzruszyło którego z krewnych. Któżby zdradził n aszą tajem nicę? pieczątki nienaruszone, oprócz mnie i ś. p. barona nikt jej nie zna. Może się mylił mój drogi opiekun; F r y d a jest niewątpliwie szlachetną, prawdziw ie kocha Edw arda. Oby tylko b ył szczęśliwy i ja nie będę bardzo nieszczęśliwą.

Mój drogi ojcze — mówiła dalej ze łzami sierota

— tyś tak p rag n ął zapewnić mi szczęście, obie­

całeś mi, że zdobędziesz je dla m n i e ; ale szczęście zdobyte kosztem innej kobiety, nie byłoby dla mnie szczęściem ; nie chcę, o nie chcę takiego szczęścia.

W ręku Bożem losy nas wszystkich, On widzi, że serce moje czyste, wolne od wszelkiej niechęci, zawiści, pragnę wprawdzie szczęścia dla siebie, ale życzę go każdemu tak samo jak sobie. O mój Boże, o Boże — złożyła ręce, w s p a rła na nich czoło i z ust strapionej dziewczyny popłynęła go­

rąca modlitwa do Ojca sierót i opuszczonych, o szczęście dla wszystkich Jego dzieci.

IV.

— Ozy panienka zasnęła? — pytał Liwię stary k am erdyner, który o godzinę później w sz e d ł­

szy do pokoju, zastał ją klęczącą przy biórku z tw arzą ukrytą w dłoniach.

— Nie, Józefie, czy życzysz sobie czego?

— J a nie, ale pan baron E d w a rd Hartenstein życzy sobie widzieć panią.

Liwia drgnęła i powstała szybko.

— Gdzież on j e s t ? — spytała.

— Tutaj czekam Liwio — odezwał się głos w przedpokoju a równocześnie młody kapitan bla­

dy i sm u tn y wszedł do pokoju.

— Na Boga! Cóż się stało Edwardzie, jak ty w y g ląd asz?

— Jak to? widać po mnie, że mam serce rozdarte ?

Liwia oparła się o stół, oczy jej płonęły.

— Co się stało? — szepnęła.

— Liwio, s io s tr o ! do ciebie przychodzę po słowo pociechy. F r y d a odrzuciła mię jak żebraka.

— A c h ! więc dlatego jadą do P a r y ż a ! — krzyknęła mimowolnie L i w i a ; poezem padła na krzesło a z ócz jej trysnęły łzy gorące.

— Liwio, ty płaczesz nad mojem nieszczę­

ściem, o najlepsza z kobiet! stryj tylko sam um iał ocenić serce twoje.

Gorący rumieniec zakwitnął na twarzy L iw ii;

otarła prędko oczy.

— Boleję nad tobą Edwardzie więcej, niż myślisz; tak prosiłam Boga o szczęście dla ciebie.

— Wiedziałem Liwio, że serce twoje znaj­

dzie słowa współczucia i dlatego przyszedłem tu.

Tyś była zawsze moją najmilszą siostrą.

— O Edwardzie, nie miej żalu do mnie ! J a nie chciałam tego zapisu, robiłam co było w mej mocy; a stryj, wierz mi, kochał cię bardzo i p ra ­ g n ą ł tylko twojego szczęścia, ale któż wie, czy mu wdzięcznym będziesz za to, co zrobił.

— Nie rozumię cię Liwio; ale bądź pe­

wną, że żalu nie miałem nigdy do ciebie, a stryja błogosławię już dziś, że mię obronił od tej b e z d u ­ sznej istoty.

— Powiedz, jak się to stało, sam mówiłeś, że utrata majątku...

— Tak, nie obchodziła ją, bo skoro dowie­

działa się, żem biedny, nie uważała mię już za na­

rzeczonego.

— Ozy ona ci to powiedziała?

— Wczoraj odebrałem list od pana Tunn, w którym mi pisze, że nie może oddać mi s w e j córki, bo je stem ubogim i dlatego zupełnie nieod­

powiednią partyą dla p an n y Tunn, która będąc bogatą, wyjść musi za równego sobie majątkiem.

Liwia się uśmiechnęła.

— Mimowoli — rzek ła — pan T unn powie­

dział prawdę, że pod względem m ajątkowym nie je ste ś odpowiednią partyą dla jego córki.

— J a k to rozumiesz?

— Dowiesz się p ó źn iej; ale jakże F ry d a, czy i ona je st tego samego zdania co jej ojciec ?

— Niestety, ta k ; starałem się koniecznie z nią. widzieć, lecz nie dopuściła do tego, napisała tylko list dla mnie niekoniecznie zrozumiały.

— Cóż pisze?

— Oto, że gdybym był bogatym, poszłaby za mnie chętniej, niż za wielu innych, ale ponie­

waż jestem ubogi, a ona nie kocha mię do tyła, aby zadowolnić się mogła samą tylko moją miło­

ścią, przeto je st zmuszoną wrócić mi pierścionek i słowo. A w końcu d o d a je : „Mam nadzieję, że się pan nie będziesz bardzo smucił, bo tyle masz już doświadczenia, że w ubóstwie miłość prędko się rozwieje. P a n potrzebujesz bogatej żony, tak jak ja bogatego m ęża.“

— Cóż ci w. tym liście jest niejasne ? —

— Końcowy ustęp listu, bo słuchaj t y l k o : ona bogata i potrzebuje bogatego męża, a ja bie­

dny potrzebuję także bogatej żony.

(8)

382 G w z i a d a k a t o l i c k a N r . 19.

— Może wkrótce zrozumiesz wszystko. Bądź pew ny Edwardzie, źe serdecznie ubolewam nad zawodem, jaki cię spotkał. Bóg da, że jeszcze z n a j­

dziesz szczęście w życiu — mówiła to Liwia bar­

dzo serdecznie, ja k kochająca siostra, ale wielkiego smutku nie było w jej głosie.

— O nie, nie chcę już znać kobiet — zawo­

ł a ł E d w a rd zapalczywie, lecz spostrzegłszy się, do­

dał pokornie — przepraszam cię Liwio, ale ty nie należysz do zwykłych kobiet.

— A do ja k ic h ?

— Do jakich ? do ż a d n y c h ! nie ma takiej drugiej kobiety, jak moja siostrzyczka.

— Rozżalony jesteś, więc niesprawiedliwy;

dużo, bardzo dużo jest kobiet, zasługujących na miłość i szacunek.

— Być może, ale proszę cię porzućmy już tę kwestyę, lecz zapewniam cię Liwio, że nie zbliżę się ju ż do żadnej kobiety.

— Nie zapewniaj, bo nie dotrzymasz.

— Daję ci moje słowo.

— E dw ardzie! dajże pokój, bo słowa nie g o ­ dzi się łamać.

— Na to je daję, abym go dotrzymał. Ależ kiedy wyjeżdżacie p a n ie ?

W tych d n ia c h ; wszystko już gotowe do po­

dróży.

— Więc i was zostanę pozbawiony! Długo zostaniesz Liwio w podróży ?

— Cały rok; w początku roku przyszłego wrócę z pewnością; muszę być w Dreźnie w r o ­ cznicę zgonu naszego opiekuna i proszę cię E d w a r ­ dzie, abyś był także wtenczas tam, przyobiecaj mi to, proszę.

— Bardzo chętnie Liwio, wielka dla mnie będzie pociecha spędzić tę smutną rocznicę razem z tobą, Wątpię zresztą, abym w ciągu roku gdzie wyjechał, lecz jakkolwiekbądź, znajdziesz mię za powrotem z pewnością w Dreźnie, A teraz do wi­

dzenia Liwio, przed wyjazdem zobaczymy się je- zcze, wszak pozwolisz mi przyjść pożegnać ciebie i panią Martę.

— Jak n a jc h ę tn ie j; pani Marta czułaby się bardzo dotkniętą, gdybyś jej nie pożegnał.

W dwa dni później E d w a rd z dwoma bukie­

tami w ręku oczekiwał na kolei przybycia Liwii i jej towarzyszki. Poprzedniego dnia wieczorem był j e pożegnać, lecz tak smutnego doznał uczucia że­

gnając się z niemi na cały rok, iż nie m ógł się oprzeć pragnieniu ujrzenia ich raz jeszcze przed odjazdem.

Teraz przechodząc się w poczekalni m ów ił:

—. Dziw na rzecz, jak mi smutno rozstać się z tą przybraną siostrzyczką, nigdy nie wydała mi się tak ład n ą i dobrą jak wczoraj. Cały rok! Oo ten długi przeciąg czasu przyniesie mi z sobą?

Dotąd nigdy nie przyszło na myśl baronowi, że Liwia może wyjść za m ąż; teraz, gdy pomy­

ślał, iż panienka tak zachwycająca, młoda i bo­

gata będzie jeździła gdzieś daleko po świecie, że może spotka kogoś, kogo wybierze na dozgonnego

towarzysza, doznał dziwnego uczucia niezadowole­

nia i obawy.

— Dotychczas po stryju, mnie kochała n a j ­ więcej — myślał z goryczą — a t e r a z ! I dom, w którym wychowaliśmy się oboje, będzie miał innego pana. Ja k ż e to s m u t n o ! Ale co tam ! — skinął niechętnie ręką — wszakże od śmierci stryja ten dom przestał być moim.

P rzyjazd Liwii i pani M arty przerw ał sm u­

tne rozmyślania młodego kapitana. Pożegnano się bardzo serdecznie, a g d y pociąg ruszył, wszyscy mieli łzy w oczach.

— Wracajcie panie z d ro w e — zawołał E d w a r d a ciszej dodał — i z niezmienionemi uczuciami w sercach.

Wkrótce pociąg zniknął z oczu patrzącego za nim barona, który z westchnieniem s z e p n ą ł :

— Teraz zostałem zupełnie sam. Sm utne jest życie człowieka!

(Dokończenie nastąpi).

Katolicyzm w Stanach Zjednoczonych

W ice h ra b ia de Meaux, znakom ity i zn a n y po­

wszechnie h isto ry k , r e p r e z e n to w a ł swego czasu k a ­ to licką F ra n c y ę p r z y o tw arc iu u n iw e r s y te tu w W a ­ szyngtonie.

P a n de Meaux m ógł w tedy z b liska i naocznie zbadać znaczny rozwój katolicyzm u w łonie p o tę ż ­ nej demokracyi a m e ry k a ń sk ie j, a w rażenia z t a m t ą d wyniesione spisa! w arty kule, k tóre ogła sza „C or- r e s p o n d a n t“ . A r t y k u ł ten, pochodzący z pod pióra t a k kompetentnego, za w ie ra szczegóły i obliczenia, z którym i w a r t o się zapoznać bliżej, a z drugiej stro n y katolicy europejscy powinni baczną zw rac ać uw ag ę n a położenie katolików am erykańskich, g d y ż to położenie d osta rc za im niejako nowego ty p u p r z y ­ szłego sta now iska Kościoła wpośród rosnących w E u ­ ropie społeczeństw dem okratycznych.

W roku 1 7 8 4 , pow iada pan de Meaux, w rok po wyw alczeniu niepodległości, liczono w S t a n a c h Zjednoczonych około 4 5 .0 0 0 k a to lik ó w ; w ro k u 1829 ju ż 5 0 0 . 0 0 0 ; w r. 18561iczba ich podnosi się do 3 , 5 6 0 . 0 0 0 ; w roku 1875 do 6 milionów ; w roku 1889 j e s t ich j u ż 9 do lOmilionów.

~W czasie tym, czy to prze z ro zsz erze n ie g r a ­ nic, c*y prze z em ig racyą, czy to przez p r z y r o s t ludności, ca łk o w ita ludność Unii w zrosła z 3 czy 4 milionów do 60 czy 65 milionów głów. T a k więc c a ł­

k o w ita ludność j e s t 15 czy 2 0 r a z y liczniejszą, a n i ­ żeli była przed wiekiem, a ludność k ato lic k a 2 0 0 ra z y . W ro ku 1 7 8 4 liczono jednego k a to lik a na 100 m ieszkańców ; w r. 1889 p rz y p a d a 1 katolik na 6 czy 7 mieszkańców.

S ą to n ie w ą tp liw ie cyfry godne u w a g i, a je ­ dnak gd y się rozważy pow ażną cyfrę em ig r a n tó w katolic kich w S ta n a c h Zjednoczonych, w z r o s t ż y ­ wiołu katolickiego nie j e s t t a k znaczny, j a k się n a p ierw szy r z u t oka wydaje . A le j a k słusznie z a u w a ż a p. de Meaux, w tem widowisku, ja k ie t e n Kościół p r z e d s ta w ia św ia tu , należy podziwiać nie t a k liczbę, j a k rac zej życie, ja k ie r o i w i j a . W te m rosnącem

(9)

N r . 19. G w i a z d a k a t o l i c k a . 333

ciele nie m a członków m artwych, niema obojętnych, j a k w E uropie, niema katolików z urodzenia i n a ­ zw is k a , którzyby prz e sta li wykonywać p r a k ty k i reli­

gijne i w ierzyć: tacy w ystąpili z Kościoła; ci co p o z o s ta j ą w jego łonie, należą do niego w duchu i w prawdzie. W A m eryc e, ta k pomiędzy m ężc zy­

z n a m i, j a k i pomiędzy kobietami, k atolik, k tó ry b y n ie z a ch o w a ł swej reli gii, j e s t wyjątkiem.

W

Nowym J o r k u mianowicie oblicza A r c y b i ­ sk up na 6 0 . 0 0 0 liczbę w iernych, któ rzy w każ dą niedzielę słu c h ają Mszy św, w jego katedrze , a na 6 0 0 . 0 0 0 około liczbę tyc h, k tó r z y się cisną w 80 kościołach i 40 kaplicach, w których się odbywa nabożeństw o. S ą to bez m a ła praw ie wszyscy, któ­

rzy mogą przyjść do kościoła. W odległej dzielnicy tej olbrzym iej metropoli, pośród ludności, k tó r a żyje ubogo z codziennego zarobku i zmienia się czę­

sto, a u to r odwiedził p a r a fią , k tó r ą z a r z ą d z a ją P a u l i n i ; otóż na 1 3 .0 0 0 parafian dorosłych co n a j­

mniej 1 0 .0 0 0 p rz y s tę p u je do S a k r a m e n tu spowiedzi.

W Chicago, w kościele jeszcze nieskończonym, nie­

daleko od dworca, każdej niedzieli o godzinie 6 rano od p raw ia się Msza św. dla robotników zajętych na kolei, ponieważ pomimo jednozgodnego poszanow a­

nia Am erykanów do odpoczynku niedzielnego, mimo z a p rz e s ta n ia handlu, kilka pociągów ku rsu je jeszcze.

Ci biedni Indzie idą do tej ubogiej św ią tyni w po- wszedniem ubraniu , niosąc w białych blaszankach ś nia danie przygotow ane poprzednio w mieszkaniu, a z kośc ioła idą w prost do pracy.

Ale w ierni nie ogranic za ją się na w ysłu chaniu Mazy św. w niedzielę i ną przystę pow aniu do S a ­ k r a m e n tu spowiedzi św. W D e tr o it , w sta nie Mi­

chigan, wielkiem i pięknem mieście, zupełnie nowem, n a drodze od N iag a ry , W ielkich je zio r i Kanady, p. de Meaux w s tą p ił rano w p ie rw s z ą niedzielę ad w e n tu do kościoła napełnionego lu d ź m i; praw ie w szyscy mając w dziurkach od surdutów odznaki czerw one lub niebieskie brac tw a, zbliżali się do oł­

t a rz a , a k ap łan , k tóry w stą p ił na ambonę, n a z n a ­ czał na pew ne dni ty g o d n ia i na n as tęp n ą niedzielę padobne z e b ran ia dla innych bractw męzkich i ż e ń ­ skich. 0 c z te ry s t a m il z t a m t ą d wśród gór A lle g a - nów w P i t t s b u r g u Ojcowie D u c h a św. pełnią swe mozolne i pocieszające posłannictw o w sąsiednich okolicach. P o sia d a ją oni między innemi parafią zło­

j o n ą z 4 0 0 rodzin t. j. około 2 0 0 0 dusz, w któ rej co sobotę dwóch k ap ła n ó w z a s ia d a w konfesyonale od drugiej do szóstej wieczorem. Podobne p r z y k ła d y możnaby p rzytoczyć w W a sz yngtonie, w Chicago;

w dwóch ty ch m iastach wymieniają parafie o 7000, o 2 5 .0 0 0 dusz, k tó r e są równie gorliw e. D u ch o ­ wieństwo S tanów Zjednoczonych zatem ma w szelki powód do zadowolenia z swego lu d u ; zdając sobie sp raw ę z uczęszczania do S a k r a m e n tó w św., p y ta ją się oni, czy j e s t w E uropie naród, w którym by k a ­ tolicyzm był równie żywym, czy j e s t ja k ie miasto katolickie, któreby prze w yż sza ło, lub naw e t dorów­

nało Nowemu Jo rkowi.

Sam Nowy J o r k obejmuje ty lu katolików, oo w sz y s tk ie S ta n y południowe r a z e m ; miasto n a j ­ b a rd z ie j handlowe Unii j e s t za raze m najbardzie j ka-

tolickiem miastem. W Massachussets, tem wybrzeżu osiedlonem przez pielgrzymów Szkocyi i Holandyi, w tem siedlisku prezbyteryanów, wypędzonych z E u - ropy, katolicy tw o rz ą trz e c ią część ludności, Boston s t a ł się n a pół katolickim , s ta ją c się do połowy irlandzkim . W r. 1820 B iskup bosto ński liczył w swej dyecezyi 7 0 0 katolików , któ rzy przystąpili do wielkanocnej Komunii św,, duchowieństwo jego

• k ła d a ło się z 5 kapłanów, 3 p rz y nim i 2 na mi- syi i ubolewał nad tem, że nie może ich zająć.

D z is ia j A rc y b is k u p bostoński stoi n a czele 350 k a ­ płanów, poświęcających sw ą pracę 5 1 0 . 0 0 0 wiernym.

Wobec tego nadzwyczajnego rozwoju ap o s to l­

stw a katolickiego dziwić się nie należy szacunkowi ceci, j a k ą oddają Kościołowi naw e t ci, k tó r z y do niego nie należą. W ie lk ie z a d a n ie j e s t bezwątp ie- n ia przeznaczonem Kościołowi w S tanach Z je d n o ­ czonych. J u ż liczne objawy świadczą o tem, że p r z e ­ silenie socyalne, j a k ie grozi E uropie, ukaże się nie­

bawem i w łonie dem okracyi am erykańskiej. W dniu tym — ja k pow iada słusznie pan de Meaux — bę­

dzie można sobie powinszować, że pomiędzy ludem fabrycznym katolicy są liczni i że zachowali ufność do swych kapłanów. N a w e t ci, któ rzy nie uznają władzy reli gijnej w E uropie, będą zniewoleni sz ano­

wać a n a w e t wezwać jej powagi socyalnej. Aby dosięgnąć kla s roboczych, nie będzie miała ona do usunięcia tych samych przeszkód, co w sta ry m świe- cie. Od dawna s ta r y św ia t odrzucał w sw y ch s p r a ­ wach pośrednictw o kościelne. Wobec nowych pro­

blemów b r a k n ie mu dzisiaj, ja k się zdaje i wedle niektórych wskazówek myślećby możua, że j e s t go ­ tów z a w ez w a ć go, celem przyw rócenia pokoju spo łecznego. Wbrew uprzedzeniom pro testan c k im c e sa rz niemiecki postawił B iskupa w rocławskiego w p i e r w ­ szym rzędzie mężów, powołanych prze z niego do uregulow ania w arunków tego pokoju w E uropie. C z yi go nie przeznaczył na przewodniczenie je dnem u z n a j ­ w ażniejszych w ydziałó w konferencyi b e rliń sk ie j?

J e s z c z e w osta tn im czasie przyjęli robotnicy przy dokach londyńskich w swej sprzeczce z chlebodaw ­ cami k a r d y n a ła M a nninga za rozjemcę i bło gosła­

wili sąd jego. Tego pośrednictw a wzywać będą w ię­

cej niż gdziekolw iek indziej w łonie demokracyi a m e r y k a ń s k i e j; pośrednictw o to dokona się bez p r z e ­ szkody. dzięki wolności am erykańskiej, dzięki r ó w ­ nież znakom it em u i p rze w a żn e m u stanowisku, jakie umiało w ty m k r a ju zająć duchowieństwo i ep isko­

p a t am erykański.

Puszcze syberyjskie.

Nie tylko w A m eryce są pusty nie nie tk n ię te stopą lu dz ką. W Syberyi znale źć można ta k ż e n i e ­ przebyte lasy, gdzie łomy i za w ały wśród b a g n i­

styc h trzę saw is k , sta n o w ią rodzaj bezbrzeżnego oce­

an u , p rse z k tó r y wędrowiec przebić się nie zdoła.

W ś ró d ty c h niezmiernych obszarów, dosyć zboczyć z u ta r t e j jakiejkolw iek drogi w g ęstw inę, aby z a ­ błądzić i zginąć bez ratu n k u . Cały półn ocny klin siem i z a w a r te j między A n g a r ą i Je n isejem , j e s t

2

(10)

3B4 G w ia z c U k a t o l i c k a Nr. 19

taką pussczą zarosłą gęstwin?, modrzewi, cedrów i innych olbrzymów leśnych. Ta i owdzie bardzo rzadko, w kilku kotlinach w głębi tych bezdni, gdzie rze­

czka jakaś przecina otoczoną górami dolinkę, znaj­

dują się w torfistym gruncie pokłady złotodaj­

nego piasku, co wypatrzywszy ludzie, zbierają się tam w nieliczną gromadkę i zakładają kopalnię, w której następnie pracują dzień i noc dla zy­

skania upragnionych bogactw. . Każda taka kopal­

nia, gdzie stoją zwykle nędzne domki sklecone z okrą­

glaków, na wpół zapadłe w ziemię, czyniłaby w ra ­ żenie ubogiego zaścianka, gdyby nie budynki do niej należące, które wznoszą się opodal, mieszcząc maszyny, płóczkarnie piasku i składy różnych wy­

kwintnych przedmiotów ubioru i pożywienia, utrzy­

mywanych tu przez przedsiębiorców, dla zachęcenia do pracy robotników widokiem tego, co nabyć mogą za zarobione pieniądze. O robotników bowiem nie łatwo w puszczy zamieszkałej przeważnie pizez dzi­

kie zwierzęta, a mianowicie przez wilki i niedźwie­

dzie. Ostatnie zwłaszcza znajdują się tu w tak wielkiej liczbie, że spotkanie z nimi bywa dla czło­

wieka niebezpieczne.

Aby je odstraszyć, nieliczni mieszkańcy ko­

palni zawieszają na szyi konia, zaprzężonego do swych wózków, mnóstwo czwonków i brzękadeł, nie­

dźwiedź bowiem, spłoszony tym odgłosem, zamiast być napastnikiem, ratuje się sam ucieczką. Jedaę z podobnych przygód opisał niedawno w petersbur­

skim piśmie „Kraju" podróżnik zwiedzający syberyj­

ską puszczę:

„Ranek był prześliczny — mówi — jadąc roz­

mawialiśmy wesoło z towarzyszami, gdy zauważyłem głuszca przy drodze. Porwałem strzelbę z poza pleców, strzeliłem. Ptak utknął, podskoczył raz i drugi, machnął skrzydłami, które mu posłuszeństwa odmówiły. Zeskoczyłem z konia, oddając cugle to­

warzyszowi i pobiegłem za postrzelonym ptakiem, który uciekał w las. W gęstym krzaku jodłowym, w którym, jak się zdawało, zaszył się głuszec, za­

miast ptaka, natrafiłem na czarną masę cielska. Był to niedźwiedź. Zażywał widocznie wczasu po łowach nocnych. Obudzony naraz potwór, powstał na tylne łapy, zamruczał i ryknął potem, aż się drzewa za­

trzęsły, a spłoszone stadko jarząbków uniosło się w górę, jak kłęby kurzu od spadającej bomby. Od drogi byłem już za daleko, aby pomyśleć o odwro­

cie i ucieczce konnej. Zresztą i czasu zabrakło do namysłu. Niedźwiedź w yciągał już łapę po moją czaszkę. Odskoczyłem na bok, ukrywając się za brzozami, które na moje szczęście rosły gromadką, niby jediego pnia konary. Nie spuszczając z oka zwierza, śledząc najmniejsze jego poruszenia, po­

cząłem krzyczeć i wołać do swoich o odsiecz. Ale zamiast pomocy, posłyszałem galop uciekających koni, które spłoszone rykiem niedźwiedzia, urżnęły z ko­

pyta wraz z moim towarzyszem. Pozostałem więc sam jeden, oko w oko z obrzydliwą bestyą. Gdyby kto patrzył na tę scenę zo strony, miałby widok zaprawdę ucieszny. Ja krzyczę ze strachu, nie iw ied ż ryezy ze złości, próbując, ale napróżno, łapą mię pochwycić; przeszkadzają mu brzozy. To go

jeszcze bardziej drażni i podnieca. Cofa się nieco, szarpie mech pod nogami i ciska na mnie. Obcho­

dzi następnie moją barykadę i atak rozpoczyra z in­

nej strony, lecz także bezskutecznie, gdyż i ja tak się zawsze posuwałem, aby mię brzozy zasłaniały.

Upatrzywszy chwilkę stosowną, chciałem włożyć na­

bój do strzelby. Niestety, torebka z przyborami strzelniczeini została uwięziona u siodła.

W jakim stanie towarzysz mój dojechał napo- wrót do kopalni, nie w ie m ; był podobno także bar- dze wystraszony. Mnie polecał już Bogu, szepcząc pacierze za moją duszę. P rzez uczucie litości chrze- ściańskiej pragnął snać tylko szczątki me zabrać i do ziemi zakopać. W tym celu po przybyciu prosił rządcy o wózek i ludzi, którzyby mi ostatnią tę po­

sługę oddali.

Nie pamiętam też, czy długo oblężenie trwało.

Przestałem krzyczeć, prawie skamieniałem, przesta­

łem i drzeć. Ogarnęła mię jakaś dziwna, skamie­

niała sztywność, którą instynkt i przytomność umy­

słu, obracały dokoła drzewa autom atycznie, ja k machinę. Wiem tylko tyle, że taniec ten szczególny ustał naraz. Nieprzyjaciel ryknąwszy raz, i raz je ­ szcze obrzuciwszy mię garścią mchu i ziemi — od­

stąpił. Ujrzałem po chwili, jak się wlókł w głąb lasu, gniewny, i jakby się wahający. Z początku oczom swym wierzyć nie chciałem, ale zagadka zo­

stała wkrótce wyjaśnioną: okazało się, iż nie­

dźwiedź pierwej odemnie posłyszał hałas dzwonków i zbliżające się głosy ludzkie- Był to mój towa­

rzysz z ludźmi, przybywający po moje szczątki8.

List J. E. ks Kard. Lavigerie do dyrektorów ^Stowarzyszenia rozkrzewienia w ia r f

o niewolnictwie w Afryce.

(Ciąg dalszy).

Jeżeli na morzu — mówi on — ustał ten okropny handel człowiekiem, za to na lądzie roz­

szerza się zw ięk szen i jeszcze okrucieństwem, głów nie w licznych miejscowościach Afryki. Ludzie, którzy dostarczają niewolników do tego ohydnego handlu, rzucają się niespodzianie z całem przygo­

towaniem, chytrością i brutalnością rozbójników na plemiona krain Afryki środkowej, zagrabiają m i e ­ szkania, palą wsie, wszystko, co się da tylko, n i ­ szczą i rabują; uprowadzają mężczyzn, kobiety i dzieci, i ciągną gwałtem n a haniebne targi.

Obciążają ich kajdanami i zmuszają do p rz e ­ byw ania niezmiernych odległości; żle i niedostate­

cznie karmionych, okładają jeszcze razami. Tych, którzy tego znieść nie mogą, m o r d u ją ; żyjących sprzedają jak bydło cynicznym i okrutnym panom.

Rozłączają ich z żonami, dziećmi i krewnymi, a pan ich nie poprzestając na ciężkiej i obrzydłej służbie, zmusza swoich niewolników do przyjęcia islamu.

Ojciec św. również jak ja, przypisuje część tych podłości muzułmanom. Kilka razy do tego wraca, a swoją powagą potwierdza to, co ja m ó­

wiłem

Cytaty

Powiązane dokumenty

ście dla ludzkości i widzi, jak w szkole tej w y ­ chowuje się młodzież, która nieświadoma bojaźni Bożej, nie może znieść już żadnych moralnych

Rodzi się teraz pytanie: zkąd się wzięli na Kaukazie, łacińscy księża (iruzini, skoro dotąd nie kyło w seminaryum saratowskim ani jednego k le ­ ryka z

czas przynajmniej sprawa się wyjaśni i nie będzie już tej połowiczości, tego strachania się przed liberalizmem, dla którego poświęca się nieraz p r a ­ wa

Jak zresztą mógł Spinoza tak oczywiście błędnych zasad uczyć, jak n p .9). Ale nie tu jeszcze koniec złego. ich system jest najzupełniejszem zaprzeczeniem

nego rodzenia, gdzie dziecko staje się matką, skutek przyczyną, i przez to ciągle się odmładza i przy sile utrzymuje. Nietylko roślina wydaje rośliny swego

„Na nieszczęście o tej okoliczności zawsze zapominano.. Ale i na tem niedośc; powyższe bowiem trudności nauk przyrodniczych powiększa, i na manowce sprowadza

nów wzmogła się niesłychanie. był za to kanclerzowi nietylko bardzo wdzięcznym, ale darzył go też swem nieograni- czonem zaufaniem, chociaż nie zawsze zgadzał

rów przez przesadę pojedynczych rysów".. Sprzeciwiają się bowiem przypuszczeniom Darwinistów po pierwsze: podania narodów, które wieku pierwszych ludzi wcale